6 Tego samego dnia w lesie

Pozbawiony zbroi i miejskiego ubrania Kith-Kanan przemierzał las, odziany jedynie w obcisłą tunikę ze skóry jelenia i nogawkę podobne do tych, które miał na sobie Mackeli. Książę starał się okrążyć drzewo, w którym mieszkali, w taki sposób, by Mackeli nie usłyszał jego kruków.

— Jesteś obok szarego wiązu — wykrzyknął chłopiec, w chwili, gdy Kith-Kanan rzeczywiście tam stanął. Mimo wszelkich starań wciąż czynił zbyt wiele hałasu. Chłopiec mógł zamykać oczy, tak by nie widzieć emanującego z książęcego ciała ciepła, jednak jego wyczulony słuch nigdy się nie mylił.

Kith-Kanan cofnął się kilka kroków i kucnął bez ruchu. Otaczający go las pogrążył się w absolutnej ciszy.

— Nie dasz rady podkraść się do kogokolwiek, siedząc bez ruchu — zawołał Mackeli.

Książę stąpał teraz wyłącznie po korzeniach drzew, które miejscami wystawały ponad grubym dywanem opadłych liści. W ten sposób bezszelestnie pokonał dziesięć kroków. Mackeli nie odezwał się ani słowem i Kith-Kanan uśmiechnął się z zadowoleniem. Chłopice najwyraźniej go nie słyszał. W końcu jednym susem przeskoczył z potężnego korzenia na płaski kamień. Głaz był na tyle wysoki, że pozwolił mu sięgnąć najniższych gałęzi pobliskiego cisu. Tak cicho, jak tylko mógł, wspiął się na drzewo, tuląc się do pnia. Zielonobrązowa tunika niemal natychmiast zniknęła pośród upstrzonej porostami kory. Kaptur ukrył jasne włosy Kith-Kanana, który bez ruchu czekał, co wydarzy się za chwilę. Tym razem kompletnie zaskoczy swego towarzysza!

Mackeli będzie musiał przechodzić pod drzewem, a wówczas potomek Silvanosa spadnie na niego niczym sokół. Kiedy tak rozmyślał, coś twardego spadło na jego głowę. Kith-Kanan podniósł wzrok i zobaczył Mackeliego, który mocno trzymał się pnia zaledwie trzy stopy nad nim. Zaskoczony Kith-Kanan omal nie spadł z gałęzi.

— Na Smoczą Królową! — zaklął. — Jak się tu dostałeś?

— Wdrapałem się — odparł rozbawiony chłopiec. — Ale jak? Nie widziałem...

— Stąpanie po korzeniach było mądre, Kith, ale byłeś tak zajęty obserwacją własnych stóp, że zdołałem cię uprzedzić.

— Ale to drzewo! Skąd wiedziałeś, na które drzewo się wspiąć?

Mackeli wzruszył wąskimi ramionami.

— Ułatwiłem ci sprawę. Przesunąłem kamień wystarczająco daleko, abyś stojąc na nim, mógł wdrapać się na drzewo i poczekać na mnie. Ty sam zrobiłeś całą resztę.

Kith-Kanan zeskoczył na ziemię.

— Czuję się jak głupiec. Dlaczego byle goblin radzi sobie w lesie lepiej ode mnie?

Mackeli oderwał się od gałęzi i zataczając w powietrza pełen gracji łuk, zeskoczył na ziemię. Aby spowolnić upadek , pochwycił opuszkami palców jeden z niższych konarów i uginając kolana, wyładował obok Kith-Kanana. Jesteś dość niezdarny — rzekł bez złośliwości. Choć nie cuchniesz tak strasznie jak goblin. Wielkie dzięki — odparł kwaśno książę.

— Tak naprawdę to tylko kwestia oddechu.

— Oddechu? Jak to?

— Oddychasz tak. — Mackeli odchylił ramiona i wypiął chudą pierś. Oddychał teraz niczym kowalski miech. Widok był tak komiczny, ze Kith-Kanan — chcąc nie chcąc — uśmiechnął się. — Do tego chodzisz tak, jak oddychasz. — Chłopiec zaczął przesadnie tupać nogami, unosząc wysoko stopy i zanurzając je pośród liści i gałązek.

Uśmiech Kith-Kanana przeszedł w pełne dezaprobaty spojrzenie.

— A jak ty oddychasz? — spytał.

W odpowiedzi Mackeli zaczął rozgrzebywać ziemię dookoła drzewa, aż do chwili, gdy znalazł porzucone, ptasie pióro Następnie bez słowa położył się na plecach i umieścił znalezisko nad górną wargą. Jego oddech był tak równomierny i delikatny, ze pióro nawet nie drgnęło.

— Mam nauczyć się, jak oddychać? — spytał książę.

— Byłby to dobry początek — odparł Mackeli. Odbił się od ziemi i pewnie stanął na nogi. — Teraz jednak idziemy do domu.

Kolejne spędzone w lesie dni mijały powoli. Mackeli był bystrym i sympatycznym kompanem, jednak złożona z orzechów, jagód i wody dieta nie pokrywała się z upodobaniami Kith-Kanana. Na skutek niezbyt urozmaiconego jadłospisu jego płaski brzuch zdawał się nieustannie zapadać. Książę tęsknił za mięsem i nektarami. Chłopiec jednak upierał się, że "wyłącznie Ny może jeść mięso".

Wciąż jednak nie było śladu tajemniczego Ny.

Nie było też śladu zaginionego Arcuballisa. Kith-Kanan modlił się, by los znowu ich połączył, ale wiedział, że szanse, by tak się stało , są niewielkie. Nie wiedząc, dokąd zabrano gryfa i szukać jakichkolwiek wieści, książę próbował oswoić się z myślą, że Arcuballis zniknął na dobre, Gryf — jedyna pamiątka życia w Silvanoście — przepadł: Kith-Kananowi pozostały tylko wspomnienia.

Te same wspomnienia powróciły teraz, by dręczyć go w czasie snu. Znowu słyszał głos ojca ogłaszającego zaręczyny Hermathyi z Sithasem. Po raz kolejny przeżywał mękę w Wieży Gwiazd i co najgorsze, wysłuchiwał cichego głosu Hermathyi, która godziła się na małżeństwo z jego bratem bliźniakiem. Zdeterminowany, by zacząć nowe życie z daleka od Silvanostu, Kith-Kanan spędzał kolejne dni, rozmawiając z Mackelim i ucząc się od niego. Może zostanie właśnie tutaj, w spokoju i samotności prastarego lasu.

Pewnego dnia Kith-Kanan spytał chłopca, gdzie się urodził i skąd pochodzi.

— Zawsze należałem do tego miejsca — odparł Mackeli, w zamyśleniu wskazując otaczające ich drzewa.

— Urodziłeś się tu?

— Byłem tu od zawsze — upierał się chłopiec. Słysząc taką odpowiedź, Kith-Kanan porzucił wszelkie starania. Pytania o przeszłość denerwowały Mackeliego w równym stopniu, co pytania dotyczące przyszłości. Rozpytując o teraźniejszość, o to, co robili w danym momencie książę mógł odbyć z chłopcem niemal normalną rozmowę.

W zamian za lekcje ostrożności i przetrwania Kith-Kanan raczył swego młodego towarzysza opowieściami o Silvanoście, wielkich wojnach przeciwko smokom oraz zwyczajach żyjących w mieście elfów.

Mackeli uwielbiał owe historie, ale jeszcze bardziej fascynował go metal. Mógł godzinami siedzieć ze skrzyżowanymi nogami, trzymając w dłoniach któryś z należących do Kith-Kanana przedmiotów — hełm, nagolenicę, fragment zbroi — i bez końca muskać małymi, brązowymi palcami ich chłodną powierzchnię. Nie umiał pojąć, jak ów twardy materiał może być tak misternej roboty. Kith-Kanan opowiadał chłopcu wszystko, co wiedział na temat kowalstwa i odlewania metalu. Wiadomość, że metal mógł być stopiony i upłynniony, wprawiła Mackeliego w kompletne osłupienie.

— Wkładasz metal do ognia — rzekł — i on się nie pali? Robi się delikatny i płynny niczym woda?

— Właściwie jest gęstszy od wody.

— Czy potem, kiedy zabierasz ogień, metal znowu robi się twardy?

Kith-Kanan potwierdził.

— Zmyśliłeś to! — wykrzyknął chłopiec. — Rzeczy, które wkładamy do ognia, płoną.

— Przysięgam na E’li, że to szczera prawda. Mackeli był zbyt drobny, by udźwignąć miecz, ale miał wystarczająco dużo siły, by naciągnąć łuk i wypuścić strzałę. Miał też nieprawdopodobnie bystry wzrok i Kith-Kanan marzył, aby chłopiec użył swych umiejętności i upolował na obiad jelenia. Było to jednak niemożliwe; Mackeli nie jadł mięsa i pomimo próśb księcia, odmawiał przelania jakiejkolwiek krwi. „Tylko Ny...".

Pewnego deszczowego poranka Mackeli opuścił drzewo, by zebrać kolejną porcję orzechów i korzeni. Kith-Kanan pozostał we wnętrzu dębu, dokładając do ognia oraz polerując swój miecz i sztylet. Kiedy deszcz zelżał, zostawił broń i wspinając się po drabinie, ruszył ku wyższym paniom drzewa. Stojąc na jednej z potężnych gałęzi, obserwował obmyty deszczem las. Z zielonych liści ściekały lśniące kropie, a rześkie powietrze przesycał zapach żyznej ziemi. Książę pochwycił w płuca głęboki haust powietrza. Odnalazł w tym miejscu niewielką oazę spokoju, a spotkanie z Panią Lasu było zapowiedzią wielkiej przygody.

Po krótkiej chwili Kith-Kanan zszedł na dół i natychmiast zauważył, ze miecz i sztylet zniknęły. W pierwszej chwili pomyślał, że to Mackeli wrócił do domu i żartował sobie z niego; nie zauważył jednak żadnych śladów obecności chłopca. Odwrócił się więc i po raz kolejny zaczął wspinaczkę po drabinie, gdy nagle coś ciężkiego spadło od tyłu na jego plecy.

Młodzieniec odbił się od pnia dębu, obrócił się, ale nie zauważył nikogo ani niczego.

— Mackeli! — zawołał. — To nie jest zabawne!

Zabawny nie był też cios w głowę, jaki otrzymał chwilę później. Nieznany ciężar przycisnął Kith-Kanana do podłogi, a gdy ten się obrócił, poczuł, że czyjeś ręce i nogi oplatają jego ciało. Przed oczami księcia mignęło coś czarnego i lśniącego. Wiedząc instynktownie, że za chwilę nastąpi kolejny atak, najpewniej z użyciem noża, uniósł w górę obie dłonie, chcą pochwycić nadgarstki przeciwnika.

Twarz napastnika zdawała się niczym więcej, jak tylko kłębowiskiem malowanych linii i parą skrytych w cieniu oczu. Wyciosany w krzemieniu nóż znieruchomiał na krótką chwilę i gdy Kith-Kanan zadał cios, ze zdobionej twarzy wydobył się bolesny jęk. Książę wstał, wyrwał nóż z dłoni przeciwnika i kolanem przygniótł go do podłoża.

— Zdobycz jest twoja — rzekł napastnik. Chwilę później przestał się szamotać i nieruchomy, lecz pełen napięcia poddał się sile Kith-Kanana.

Książę odrzucił sztylet na bok, po czym podniósł się z ziemi.

— Kim jesteś?

— Tą, która należy do tego miejsca. Kim ty jesteś? — spytał bez ogródek pomalowany elf.

— Jestem Kith, niegdyś mieszkałem w Silvanoście. Dlaczego mnie zaatakowałeś?

— Jesteś w moim domu. Nagle Kith-Kanan zrozumiał:

— Czy to ty jesteś Ny?

— Imię, jakie dano mi, gdy przyszłam na świat, brzmi Anaya.

W głosie elfki dało się wyczuć chłodną pewność siebie.

Kith-Kanan nachmurzył się. To brzmi jak kobiece imię...

Anaya podniosła się z ziemi, wciąż zachowując bezpieczną odległość od jasnowłosego elfa. Dopiero wówczas Kith-Kanan zdał sobie sprawę, że istotnie ma do czynienia z dziką elfką z plemienia Kagonesti. Jej czarne włosy były krótko przystrzyżone, z wyjątkiem splecionego z tyłu, grubego warkocza, który opadał jej na plecy. Dziewczyna była o głowę niższa od Kith-Kanana i zdecydowanie bardziej szczupła. Jej ufarbowana na zielono tunika z jeleniej skóry sięgała zaledwie bioder, odsłaniając smukłe nogi, które — podobnie jak twarz pokryte były malowanymi liniami i wzorami. Ciemne, orzechowe oczy spoglądały to na prawo, to na lewo.

— Gdzie jest Mackeli?

— Przypuszczam, że na zewnątrz. Zbiera orzechy — odparł, przyglądając się jej z ciekawością.

— Dlaczego tu przyszedłeś?

— Przysłała mnie Pani Lasu — odparł beznamiętnie Kith-Kanan.

W ułamku sekundy Anaya wybiegła na polanę. Podbiegła do potężnego dębu i ku zdziwieniu Kith-Kanana jednym susem wskoczyła na masywny pień. Chwyciła wiszący nad głową konar i zniknęła pośród liści. Gapiąc się z otwartymi ustami, książę uczynił kilka niezdarnych kroków w kierunku drzewa, jednak po dzikiej elfce nie było nawet śladu.

— Anaya! Wracaj! Jestem przyjacielem! Pani Lasu...

— Sama zapytam Panią Lasu, czy prawdą jest to, co mówisz. — Jej czysty, wysoki głos dobiegał gdzieś z górnych partii drzewa. — Jeśli mówisz prawdę, powrócę. Jeśli nadaremnie wymawiasz imię Pani, naślę na ciebie Czarnych Pełzaczy.

— Co takiego? Kith-Kanan obrócił się dookoła, spoglądając w górę i starając się wypatrzyć elfkę. Anaya jednak przepadła. — Kim są Czarni Pełzacze?

Nie było jednak odpowiedzi, tylko westchnienie wiatru buszującego pośród liści.


Nadeszła noc, jednak ani Mackeli, ani Anaya nie wrócili. Kith-Kanan zaczaj się obawiać, że chłopcu mogło przydarzyć się coś złego. Według tego, co powiedziała Pani Lasu, w lesie byli intruzi, Mackeli był bystry, ale niewiele wiedział o świecie zasadzek i morderstw. Jeśli chłopiec dostał się w ich ręce... i Anaya. Była zadziwiającym stworzeniem! Gdyby rzeczywiście z nią nie walczył, nie poczuł dotyku jej ciała, nazwałby ją zjawą, leśnym duchem. Jednak siniak na jego szczęce z całą pewnością był rzeczywisty.

Zmęczony siedzeniem we wnętrzu drzewa, książę wyniósł z niego opadłe liście i postanowił rozpalić ognisko. Gołymi rękami rozgrzebał liście i ze zgromadzonych kamieni uczynił palenisko. Wkrótce ciepły blask ognia rozświetlił polanę. Pachnący dym unosił się w górę, niosąc ze sobą iskry, które gasły w powietrzu niczym spadające gwiazdy.

Choć było już lato, Kith-Kanan poczuł przejmujący chłód. Chcąc ogrzać dłonie, wyciągnął je w kierunku ogniska. Gdzieś w ciemności zabrzęczały świerszcze. W konarach drzew odezwały się cykady i nad polaną pojawiły się polujące na nie nietoperze. Nagle książę poczuł się, jak gdyby siedział we wnętrzu wrzącego, bulgoczącego kotła. Przerażony, strzelał oczami, obserwując każdy szelest i skrobniecie w gęstym listowiu. Coś łopotało nad jego głową i wiło się za jego plecami. Kith-Kanan pochwycił wystającą z ogniska gałąź i wyciągnął ją z płomieni. Kiedy machnął nią w kierunku otaczającego polanę mroku, zdało mu się, że coś wycofuje się z powrotem w gęstą ciemność.

Z trudem łapiąc oddech, stanął plecami do ognia. Ściskając żagiew niczym szlachetne ostrze, nie pozwolił, by ciemność zbliżyła się do polany. Po jakimś czasie otaczający go przedziwny zgiełk złagodniał i do czasu, gdy nad drzewami pojawiła się jasna tarcza Solinari, wszystko umilkło.

Wrzuciwszy gałąź z powrotem do dogasającego ogniska. Kith-Kanan ponownie zasiadł przy palenisku. Wkrótce — idąc śladem tysięcy samotnych podróżników — książę zaczął pogwizdywać radosną melodię, która miała na celu odciągnąć uczucie samotności. Była to melodia z jego dzieciństwa — Dzieci Gwiazd.

Zakończył pieśń z chwilą, gdy zaschło mu w gardle. Wówczas też zobaczył coś, co kompletnie zmroziło krew w jego żyłach. Spomiędzy czarnych kolumn potężnych pni spoglądała na niego para czerwonych oczu.

Kith-Kanan starał się zgadnąć, czym mogło być owo stworzenie, ale żadna z możliwości nie przynosiła pocieszenia. Wilk, niedźwiedź, płowa pantera... Oczy mrugnęły i zniknęły w mroku. Młodzieniec zerwał się na równe nogi i pochwycił jeden z otaczających ognisko rozgrzanych kamieni. Cisnął nim w miejsce, gdzie po raz ostatni widział czerwone ślepia. Kamień uderzył głucho w leśne poszycie. Po nim zapadła głucha cisza. Nawet świerszcze umilkły.

Kith-Kanan wyczuł, że jest obserwowany i obrócił się w prawo. Czerwone oczy powróciły i widoczne zaledwie stopę nad ziemią pełzły teraz w jego kierunku.

„Ciemność jest moim wrogiem", zrozumiał nagle. „Cokolwiek zobaczę, mogę z tym walczyć". Chwytając w dłonie garść wyschniętych liści, cisnął ją do ogniska. Chwilę później dogasające płomienie strzeliły w niebo z nową siłą i Kith-Kanan ujrzał przyciśnięte do ziemi długie, smukłe ciało. Czerwone oczy zatrzymały się i niespodziewanie oderwały się od ziemi. To była Anaya.

— Rozmawiałam z Panią Lasu — rzekła chłodno, a jej oczy zalśniły czerwienią w blasku tańczących płomieni. — Mówiłeś prawdę.

Anaya przeszła kilka kroków w bok, nawet przez chwilę nie odrywając wzroku od Kith-Kanana. Pomimo dobrych wieści książę miał wrażenie, ze dziewczyna zaraz się na niego rzuci. Zamiast tego Anaya przykucnęła i wbiła wzrok w ognisko. Z rzuconej w płomienie garści liści pozostała już tylko kupka tlących się popiołów.

— Mądrze zrobiłeś, rozpalając ogień — rzekła. Przywołałam Czarnych Pełzaczy, żeby mieli cię na oku podczas mojej rozmowy z Panią Lasu

Kith-Kanan wyprostował ramiona z wystudiowaną nonszalancją.

— Kim są Czarni Pełzacze? — Pokażę ci. — Anaya podniosła z ziemi uschniętą gałąź i włożyła ją pomiędzy węgielki Przez chwilę znad gałęzi unosiły się gęste kłęby dymu, po czym patyk zajął się ogniem. Trzymając go w dłoni, elfka podeszła do granicy otaczających polanę drzew. Gdy Anaya pokazała mu, co czaiło się w mroku, Kith-Kanan stracił resztki z trudem wywalczonego spokoju.

Każdy pień, każda gałąź i każdy skrawek ziemi pokryte były dywanem czarnych, pełzających stworzeń. Świerszcze, krocionoga koniki potne, pająki rozmaitych rodzajów i rozmiarów, skorki, pluskwy, wielkie jak pięść żuki, karaluchy, gąsienice, ćmy, olbrzymie muchy i cykady... Były, wszędzie wokół, pokrywając sobą dosłownie wszystko. Trwały w bezruchu, wyraźnie na coś czekając.

Anaya wróciła do ogniska, podczas gdy Kith-Kanan stał w miejscu pobladły z obrzydzenia.

— Jaką ty wiedźmą jesteś? — wydyszał. Dowodzisz całym tym robactwem?

— Nie jestem wiedźmą. Las jest mym domem, a ja jestem jego strażniczką. Czarni Pełzacze dzielą go ze mną. Ostrzegłam ich, kiedy opuściłam polanę, więc zgromadzili się, by mieć cię na oku.

— Skoro już wiesz, kim jestem, możesz ich odesłać — powiedział Kith-Kanan.

— Oni już odeszli. Nie słyszałeś? — zakpiła.

— Nie, nie słyszałem. — Kith-Kanan rozejrzał się i dookoła, ocierając rękawem spoconą twarz. Całą uwagę skupił na fascynującej elfce, wymazując z pamięci wspomnienie Czarnych Pełzaczy. Patrząc na jej pomalowane ciało i brudny strój ze skóry jelenia, Kith-Kanan nie potrafił ocenić, ile lat może mieć Anaya, ani nawet na ile wygląda. Elfka siedziała teraz w kucki, leniwie kołysząc się na palcach. Książę dorzucił do ognia kilka gałązek i na polanie zrobiło się trochę jaśniej.

— Pani Lasu mówi, że jesteś tu, żeby odegnać intruzów — powiedziała Anaya. — Słyszałam ich, wyczuwałam ich zapach i widziałam zniszczenia, których się dopuścili. Nigdy nie wątpiłam w słowa wielkiego jednorożca, ale nie wiem, jak mógłbyś kogokolwiek przepędzić. Nie jesteś leśnym strażnikiem i cuchniesz miejscem, gdzie ludzi jest wielu, a drzew nie ma prawie wcale.

Kith-Kanan miał serdecznie dość ciągłych uszczypliwości Kagonesti. Wybaczał je Mackeliemu, który był ledwie chłopcem, ale jeśli chodziło o dzikuskę, tego było już za wiele.

— Jestem księciem Królewskiego Rodu — odparł dumnie. — Szkolono mnie na wojownika. Nie wiem, kim są owi intruzi ani jak wielu ich jest, ale uczynię wszystko, co w mojej mocy, by ich przegnać. Nie musisz mnie lubić, Anayo, ale lepiej nie obrażaj mnie zbyt często. — Po tych słowach wsparł się na łokciach. — W końcu, kto kogo powalił na ziemię?

Elfka szturchnęła gałęzią tańczące płomienie.

— Pozwoliłam, żebyś odebrał mi nóż — odparła beznamiętnie.

Kith-Kanan usiadł zdumiony. — Co zrobiłaś?

— Zdawałeś się tak niezdarny, że nawet nie przyszło mi do głowy, żebyś mógł mi zagrozić. Pozwoliłam ci zdobyć przewagę, żebym mogła zobaczyć, co zrobisz. Nie mogłeś poderżnąć mi gardła tym krzemiennym nożem. Jest tępy jak zęby krowy.

Pomimo złości Kith-Kanan zdał sobie sprawę, że się uśmiecha.

— Chciałaś zobaczyć, czy jestem litościwy, o to ci chodziło?

— Taki był mój cel — odparła.

— W takim razie, chyba rzeczywiście jestem powolnym, tępym przybyszem.

— W twoim ciele drzemie siła — przyznała — ale walczysz niczym spadający głaz.

— Do tego pewnie nie umiem odpowiednio oddychać. — Kith-Kanan zaczynał zastanawiać się, jak przeżył ostatnie dziewięćdziesiąt lat, będąc tak nieudolny.

Wzmianka o oddychaniu przypomniała mu o Mackelim i książę oznajmił Anayi, że chłopiec wciąż nie wróci do domu.

— Czasami Keli pozostaje w lesie nawet dłużej niż teraz — odparła, z lekceważeniem machając dłonią.

Nieobecność chłopca wciąż go niepokoiła, ale Kith-Kanan uświadomił sobie, ze Anaya znała Mackeliego dużo lepiej od niego. W tej samej chwili żołądek księcia postanowił przypomnieć o sobie donośnym burknięciem, na co Kith-Kanan pomasował go, czerwieniąc się ze wstydu.

— Wiesz, strasznie jestem głodny — poinformował elfkę.

Anaya bez słowa zniknęła w głębi dębu. Po chwili wróciła, niosąc ze sobą kawałek wędzonych sarnich żeberek, owiniętych w płaty kory. Kith-Kanan potrząsnął głową, dziwiąc się, gdzie owe przysmaki ukrywały się przez ostatnich kilka tygodni.

Elfka przycupnęła przy ognisku, w charakterystycznym dla niej przysiadzie, po czym z wiszącej u pasa sakwy wyciągnęła smukłe, krzemienne ostrze. Wprawnymi, delikatnymi cięciami rozpruła żeberka i zaczęła jeść.

— Mogę trochę dostać? — spytał Kith-Kanan z rozpaczą w głosie. W odpowiedzi Anaya rzuciła mu dwa żeberka. Kith-Kanan wiedział, że wszelkie niuanse zachowania się przy stole były jej obce, jednak sam widok wędzonego mięsa sprawił, że ślina napłynęła mu do ust. Natychmiast podniósł żeberko i oderwał od niego spory kawałek mięsa. Było twarde i pikantne, ale smakowało wyśmienicie. Podczas gdy Kith-Kanan delikatnie skubał pojedyncze kawałki, Anaya obgryzała je do kości. Wyczyściła żeberka szybciej niż ktokolwiek, kogo książę znał.

— Dziękuję — powiedział szczerze.

— Nie powinieneś mi dziękować. Teraz, kiedy zjadłeś moje mięso, musisz robić dokładnie to, co ci każę — odpowiedziała stanowczym tonem.

— O czym ty mówisz? — spytał Kith-Kanan, marszcząc brew. — Książę Silvanesti nie służy nikomu poza Mówcą i bogami.

Anaya wrzuciła do ognia obgryzione kości.

— Nie jesteś już w Miejscu Wież. To jest dziki las, a pierwsze jego prawo brzmi: jesz to, co upolujesz własnymi rękami. Jeśli zaś jesz to, co dają ci inni, nie jesteś wolną osobą, lecz kwilącym dzieckiem, które musi być karmione.

Kith-Kanan z wysiłkiem podniósł się z ziemi.

— Przysiągłem pomóc Pani Lasu, ale, na krew E’li, nie będę niczyim sługą! Zwłaszcza jeśli tym kimś jest brudna, pomalowana dzikuska!

— Bycie księciem nie jest tu ważne. Prawu stanie się zadość. Karm się sam albo bądź mi posłuszny. Wybór należy do ciebie — odparła beznamiętnie Anaya.

Powiedziawszy to, ruszyła w stronę drzewa. Kith-Kanan chwycił ją jednak za ramię i obrócił ku sobie.

— Co zrobiłaś z moim mieczem i sztyletem? — zapytał — Metal cuchnie — Anaya wyszarpnęła ramię z jego uścisku — Nie wolno mi go dotykać. Owinęłam go kawałkiem skóry i wyniosłam z mojego domu. Nie przynoś go tam z powrotem.

Młodzieniec otworzył usta, by na nią nakrzyczeć i przeciwstawić się takiemu traktowaniu, jednak zanim zdążył to uczynić, Anaya zniknęła we wnętrzu dębu. Dobiegł go tylko jej głos:

— Idę spać. Ugaś ogień.

Kiedy ognisko było już zimne i wygasłe, Kith-Kanan stanął w drzwiach.

— Gdzie mam spać? — spytał z sarkazmem.

— Gdzie chcesz — padła lakoniczna odpowiedź. Anaya leżała skulona pod ścianą, tak więc Kith-Kanan położył się tak daleko, jak tylko mógł od Kagonesti, jednak na tyle blisko, by czuć emanujące z pnia ciepło. Przez jego głowę przetaczały się kolejne myśli. Jak odnaleźć Arcuballisa i wydostać się z lasu? Jak uciec od Anayi? Gdzie był Mackeli? Kim byli intruzi...". — Nie myśl tak głośno — rzekła poirytowana Anaya. Idź spać. Kith-Kanan westchnął i w końcu zamknął oczy.

Загрузка...