27 Środek lata, rok Barana

Pozbawiony Anayi i Mackeliego, Kith-Kanan rzucił się w wir obowiązków z pasją tak wielką, ze zadziwiłaby ona tych, którzy znali go jako niedojrzałego, egocentrycznego młodzika. Poganiał swych wojowników tak mocno, jak poganiał samego siebie, i w przeciągu tygodni sprawił, że siali się oni szybko myślącą i szybko reagującą siłą.

Minęły dwa miesiące. Na równiny dotarł środek lata, przez co dni stały się niezwykle upalne. W ciągu dnia gwałtowne burze nawiedzały rozgrzane równiny i zielone lasy, karmiąc spragnioną ziemię, która teraz tętniła życiem. Porastająca równiny trawa stała się lak wysoka, że sięgała ramion dorosłych elfów, tak więc uzbrojeni w kosy pasterze zmuszeni byli dwa razy w tygodniu torować sobie w niej drogę. Pnącza i gałęzie dławiły leśne ścieżki, utrudniając podróżowanie, jednak Dzicy Biegacze byli zbyt zajęci, aby narzekać. Wysokie, spiętrzone chmury, niczym utkane białego dymu zamki, przepływały ze spokojem nad ich głowami, podczas gdy oni wznosili kolejny obóz, który miał dać początek nowej zbrojowni, nazwanej przez Kith-Kanana Sithelbec.

W ciągu ośmiu tygodni na całej równinie powstały posterunki straży, podobne do tego, który budowano teraz, podczas gdy osadnicy rozmaitych ras przybywali tłumnie, by wstąpić w szeregi Dzikich Biegaczy. Ludzie, elfy, kenderzy, krasnoludy — wszyscy mieli już dość bycia ofiarami i przedmiotem kaprysów wędrownych rabusiów. Kapitanowie i sierżanci Dzikich Biegaczy uczyli ich, jak walczyć piką i tarczą, pokazując przy tym, jak stawić czoło konnym zbójcom. Wszędzie tam, gdzie zatrzymywały się siły Kith-Kanana, powstawały zbrojownie. Dzicy Biegacze wznosili przysadziste, kamienne budowle w których przechowywana była broń. Na dźwięk gongu wszyscy zdatni do walki okoliczni mieszkańcy spieszyli do arsenałów i zbroili się. W razie najazdu stacjonujący w pobliżu oficerowie Dzikich Biegaczy mieli poprowadzić ich do walki i pomóc w odparciu ataku.

Na kilka tygodni przed środkiem lata zaprowadzono spokój w południowej i środkowej części równin. W większości, przypadków najeźdźcy nie zostali nawet w pobliżu aby walczyć z nową strażą. Po prostu zniknęli. Mimo to Parnigar — najstarszy z sierżantów — ogłosił, iż jak do tej pory nie jest zadowolony z rezultatów kampanii.

— Jakie wady dostrzegasz? — spytał Kith-Kanan swego zaufanego współpracownika, który od śmierci Mackeliego stał mu się najbliższą osobą. Powiedziałbym, że radzimy sobie dużo lepiej, niż mogliśmy przypuszczać.

— Tak, i w tym właśnie tkwi problem, panie. Najeźdźcy poddali się zbyt łatwo. Nawet nie próbowali stawić nam czoła — odparł Parnigar.

— To tylko dowód na to, że złodzieje nie mają ochoty na uczciwą walkę.

Stary żołnierz uprzejmie pokiwał głową, jednak widać było, że słowa Kith-Kanana w ogóle go nie przekonały. Budowę Sithelbec rozpoczęto od wzniesienia wokół wewnętrznego kamiennego bunkra drewnianej palisady. To tu, na skraju zachodniego lasu, Kith-Kanan planował ustanowić prawo i porządek.

Jeśli chodzi o sam las, propozycja wyglądała znacznie inaczej. W leśnej głuszy mieszkało wielu elfów z plemienia Kagonesti, jednak byli oni śmiali, niezależni i niechętnie widzieli na swej ziemi uzbrojonych żołnierzy. Ich stosunki z ludźmi były dużo lepsze od tych, które łączyły ich z Kagonesti pod dowództwem Kith-Kanana. Co gorsza, żyjące w zachodnich lasach elfy gardziły oferowaną przez księcia pomocą.

— Przed kim potrzebujemy ochrony? — pytały pogardliwie w trakcie spotkania. — Jedynymi najeźdźcami, jakich widzimy, jesteście wy sami. Leśne elfy znieważały Dzikich Biegaczy, plując na ich widok albo ciskając w nich kamieniami i znikając pośród drzew.

Żołnierze Kith-Kanana upierali się, aby wejść do lasu i nawrócić dzikie elfy przy użyciu siły, jednak sam Kith-Kanan nie chciał nawet o tym słyszeć. Ich dotychczasowe sukcesy opierały się na zaufaniu prostych ludzi; jeśli zatem okażą się tyranami, cały wysiłek pójdzie na marne. Potrzeba było czasu, jednak książę wierzył, że w końcu uda mu się pozyskać zaufanie dzikich Kagonesti. Podczas gdy prace nad Sithelbec trwały, Kith-Kanan otrzymał depeszę od swego ojca. Mówca Gwiazd przyjął zaproszenie syna do nowego posterunku. Sithel przybywał w towarzystwie Sithasa oraz karawany strażników i dworzan.

Kith-Kanan przyglądał się depeszy napisanej ręką swego bliźniaka. Świta Sithela była wielka i poruszała się powoli, miną więc przynajmniej dwa tygodnie, zanim dotrze do Sithelbec. Nawet przy tak długim czasie budowa fortecy nie zostanie w porę ukończona. Kith-Kanan nawoływał swych żołnierzy, by robili, co tylko w ich mocy, a mimo to oszczędzali swe siły do walki; nawet jeśli bandyci stali się taką samą rzadkością, jaką był rześki wiatr w czasie parnych i upalnych letnich nocy.


Kiedy na horyzoncie pojawiły się pierwsze sztandary Sithelowej świty, praca wciąż była jeszcze niedokończona. Kith-Kanan zwołał wszystkie patrole i ustawił swych wojowników przed bramami Sithelbec.

Dzicy Biegacze patrzyli z podziwem, kiedy ich oczom ukazać się towarzysząca Mówcy eskorta. Najpierw pojawiło się czterdziestu konnych strażników, uzbrojonych w długie lance. Na szczytach lśniącej broni powiewały silvanestyjskie proporce. Za nimi szła straż honorowa i licząca sześćdziesiąt dwie osoby grupa szlachty, niosąca sztandary klanu Silvanosa, miasta Silvanost, wielkich świątyń, najważniejszych gildii, a także mniejszych silvanestyjskich miast. Szlachcice tworzyli swoisty kwadrat przed — idącymi tuż za nimi — lansjerami. Dalej szedł Sithas w towarzystwie własnej, odzianej w szkarłat i bieli świty. Na samym końcu jechał Mówca Gwiazd, otoczony setką dworzan, z których wszyscy nosili barwy królewskiego domu. Resztę eskorty stanowili pozostali strażnicy, a także załadowane bagażami wozy.

— Na Astarina — mruknął Kith-Kanan. — Czy ktokolwiek jeszcze został w Silvanoście?

Szlachta rozdzieliła swe szeregi, lansjerzy odsunęli się na jedną stronę i na przedzie eskorty pojawił się Sithas.

— Witaj bracie. Czy wszystko w porządku? — spytał następca tronu.

Kith-Kanan wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Nie wszystko — odparł, spoglądając na Sithasa. — Ale radzimy sobie wystarczająco dobrze.

Przywódca Dzikich Biegaczy przeszedł przez kolumny konnych w kierunku swego ojca. Żołnierze, szlachta i dworzanie schodzili mu z drogi, z niemalże mechaniczną precyzją. I tak oto Kith-Kanan ujrzał Sithela, siedzącego na grzbiecie wspaniałego białego rumaka, ze złotym płaszczem udrapowanym wokół końskiego zada. Na czole władcy lśniła korona Silvanosa.

Kith-Kanan złożył ojcu głęboki pokłon.

— Witaj, Wielki Mówco!

— Witaj i ty, mój synu. — Sithel machnął szmaragdowobiałym berłem Silvanosa i Kith-Kanan wyprostował się. — Jak sobie radzisz?

— W większości przypadków dobrze, ojcze. Straż okazała się niezwykłym sukcesem. Akty grabieży ustały i do pewnego czasu wszyscy, których spotykaliśmy, byli po naszej strome.

Sithel położył berło na zgięciu ramienia.

— Do pewnego czasu? — spytał, marszcząc brew.

— Tak. Mieszkańcy lasów nie są chętni naszej pomocy. Wierzę jednak, że w końcu oni także przejdą na naszą stronę.

Rumak Mówcy potrząsnął głową i tańcząc powoli, zatoczył półkole. Natychmiast u boku Sithela pojawił się stajenny, który przytrzymał uzdę, podczas gdy Sithel pieszczotliwie poklepał śnieżnobiałą szyję zwierzęcia.

— Chciałbym usłyszeć o tym nieco więcej — rzekł z powagą, Kith-Kanan odebrał uzdę z rąk stajennego i poprowadził ojcowskiego rumaka w kierunku niedokończonej fortecy.


Ogromna formacja żołnierzy i dworzan rozproszyła się i na równinie, a także wokół palisady Sithelbec, wyrosło prawdziwe miasto namiotów. Mówca przeniósł do ukończonej części wieży, podobnie jak Sithas. Tam na chropowatym stole z zielonych dębowych desek. Kith-Kanan podał obiad i opowiedział o problemach z zaufaniem ze strony leśnych elfów.

— Cóż za zuchwalstwo — narzekał zajadle Sithas. — Uważam, że powinieneś tam iść i wyciągnąć tych drani siłą.

Kith-Kanan nie mógł uwierzyć własnym uszom. — I na zawsze uczynić z nich śmiertelnych wrogów, Sith? Znam Kagonesti. Ponad wszystko cenią sobie wolność i nie poddadzą się, nawet gdyby przyłożyć do ich gardła miecz. Dopóki nic zechcemy spalić całego lasu, nigdy nie zdołamy ich wypłoszyć. To ich żywioł; znają każdy jego zakątek. Jednak przede wszystkim to ich dom.

Nastała chwila ciszy, którą niebawem przerwał Sithel. — Jak polowania? — spytał uprzejmie.

— Znakomicie — odparł Kith-Kanan, zadowolony ze zmiany tematu. — Lasy aż roją się od zwierzyny, ojcze.

Przez chwilę dyskutowali o życiu w mieście. Lady Nirakina i Tamanier Ambrodel wciąż wkładali wiele wysiłku w pomoc bezdomnym. Budowa nowego targowiska została niemalże ukończona. Biorąc pod uwagę obfitość zbliżających się zbiorów, podjęto decyzję o opodatkowani nowego, rozbudowanego targowiska, tak aby poradzić sobie z ilością towarów.

— Jak Hermathya? — spytał uprzejmie Kith-Kanan. Sithas wzruszył ramionami.

— Tak dobrze jak zawsze. Wydaje zbyt dużo pieniędzy i wciąż pragnie adoracji ze strony prostego ludu.

Następnie mężczyźni poczynili plany co do polowania na dzika, które miało się odbyć następnego dnia. Miała brać w nim udział zaledwie kilkuosobowa grupa — Mówca, Sithas. Kith-Kanan, Kencathedrus, inny członek królewskiej straży, Parnigar i pól tuzina uprzywilejowanych dworzan. Uzbrojeni w lance myśliwi mieli spotkać się o poranku i wyruszyć do lasu. Postanowiono także, że polowanie odbędzie się bez udziału naganiaczy czy też myśliwskich psów, jako że Mówca uważał takie środki za niesportowe.


Choć słońce nie wzeszło jeszcze w pełni, w powietrzu dało się wyczuć poranny żar zapowiedź kolejnego, dusznego dnia. Kith-Kanan stał przy niewielkim ognisku w towarzystwie Parnigara, posilając się chlebem i owsianką. Sithas i Sithel opuścili wieżę, obaj odziani w szarobrązowe ubrania myśliwskie.

— Dzień dobry — rzekł energicznie Kith-Kanan.

— Zapowiada się upalny dzień — ocenił pogodę Sithel. U jego boku bezgłośnie pojawił się służący, niosąc w dłoniach filiżankę chłodnego jabłecznika. Drugi służący zaoferował to samo Sithasowi.

Chwilę później pojawili się dworzanie, z których twarzy można było wyczytać, że czują się wyraźnie nieswojo w pożyczonych ubraniach łowieckich. Kencathedrus i Parnigar prezentowali się zdecydowanie lepiej. Dowódca — wyraźnie rozbudzony i przez lata przyzwyczajony do wstawania przed świtem — z wdziękiem opierał się na swej lancy. Drużyna łowiecka zjadła śniadanie w ciszy, przeżuwając chleb i ser, jedząc w pośpiechu owsiankę i przepijając wszystko jabłecznikiem.

Jako pierwszy skończył Sithel. Mówca podał służącemu pustą filiżankę i talerz, a następnie wziął lancę z prawdziwej piramidy broni, którą wystawiono tuż przed wieżą.

— Do koni — ogłosił. — Zwierzyna czeka! Mówca Z łatwością dosiadł konia i trzymając w dłoni długą, jesionową lancę, zatoczył ponad głową szeroki łuk. Kith-Kanan nie mógł zrobić nic, jak tylko uśmiechnąć się do ojca, który pomimo swego wieku i powagi miał więcej doświadczenia z koniem i bronią niż którykolwiek ze zgromadzonych, może z wyjątkiem Kencathedrusa i Parnigara.

Sithas był dobrym jeźdźcem, mimo to bezskutecznie szarpał się z lancą i wodzami. Dworzanie, bardziej nawykli do luźnych szat i surowego protokołu, z przerażeniem kiwali się w swych siodłach. Zdenerwowane zwierzęta rozsierdziły się jeszcze bardziej, widząc kiwające się i tańczące przed ich oczami lance.

Formując trójkąt z jadącym na czele Sithelem, drużyna ruszyła w kierunku oddalonego o pół mili lasu. Wysokie trawy wciął były jeszcze mokre od porannej rosy. Zewsząd dochodził dźwięk cykających świerszczy, która milkły wraz z nadejściem koni. Na zachodnim horyzoncie wciąż było jeszcze widać srebrny pierścień Solinari.

Na lewo od Sithela jechał Sithas, podczas gdy Kith-Kanan, który wetknął trzonek swej lancy w strzemię, podróżował na prawo od Mówcy. Jechali lekkim kłusem, nie chcąc przedwcześnie zmęczyć koni. Jeśli udałoby się im wypłoszyć dzika, będą potrzebowali całej siły, jaką da się wykrzesać z ich rumaków.

— Nie polowałem od sześćdziesięciu lat — rzekł Sithel, oddychając głęboko porannym powietrzem. — Kiedy byłem w waszym wieku, wszyscy młodzieńcy musieli zdobyć głowę dzika i zawiesić ją na ścianie w holu swego klanu, aby pokazać wszystkim, jak bardzo są męscy. — Sithel uśmiechnął się. — Wciąż pamiętam, jak upolowałem swego pierwszego dzika. Shenbarrus, ojciec Hermathyi, i ja zwykliśmy udawać się na moczary u ujścia Thon-Thalasu. Bagienne dziki miały reputację najgroźniejszych spośród najgroźniejszych, a my myśleliśmy, że będziemy najsłynniejszymi myśliwymi w Silvanoście, jeśli wrócimy do domu z takim trofeum. Shenbarrus był w tamtych dniach dużo szczuplejszy i aktywny. Obaj udaliśmy się w dół rzeki łodzią. Dobiliśmy do brzegów wyspy Fairgo i natychmiast zaczęliśmy tropić ogromną zwierzynę.

— Byliście pieszo? — spytał z niedowierzaniem Kith-Kanan.

Nie mogliśmy zabrać koni na wyspę, synu. Tereny był tam zbyt bagniste. Tak więc Shenbarrus i ja przemierzaliśmy najeżone kolcami zarośla, uzbrojeni we włócznie i mosiężne puklerze. W pewnej chwili straciliśmy się z oczu i zdałem sobie sprawę, że jestem sam na mokradłach, a z otaczających mnie chaszczy dobiega złowieszczy szelest Zawołałem: „Shenbarrusie! Czy to ty?" Nie było jednak odpowiedzi. Zawołałem ponownie; wciąż cisza. Do tego czasu byłem już pewien, że za cały ten hałas odpowiedzialny był dzik. Uniosłem wysoko włócznię i pchnąłem nią przez gęste zarośla. Chwilę później usłyszałem wrzask, jakiego nie słyszał nigdy żaden z żyjących elfów, a z kolczastych zarośli wypadł na otwartą przestrzeń Shenbarrus. Dziabnąłem go w, hmm, tył jego szaty.

Kith-Kanan roześmiał się. Sithas także wybuchnął śmiechem, po czym spytał:

— Czyli nigdy nie upolowałeś swego bagiennego dzika?

— Ależ upolowałem! — odparł Sithel. — Wrzaski Shenbarrusa wypłoszyły z krzaków potężnego odyńca, który ruszył wprost na nas. Pomimo bolesnej rany Shenbarrus uderzył jako pierwszy. Dzik rzucał się i szalał po polanie. Wówczas ja chwyciłem swą włócznię i wykończyłem bestię.

— Kto zdobył głowę? — spytał Sithas.

Shenbarrus. To on przelał pierwszą krew, więc trofeum należało się jemu — odparł ciepło Mówca.

Kith-Kanan wielokrotnie był w domu ojca Hermathyi i widział zawieszony nad kominkiem w pokoju jadalnym łeb dzika. Teraz pomyślał o starym Shenbarrusie ukłutym W „tył swej szaty" i po raz kolejny wybuchnął donośnym śmiechem.

Zanim dotarli do pogrążonej w mroku ściany drzew, niebo nad ich głowami pojaśniało delikatnym różem. Drużyna rozciągnęła swe szyki wystarczająco szeroko, by każdy z jej uczestników miał pełną swobodę ruchów, jednak na tyle blisko, aby widzieli swych towarzyszy. Ustały wszelkie czcze rozmowy.

Za plecami myśliwych wschodziło słońce, kładąc pomiędzy drzewami długie cienie. Kith-Kanan pocił się w swej bawełnianej tunice i co rusz wycierał twarz rękawem. Z przodu, po lewej stronie jechał jego ojciec. Parnigar niedaleko za mi, po prawej.

Otaczający Kith-Kanana las przywołał wspomnienie Anayi. Książę zobaczył ją ponownie, gibką i pełną życia, przemykającą pośród drzew cicho niczym duch. Pamiętał jej szorstkie zachowanie, jej łagodny spokój i to, jaka była, kiedy trzymał ją w swych ramionach. To pamiętał najlepiej.

Ulewne letnie deszcze zmyły piaszczystą leśną ziemię, pozostawiając w niej dziury i wystające korzenie. Kith-Kanan pozwolił swemu rumakowi wybierać drogę, jednak zwierzy błędnie oceniło leśne podszycie i wpadło w dziurę. Koń potknął się i odzyskał równowagę, jednak Kith-Kanan zachwiał się w siodle i runął na ziemię. Spadając, uderzył plecami w złamany pień młodego drzewa i ogłuszony leżał przez chwilę bez tchu.

Kiedy w końcu odzyskał jasność umysłu, zobaczył pochylającego się nad nim Parnigara.

— Wszystko w porządku, panie? — zapytał z troską stary sierżant.

— Tak, jestem tylko trochę oszołomiony. Co z moim koniem?

Zwierzę siało w odległości zaledwie kilku jardów, skubiąc mech. Jego prawa przednia noga uginała się boleśnie nad ziemia.

Parnigar pomógł Kith-Kananowi stanąć na nogi, w chwili gdy obok przejeżdżał ostatni z myśliwych. Jadący na samym końcu Kencathedrus zapylał, czy mężczyźni potrzebowali pomocy.

— Nie — odparł pospiesznie Kith-Kanan. — Jedź dalej. Ja zaopiekuję się moim koniem. — Niższa część nogi zwierzęcia była posiniaczona, jednak ostrożne i delikatne traktowanie mogło ocalić rumaka przed kalectwem. Parnigar zaoferował Kith-Kananowi własnego konia, tak aby książę mógł jeszcze dogonić pozostałych uczestników polowania. — Nie, sierżancie. Dziękuję. Są już zbyt daleko. Jeśli ruszę za nimi galopem, spłoszę wszelką zwierzynę w okolicy. — Po tych słowach Kith-Kanan przytknął dłoń do obolałych pleców.

— Czy mam zostać z tobą, panie? — spytał Parnigar.

— Wołałbym, abyś został. Być może będę zmuszony wracać do Sithelbec piechotą. — Ból w plecach odezwał się ponownie i książę wykrzywił twarz.

Wieść o tym, że Kith-Kanan wycofaj się z polowania, jak burza pomknęła do przodu, docierając do wszystkich uczestników wyprawy. Mówca wyraził żal, że jego młodszy syn nie weźmie udziału w łowach. Dzień byt jednak wyjątkowy i nie można było odwołać polowania.

Sithel kluczył między drzewami, wybierając swą drogę tak, aby najlepiej odpowiadała jego rumakowi W kilku miejscach Mówca zatrzymał się, badając uważnie mech i pokrywające ścieżkę błoto. Bez wątpienia był na tropie dzikiej świni.

Było gorąco, jednak elfy z radością witały taką pogodę, jako że była ona milą odmianą od panującego w Pałacu Quinari i Wieży Gwiazd wiecznego chłodu. Podczas gdy Silvanost był bez ustanku nękany orzeźwiającymi wiatrami, panujący na równinach upał sprawił, że ciało Sithela zdawało się lżejsze, bardziej gibkie, a jego umysł jaśniejszy. Delektując się uczuciem wolności, władca popędził konia.

Chwilę później z daleka rozległ się dźwięk myśliwskiego rogu. Takie rogi oznaczały obecność ludzi, a ci oznaczali obecność psów. Jak gdyby w odpowiedzi Sithel usłyszał odległe szczekanie. Elfy nigdy nie używały psów; a ludzie rzadko zapuszczali się do lasu bez nich. Sithel przypuszczał, że czynili tak, ponieważ ich wzrok i słuch były lak skąpe, że ludzie potrzebowali psów; aby wpaść na trop jakiejkolwiek zwierzyny.

Rogi i psy z pewnością przepłoszą każdego dzika w okolicy. Prawdę powiedziawszy, psy wypłoszą z kryjówki niemalże wszystko — dzika, jelenia, zające, lisy. Sithel umocował swą lancę z powrotem w strzemieniu i zaczął węszyć w powietrzu. Ludzie byli tacy niesportowi.

W zaroślach za plecami Mówcy i po jego prawej stronie dał się słyszeć nagły hałas. Sithel zawrócił konia, pochylił koniec lancy i dźgnął nim gęste krzewy. Spoza zielonych liści wybiegł, wrzeszcząc przeraźliwie, dziki wieśniak. Śmiejąc się, Mówca uspokoił tańczącego niespokojnie konia.

Kiedy zagrał róg, Sithas i dworzanin o imieniu Timonas byli wystarczająco blisko, by widzieć siebie nawzajem. Książę, podobnie jak jego ojciec, natychmiast zrozumiał, że dźwięk ten oznaczał w lesie obecność ludzi. Myśl ta wypełniła Sithasa niepokojem. Młodzieniec ściągnął wodze i obrócił konia, wyglądając innych uczestników wyprawy. Jednak jedynym którego zdołał dostrzec, był Timonas.

— Widzisz kogoś? — zawołał Sithas. Chwilę później dworzanin odkrzyknął, że na horyzoncie nie było nikogo innego.

To spotęgowało tylko obawy Sithasa. Nie umiał tego wytłumaczyć, jednak miał przeczucie czyhającego niebezpieczeństwa. W upale letniego poranka księciem Silvanostu wstrząsnęły dreszcze.

— Ojcze! — zawołał — Mówco, gdzie jesteś?

Jadący z przodu Sithel decydował się zawrocie. Każdy dzik, który wart był zachodu, już dawno opuścił te lasy, przegnany przez ludzi. Mówca zawrócił konia i z niewielkiej odległości usłyszał kolejne wołanie Sithasa.

— Och, przestań krzyczeć — mruknął poirytowany. — Już jadę.

Doganiający go Sithas przedarł się przez plątaninę winorośli i młodych wiązów. Uczucie niepokoju nie opuszczało go nawet wówczas, gdy gnał konia w kierunku Mówcy. Wówczas, kątem oka, dostrzegł zawieszony na cedrowym drzewcu błysk metalu.

Chwilę później jego oczom ukazała się tnąca powietrze strzała.

Zanim Sithas zdołał wydać a siebie krzyk, strzała trafiła Sithela w lewy bok, tuż pod żebrami. Mówca Gwiazd upuścił lancę i wciąż siedząc w siodle, runął do przodu. Spod strzały natychmiast rozlała się plama szkarłatu, która powoli spływała po nogawce Sithelowych spodni. Z lewej strony Sithasa pojawił się Timonas. — Zaopiekuj się Mówcą! — ryknął Sithas. Sam uderzył wodzami bok konia i rzucił się w gąszcz cedrowych drzew, rozdzierając zieloną zasłonę opuszczoną do ataku lancą. Wszystkim, co zauważył, była migająca, biała twarz, po czym książę opuścił drzewce lancy na głowę łucznika. Mężczyzna natychmiast runął twarzą do przodu.

Chwilę później w pobliżu pojawił się jeden z towarzyszących myśliwym królewskich strażników.

— Tutaj! Pilnuj tego człowieka! — krzyknął do niego Sithas, wracając do miejsca, gdzie Timonas podtrzymywał w siodle rannego Mówcę. — Ojcze... — zdyszanym głosem szepnął Sithas. — Ojcze...

Mówca spojrzał na niego z wypisanym na twarzy niemym szokiem. Nie mogąc wydusić z siebie nawet słowa, wyciągnął ku synowi zakrwawioną dłoń.

Z wielką ostrożnością Sithas i Timonas położyli władcę na ziemi. Dookoła nich gromadzili się pozostali uczestnicy polowania. Dworzanie sprzeczali się, czy należy wyjąć strzałę, jednak Sithas uciszył ich wszystkich, pozwalając, by Kencathedrus przyjrzał się ranie.

Spojrzenie, którym wojownik obdarzył księcia, mówiło samo za siebie. Sithas zrozumiał je natychmiast. — Ojcze — rzekł zrozpaczony — możesz mówić?

Sithel rozchylił wargi, jednak nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Jego orzechowe oczy zdawały się pełne zdziwienia. W końcu jego dłoń dotknęła twarzy syna i Mówca Gwiazd wydał z siebie ostatnie tchnienie. Bezwładna dłoń osunęła się na ziemię.

Zgromadzone elfy stały z niedowierzaniem wokół martwego władcy. Oto ten, który rządził nimi przez trzysta dwadzieścia trzy lata, leżał bez życia u ich stóp. Kencathedrus zabrał schwytanego łucznika spod czujnego oka pilnującego go żołnierza i ciągnąc go za kołnierz, przywlókł nieprzytomnego mężczyznę do miejsca, w którym spoczywało ciało Sithela.

— Panie, spójrz na to — rzekł, po czym odwrócił zwiotczałe ciało.

Łucznik był człowiekiem. Jego marchewkowe włosy były krótkie i sterczące, przez co w pełni odsłaniały osobliwie zaokrąglone uszy. Na policzkach mężczyzny widać było kilkudniowy, rudawy zarost

— Morderstwo — mruknął jeden z dworzan. — Ludzie zabili naszego Mówcę!

— Bądź cicho! — rzekł z wściekłością Sithas — Okaż szacunek zmarłym. — Następnie zwrócił się do Kencathedrusa: — Kiedy się ocknie, dowiemy się, kim naprawdę jest i dlaczego to zrobił.

— Może był to wypadek — ostrzegł Kencathedrus, bacznie przyglądając się mężczyźnie. — Jego łuk to broń myśliwska, nie wojenna.

— Obrał cel! Widziałem go! — rzekł zawzięcie Sithas — Mój ojciec siedział na grzbiecie białego konia! Któż mógłby wziąć go za zwierzynę?

Leżący na ziemi człowiek jęknął. Natychmiast otoczyli go dworzanie, którzy chwilę później brutalnie postawili go na nogi. Cudem było, że kiedy skończyli szarpać i okładać pięściami, człowiek w ogóle otworzył oczy.

— Zamordowałeś Mówcę Gwiazd! — przemówił z wściekłością Sithas. — Dlaczego?

— Nie... — jęknął człowiek.

Po tych słowach siłą zmuszono go, aby upadł na kolana.

— Widziałem cię! — obstawał przy swoim Sithas. — Jak możesz zaprzeczać? Dlaczego to zrobiłeś?

— Przysięgam, panie...

Sithas nie był w stanie myśleć ani czuć. Przenikała go tylko jedna myśl, że oto jego ukochany ojciec był martwy. — Przygotujcie go do podróży! — rozkazał obojętnie. Zabierzemy go z powrotem do fortecy i tam odpowiednio przesłuchamy.

— Tak, Mówco — odparł Timonas.

Sithas zamarł. To, co powiedział dworzanin, było prawdą. Z chwilą gdy krew jego ojca wsiąknęła w ziemię, on stał się prawowitym władcą. Wraz z ową myślą poczuł spadające na niego brzemię władzy, ciężkie niczym położony na ramionach gruby łańcuch. Musiał być silny; silny i mądry jak jego ojciec.

— Co z twym ojcem? — spytał łagodnie Kencathedrus.

— Ja go poniosę. — Sithas wsunął ramiona pod pozbawione życia ciało Mówcy i podniósł je z ziemi.

Wyszli z zagajnika — człowiek z rękami skrępowanymi na plecach, prowadzący swe konie dworzanie i niosący martwego ojca Sithas. Im dalej się posuwali, tym głośniejszy stawał się dźwięk łowieckich rogów, a szczekanie psów za plecami rosło w siłę. Zanim drużyna przeszła kolejne ćwierć mili, w zasięgu wzroku pojawił się oddział konny uzbrojonych w łuki ludzi. Gromada liczyła co najmniej trzydziestu mężczyzn, którzy otoczywszy elfów, zmusili ich do zwolnienia, a w końcu zaniechania marszu.

Chwile później jeden z ludzi ruszył w kierunku Sithasa. Głowę mężczyzny zdobiła przyłbica, która bez wątpienia musiała chronić jego twarz przed gałęziami. Człowiek podniósł osłonę i na twarzy Sithasa pojawiło się nieme zaskoczenie. Znał tę twarz. Należała do Ulvissena — człowieka, który pełnił rolę seneszala księżniczki Teralind.

— Co tu się stało? — spytał ponuro Ulvissen, przyglądając się otoczeniu.

— Mówca Gwiazd został zamordowany — odparł wyniośle Sithas. — Przez tego oto człowieka.

Ulvissen spojrzał ponad ramieniem księcia i zauważył stojącego ze skrępowanymi rękami łucznika.

— Musicie być w błędzie. Ten człowiek to mój leśniczy, Dremic — odparł stanowczym tonem. — Nie jest mordercą. Najwyraźniej był to wypadek.

— Wypadek? To niedopuszczalna odpowiedź. Teraz ja jestem Mówcą i powiadam wam, że ten zabójca zostanie osądzony zgodnie z prawem Silvanostu.

Ulvissen pochylił się w siodle.

— Nie sądzę, Wasza Wysokość. Dremic to mój człowiek. Jeśli ma zostać ukarany, dopilnuję tego osobiście — rzekł stanowczo.

— Nie — upierał się Sithas.

Towarzyszące mu elfy stanęły ciasno jeden przy drugim. Niektóre z nich wciąż trzymały w dłoniach lance, u boków innych wisiały dworskie miecze. Kencathedrus przyłożył swój miecz do gardła ludzkiego łucznika. Atmosfera była pełna napięcia.

Zanim jednak ktokolwiek zdołał wykonać pierwszy ruch, powietrze przeciął donośny gwizd. Na jego dźwięk Sithas poczuł wzbierające w nim uczucie ulgi. Oto spomiędzy drzew nadjeżdżał Kith-Kanan, prowadząc ze sobą oddział pikinierów. Siedzący na koniu książę natychmiast skierował się do miejsca, w którym stał jego bliźniak, trzymając w ramionach ciało ojca.

Twarz Kith-Kanana wykrzywił bolesny grymas.

— Przybyłem zbyt późno! — ryknął rozpaczliwie.

Zbyt późno, jeśli chodzi o jedna tragedię, ale nie zbyt późno, aby zapobiec kolejnej — odparł Sithas. Po tych słowach pospiesznie opowiedział bliźniakowi o tym, co wydarzyło się w lesie, i o tym, co dopiero miało się wydarzyć.

— Słyszałem myśliwskie rogi w Sithelbec — rzekł Kith-Kanan. — Pomyślałem, że może dojść do starcia, tak więc zebrałem Pierwszą Kompanię... Gdybym tylko został i pojechał za ojcem...

— Musimy odzyskać naszego człowieka. Wasza Wysokość — nalegał Ulvissen. Jego ludzie w milczeniu naciągali cięciwy.

Sithas potrząsnął głową. Zanim jednak zdążył cokolwiek powiedzieć, niektórzy spośród ludzi wypuścili strzały. Kith-Kanan, krzycząc, wydał krótki rozkaz i pikinierzy ruszyli do ataku. Niezdolni do ponownego załadowania broni ludzie rzucili się do ucieczki. W przeciągu kilku kolejnych sekund cała drużyna Ulvissena zniknęła między drzewami, choć dookoła wciąż słychać było tętent galopujących koni.

Kith-Kanan zatrzymał swych żołnierzy i przywołał ich do porządku. Strzała trafiła Kencathedrusa w udo, podczas gdy nieszczęsny Dremic został zabity przez swych towarzyszy, a jego martwe ciało leżało teraz pośród traw.

— Musimy szybko wracać do Silvanostu! — zdecydował Sithas. — Nie tylko po to, aby pochować ojca, ale by powiadomić lud o wojnie!

Zanim zdezorientowany Kith-Kanan zdołał zadać pytanie czy zaprotestować, z przerażeniem usłyszał, jak jego własny oddział Dzikich Biegaczy po słowach Sithasa wznosi wiwaty. Tchórzliwa ucieczka ludzi najwyraźniej wzburzyła ich krew. Niektórzy spośród żołnierzy gotowi byli ścigać wroga jeszcze jednak Kith-Kanan przypomniał im, te wciąż mieli obowiązki wobec nieżyjącego Mówcy i czekających w forcie towarzyszy.

Wyszli z lasów, formując pełen powagi pochód, z ciałami poległych na koniach. Zabity człowiek — Dremic — został dokładnie tam, gdzie pozbawiono go życia. W Sithelbec powitał ich milczący, zaszokowany garnizon. Sithel nie żył. Teraz Mówcą był Sithas. W myślach wszyscy zadawali sobie pytanie, czy wraz z odejściem wielkiego, prastarego wodza odeszła także nadzieja na pokój.

Na wypadek ataku Kith-Kanan rozstawił swych wojowników na pozycjach obronnych. Przez całą noc trzymano warty, jednak panujący mrok przyniósł ze sobą spokój. Po północy, kiedy wszystkie zaplanowane na dzień zajęcia zostały zakończone, Kith-Kanan udał się do niedokończonej wieży, gdzie przy ciele zamordowanego ojca klęczał Sithas.

— Dzicy Biegacze są przygotowani na wypadek ataku — rzekł łagodnym głosem.

— Dziękuję — odparł Sithas, nie podnosząc głowy.

Kith-Kanan spojrzał w dół na nieruchoma twarz swego ojca.

— Czy cierpiał?

— Nie.

— Czy cokolwiek powiedział?

— Nie mógł mówić.

Zaciskając dłonie w pięść, Kith-Kanan zapłakał.

— To moja wina! Jego bezpieczeństwo było moim obowiązkiem! To ja nakłoniłem go do przyjazdu tutaj! JA zachęciłem, aby wybrał się na polowanie!

— I nie było cię przy nim, kiedy wpadł w zasadzkę — odparł ze spokojem Sithas.

Na dźwięk tych słów w Kith-Kananie wezbrała się złość. Młodzieniec pochwycił bliźniaka za tył szaty i szarpnięciem postawił go na nogi.

— Ty byłeś przy nim i co dobrego z tego wymknęło? Sithas pochwycił pięści Kith-Kanana i wyszarpnął i nich materiał. Chwilę później rzekł wyraźnym, pełnym wściekłości głosem:

— To ja jestem Mówcą. Ja. Ja jestem przywódcą elfiego narodu i to mi teraz służysz, bracie. Nie możesz dłużej uciekać do lasu. Nie nękaj mnie też prawami Kagonesti czy innej półludzkiej hołoty.

Kith-Kanan oddychał długo i powoli Patrząc we wzburzone oczy Sithasa, pomyślał, te bliźniak, którego kochał, był zaślepiony nienawiścią i smutkiem. Chwilę później odparł tym samym, wyraźnym tonem:

— Jesteś mym Mówcą. Jesteś mym panem lennym i będę ci posłuszny nawet do śmierci. — Były to słowa prastarego hołdu lennego. Kiedy osiągnęli dojrzałość, słowo po słowie, obaj bracia złożyli go swemu ojcu. Teraz Kith-Kanan złożył go swemu bratu, starszemu zaledwie o trzy minuty.

Загрузка...