4 Trzy dni później

Po upływie trzech kolejnych wschodów słońca Kith-Kanan był zrozpaczony. Stracił swego gryfa i zapasowe ubrania. Kiedy po raz kolejny użył krzesiwa i krzemienia, udało mu się rozpalić niewielki ogień, i choć odrobinę podniosło go to na duchu, wciąż jednak nie znalazł nic do jedzenia. Trzeciego ranka skończyły się także zapasy wody.

Nie było sensu pozostawać na polanie, tak więc wziąwszy włócznię, wyruszył w poszukiwaniu jedzenia i wody. Jeśli mapy, które pamiętał, były poprawne, na zachodzie powinna znajdować się rzeka Kharolis. Nawet gdyby była oddalona o wiele mil, był to zawsze cel, do którego warto zmierzać.

Jedynymi zwierzętami, jakie mijał po drodze, były kruki. Dotrzymywały mu towarzystwa, przeskakując z drzewa na drzewo i przerywając swój lot krótkim, przenikliwym wrzaskiem. Były jedynym towarzystwem Kith-Kanana, tak więc elf zaczął z nimi rozmawiać. W jakiś sposób pomagało mu to nie tracić pogody ducha.

— Nie sądzę, abyście wiedziały, gdzie jest mój gryf — powiedział. Jak można było się spodziewać, ptaki nie odpowiedziały, a tylko przelatywały z drzewa na drzewo dotrzymując mu kroku.

Dzień wlókł się bez końca i z każdą chwilą robiło się coraz cieplej. Nawet w dole, w odwiecznym cieniu głębokiego lasu. Kith-Kanan czuł ów żar, gdyż nawet najmniejszy podmuch wiatru nie mącił parnego, nieruchomego powietrza. Z upływem czasu teren stał się nierówny, po przecinany wzgórzami i rowami ciągnącymi się z północy na południe. Dodało mu to otuchy, gdyż na dnie wąwozów często można było znaleźć źródła i strumienie. Kiedy jednak wdrapał się na jedno ze wzgórz i zszedł z kolejnego, znalazł jedynie mech, kamienie i powalone drzewa.

Ześlizgnąwszy się z następnego zbocza do dziewiętnastego już wąwozu, książę zatrzymał się, by odpocząć. Usiadł na zwalonym pniu, rzucając włócznię pod nogi. Po raz kolejny oblizał spierzchnięte wargi i odgonił narastające przeczucie, że popełnił straszliwy błąd, uciekając z domu. Jak mógł być aż tak głupi, by dla czegoś takiego porzucić swe życie w luksusie? Gdy tylko zadał sobie to pytanie, oczyma wyobraźni ujrzał przerażająco rzeczywisty obraz Hermathyi poślubiającej jego brata. Wraz z nim nadeszło uczucie bólu i straty. Aby odegnać ową wizję, Kith-Kanan zerwał się na nogi i zarzuciwszy na ramię swą włócznię, na nowo podjął wędrówkę. Uczynił zaledwie dwa kroki po dnie wąwozu, kiedy jego stopy zapadły się w gęstym, pokrytym grubą warstwą liści błocie.

„Tam gdzie jest błoto, jest i woda" — pomyślał z radością. Skręcił w prawo i podążył wąwozem w poszukiwaniu źródełka. Daleko przed nim jar stawał się znacznie szerszy. Może lam włośnie była sadzawka pełna czystej, słodkiej wody?

Wkrótce wąwóz połączył się z kilkoma innymi, tworząc pośród wzgórz głęboką misę. Kith-Kanan wlókł się przez coraz bardziej wilgotne błocko, czując przed sobą zapach czystej wody. Niedługo potem zobaczył ją — niewielką sadzawkę, tak gładką, że na jej powierzchni nie pojawiła się ani jedna zmarszczka. Widok przyciągał go niczym magia. Błoto sięgało mu już do kolan, ale młodzieniec brnął dalej, wprost do środka jeziorka. Złożywszy dłonie, wypełnił je wodą i podniósł do ust.

Natychmiast wszystko wypluł. Woda miała ohydny smak zgniłych liści. Kith-Kanan spojrzał w dół na swe wykrzywione grymasem bezsilnej wściekłości odbicie. Nie było sensu dalej tu tkwić. Musiał ruszać dalej.

Jego noga nie chciała jednak opuścić sadzawki. Spróbował wyciągnąć drugą. Tak bardzo starał się wyciągnąć nogi z błocka, że niemalże stracił równowagę. Wymachując ramionami, Kith-Kanan zaczął teraz poruszać biodrami, by w jakiś sposób uwolnić się z cuchnącej wody. Zamiast tego zapadł się jeszcze głębiej w zdradliwe grzęzawisko. Szybko rozejrzał się dookoła, szukając gałęzi tub chociaż winorośli, której mógłby się uczepić. Najbliższe drzewa były oddalone o dziesięć stóp.

Wkrótce błoto sięgnęło jego pasa i książę zaczął zapadać się w nim coraz szybciej.

— Pomocy! — zawołał zrozpaczony. — Czy ktoś mnie słyszy?

Na przeciwległym wzgórzu usadowiło się stado kruków. Ptaki z przerażającym spokojem patrzyły, jak Kith-Kanan powoli zanurza się w zabójczym bagnie.

Nie wydziobiecie mi oczu — zapewnił je szeptem.

— Kiedy nadejdzie koniec, skryję się pod powierzchnią, zanim uda się wam mnie rozdziobać, czarni padlinożercy!

— Kiedy pozna się je lepiej, wcale nie są takie złe — powiedział jakiś głos. Kith-Kanan szarpnął się niczym rażony piorunem.

— Kto tam jest? — krzyknął, patrząc dookoła na nieruchome drzewa. — Pomocy!

— Mogę ci pomóc. Nie wiem jednak, czy to uczynię. — Był to wysoki, pełen zadowolenia, dziecięcy głos. Odpowiadając, nieznajomy zdradził miejsce swej dotychczasowej kryjówki. Kith-Kanan dostrzegł go na jednym z rosnących po jego lewej ręce drzew. Na grubej gałęzi, oparta plecami o pień potężnego dębu siedziała młoda postać, odziana w dropiatą, zielono — brązową tunikę i pończochy. Jej głowę okrywał kaptur. Widoczną pod nim opaloną twarz pokrywały dziwaczne spirale i linie wymalowane jaskrawą czerwoną i żółtą farbą.

— Pomóż mi! — wrzasnął Kith-Kanan. — Wynagrodzę cię sowicie!

— Doprawdy? Czym?

— Złotem. Srebrem. Klejnotami. — „Czymkolwiek zechcesz", przysiągł w duchu. „Wszystkim, co tylko można znaleźć na Krynnie".

— Co to takiego „złoto"?

Błoto sięgało już piersi Kith-Kanana i trudno mu było złapać oddech.

— Kpisz sobie ze mnie — wydyszał. — Proszę! Nie mam zbyt wiele czasu!

— Nie, faktycznie nie masz go zbyt wiele — zauważyła obojętnym głosem zakapturzona postać. — Co jeszcze możesz mi ofiarować, jeśli ci pomogę?

— Moją włócznię! Chciałbyś ją?

— Mogę wyciągnąć ją z grzęzawiska, gdy już utoniesz.

Przeklęty nieznajomy.

— Nie mam niczego innego! — Zimne błoto sięgało teraz ramion Kith-Kanana — Na bogów, błagam, pomóż mi!

Zakapturzona postać zręcznym ruchem przeturlała się po gałęzi i stanęła na nogi.

— Pomogę ci zatem. Na bogów. Oni często robią dla mnie różne rzeczy, więc wydaje się uczciwe, abym i ja czasem zrobił coś dla nich.

Nieznajomy pokonywał gałąź na palcach, aż do chwili, gdy znalazł się tuż nad głową Kith-Kanana. Ramiona księcia zanurzone były w bagnie, choć ręce wciąż trzymał ponad głową, by nie zanurzać ich aż do ostatniej chwili. Stojąca na drzewie postać odwiązała ściskający talię pas. Owijał się on kilkukrotnie wokół jej smukłego ciała, a rozwinięty osiągnął długość przeszło dziesięciu stóp. Leząc płasko na gałęzi, nieznajomy opuścił skórzany rzemień prosto w dłonie Kith-Kanana, który natychmiast pochwycił go lewą ręką.

— Na co czekasz? Wyciągnij mnie! — nakazał książę.

— Jeśli ty sam nie umiesz się wyciągnąć, nie zrobię tego za ciebie — odparł jego wybawca. Kilkakrotnie okręcił pas wokół gałęzi i zabezpieczył go solidnym węzłem. Następnie położył się na gałęzi, wsparł głowę na dłoni i w milczeniu czekał na rezultat zmagań nieznajomego.

Kith-Kanan nachmurzył się i z wysiłkiem zaczął wspinać się na górę. Dysząc i przeklinając, w końcu wydostał się z grzęzawiska i sięgnął gałęzi. Chwilę później przerzucił przez nią nogę i przez kilka chwil leżał, sapiąc.

— Dziękuję — odezwał się w końcu, choć w jego głosie dało się wyczuć nutę sarkazmu.

Nieznajomy młodzik cofnął się kilka stóp w kierunku pnia i usiadł w kucki.

— Proszę bardzo — odparł.

Pod barbarzyńską farbą na jego tworzy kryty się lśniące, zielone oczy. Chłopak odrzucił kaptur, ukazując gęstą czuprynę włosów białych niczym kość. Wysokie kości policzkowe i spiczaste uszy świadczyły o jogo pochodzeniu.

Kith-Kanan usiadł powoli.

— Jesteś Silvanesti — rzekł zdumiony.

— Nie, jestem Mackeli.

Kith-Kanan potrząsnął głową. — Pochodzisz z plemienia Silvanesti, tak jak ja.

Chłopiec stanął na gałęzi.

— Nie wiem, o czym mówisz. Jestem Mackeli.

Gałąź była zbył wąska, by Kith-Kanan mógł na niej stanąć, tak więc siedząc na mej okrakiem cal po calu młodzieniec przesuwał się w kierunku pnia. Majaczące w dole zdradzieckie bagno po raz kolejny ukryło swe prawdziwe oblicze po powierzchnią wody. Kiedy spojrzał na ie z góry, mimowolnie wzdrygnął się z obrzydzenia.

— Przecież widzisz, że jesteśmy do siebie podobni, prawda?

Mackeli pokonał gałąź kilkoma zwinnymi susami, odwrócił się, spojrzał na Kith-Kanana i odparł:

— Nie. Nie widzę między nami żadnego podobieństwa. Kith-Kanan był już zbyt zmęczony i poirytowany, by ciągnąć temat, dał więc temu spokój.

W milczeniu zeszli z drzewa. Kith-Kanan wlókł się za pędzącym żwawo chłopcem. Mimo wszelkich starań ręce ześlizgnęły mu się z chropowatego pnia i książę spadł z drzewa. Runął na plecy z głuchym hukiem, po czym jęknął.

— Jesteś niezdarny — zauważył Mackeli.

— A ty nieuprzejmy. Czy wiesz z kim masz do czynienia? — spytał wyniośle.

— Z niezdarnym cudzoziemcem. — Chłopiec sięgnął za pas, wyciągnął obciągnięty jelenią skórą bukłak, po Czym wlał w otwarte usta strużkę krystalicznie czystej wody. Kith-Kanan przyglądał mu się z uwagą, czując niemalże, jakby sam przełykał zbawienny płyn.

— Czy mogę... mogę dostać trochę wody? — poprosił.

Mackeli wzruszył ramionami i podał mu bukłak. Kith-Kanan chwycił butelkę w ubłocone dłonie i opróżnił jej zawartość trzema zachłannymi łykami.

— Niech cię bogowie błogosławią — rzekł, zwracając chłopcu pusty bukłak.

Mackeli przechylił butelkę i kiedy zauważył, że faktycznie jest pusta, spojrzał na Kith-Kanana z odrazą. — Od dwóch dni nie miałem w ustach ani kropli wody — wyjaśnił książę. — Nic też nie jadłem. Czy masz może jakieś jedzenie?

— Nie przy sobie, Ale mam trochę w domu. — Zabierzesz mnie tam? Mackeli ponownie narzuci! kaptur, zakrywając swe zdumiewająco białe włosy. Był teraz doskonale zamaskowany i niemal wtapiał się w otaczający go las.

— Nie wiem, czy byłoby to słuszne. Ny mogłoby się to nie spodobać

Błagam cię, przyjacielu. Jestem zrozpaczony. Straciłem swego rumaka, zgubiłem się i nie mogę znaleźć, w tym przeklętym lesie żadnej zwierzyny. Jeśli mi nie pomożesz, umrę z głodu w tej dziczy.

Chłopiec zaśmiał się, a dźwięk jego głosu zdał się niezwykle przyjemny w nieruchomym powietrzu.

— Tak, słyszałem coś o zagubionym w tej części lasu nieznajomym. Corvae opowiedziały mi o tobie.

— Corvae? Mackeli wskazał dłonią kruki, które wciąż przyglądały się im z pobliskiego wzgórza.

— Wiedzą o wszystkim, co się dzieje w lesie. Czasami, kiedy pojawia się coś dziwnego, mówią o tym mnie i Ny.

Kith-Kanan pamiętał irytującą uwagę, jaką kruki poświęcały jego osobie.

— Naprawdę rozmawiasz z ptakami?

— Nie tylko z ptakami. — Mackeli przyłożył do ust dłoń i wydał z siebie przenikliwy, kraczący dźwięk. Jeden z ptaków zerwał się z gałęzi, podfrunął do chłopca i usiadł na jego ramieniu, niczym wracający do swego pana sokół.

— Jak sądzisz? — chłopiec spytał kruka. — Czy mogę mu zaufać?

Ptak przekrzywił głowę i wydał z siebie pojedynczy i przeszywający wrzask. Mackeli nachmurzył się. Kiedy zmarszczył brew, przedziwne zawijasy zbiegły się nad jego czołem.

— Mówi, że niesiesz ze sobą potężny przedmiot. Mówi, że kaleczysz nim drzewa.

Kith-Kanan spojrzał na pokrytą błotem pochwę.

— Mój miecz nie jest magiczny — odparł. — To tylko zwyczajne ostrze. Masz, możesz je potrzymać.

Odwrócił miecz i wyciągnął rękojeść w kierunku chłopca. Mackeli niepewnie sięgnął dłonią. Kruki wrzasnęły chórem, jak gdyby chciały go ostrzec, ale młody elf je zignorował. Jego niewielka dłoń zacisnęła się wokół rzeźbionej na kształt diamentu rękojeści.

— W tym przedmiocie drzemie potęga powiedział, cofając rękę. — Cuchnie niczym śmierć! — Weź go do ręki — zachęcił Kith-Kanan. — Nic zrobi ci krzywdy.

Mackeli wziął rękojeść z dłoni księcia.

— Jaka ciężka! Z czego jest zrobiona?

— Z żelaza i mosiądzu. — Wraz twarzy Mackeliego zdradzał, że nie znał żelaza, mosiądzu, złota, czy srebra.

— Czy wiesz, czym są metale, Mackeli?

— Nie.

Chłopak spróbował wywinąć mieczem, ale broń była dla niego zbyt ciężka i upuścił ją na ziemię.

— Sądzę, że to wystarczy. — Książę delikatnie podniósł miecz i schował go do pochwy. — Czy cieszy cię myśl, że nie jestem niebezpieczny?

Mackeli powąchał dłonie i skrzywił się.

— Nigdy nie mówiłem, że jesteś niebezpieczny — odparł nonszalancko. — Co najwyżej dla samego siebie.

Po tych słowach żwawym krokiem ruszył naprzód, wdrapując się na gałęzie ogromnych drzew i zeskakując z nieb z gracją. Mackeli nigdy nic szedł prosto więcej niż kilka jardów. Bezustannie odpychał się od potężnych pni, przeskakiwał ponad zwalonymi gałęziami, czmychając to tu, to tam niczym wiewiórka. Kith-Kanan wlókł się jego śladem, spowolniony głodem i pancerzem cuchnącego błota. Niekiedy Mackeli zmuszony był zawracać, by odnaleźć swego towarzysza i poprowadzić go właściwą drogą. Kith-Kanan obserwował poczynania chłopca i czuł się niczym zmęczony starzec. Niegdyś myślał o sobie, że jest wybornym leśnym strażnikiem. Jednak len chłopiec, który nie mógł mieć więcej niż sześćdziesiąt lat, sprawił, że silvanestyjscy leśnicy przypominali teraz bandę nieudolnych pijaków.

Wędrówka trwała wiele godzin, nie prowadząc żadną określoną ścieżką. Kith-Kanan miał nieodparte wrażenie, że Mackeli nie chciał zdradzić, dokąd naprawdę się udają.

Wiedział, że istniały elfy Kagonesti, których domem była dzicz. Miały one — podobnie jak Mackeli — skłonności do ozdabiania swej skóry przedziwnymi wzorami. Jednak z tego, co pamiętał, ich skóra była ciemna, podobnie jak włosy. Wygląd tego chłopca zdradzał, że był on Silvanestyjczykiem. Kith-Kanan zadawał sobie pytanie, co dziecko czystej krwi miałoby robić tutaj, w głębi lasu. Może uciekł? Może jest członkiem jakiegoś zaginionego plemienia? W końcu w jego umyśle pojawił się obraz sekretnej leśnej kryjówki, zamieszkałej przez banitów, których jego dziadek Silvanos wygnał z Silvanostu w czasie wojen o zjednoczenie. Nie wszyscy przecież podążyli za wielkim wodzem ku pokojowi i jedności.

Nagle Kith-Kanan zdał sobie sprawę, że nie słyszy już na dywanie z opadłych liści lekkich kroków Mackeliego. Zatrzymawszy się, spojrzał przed siebie i zauważył chłopca kilkanaście jardów z przodu. Mackeli klęczał ze spuszczoną pokornie głową, podczas gdy na milczący las spadła głucha cisza.

Co dziwne, kiedy ujrzał chłopca, umysł księcia obmyła fala niebywałego spokoju; spokoju, jakiego nie zaznał nigdy wcześniej. Wszystkie problemy ostatnich dni odeszły w niepamięć. Kiedy w końcu odwrócił się, zauważył, co takiego sprowadziło owo ukojenie i co sprawiło, że Mackeli klęczał.

Niedaleko przed nimi, pośród gęstych paproci i obsypanych kwieciem latorośli, stało wspaniałe zwierzę, z wyrastającym z głowy pojedynczym białym rogiem. Jednorożec — najrzadziej spotykane spośród legendarnych stworzeń; świętsze niż sami bogowie. Jednorożec był biały niczym śnieg, począwszy od drobnych, rozszczepionych kopyt, aż po końce gęstej niczym piana grzywy. Jego postać emanowała subtelnym blaskiem, który zdawał się esencją spokoju. Kiedy tak stał na niewielkim wzniesieniu, piętnaście jardów od Kith-Kanana, jego oczy napotkały wzrok elfiego księcia i dotknęły wnętrza jego duszy.

Kith-Kanan osunął się na kolana. Wiedział, że oto dostąpił niebywałego zaszczytu, dane mu było bowiem ujrzeć istotę, która przez wielu uważana była jedynie za legendę.

— Powstań, szlachetny wojowniku. — Kith-Kanan uniósł głowę. — Powstań, synu Sithela.

Głos był głęboki i melodyjny. Zdawało się, że zastygły głębokim pokłonie Mackeli nie słyszał słów jednorożca.

Kith-Kanan powoli podniósł się z klęczek.

— Znasz mnie, o wielka?

— Słyszałam o twoim nadejściu.

Tak powabna była owa potężna istota, że Kith-Kanan ponad wszystko zapragnął zbliżyć się do niej i choć przez chwilę jej dotknąć. Zanim jednak zdołał zmienić swe myśli w czyny, stworzenie rzekło surowym tonem: — Zostań tam, gdzie jesteś! Nie wolno ci podchodzić zbyt blisko. — Kith-Kanan mimowolnie uczynił krok do tyłu. — Synu Sithela, zostałeś wybrany do ważnego zadania. Pozwoliłam ci spotkać Mackeliego po to, by został twoim przewodnikiem w tym lesie. To dobry chłopiec; doskonale radzi sobie z ptakami i zwierzętami. Będzie ci wiernie służył.

— Co chcesz, abym uczynił? — spytał z nagłą pokorą Kith-Kanan.

Jednorożec odrzucił do tyłu głowę, sprawiając, że po smukłej szyi spłynęły fale perłowej grzywy.

— Ten głęboki bór jest najstarszym lasem na tych ziemiach. Tutaj narodził się pierwszy liść i drzewo, pierwsze zwierzę czy ptak. Duchy tej krainy są potężne, ale zarazem bezradne. Przez piec tysięcy wschodów słońca żyli tu ci, którzy chronili las przed łupieżcami. Teraz przybyła tutaj banda intruzów, przynosząc ze sobą ogień i śmierć. Duchy starego lasu zwróciły się do mnie z prośbą o pomoc, ja zaś odnalazłam ciebie, jako odpowiedź na ich błagania. Jesteś wybrańcem; tym, który niesie żelazo. Musisz wygnać intruzów z lasu, synu Sithela.

W tym momencie Kith-Kanan gotów był stawić czoło całej armii smoków, gdyby takie było życzenie jednorożca.

— Gdzie znajdę owych intruzów? — spytał, sięgając dłonią rękojeści miecza.

Jednorożec uczynił krok do tyłu.

— Jest jeszcze ktoś, kto mieszka z chłopcem. We troje musicie oczyścić las.

Stworzenie uczyniło kolejny krok w tył i Kith-Kananowi zdało się, że las zamyka się wokół jego świetlistej postaci. Alabastrowa aura zalśniła jeszcze przez krótką chwilę, po czym zniknęła w niezbadanej głębi lasu.

Po kilku sekundach Kith-Kanan doszedł do siebie. Podbiegł do Mackeliego i dotknął jego ramienia. Chłopiec otrząsnął się, jak gdyby obudził się z przedziwnego transu.

— Gdzie jest Pani Lasu? — wyszeptał.

— Odeszła — odparł ze smutkiem Kith-Kanan. — Ona... przemówiła do mnie!

Na twarzy Mackeliego pojawił się wyraz szacunku.

— Dostąpiłeś wielkiego zaszczytu, przybyszu! Co powiedziała ci Pani Lasu?

— Nie słyszałeś?

Mackeli potrząsnął głową Najwyraźniej słowa jednorożca przeznaczone były wyłącznie dla uszu Kith-Kanana. Teraz więc zastanawiał się, jak wiele z tego, co usłyszał, powiedzieć chłopcu. W końcu zdecydował, że zachowa słowa Pani Lasu w tajemnicy.

— Masz zabrać mnie do swego obozu — powiedział stanowczym tonem. — Będę musiał nauczyć się wszystkiego, co wiesz o życiu w lesie.

— Z chęcią cię tego nauczę — odparł Mackeli, drżąc z podekscytowania. — W całym swoim życiu nigdy nie widziałem Pani Lasu! Były chwile, kiedy czułem, jak przemyka obok, ale nigdy nie byłem tak blisko niej! Nie mogę się doczekać, kiedy opowiem o tym Ny!

Kith-Kanan spojrzał w miejsce, gdzie jeszcze chwilę temu siała Pani Lasu. Tam gdzie jej kopyta dotykały ziemi, rozkwitały nadzwyczajnej urody kwiaty. Zanim zdążył zareagować, Mackeli szarpnięciem zmusił go do ponowienia wędrówki. Pędząc na złamanie karku, chłopiec niemalże wciągnął księcia w leśną gęstwinę. Z upływem czasu poszycie stało się grubsze, drzewa bardziej potężne i gęste, ale Mackeli ani razu się nie zawahał. Od czasu do czasu musieli przeciskać się pomiędzy drzewami przez przejścia tak wąskie i niskie, że pokonywali je na kolanach.

Tuż przed zachodem słońca, gdy odezwały się pierwsze świerszcze, dotarli na rozległą polanę.

— Jesteśmy w domu — powiedział.

Kith-Kanan stanął na środku polany i rozejrzał się uważnie.

— Jakim domu? — spytał.

Mackeli wyszczerzył zęby w uśmiechu, spotęgowanym przez dziwaczne czerwone wzory na jego policzkach. Raźnym krokiem ruszył przed siebie, zatrzymując się u podstawy imponująco masywnego dębu. Chwycił fragment stosunkowo gładkiej kory i pociągnął. W pniu drzewa otworzyły się drzwi wykonane z wygiętej kory dębowej. Za nimi widać było jedynie czarną przestrzeń. Mackeli skinął na towarzysza.

— Wejdź. Oto dom — rzeki chłopiec, znikając we wnętrzu pustego drzewa.

Aby pokonać niskie wejście. Kith-Kanan musiał się przygarbić. Wewnątrz czuć było zapachy drewna i przypraw; przyjemne, choć dziwne dla kogoś, kto całe swe życie spędził w mieście. Panowała tam taka ciemność, że Kith-Kanan z ledwością zdołał zauważyć niewyraźny zarys dębowych ścian. Mackeliego nie widział w ogóle.

Kiedy ręka chłopca dotknęła jego dłoni, książę wzdrygnął się niczym przerażone dziecko.

— Zapal świecę albo lampion, dobrze? — rzekł za — wstydzony

— Co mam zrobić?

— Zapal... nieważne zresztą. Czy możesz rozpalić ogień. Mackeli? Kompletnie nic nie widzę w tych ciemnościach.

— Tylko Ny może rozpalić ogień.

— Czy Ny jest tutaj? — Nie. Jest na polowaniu... tak sądzę. Kith-Kanan ruszył po omacku wzdłuż ściany.

— Gdzie zatem Ny rozpala ogień? — spytał.

— Tutaj.

Mackeli zaprowadził go na środek pomieszczenia, gdzie Kith-Kanan uderzył stopą w niskie palenisko zbudowane ze zlepionych błotem kamieni. Przykucnął i zbadał dłonią popioły. Zimne niczym głaz. Od jakiegoś czasu nikt nie rozpalał tu ognia.

— Jeśli zdobędziesz jakąś podpałkę, rozpalę ogień zaproponował.

— Tylko Ny może rozpalić ogień — odparł z wahaniem Mackeli.

— Może nie jestem najlepszym tropicielem czy łowcą ale, na Astarina, potrafię rozpalić ogień!

Wyszli na zewnątrz, gdzie zebrali naręcza chrustu. Kiedy Kith-Kanan układał suche patyki na korze i wiórach do wnętrza pustego drzewa wpadł przez otwarte drzwi pojedynczy słaby promień światła. W końcu Kith-Kanan wyciągnął z przytroczonej do pasa sakiewki krzemień i krzesiwo. Oparł kolana o kamienne palenisko i uderzył krzemieniem o chropowatą, żelazną płytkę. Na podpałkę posypał się snop jaskrawych iskier, które książę zachęcił delikatnym dmuchnięciem. W ciągu kilku minut udało mu się rozpalić niewielki płomyk, który wkrótce przemienił się w trzaskający radośnie ogień.

— No, chłopcze, co o tym sądzisz? — spytał Mackeliego.

Książę oczekiwał słów uznania, ale zamiast tego Mackeli pokręcił głową.

— Ny to się nie spodoba.

W końcu oczom Kith-Kanana ukazało się rozświetlone ogniem wnętrze drzewa. Pomieszczenie było dość duże, szerokie na około pięć kroków, z drabiną, której koniec znikał w dziurze nad jego głową, prowadząc na wyższe gałęzie i na zewnątrz. Przez tę samą dziurę wylatywał dym. Ściany dębu ozdobione były czaszkami zwierząt: królików, wiewiórek, złowrogo wyglądającego dzika z obnażonymi szablami, potężnego kozła i licznych ptaków, których Kith-Kanan nie potrafił rozpoznać. Mackeli wyjaśnił, że za każdym razem, gdy Ny zabijał zwierzę, którego nie upolował nigdy wcześniej, jego czaszka była czyszczona i zawieszana na wbitym w ścianę kołku. W ten oto sposób duch martwego zwierzęcia zostawał przebłagany i bóg lasu — Błękitny Feniks — gwarantował powodzenie w kolejnych polowaniach.

— Które z nich zabiłeś sam? — spytał Kith-Kanan.

— Nie wolno mi przelewać krwi zwierząt. To robota Ny. — Chłopiec zarzucił na głowę kaptur. — Rozmawiam ze zwierzętami i słucham tego, co mówią, nigdy jednak nie przelewam ich krwi.

Kith-Kanan usiadł na wypełnionym mchem sienniku.

Był zmęczony, brudny i wciąż potwornie głodny. Mackeli krzątał się dookoła, co chwilę spoglądając na księcia z wyraźnym niezadowoleniem. W końcu Kith-Kanan spytał chłopca otwarcie, co było nie tak.

— To miejsce Ny. Nie wolno ci tutaj siedzieć — odparł poirytowany Mackeli.

Kith-Kanan z trudem podźwignął się z siennika.

— Ten Ny ma więcej przywilejów niż Mówca Gwiazd! — rzekł ze złością. — Mogę usiąść tutaj? — spytał, wskazując na pokrytą sosnowymi igłami podłogę. Mackeli odpowiedział obojętnym skinieniem głowy.

Kith-Kanan poprosił z kolei o coś do jedzenia. Mackeli szybko wspiął się po drabinie i wychylając się na środek drzewa, zaczął szperać wśród rozmaitych tykw i bukłaków zwisających ze stropu. Odnalazł to, czego szukał, i wrócił na dół. Usiadł ze skrzyżowanymi nogami obok Kith-Kanana i nakazał mu wyciągnąć dłonie. Następnie nasypał w nie pieczone dzikie kasztany obrane ze skórki.

— Masz może jakieś mięso? — spytał książę. — Tylko Ny je mięso.

Kith-Kanan miał już powoli dość niekończącej się litanii rzeczy, które przysługują jedynie Ny. Był jednak zbyt wykończony, aby w tej chwili rozmawiać na ten temat W milczeniu zjadł więc kasztany, wdzięczny za to, że w ogóle dostał coś do jedzenia.

— Wiesz — rzekł w końcu — nigdy nie spytałeś mnie o moje imię.

Mackeli wzruszył ramionami.

— Nie sądziłem, że masz jakiekolwiek imię.

— Oczywiście, że mam?

Chłopiec w zamyśleniu podrapał się po nosie, brudząc ręce żółtawą farbą.

— Mam na imię Kith — rzekł książę, widząc, że Mackeli nie zamierza zadawać dalszych pytań.

Chłopiec wytrząsnął na swą umazaną farbą dłoń kolejną garść kasztanów.

— Śmieszne imię — zauważył, wpychając do ust kolejny owoc.

Загрузка...