Od autora

Sam nie do końca wiem, o czym jest ta książka. Ale – to też coś warte – wiem, o czym nie jest. Nie jest na pewno, choć może mniej uważnym Czytelnikom zdawać się może coś wręcz przeciwnego. Więc od tego zacznę: ta książka nie jest o charakterze narodowym Polaków.

Nie może być, bo autor w ogóle w istnienie czegoś takiego jak „charakter narodowy” nie wierzy, a samo pojęcie uważa za głupie. Tak jakby nasze zachowania zostały przesądzone raz na zawsze przez fakt posługiwania się tym a nie innym językiem, albo posiadania słowiańskich rysów. Polacy nie potrafią pracować, powiadano przez lata, tłumacząc, dlaczego wschodnie Niemcy, Czechosłowacja czy Węgry, nie mówiąc o Jugosławii, choć toczone tym samym socjalistycznym syfem, jednak radziły sobie lepiej. Tymczasem wystarczało pierwszego z brzegu Polaka przeflancować na Zachód i pokazać wypłatę w dolarach, żeby robota tylko mu furczała w rękach. Wystarczało, że latami nie mogący obronić habilitacji asystent wyrwał się z dusznej atmosfery peerelu, wiecznej niemożności, układów i układzików nie do przebicia, a nagle stawał się cenionym naukowcem, mającym otwartą drogę na renomowane zachodnie uczelnie. Artyści, nie mogący się tu przebić, tam nagle okazywali się ludźmi rzadkiej pracowitości i talentu. Znam człowieka, który już po 1989 roku dwa razy w Polsce bankrutował, a kiedy przeniósł się za ocean i założył tam ten sam biznes, którego nie był w stanie skutecznie prowadzić u nas, prosperuje. Tu był nieudacznikiem, a tam nagłe okazuje się zdolnym przedsiębiorcą? U siebie jesteśmy leniami, a na saksach groźną konkurencją dla Chińczyków? U siebie nie możemy wyłonić żadnej sensownej elity politycznej i w każdych kolejnych wyborach głowimy się, czy oddać głos na złodzieja, ale przynajmniej fachowca, uczciwego, ale idiotę, czy na tępego chama, ale spoza układu, czy wreszcie, poddając się poczuciu bezradności, w ogóle cisnąć to wszystko w diabły i iść na piwo – a na świecie potrafimy imponować, kandydować do Nobli, doradzać prezydentom?

Nie ma to nic wspólnego z cechami charakteru, zwłaszcza narodowego. Polak w Polsce jest leniwy, a na Zachodzie pracowity z tego samego powodu: bo tak mu się opłaca. Kiedy pojedzie do Ameryki, zaczyna funkcjonować w systemie, który premiuje pracowitość, aktywność i pomysłowość. Ale dopóki jest u siebie, to wie od pokoleń, że tutaj grunt się nie wychylać, że pokorne cielę dwie matki ssie, stój w kącie, znajdą cię, nie bądź orłem, bo wylecisz, a czy się stoi, czy się leży, każdemu się należy tyle samo.

To wyjaśnienie, nie usprawiedliwienie. Ktoś powie: to nie my wymyśliliśmy ten system, czyniący z ludzi wolnych niewolników, a z niewolników zadowolonych ze swego losu degeneratów, którym do szczęścia wystarcza już tylko regularnie zmieniana micha i od czasu do czasu parę najprostszych rozrywek. Nie wprowadzono tego systemu nad Wisłą na nasze życzenie, przeciwnie, przy znaczącym oporze. Owszem: przegraliśmy wojnę, byliśmy przez pół wieku okupowani, zresztą za zgodą i przy obłudnym współczuciu sojuszników, dla których szafowaliśmy – nikt nie odważy się powiedzieć tej oczywistej prawdy, że niepotrzebnie – krwią polskich żołnierzy. Walczyliśmy dzielnie, cierpieliśmy, konspirowaliśmy, nie tylko w ubiegłym stuleciu, ale w całej naszej historii, oczywiście, że o tym wiem.

Tylko że wszystko to dawno i nieprawda. Nie chcemy pamiętać, że kiedy jedni Polacy szli do powstania, do lasu, walczyć za ojczyznę, to inni podążali za nimi, żeby poległych powstańców obdzierać z butów. Tymczasem, naturalną koleją rzeczy, tych pierwszych było coraz mniej, aż w końcu wyginęli – a drudzy mnożyli się, kwitli, aż wreszcie przyniesiono im w darze ustrój będący spełnieniem ich marzeń, idealnie dostosowany do ich oczekiwań, i jeszcze dowartościowujący poczuciem dumy z własnej, chamskiej tężyzny i przekonaniem, że wszyscy, którzy nie pracują łopatą, żyją z łaski robotnika i chłopa. I tak oto socjalizm, narzucony knutem i naganem czekisty, stopił się z pańszczyźnianą mentalnością Polaka i stał jego drugą naturą, a naród ongiś słynący z niezłomnej walki o wolność, dziś spontanicznie stawia pomniki Gierkowi, wielbi Jaruzelskiego i masowo głosuje w wyborach na funkcjonariuszy obalonego reżimu.

Staliśmy się polactwem, bo z nas polactwo zrobiono, ale pozostaliśmy nim po odzyskaniu niepodległości już z własnego wyboru. Obdarowani przez historię wolnością, o jakiej bez żadnej nadziei marzyły przeszłe pokolenia, pozostaliśmy w duszach niewolniczą trzodą. Bo tak jest wygodniej. A trochę także dlatego, że nikt nie ma odwagi polactwu powiedzieć w oczy prawdy. Vox populi, vox Dei – narodu krytykować nie wolno! Ilekroć napomknę w felietonie czy artykule o przywarach tubylczej ludności III RP, zaraz dostaję pęczek listów z wyrazami oburzenia i napomnieniami: nie obrażać Polaków! Jak pan śmiesz krytykować ten naród, który tak wiele przeszedł! My, społeczeństwo polskie, stanowczo protestujemy przeciwko zamieszczaniu w naszej ulubionej gazecie felietonów Rafała Ziemkiewicza, w których autor zionie pogardą dla prostych ludzi!

U nas tak już jest, że cokolwiek się dzieje, winni są zawsze Oni. Inni. Obcy. Nie swoi. Winni są głupi i nieuczciwi politycy, ale w żadnym wypadku nie ci, którym wystarczy obiecać mieszkania na wiosnę, żeby na takich właśnie głosowali. Polskę okradają wielcy aferzyści, ale w żadnym wypadku nie drobni kombinatorzy, wyłudzający masowo zasiłki, renty i zwolnienia lekarskie. Wtrącają ją w nędzę doktrynalni liberałowie, którzy nie pozwalają dodrukowywać tak bardzo potrzebnych pieniędzy, ale na pewno przecież nie szkodzi Ojczyźnie prywata i egoizm prostych roboli, dla których Polska istnieje tylko po to, żeby dopłacać do ich psu na buty potrzebnych miejsc pracy, choćby miało ją to doprowadzić do ostatecznego upadku i bankructwa.

Zdarzało się w historii, że król otaczał się tchórzliwymi dworakami, mówiącymi władcy tylko to, co ich zdaniem chciał usłyszeć. W stolicy już tli się rewolucja, na granicy wróg zajmuje kolejne warownie, własni poddani przeklinają nieudolnego władcę i witają kwiatami jego wrogów, ale król o tym wszystkim nie wie, bo gnący się w ukłonach dworacy nie mają śmiałości narazić się na podejrzenie, że król nie jest ich zdaniem najmądrzejszym i najsłuszniej postępującym władcą w dziejach. Zamiast myśleć o reformach i zbierać armię, władca trawi więc dni nad projektami nowego, wspanialszego pałacu, rojąc o defiladzie, jaką urządzi dla uświetnienia jego otwarcia.

Coś podobnego dzieje się z Polską. Jak na razie, demokracja okazała się u nas chocholim tańcem, w którym politycy, zamiast cokolwiek zaoferować, poczuli się zmuszeni pląsać w lansadach wokół prymitywa, schlebiać mu, łasić się do niego i na wyścigi przedkładać to właśnie, co powinno mu się najbardziej spodobać: że jest wspaniały, że wszystko mu się należy, i że będzie mu lepiej bez żadnego wysiłku, nie będzie trzeba nic zmieniać, ponosić żadnych wyrzeczeń ani schylać grzbietu. Tak jak polskie media, uwolnione po 1989 roku od bata cenzury i zarządzeń wydziału propagandy KC, poddane zostały dyktatowi oglądalności i runęły do wyścigu, kto wyemituje program głupszy, bardziej krwawy i w gorszym guście – tak samo polska polityka zamieniła się w umizgi do najgorszej ciemnej masy, byle tylko wydrwić od niej głosy potrzebne do wetknięcia zadka w sejmowy fotel. Zamiast liderów, mężów stanu, zdolnych gdzieś nas poprowadzić, mamy poprzebieranych za przywódców pętaków, których stado pędzi przed sobą w przypadkowych kierunkach. Może im samym wydaje się, że dokądś prowadzą, może nawet tak to wygląda z zewnątrz, jeśli nie przyglądać się zbyt długo ani uważnie. Ale tak nie jest.

Chamuś w gumofilcach, podkoszulku i beretce jak z satyrycznych rysunków Krauzego, stał się polskim bożkiem i wyrocznią. To on mówi elitom, czego chce naród. To pod jego kątem układa się polityczne programy, to na jego rozum przykrawają świat media. Nawet Kościół, przestraszony wybuchem antyklerykalizmu w początku lat dziewięćdziesiątych i nieskrywaną gotowością chamusia do przetrzepania biskupich szkatuł, pilnie uważa, by nie narazić mu się zbyt rygorystycznym stawianiem spraw.

Wydawać by się mogło, że tak dopieszczane i obsypywane komplementami społeczeństwo powinno pławić się w błogim samozadowoleniu. Ale, o paradoksie, im większa jest tchórzliwość i kunktatorstwo tak zwanej elity, tym polactwo popada w głębszą frustrację. Bo też tym bardziej beznadziejne staje się poczucie jakiejś dojmującej, przygniatającej niemożności wszystkiego. Przyszedł jeden, panie, naobiecywał, i gówno, przyszedł drugi, naobiecywał jeszcze więcej, i jeszcze większe gówno, no to wybierają trzeciego, co znowu obiecuje to samo, tylko jeszcze ładniej… I nie ma do polactwa dostępu myśl, że takich obietnic, jakich się domaga, nie złoży mu nikt uczciwy ani mądry, że czyniąc warunkiem dojścia do władzy zobowiązanie, iż dwa plus dwa zacznie się równać pięć, wyborcy sami skazują się na rządy cynicznych oszustów na zmianę z idiotami. Zresztą, na mocy opisanego przed chwilą mechanizmu, nikt się wyborcom tej myśli nie odważy podsunąć.

Pojawia się więc męczące podejrzenie, że skoro nic tu się nie udaje, nic nie wychodzi, nawet rzeczy dla innych krajów najprostsze i najoczywistsze, to widać jesteśmy jakimiś koszmarnymi nieudacznikami, zgoła wybrykiem natury. Badania socjologiczne pokazują, że stereotypowe wyobrażenie Polaka nigdzie nie jest tak złe, jak w samej Polsce. Nawet Niemcy, którzy widzą w nas głównie złodziei samochodów i bohaterów chamskich polenwitzów, nawet Austriacy, kojarzący Polaka przede wszystkim z handlarzami z Mexico Platz, przypisują nam w badaniach jakieś cechy pozytywne. Polacy – żadnych. Nie widzimy w sobie nic, ale to nic dobrego. Gremialnie podpisujemy się pod opinią, że jesteśmy durniami, brudasami, złodziejami i pijakami. Ale nie wyciągamy z tego, bynajmniej, wniosków, że w takim razie powinniśmy coś ze sobą zrobić, jakoś się zmienić. Rozpad poczucia wspólnoty, z której zostały już tylko karykaturalne angażowanie narodowych symboli w każdą byle szarpaninę, gromadne adorowanie Papieża – Polaka i jednego czy drugiego sportowca, zaszedł tak daleko, że nikt nie czuje się odpowiedzialny za swój kraj czy rodaków. Polacy są okropni, Polska to jeden wielki obciach, ale ja sam do siebie nic nie mam, a skądże znowu.

Ta chorobliwa samoocena, sama w sobie będąca objawem ciężkiej zapaści, dla wielu poczciwych ludzie jest jednym jeszcze powodem, by schować głowę w piasek. „Weź przynajmniej ty nie dołuj już tego narodu”, mówi mi znajomy, z którym w generaliach zazwyczaj się zgadzamy. Rozumiem go doskonale. Jest towarzystwo, w którym kpiny z polactwa przyjmowane są doskonale, stanowiąc pewną drogę towarzyskiego sukcesu, i jest to towarzystwo chyba nie tylko mnie jednego przyprawiające o wymioty. Towarzystwo, gdzie gromki rechot nad dowcipasami z kabarecików Lipińskiej stanowi legitymację, że się jest prawdziwym inteligentem, Europejczykiem, człowiekiem rozumnym i postępowym, słowem – czymś nieskończenie lepszym od tego tu chamstwa. W którym pastwienie się nad dziewiętnastowiecznym stereotypem Polaka-katolika, choć tyle ma on wspólnego z dzisiejszą Polską, co tak zwane „tradycyjne rzymskie cnoty” z przeciętnym Włochem, uważane jest za dowód odwagi i intelektualnej drapieżności; w którym często opowieści o strasznym, endeckim ciemnogrodzie służyć mają wybieleniu rodziców, odznaczanych za wyrywanie paznokci „polskim nacjonalistom” i rozgrzeszeniu własnej wieloletniej kolaboracji z komuną, towarzystwo, wreszcie, w którym oddaje się nabożną cześć różnym szemranym „autorytetom moralnym”, na które niejednokrotnie wylansowano zwykłe, stare dziwki z grubo zacerowaną cnotą.

Naprawdę, nie piszę tej książki po to, żeby sprawić temu towarzystwu radość – ma zresztą dość swoich nadwornych pisarczyków. Mój dziadek nie był lewicującym intelektualistą, tylko prostym chłopem, wójtem (a nie sołtysem, jak napisałem, myląc się głupio, w poprzedniej książce) Czerwińska nad Wisłą i zagorzałym endekiem, rozkochanym w swej ojczyźnie do granic śmieszności – nie czytywał, na przykład, i nie gromadził w swoim imponującym skądinąd księgozbiorze książek pisarzy innych niż polska narodowości, bo uważał, że nie warto. Mój Ojciec nie zaznał w pracowitym życiu żadnego heglowskiego ukąszenia, nie skusiło go reformowanie socjalizmu czy posoborowe „otwieranie” katolicyzmu, bo, w przeciwieństwie do różnych subtelnych badaczy ksiąg, od pierwszej chwili, gdy zobaczył wdzierającą się do Czerwińska krasnoarmijną dzicz i ciągnącą za nią mętownię z PPR, MO i UB, od razu pojął swym chłopskim rozumem, że to nie żadna awangarda ludzkości ani zorza nowego wspaniałego świata, tylko zwykli bandyci i okupanci. I na przekór im, z niemałym trudem, przeżył swe życie skromnie i uczciwie, wychowując dzieci, odrzucając myśl o jakimkolwiek sprzedaniu się dla kariery, i od czasu do czasu zbierając kopniaki za swój nieuleczalny katolicyzm – w jego ludowym, „płytkim” i maryjnym wydaniu, które o taki niesmak i dąs przyprawia do dziś naszych katolików salonowych.

Jeśli ktoś chce się schylać, żeby sprawdzać, czy przypadkiem nie noszę słomy w butach, powiem mu od razu: noszę, szkoda fatygi. I właśnie dlatego nie myślę sobie zakładać tłumika i wstrzymywać się od pisania o polactwie prawdy, nie myślę kombinować, komu ta prawda służy i kogo uraduje, a kogo zmartwi. Nic mnie to nie obchodzi. Obchodzi mnie mój kraj, i to, jak wygląda. A wygląda tak, że tylko rzygać. I wiem, dlaczego.

I o tym właśnie tu piszę. Kto chce, niech czyta. A kto nie chce, niech się łaskawie raczy zmusić, bo, do kurwy nędzy, piszę o rzeczach ważnych, i nie napisze wam o nich nikt inny!

Rafał A. Ziemkiewicz

Загрузка...