3 Nazajutrz

Kith-Kanan nie poczynił żadnych planów z wyjątkiem jednego — opuszczenia Silvanostu. Najbardziej pragnął teraz samotności. Skierował Arcuballisa na południowy zachód i popuścił mu cugli.

Niebawem drzemał już w siodle, oparty o opierzoną szyję swego skrzydlatego wierzchowca. Wiemy gryf leciał przez całą noc, nawet na chwilę nie zbaczając z kursu , który wybrał dla niego jego pan. Wraz z nadejściem poranka Kith-Kanan obudził się, zdrętwiały i wycieńczony. Poprawił się w siodle i uważnie zlustrował majaczącą w dole ziemię. Nie zobaczył jednak niczego poza skłębionymi czubkami drzew, które ciągnęły się, jak okiem sięgnąć. Nie dostrzegał żadnych polan, strumieni czy łąk, nie wspominając nawet o jakichkolwiek śladach domostw.

Nie potrafił ocenić; jak daleko oddalili się owej nocy od miasta. Ze swych łowieckich wypraw w dół Thon-Thalasu wiedział, że na południe od Silvanostu znajdował się Ocean Courrain, którego granic nie znał żaden elf, Książę był jednak teraz na wschodzie, mając za swego przewodnika wschodzące słońce. Musiał zatem być w wielkim lesie, graniczącym od wschodu z rzeką Thon-Thalas i Równinami Kharolis na zachodzie. Nigdy wcześniej nie zapuścił się tak daleko w te strony.

Spoglądając na nieprzeniknioną zasłonę z drzew, Kith-Kanan zwilżył językiem spierzchnięte wargi i rzekł:

— Cóż, chłopcze, jeśli nic się nie zmieni, zawsze możemy iść pośród drzew!

Lecieli jeszcze kilka godzin, przecinając liściastą barierę i wciąż nie znajdując jej upragnionego końca. Biedny Arcuballis wytężał wszystkie swoje siły, łapiąc powietrze głębokimi, rzężącymi haustami. Gryf leciał nieprzerwanie całą noc i większą część dnia. Kiedy Kith-Kanan uniósł w końcu głowę, by spojrzeć na horyzont, zauważył unoszący się znad lasu gęsty słup dymu. Natychmiast też skierował Arcuballisa w jego stronę. Stworzenie było jednak tak bardzo zmęczone, że miejsce, do którego zmierzali, przybliżało się z dręczącą wręcz powolnością.

W końcu młodzieniec zauważył poszarpana dziurę wyrwaną w leśnym arrasie. W jej środku stał samotny, sękaty pień ogromnego drzewa, teraz poczerniały i płonący. Najwyraźniej uderzyła weń błyskawica. Spopielona polana miała szerokość zaledwie dziesięciu jardów, jednak u podstawy płonącego drzewa ziemia zdawała się płaska i czysta. Łapy Arcuballisa dotknęły wyściółki, jego skrzydła zadrżały, a ciałem wstrząsnęły niekontrolowane dreszcze. Natychmiast też wyczerpany lotem gryf zamknął oczy i ułożył się do snu.

Kith-Kanan odwiązał swój tobołek i przerzuciwszy go przez ramię, przeciął niewielką polankę. Rzucił worek na ziemię i zaczął go rozpakowywać. Jego uwagę przyciągnęło donośne krakanie kruka. Gdy podniósł wzrok na rozszczepiony pień osmalonego drzewa, spostrzegł samotnego ptaka przycupniętego na zwęglonej gałęzi. Kruk przechylił głowę i znów zakrakał. Kiedy Kith-Kanan powrócił do rozpakowywania swych rzeczy, ptak wzniósł się w niebo, zatoczył koło nad polaną i odleciał.

Książę wyciągnął łuk i kołczan, po czym płynnym ruchem naciągnął nową cięciwę. Choć wygięty łuk liczył sobie w naciągu zaledwie trzy stopy, wypuszczona z niego strzała z żelaznym grotem z łatwością mogła przeszyć gruby pień drzewa. Kith-Kanan przywiązał kołczan do pasa Pochwyciwszy w dłonie solidnej roboty włócznię na dziki, wbił ją tak wysoko, jak tylko mógł, w pień osmalonego drzewa. Następnie wrzucił swoje rzeczy z powrotem do worka i przywiązał go do drzewców. To powinno ochronie jego rzeczy przed grasującymi w lesie stworzeniami.

Młodzieniec zmrużył oczy w promieniach późnego popołudniowego słońca. Używając ich jako swego przewodnika, zdecydował odrobinę wypuścić się na północ i zobaczyć, czy zdoła wypłoszyć jakakolwiek zwierzynę. Wiedział, że Arcuballis jest bezpieczny; niewiele drapieżników odważyłoby się na potyczkę z gryfem. Uspokojony, odwrócił się więc plecami do zwęglonego drzewa i ruszył w głąb pogrążonego w mroku lasu.

Elfi książę przyzwyczajony był do lasów — przynajmniej tych otaczających Silvanost, wyczuwał jednak w tym miejscu coś szczególnie dziwnego i odmiennego. Drzewa rosły tu daleko od siebie, ale ich gęste listowie sprawiało, ze dookoła panował wieczny zmierzch. Korony drzew były tak potężne, że sam las zdawał się pusty i jałowy. Tu i ówdzie, pomiędzy potężnymi pniami widać było paprocie i orlice, jednak nigdzie nie było śladu naturalnego, leśnego poszycia. Ziemia pokryta byłą grubą warstwą opadłych liści i aksamitnie miękkiego mchu, i choć wysokie gałęzie poruszały się na wietrze, powietrze w dole było martwe i zadziwiająca nieruchome.

Wokół potężnych pni rosły pierścienie przedziwnych grzybów z czerwonymi blaszkami — ulubiony pokarm jeleni i dzików Z każdą chwilą zdawało się jednak, że panująca dookoła cisza staje się coraz bardziej przytłaczająca.

Kith-Kanan zatrzymał się sto kroków od polany i zaniepokojony wyciągnął miecz. W szarobrązowej korze wysokiego na sto stóp dębu wyciął znak łowcy — „płomień". Ukryte pod korą białe drzewo było twarde i zdrowe. Elfie ostrze niszczyło je powoli, wypełniając las metalicznym dźwiękiem miecza. Kiedy znak został już ukończony, Kith-Kanan schował miecz do pochwy i trzymając w dłoni łuk, ruszył dalej.

Las zdawał się pozbawiony jakiejkolwiek zwierzyny. Z wyjątkiem widzianego wcześniej kruka oczom Kith-Kanana nie ukazało się żadne zwierzę – czy to pokryte sierścią cz piórami. W odstępie około trzydziestu jardów młodzieniec wyciął w drzewie kolejny „płomień”, nie chcąc pogubić drogi w zapadającym zmroku. Do zachodu słońca wciąż pozostało jeszcze o kolo czterech godzin, jednakże cieniste zakamarki lasu już pogrążały się w ciemności. Kith-Kanan otarł pot z czoła i przyklęknął na grubym dywanie martwych liści. Ostrożnie odgarnął je z ziemi, szukając śladów jeleni i dzikich świń, jednakże ukryty pod liśćmi mech był gładki i nietknięty.

Do czasu, gdy wyciął w korze dziesiąty „płomień", las pogrążył się w całkowitych ciemnościach. Zmęczony elf oparł się plecami o pień potężnego jesionu i zadzierając do góry głowę, spróbował zobaczyć coś pomiędzy gęstymi koronami drzew. W tej chwili równie chętnie jak sarninę, zjadłby nawet wiewiórkę. W tych okolicznościach druga opcja zdawała mu się jednak bardziej prawdopodobna.

Przez liście przeświecały niewielkie drobinki światła, które zdawały się tańczyć za każdym razem, gdy wiatr poruszał gałęziami. Widok nieodmiennie przypominał gwiazdy, z ta różnicą , że owe świetlne drobinki pozostawały w nieustannym ruchu. Zjawisko było hipnotyzujące do tego stopnia, że Kith-Kanan poczuł się jeszcze bardziej zmęczony niż był w rzeczywistości. Jego drzemka w siodle obyła niespokojna i od wczorajszego dnia nie miał praktycznie nic w ustach. Może więc zatrzyma się na chwilę. Troszką odpocznie. Nad jego głową słoneczne refleksy wciąż kołysały się i tańczyły.

Trzymany w zgięciu ręki miecz wyślizgnął się z uściski Kith-Kanana i upadł na ziemię, uderzając ostrzem w miękką glebę.

Drobinki światła. Tańczące. Jakże bardzo był zmęczony! Kolana ugięły się pod ciężarem jego ciała i książę osunął się po pniu, aż do chwili, gdy oparty o niego plecami usiadł w kucki. Wciąż jednak jego spojrzenie utkwione było w gęstym listowiu. Jakiż dziwny był ten las. W niczym nie przypominał domu. W niczym nie przypominał lasów Silvanostu.

Jak we śnie książę ujrzał przestronne korytarze pałacu Quinari. Służący kłaniali mu Się tak, jak czynili to zawsze. On sam był w drodze na — wyprawianą w Sali Balifa — ucztę, pełną pieczeni, jagnięcych udek, ociekających sokiem owoców, pachnących sosów i wybornych, słodkich nektarów.

Kith-Kanan podszedł do drzwi. Był zwyczajne, jak każde inne drzwi w pałacu. Otworzył je i ujrzał Sithasa i Hermathyę zastygłych w czułym uścisku. Elfia panna odwróciła ku niemu swą twarz , na której widniał radosny uśmiech. Uśmiech przeznaczony dla Sithasa.

— Nie!

Kith-Kanan rzucił się naprzód i z głuchym dźwiękiem upadł na kolana. Nogi miał kompletnie zdrętwiałe. Dookoła panowała nieprzenikniona ciemność i przez kilka chwil młodzieniec nie wiedział, gdzie się znajduje. Odetchnął głęboko, zdając sobie sprawę, że oto musiała już nastać noc. Jednakże sen wydawał się tak bardzo rzeczywisty. Jego zmysły podpowiedziały mu, że musiał przełamać jakiś przedziwny czar, który zawładnął nim, gdy wpatrywał się w ukryte pośród liści, malowane światłem i cieniem wzory. Musiał śnic przez kilka godzin. Po dłuższej chwili, czekając, aż odzyska czucie w nogach. Kith-Kanan gorączkowo zaczął szukać miecza. Odnalazł go wbitego w miękki mech. Uwolnił broń i wsunął ją do pochwy. Chwilę później niejasne, naglące przeczucie kazało mu zawrócić w kierunku strawionej ogniem polany. Wycięty w pniu ostatni „płomień" odbijał się bielą na tle panującej ciemności, jednak znak, który Kith-Kanan wyciął wcześniej, niemalże zniknął. Pokaleczone miejsce pokrywała już nowa kora. Kolejny znak przypominał wąską szczelinę, a jeszcze inny elfi książę odnalazł tylko dlatego, że pamiętaj dziwnie rozszczepioną gałąź jesionu, na której go wyciął. Po nim nie znalazł już żadnych znaków, wszystkie bowiem nacięcia zabliźniły.

Przez chwilę Kith-Kanan poczuł strach. Oto zgubił się nocą w przedziwnie głuchym lesie — głodny, spragniony, samotny. Czy upłynęło wystarczająco wiele czasu, by wycięte na drzewach znaki zabliźniły się w naturalny sposób, czy też las był zaczarowany? Nawet otaczający go mrok zdawał się ciemniejszy niż zwykle, tak że bystry, elfi wzrok Kith-Kanana nie sięgał zbyt daleko.

Dopiero wówczas powróciły do jego pamięci lata szkoleń i nauki odpędzając na bok lęk i obawy. Kith-Kanan — wnuk wielkiego Silvanosa — nic zamierzał poddać się pierwszej nocy spędzonej samotnie w głuszy.

Wkrótce znalazł suchą gałąź i zabrał się za przygotowanie pochodni, która oświetli drogę powrotną do polany. Zebrawszy na podpałkę stos suchych liści. Kith-Kanan wyciągnął z kieszeni krzemień i krzesiwo. Ku jego zaskoczeniu, nic udało mu się skrzesać iskry. Spróbował po raz kolejny i jeszcze raz, jednak zdawało się, że w krzemieniu nie pozostała już nawet odrobina ognia.

Gdzieś w górze dał się słyszeć trzepot czarnych skrzydeł. Kith-Kanan zerwał się na równe nogi i ujrzał sadowiące się na gałęzi stado kruków. Wszystkie patrzyły na niego z irytującą wręcz inteligencją.

— Sio! — krzyknął, machając ku nim bezużyteczną gałęzią. Kruki wzbiły się do góry. Jednak kiedy tylko młodzieniec opuścił rękę, ponownie zasiadły na gałęzi.

Kith-Kanan schował krzemień i krzesiwo z powrotem do kieszeni, podczas gdy nieruchome oczy kruków obserwowały każdy jego ruch. Chwilę później zmęczony i oszołomiony elf zwrócił się do kruków:

Przypuszczam, że nie możecie pomóc mi odnaleźć drogi powrotnej, prawda?

Jeden po drugim czarne ptaki poderwały się do góry i zniknęły w ciemności. Kith-Kanan westchnął. „Muszę być już naprawdę zdesperowany, skoro mówię do ptaków", pomyślał, wyciągnąwszy miecz, znów ruszył przed siebie, wycinając ww drzewach kolejne „płomienie" i szukając polany, na której zostawił Arcuballisa. Przynajmniej w ten sposób mógł uniknąć błądzenia w kółko.

Najbliższy wiąz ciał aż dwukrotnie, odłupując mieczem wielkie niczym dłoń kawałki kory. Właśnie zamierzał uderzyć po raz trzeci, gdy zauważył widoczny na szarym pniu cień własnej, uniesionej dłoni. Cień? W tej wszechobecnej studni mroku? Odwrócił się natychmiast, trzymając w gotowości obnażony miecz. Sześć stóp nad ziemią i około kilkudziesięciu stóp od niego samego unosił się lśniący obłok wielkości beczki. Zaniepokojony i trawiony ciekawością Kith-Kanan przyglądał mu się, podczas gdy kula światła podpłynęła ku niemu i zatrzymała się dwie stopy od jego twarzy, tak że w końcu zdołał zobaczyć, czym była naprawdę.

Chłodny obłok żółtawego światła był niczym innym, jak rojem świetlików! Owady zataczały koła wokół swych towarzyszy, tworząc dla zagubionego księcia ruchomy lampion. Kith-Kanan przyglądał się im z bezbrzeżnym zdziwieniem. Chwilę później świetlista kule przesunęła się kilka jardów do przodu i zatrzymała się. Kiedy młodzieniec uczynił w jej stronę niepewny krok, światło odsunęło się odrobinę dalej

— Czyżbyście prowadziły mnie z powrotem na polanę? — spytał zdziwiony. W odpowiedzi świetliki znów pomknęły do przodu. Kith-Kanan ostrożnie ruszył ich śladem, wdzięczny za delikatne światło, jakim go otaczały W przeciągu kilku kolejnych minut owady doprowadziły go z powrotem na polanę. Przypalone drzewo wyglądało dokładnie tak, jak je zapamiętał, jednak nigdzie dookoła nie było śladu Arcuballisa. Kith-Kanan rzucił się pędem do miejsca, gdzie gryf udał się na spoczynek. Liście i mech wciąż nosiły znaki ciężaru skrzydlatego rumaka, jednak to było wszystko, co po nim pozostało. Kith-Kanan był zaskoczony. Nie mógł uwierzyć, że Arcuballis odleciał bez niego. Królewskie gryfy były szczerze przywiązane do swych jeźdźców i na całym Krynnie próżno było szukać bardziej oddanych istot. Istniały nawet opowieści o umierających jeźdźcach i ich skrzydlatych rumakach, które dzieliły ich los z czystej rozpaczy. Ktoś lub coś musiało zatem zabrać Arcuballisa. Jednak kto? Lub co? Jak taka potężna istota mogła poddać się komukolwiek bez śladów walki?

Z ciężkim sercem Kith-Kanan powlókł się z powrotem do osmalonego drzewa, tylko po to, by odkryć kolejne złe wieści. Jego włócznia wciąż tkwiła w pniu drzewa, jednak worek z całym skromnym dobytkiem przepadł. Rozwścieczony książę wyciągnął dłoń i wyszarpnął broń z drzewa.

Stał teraz na polanie, wpatrując się w pogrążony w ciemnościach krąg drzew. Teraz naprawdę był zupełnie sam. On i Arcuballis byli towarzyszami przez wiele długich lat Co więcej, gryf był nie tylko królewskim rumakiem; był także zaufanym przyjacielem księcia.

Zrozpaczony i zdruzgotany Kith-Kanan osunął się na ziemię. Cóż miał teraz począć? W tym przedziwnym lesie nawet za dnia nie potrafił odnaleźć drogi. Oczy młodzieńca zaszły łzami, jednak chwilę później postanowił, że nie będzie płakał niczym porzucone dziecko.

Świetliki wciąż pozostawały nieopodal jego głowy. Sunęły do przodu i zawracały, jak gdyby chciały mu przy pomnieć, te wciąż tu są.


— Wynoście się! warknął, kiedy zawisły zaledwie kilka cali od jego nosa. Jak gdyby słuchając jego rozkazu, rój natychmiast rozproszył się. Owady odleciały w rożnych kierunkach, tu i ówdzie lśniąc jeszcze swymi maleńkimi światełkami, aż w końcu zniknęły na dobre.

— Nie wejdziesz? Przeziębisz się.

Sithel okrył ramiona wełnianym płaszczem. — Jestem ciepło ubrany — odparł. Jego żona zdjęła z łóżka ciepły, miękki koc, owinęła go wokół swych szczupłych ramion i wyszła na balkon, stając obok męża.

Przejmująco chłodny wiatr przemknął obok pałacowej wieży i długie białe włosy Sithela poderwały się do góry. Prywatne komnaty Mówcy i jego małżonki mieściły się na przedostatnim piętrze pałacu. W całym Silvanoście tylko Wieża Gwiazd mogła uchodzić za lepszy punkt obserwacyjny.

— Niedawno poczułem odległy krzyk — powiedział Sithel.

— Kith-Kanan? — Mówca skinął głową. — Czy myślisz, że grozi mu jakieś niebezpieczeństwo? — spytała Nirakina, szczelniej owijając się płaszczem.

— Chyba jest nieszczęśliwy. Musi być bardzo daleko stąd, bo uczucie było bardzo słabe.

Nirakina podniosła wzrok, spoglądając na męża.

— Przywołaj go, Sithelu. Przywołaj go do domu.

— Nie uczynię tego. Obraził nie tylko mnie, ale i całe szlachetne zgromadzenie. Obnażając broń w Wieży Gwiazd, złamał jedno z naszych najbardziej uświęconych praw.

— Takie rzeczy można wybaczyć — odparła szeptem. — Co jeszcze sprawia, że tak ciężko jest ci mu wybaczyć?

Sithel dotknął pieszczotliwie włosów żony.

— Pewnie zrobiłbym dokładnie to samo, gdyby mój ojciec oddał innemu kobietę, którą kocham. Ale nie pochwalni tego występku i nie przywołam go do domu. Gdybym to uczynił. Kith-Kanan nie nauczyłby się dyscypliny, której mu brakuje. Pozwólmy, żeby na jakiś czas pozostał z dała od zamku Jego życie tutaj było zbyt proste i tylko świat zewnętrzny nauczy go, jak być silnym i cierpliwym.

— Boję się o niego — powiedziała Nirakina. — Świat poza Silvanostem jest śmiertelnym miejscem.

Sithel delikatnie uniósł jej brodę, tak że ich oczy spotkały się.

— W żyłach Kith-Kanana płynie krew Silvanosa. Przeżyje, ukochana. Przeżyje i dorośnie. — Po tych słowach Sithel oderwał wzrok od żony i skierował go na spowite w mroku miasto. Po chwili wyciągnął dłoń. — Chodź, wejdźmy do środka.

Położyli się razem, jak czynili już od przeszło tysiąca lat. Jednak kiedy Nirakina zasnęła spokojnym snem, Sithel wciąż leżał w królewskim łożu pełen obaw.

Загрузка...