Istotę zmiany ustrojowej w 1989 najlepiej uchwycił karykaturzysta, którego rysunek w jakiejś zachodniej gazecie – bodajże francuskiej – wpadł mi wtedy w oczy podczas wizyty u znajomych. Zdaję sobie sprawę, że może w końcu Czytelnika zirytować ta moja maniera ciągłego powoływania się na Bóg raczy wiedzieć czyją wypowiedź, udzieloną sam nie wiem komu i kiedy, i opowiedzianą mi z drugiej ręki przez też nie pamiętam już kogo, bez żadnych adresów bibliograficznych, przypisów i możliwości weryfikacji. Rozumiem, nawet się zgadzam, ale co poradzę – na torturach nie przypomnę sobie, co to była za gazeta i kto podpisał się pod rysunkiem. Samą karykaturę pamiętam jednak dobrze. Wyobrażała pikujący ku ziemi samolot – skrzydła połamane, kłęby czarnego dymu walą z płonących silników, słowem, katastrofa pewna i nieunikniona. A w kabinie pilotów widać Jaruzelskiego, który, podając wolant siedzącemu obok Wałęsie, mówi: dobra, teraz ty steruj!
Nie mogę tego zrozumieć – rzecz była oczywista dla jakiegoś rysownika, siedzącego sobie w spokojnym, zachodnim kraju o ileś tam set kilometrów i pewnie znającego Polskę tylko z telewizyjnych dzienników. Rzecz była oczywista dla takich sobie, dwudziestoparoletnich misiów, słabo zorientowanych w publicznych sprawach, jakim byłem wtedy ja i większość moich kolegów. A przywódcy podziemnej „Solidarności”, którzy zasiedli z czerwonym do Okrągłego Stołu nie rozumieli, że jeśli komuniści nagle gotowi są złamać raz na zawsze daną sobie przysięgę „władzy nie oddamy nigdy”, to tylko dlatego, że cały ten interes wali im się na łeb? A niby z jakiego innego powodu mogliby to robić? Co innego mogłoby tę bezwzględną mafię, która korzystając ze wsparcia sowieckich tanków od pół wieku trzymała w tym kraju wszystkich i wszystko za mordę, zmusić do popuszczenia uchwytu?
Komunistyczna mafia wciąż dysponowała szeregiem przewag nad ludźmi opozycji. Wciąż bezkarnie działały w kraju ubeckie szwadrony śmierci, mimo głośnej, ale skutecznie zatuszowanej wpadki, jaką były ucieczka z rąk oprawców kierowcy księdza Jerzego Popiełuszki i spowodowana nią częściowa dekonspiracja zbrodniarzy. Wyjąwszy kilka osób zbyt znanych na świecie, aby komuniści odważyli się postąpić z nimi aż tak odważnie – choć wydaje się dziś, że i takie warianty brali pod uwagę – praktycznie każdego, kogo mieli ochotę, mogli kazać usunąć w drodze „nieszczęśliwego wypadku”. Korzystali z tej możliwości jeszcze w połowie roku 1989, i trzeba być ślepym albo świadomie kurczowo zamykać oczy, aby nie widzieć, że również i w latach następnych.
Te sprawy wciąż pozostają niewyjaśnione, a odpowiedzialny dziennikarz nie powinien dzielić się z Czytelnikiem podejrzeniami, których nie może niczym poprzeć. Ale, by wziąć jeden tylko, ale za to najgrubszy przykład, jakim była afera Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego – funduszu, z którego zginęły zdaniem jednych setki milionów, a zdaniem niektórych nawet miliardy dolarów i złotych. Jeśli kontroler NIK, Michał Falzmann, który pomimo wielokrotnych „ostrzeżeń” ujawnił aferę, umiera nagle na serce, to jeszcze można uwierzyć w przypadek. Jeśli jego przełożony, prezes NIK, profesor Walerian Pańko, ginie niedługo potem w wypadku samochodowym, dosłownie w przeddzień posiedzenia, na którym zaprezentować miał informację w sprawie FOZZ – ale żadnego raportu ani notatek do niego w jego papierach potem nie znaleziono – to prawdopodobieństwo przypadku gwałtownie maleje. Ale jeżeli niedługo potem umiera także jego szofer (pierwotnie oskarżony o spowodowanie wypadku, wkrótce oczyszczony z tego zarzutu), jeśli w błyskawicznym tempie schodzą z tego świata policjanci, którzy byli na miejscu zdarzenia, a sporządzone przez nich protokoły gdzieś się bez śladu gubią, i jeśli śmierć zbiera żniwo wśród kilkunastu innych osób w ten czy inny sposób związanych z FOZZ – to, proszę bardzo, jeśli chcecie, uważajcie mnie za oszołoma wyznającego spiskową teorię dziejów, ale gdybym wierzył, że to wszystko przypadek, sam miałbym się za ostatniego idiotę.
Oczywiście, wszyscy ci ludzie zmarli w sposób zupełnie naturalny. Są na to niepodważalne, fachowe ekspertyzy. Są też niepodważalne, fachowe ekspertyzy, że jeden z możniejszych gangsterów III RP, znany pod ksywą „Baranina”, powiesił się w celi wiedeńskiego aresztu zupełnie sam, i pewnie są też równie fachowe ekspertyzy, że tajemnicze papiery, które gangster ten miał w swoim sejfie i o których opowiadał wielu osobom, że to jego „polisa ubezpieczeniowa”, same z tego sejfu wyszły i poszły sobie na wycieczkę. Prokuratura, opierając się na równie fachowych ekspertyzach, uznała, że towarzysz Sekuła sam strzelił sobie kilkakrotnie w brzuch z odległości około metra – nijak zresztą nie umiem pojąć, po co się było tak ośmieszać; akurat w wypadku Sekuły, gdyby zgodnie ze zwyczajem umorzono śledztwo ze względu na znikomą szkodliwość społeczną czynu, nikt by marnego słowa nie powiedział. Aż dziw, że dotąd jeszcze fachowcy nie wydali ekspertyzy, że generał Papała padł ofiarą wypadku drogowego.
Dopiero kilka miesięcy temu historycy Instytutu Pamięci Narodowej (któremu, przypomnę, zdominowany przez postkomunistów parlament wielokrotnie usiłował obciąć budżet do rozmiarów uniemożliwiających jakąkolwiek działalność) dokopali się do archiwalnych śladów esbeckich przygotowań do zamordowania Anny Walentynowicz. Walentynowicz przeżyła czystym przypadkiem, wskutek nieprzewidzianej zmiany planów; konfidentka tajnych służb miała podać jej w jedzeniu substancję, jak czytam w gazetowej informacji na ten temat, wywołującą atak serca i… co ważniejsze, już po kilku godzinach niemożliwą do wykrycia w ciele zmarłego. Skoro mamy dowód, że SB dysponowała takim preparatem i nie wahała się go używać, to czy zbyt śmiałym będzie przypuszczenie, że w taki właśnie sposób mógł zostać zamordowany śp. Michał Falzmann?
Były poseł Lech Pruchno-Wróblewski, jeden z najaktywniej udzielających się w parlamentarnej komisji badającej po ogłoszeniu „Listy Macierewicza” teczki tajnych współpracowników SB (czy raczej tego, co z tych teczek zostało) opowiadał mi, jak wychodząc z prac komisji znalazł w oponie swojego zaparkowanego pod Sejmem samochodu stalowy kołek, taki, jaki ze specjalnego pistoletu wstrzeliwuje się, czy w każdym razie kiedyś wstrzeliwało, w betonowe ściany, aby móc powiesić na nim obrazek albo szafkę. Nie chodziło bynajmniej o przebicie opony; kołek tkwił w niej, nie powodując ucieczki powietrza, schowany w bieżniku i trudny do zauważenia. Od kilku zupełnie się nawzajem nie znających fachowców uzyskałem potwierdzenie, że taki wbity w ogumienie kołek rozgrzewa się w trakcie jazdy i przy szybkości ponad stu kilometrów na godzinę powoduje nagłe rozerwanie opony; jakie są tego skutki przy takiej szybkości, nie trzeba chyba wyjaśniać. Znaleźć potem gdzieś o kilkanaście czy kilkadziesiąt metrów od miejsca wypadku taki kawałeczek metalu i skojarzyć go ze sprawą nie jest pewnie łatwo. Czy będzie nadmiernie śmiałym przypuszczenie, że w ten właśnie sposób mógł „nieznany sprawca” sprawić, że służbowy samochód śp. profesora Pańko, prowadzony przez doświadczonego kierowcę, na prostym odcinku drogi niespodziewanie wypadł z trasy i rozbił się?
Niewiele o tym wszystkim wiemy i niełatwo będzie się dowiedzieć, bo lwia część esbeckich archiwów – te, które przechowywane były w kraju – poszła z dymem. W pierwszym odruchu neosolidarność pozwoliła jeszcze na stworzenie w kontraktowym Sejmie komisji, która miała zbadać los tych ponad stu ofiar „nieznanych sprawców” i „nieszczęśliwych wypadków”, jakie pociągnął za sobą stan wojenny. Komisję stworzono, ale nie dano jej absolutnie żadnych możliwości działania i wyświetlania ponurych tajemnic peerelu. Potem ludzie sprawujący władzę w imieniu „strony społecznej” Okrągłego Stołu (sprawujący ją chwilowo, jak się miało okazać) zauważyli, że pod ich oknami nie przeciągają żadne manifestacje, które by się wyjaśnienia i rozliczenia tych zbrodni domagały, a wiodące media doskonale się z nimi, z nowymi elitami władzy, zgadzają, iż maglowanie starych spraw byłoby z politycznego punktu widzenia niewskazane – i stare sprawy zostały przysypane grubą warstwą pyłu zapomnienia.
W ze wszech miar godnym uwagi filmie Jerzego Zalewskiego „Dwa kolory” Jan Rokita, który był przewodniczącym wspomnianej przed chwilą komisji, opowiada, jak od ludzi przejętych sprawą i jeszcze wierzących w Zmianę dostawał informacje, że w licznych miejscach Polski na masową skalę niszczone są esbeckie archiwa, co, pomijając już wszystko inne, także w świetle ówczesnego prawa było poważnym przestępstwem. Dysponując konkretami, gdzie i kto, zadzwonił z interwencją do premiera, Tadeusza Mazowieckiego, a ten najnormalniej w świecie spławił go, mówiąc „proszę się w tej sprawie zwrócić do ministra Kiszczaka, ja mam do niego pełne zaufanie”.
Do dziś trudno to zrozumieć. Trudno się dziwić, że w świetle takich informacji wielu ludzi skłonnych jest wierzyć rydzykowym radykałom, że Mazowiecki i jego ekipa, że cały KOR, i w ogóle cała opozycja w peerelu była jednym wielkim, żydowsko-masońskim picem i stworzyła ją sama komuna po to, by potem w ramach perfidnego spisku upozorować oddanie jej władzy i w taki sposób skołować katolicki naród.
Nie, nie – ja, choć też trudno mi to i inne zachowania ludzi „Solidarności” po roku 1989 pojąć, nie uważam, by sprawy były tak debilnie proste. Co zatem uważam? Spokojnie, już jedziemy dalej.
Oto więc wspomnieliśmy o pierwszej przewadze komunistów nad niedobitkami opozycji w roku 1988. Były i inne. Wszelkie rozmowy z opozycją mogła wtedy władza prowadzić z pozycji miażdżącej siły, i opozycjoniści przecież doskonale to wiedzieli. Strajki roku 1988, które stanowiły pretekst do wysunięcia przez komunę propozycji rozmów, były groteskowym, bladym cieniem strajków sprzed ośmiu lat. Strajkowały grupki młodzieży – przytłaczająca większość robotniczych załóg pochowała się pod łóżkami i trzęsła ze strachu tyłkami. Gdyby władza miała kaprys spuścić ZOMO i ludowe wojsko ze smyczy, byłoby po ptakach w minutę osiem. Gdyby, jak to zauważył w jednym z esejów Piotr Wierzbicki, Kiszczakowi i Jaruzelowi coś się nagle odwidziało i zapragnęliby zakończyć rokowania z opozycją tak, jak generałowie sowieccy zakończyli rokowania z dowódcami AK, to znaczy, gdyby kazali na przykład zwinąć swych rozmówców wprost z Magdalenki w trzy budy, wywieźć do więzienia, co ja mówię – do pierwszej z brzegu żwirowni, rozstrzelać i zasypać, to załamane i zmiażdżone społeczeństwo polskie nie zdobyłoby się na żaden znaczący protest, a Zachód zapomniałby o sprawie po dwóch tygodniach. Co najwyżej, podczas kolejnej wizyty w Paryżu Jaruzelowi znowu kazano by wchodzić do pałacu prezydenckiego kuchennymi drzwiami.
Dalej: wbrew temu, co w roku 1988 wydawało się takim misiom jak ja, opozycja była głęboko podzielona. Właściwie od zawsze trwała w niej konkurencja pomiędzy tymi, którzy socjalizm kontestowali niejako od wewnątrz, byli jego wychowankami i zbuntowali się przeciwko nierealizowaniu przez komunistów tego, co komunistyczna ideologia obiecywała – a niedobitkami polski przedwojennej, którzy widzieli w komunizmie narzędzie sowieckiej okupacji i domagali się niepodległości. Czyli pomiędzy, nazwijmy to tak na użytek naszej rozmowy, „rewizjonistów” i „niepodległościowców”. W tej cichej, zawziętej walce, toczonej głęboko pod ziemią, „rewizjoniści” zdecydowanie wygrywali. Z wielu względów. Byli lepiej zorganizowani, bardziej energiczni, sprawniejsi w osiąganiu celów. Umieli dla swych inicjatyw pozyskiwać ludzi. Jeśli Michnik dostrzegał kogoś, kto się wybijał, liczył, dawał nadzieję na przyszłość, to przede wszystkim starał się z nim spotkać – on, albo któryś inny z ważnych „rewizjonistów” – przekonać, oczarować i włączyć do swojej grupy. Dopiero jeśli osoba okazywała się na to odporna, zarządzano wobec niej towarzyski ostracyzm, przestawano o niej i jej środowisku informować w „Tygodniku Mazowsze” i rozpuszczano plotki, że „rozbija podziemie” albo coś jeszcze gorszego. Natomiast „niepodległościowcy” już wtedy porażeni byli sekciarską chorobą, którą w takim rozkwicie mogliśmy obserwować podczas cyrku „integrowania centroprawicy” w latach dziewięćdziesiątych. Pozyskiwanie, przekonywanie, „wkręcanie” się w nowe środowiska i przerabianie ich na swoją modłę, tak typowe dla lewicy, duszy katolicko-narodowej jest najgłębiej obce. W tym środowisku, właśnie odwrotnie, króluje postawa sekciarska: stale trzeba rozwijać czujność w wyszukiwaniu tych, którzy nie pasują, odstają, są nie dość prawomyślni, i od których należy się zdecydowanie odciąć.
„Rewizjoniści” byli dużo chętniej widziani przez zachodnie media, zdominowane przecież przez lewicę, dla której „polski patriota” znaczyło dokładnie tyle samo, co „polski nacjonalista”, a ten ostatni oznaczał pogrobowca faszyzmu, kogoś znacznie gorszego niż komuna. Mikrofony i kamery zachodnich korespondentów kierowały się zatem głównie ku „opozycji demokratycznej”, a to sprawiało, że w oczach zwykłego Polaka, mającego o ideologicznych i personalnych niuansach w łonie opozycji pojęcie dokładnie zerowe, Michnik, Kuroń i Geremek przyćmiewali Moczulskiego, Czumę czy Niesiołowskiego bez reszty. To sprawiało również, że głównie właśnie do „opozycji demokratycznej” szła kasa, maszyny drukarskie i innego rodzaju pomoc. Znacząca część tej pomocy pochodziła, na przykład, od zachodnioeuropejskich trockistów – trudno by się spodziewać, żeby chcieli oni pomagać przyszłym twórcom ZChN. Ale i Amerykanie, zgodnie z opiniami swych analityków, uważali za bardziej wartą wsparcia raczej „demokratyczną”, niż „niepodległościową” część podziemia.
Przedmiot rywalizacji zmieniał się. W pewnym momencie sprawą kluczową było to, kto będzie w imieniu całej antypeerelowskiej opozycji kontaktował się z wolnym światem. Potem – kto zyska wpływ na „Solidarność”, a tak prawdę mówiąc, kto będzie bliżej Wałęsy i będzie mu suflował posunięcia oraz odzywki. A w końcu – kto w imieniu społeczeństwa będzie prowadził negocjacje z komuną. Bo to, że jedynym wyobrażalnym uwieńczeniem wszystkich starań opozycji mogą być tylko jakieś negocjacje, w których da się na czerwonym wymusić bliżej nieokreśloną „finlandyzację”, wydawało się oczywiste. Co niby mogło się, w najśmielszych snach, zdarzyć innego? Zwycięskie powstanie? Upadek Związku Sowieckiego? No, proszę bardzo, pożartujmy sobie jeszcze.
W każdym razie, we wszystkim, co stanowiło przedmiot rywalizacji, „rewizjoniści” wygrywali. W pewnym momencie praktycznie zmonopolizowali kanały informacyjne wiodące na Zachód i „niepodległościowcy” mogli się najwyżej pozżymać nad wierszykiem Szpota „Kostuś i pan Karol” o tym, jak różny, choć niby podobny, jest los Niesiołowskiego i Modzelewskiego. Potem uzyskali znaczny wpływ na Wałęsę, zbudowali informacyjną siłę „Tygodnika Mazowsze”, po latach przekształconego w „Gazetę Wyborczą”. A wreszcie – najpierw sprytnie szantażując „niepodległościowców”, że kto gada z czerwonym, ten zdrajca, a potem w odpowiedniej chwili zasiadając do takich rozmów sami, uzyskali dla siebie decydujący głos po „społecznej” stronie Okrągłego Stołu i będącego jego skutkiem, „kontraktowego” parlamentu.
O tych wszystkich wewnętrznych napięciach, walkach i konfliktach ambicji oraz celów w łonie opozycji nikt nie wiedział lepiej, niż komunistyczna ubecja. Ale miała ona i dalsze przewagi. Specsłużby składały się nie tylko z biurokratów, mięśniaków i fachowych morderców, miały także na swe usługi doskonałych psychologów. Specjalistów od łamania charakterów, od manipulowania ludźmi. Znawców ludzkich słabości. W tym czy innym okresie miały też większość opozycjonistów w więzieniach, mogły stosować wobec nich przeróżne środki nacisku, niekoniecznie po to, by ich złamać.
No, i wreszcie sprawa najważniejsza: komuniści dysponowali informacjami o szykującym się dramatycznym przełomie nie tylko dla Polski, a dla całej światowej polityki. Przez całe lata osiemdziesiąte szermowali dla uzasadnienia swojej władzy argumentem geopolitycznym: jesteśmy skazani na sojusz z ZSRR, nie ma wyjścia. Właściwie, sowieckie dywizje pozostały ostatnim uzasadnieniem ich władzy. A pod koniec lat osiemdziesiątych dostali z Kremla tajny, ale jednoznaczny prikaz: radźcie sobie sami. Związek Radziecki już wam nie pomoże. Ani militarnie, ani gospodarczo, ani w żaden inny sposób.
Władimir Bukowski opisuje w „Moskiewskim procesie”, na podstawie protokołów z posiedzeń sowieckiego politbiura, jaki cyrk pociągnęła za sobą złożona nieopatrznie przez Breżniewa obietnica wsparcia po stanie wojennym „bratniej Polski” ilomaś tam tonami mięsa. Jakich cudów musiało dokonywać światowe mocarstwo, dysponujące dwudziestoma tysiącami głowic atomowych, jak się naprężać, żeby znaleźć na swym bezkresnym terytorium to mięso – które i tak w końcu okazało się głównie łojem i kośćmi. Jest to opowieść przezabawna. Związek Sowiecki rozpadał się i rozłaził w szwach, ale świat jeszcze o tym wszystkim nie wiedział. Budowany latami system pozorów i ukrywania prawdy do ostatniej chwili działał na tyle sprawnie, że znany i poważany do dziś amerykański specjalista od spraw sowieckich jeszcze w drugiej połowie lat osiemdziesiątych wyszył był sążniste opracowanie, jak powinny sobie układać USA stosunki ze Związkiem Sowieckim w nadchodzącym ćwierćwieczu.
Sowiety się sypały i kończyły – kiedyś oczywiście musiało się to wydać, ale na razie poza najściślejszym kierownictwem partii i specsłużb nikt jeszcze o tym nie wiedział, ba, nie marzył w najśmielszych snach. Jednocześnie sięgnęła dna socjalistyczna gospodarka peerelu, zrujnowana przez Gierka, dobita trepowską głupotą Jaruzelskich komisarzy i bezskutecznie szarpana przez partyjnych reformatorów. A tymczasem społeczeństwo było złamane, pokonane i na jakiś czas jeszcze pozbawione woli stawiania dalszego oporu, opozycja zaś na tyle zmiękczona, że można było liczyć na jej skuteczne „rozegranie”. Peerel był dokładnie jak ten wyobrażony w karykaturze samolot, pikujący ku ziemi z popsutymi silnikami. I co sprytniejsi komuniści wiedzieli, że jeśli chcą ocalić głowy, muszą szybko coś przedsięwziąć.
Czytając to, co napisałem o zwycięstwie opozycyjnych „rewizjonistów” nad „niepodległościowcami” niejeden Czytelnik dopisze mnie, być może, odruchowo, do listy publicystów „Głosu”, „Naszej Polski” czy innych rydzykowatych pisemek, którzy te prastare fakty wydobywają na światło dzienne w tonie głębokiego, moralnego oburzenia. Michnik z Kuroniem zmonopolizowali kontakty KOR-u z Zachodem! Zepchnęli jego zdrową, katolicko-narodową część w medialny niebyt, realizowali swoje własne przekonania i programy, zamiast przekonań i programu Macierewicza – cóż to za antypolski spisek, cóż za hańba!
Nie, nie, spokojnie – komu moje słowa zabrzmiały zbyt podobnie do publicystyki wspomnianych tytułów, niech raczy przeczytać je raz jeszcze. Stwierdzam tylko fakty, na tyle, na ile mogę je dzisiaj poznać z nielicznych opracowań i z wypowiedzi ludzi, którzy byli wtedy bezpośrednio w działalność opozycyjną zaangażowani. I wcale się nimi nie oburzam. Powiem więcej, naprawdę nie rozumiem, dlaczego przez piętnaście lat wolnej Polski michnikowszczyzna uparcie usiłowała te fakty przywalić niepamięcią i podtrzymać fikcję stuprocentowej jedności antypeerelowskiej opozycji. Czemu zrobiła z nich wiedzę zakazaną do tego stopnia, że samo sięgnięcie po nią ma być już dowodem oszołomstwa, nienawiści, frustracji i wszystkich innych grzechów, za które michnikowszczyzna zwykła skazywać na banicję z życia publicznego. Czy Michnik i Kuroń do dziś wstydzą się tego, że mieli własne pomysły na walkę z reżimem, inne niż narodowi katolicy, i że chcieli je skutecznie realizować?
Tylko w tej atmosferze dziwnego milczenia o historii najnowszej pan Wrzodak mógł publicznie obwieszczać swe odkrycia o „różowych hienach z KOR”, które na plecach protestujących robotników dojechały do władzy. I nikt z osób go otaczających, a przecież byli wśród nich byli członkowie i współpracownicy tej różowo-hienowskiej organizacji, nie odważył się mu wyjaśnić, że gdyby nie ciężka praca tych „różowych hien”, to protestujący robotnicy daliby się udobruchać jakąś guzik wartą podwyżką, daliby się ubecji zmanipulować i podzielić, i, jak wiele razy przedtem, wyszłoby z ich protestu jedno wielkie gie.
Wyobrażam sobie – w końcu przede wszystkim jestem twórcą literatury fantastycznej – że jest rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty któryś, a ja jestem Kuroniem względnie Michnikiem, i widzę, że wraz ze mną działa w opozycji taki, powiedzmy, Świtoń. Oczywiście, nie wiem jeszcze, że ten Świtoń, na razie sprawdzający się w podziemiu jako człowiek bojowy, zgoła nieustraszony, za lat dwadzieścia, w wolnej już Polsce, narobi nam wstydu przed całym światem, bo uroiwszy sobie, że okupację komunistyczną zastąpiła okupacja żydowska, zacznie w porozumieniu z jakimś ponurym ubekiem obstawiać na złość Żydom obóz w Oświęcimiu krzyżami – ale widzę go, znam, i zdaję sobie sprawę, że to kawał świra. Czy nie starałbym się go zepchnąć na bok, zmarginalizować, żeby zachodni korespondenci raczej nie z nim kojarzyli sobie polską opozycję? Czy rozmawiając z, powiedzmy, Macierewiczem, nie próbowałbym odsunąć go od wpływu na bieg wydarzeń? A z innej strony patrząc – czy Macierewicz i inni tak dzisiaj skłonni do lamentu niepodległościowcy, gdyby byli do tego zdolni, nie staraliby się zepchnąć na boczny tor „trockistów” z pezetpeerowskim rodowodem?
Nie mam do nikogo pretensji, że będąc politykiem, co tam zmienia, że podziemnym, uprawiał politykę. I nie mam do polityki pretensji, że ma swoje prawa i nie zawsze jest czysta, elegancka i ładnie pachnie. Jeszcze mnie nie porąbało. Czy to znaczy, że michnikowszczyzna może mnie dopisać do listy autorytetów moralnych, a w każdym razie „ludzi rozumnych”, którzy mają prawo zabierać publicznie głos i wypowiadać swoje poglądy na łamach jedynie słusznej gazety? Na jej miejscu jeszcze bym się z taką decyzją wstrzymał.
Nie mam, mówię, pretensji o to, że wierząc w swój rewizjonistyczny program chcieli go „rewizjoniści” promować i uczynić programem „Solidarności”, ani że im się to udało. Mam natomiast pretensję o to, że ten program był przeraźliwie głupi i okazał się dla wolnej Polski zabójczy.
Na czym polegał socjalizm? Na pozbawieniu ludzi własności, wolności osobistej i wolności gospodarczej, oraz na zniszczeniu całej społecznej struktury opartej na rodzinnej własności, i na pracy własnych rąk. Wszystko to miało zastąpić, wedle wskazań Marksa i innych ponurych bandziorów, skoszarowanie społeczeństwa, poddanie go dyscyplinie i wepchnięcie w falanster własności „społecznej”, czyli tak naprawdę należącej do władców trzymanego za pysk społeczeństwa. Realizacji tego celu służyła cenzura, policja polityczna, przemoc.
Rewizjonizm był dzieckiem takiej głupoty, która nie pojmowała, że ta przemoc, cenzura i wszechwładza policji politycznej są dla realizacji komunistycznej idei niezbędne. I która naiwnie postulowała, żeby je odrzucić, nie odstępując bynajmniej od zasadniczego celu. Społeczeństwo bezklasowe i własność uspołeczniona tak, cenzura, pałowanie i strzały w potylicę – nie. Zamiast odrzucić socjalizm, nurt sprzeciwu, który wywalczył sobie pozycję nurtu dominującego i przemożny wpływ na całość antypeerelowskiej opozycji, postulował odrzucenie cenzury i przemocy oraz demokratyzację, w przekonaniu, że wtedy zamordystyczne sowieckie samodzierżawie zamieni się w jakąś lepszą jakość, w socjalizm „z ludzką twarzą”, podobny do szwedzkiego czy zachodnioeuropejskiego. Nie byli przy tym rewizjoniści w stanie pojąć, że socjalizm zachodnich „państw opiekuńczych” to tylko szczególny sposób trwonienia zasobów przez kraje, które ten system zafundowały sobie, gdy już były, dzięki kapitalizmowi, rozwinięte i bogate, i że polega on na przejadaniu najpierw posiadanych zapasów, potem zaciąganych kredytów, a na końcu prowadzi do ugrzęźnięcia w bagnie gospodarczej stagnacji i populizmu.
Żeby być uczciwym, trzeba stwierdzić, że gdyby w latach osiemdziesiątych górę wziął w opozycji nurt „niepodległościowy”, i gdyby to on zdominował pierwsze lata III RP, sytuacja wiele by się nie różniła. Mielibyśmy zapewne więcej narodowych mszy, pomników, i zapewne nieco lepiej przyswojoną martyrologię, ale niewiele lepsze nastroje, tyleż samo afer i te same problemy społeczne. Temu, co stanowiło zasadniczą sprawę w odejściu od socjalizmu – gospodarce – poświęcali niepodległościowcy równie mało uwagi. Jeśli w ogóle chciało im się myśleć o tym, jak powinna ta niepodległa Polska wyglądać, to widzieli w swych marzeniach powrót Polski sanacyjnej, z wszechpotężną biurokracją, państwową własnością hut, portów i zakładów zbrojeniowych, z bodaj ośmioma państwowymi monopolami i tak nikłym wzrostem gospodarczym, że agresji potężnych sąsiadów mogła ta Polska przeciwstawić brygady kawalerii i samoloty z dykty oraz płótna.
Łatwo gadać, zezłości się niejeden Czytelnik. Łatwo się takiemu Ziemkiewiczowi mądrzyć, dzisiaj, teraz, kiedy siedzi sobie w wygodnym fotelu, wie, że nikt go nie aresztuje ani nie spałuje, kiedy sklepy zawalone są szynkami i kiełbasami, litr czerwonego „Johny Walkera” można kupić w byle markecie za cenę raptem trzy razy większą niż litr polskiej „Wyborowej”, i, na dodatek, kiedy jest o piętnaście lat i o rozmaite ujawnione w tym czasie archiwa mądrzejszy od tych, którzy do Okrągłego Stołu siadali. Wcale się nie będę spierał – niech będzie, że mi łatwo. I co to ma do rzeczy? Albo piszę prawdę, albo nie. Jeśli się mylę, można mnie bez trudu przygwoździć argumentem, i wtedy dywagacje, czy mi się było łatwo pomylić, czy nie, czy wypada, komu to służy, kto za tym stoi i tak dalej, są zupełnie zbędne. A jeśli się nie mylę – tym bardziej będą te dywagacje nie na miejscu. Jedną z przyczyn, by szczerze nie cierpieć michnikowszczyzny, która potrafiła tak skutecznie obezwładnić i ogłupić na długie lata resztki polskiej inteligencji, jest ta maniera wekslowania wszelkich sporów na dysputy etyczne i rozstrzyganie ich za pomocą moralizowania, tokowania w imię wyższych racji, jeszcze, ma się rozumieć, z pozycji autorytetów moralnych, którymi przywódcy tego towarzystwa obwołali się sami. Ani słowa o tym, czy to słuszne, czy nie, czy dobre dla Polski, i dlaczego – tylko tartuffowskie minki, zadęcie i przejmująca troska, aby „nie krzywdzono ludzi” i nie szerzono nienawiści.
To żałosne, że doprowadzono publiczne debaty w naszym kraju do takiego stanu, iż w ogóle musiałem powyższy akapit napisać. A przecież chodzi o sprawy oczywiste. Opozycja, w żadnym ze swych nurtów, nie miała programu ustrojowej reformy dla Polski ani zagospodarowania niepodległości. Skąd go niby miała mieć, skoro śmierci się bardziej spodziewała, niż tego, że nagle obejmie władzę? Opozycja, co więcej, nie miała też żadnego programu reformy gospodarki, a raczej: ustroju gospodarczego. Gorzej: nie miała cienia pomysłu na taką reformę. Nie miała nawet świadomości, że właśnie taka reforma będzie po upadku socjalizmu sprawą najpotrzebniejszą, najważniejszą, absolutnie kluczową. Kapitalizm, w przeciwieństwie do wolności słowa i zgromadzeń, pozostawał całkowicie poza jej zainteresowaniami. Na palcach jednej ręki policzyć można ludzi, którzy zdawali sobie sprawę, że to właśnie kwestie własności i wolności gospodarowania są dla walki z socjalizmem najważniejsze. Był Mirosław Dzielski, który, niestety, wolności nie dożył, był Kisiel, chadzający własnymi drogami, nie słuchany i krótko po Okrągłym Stole wręcz wyszczuty z „Tygodnika Powszechnego” – i kto jeszcze? Bratkowski, niestrudzony organicznik-pozytywista, orzący na pograniczu między partią a opozycją i po obu stronach traktowany z pobłażaniem, jakie rezerwuje się dla różnych postrzeleńców. I Korwin-Mikke, uważany za świra i zawdzięczający zaistnienie w sferze publicznej temu, że szefujący państwowej telewizji Urban polecił go wpuszczać na antenę na złość solidaruchom.
Optyka opozycji była w tym czasie optyką fornala, który chce poszerzyć zakres swojej swobody, domaga się tego lub owego, ale o całości spraw folwarku nie ma pojęcia, a z odpowiedzialności za jego losy jest dożywotnio zwolniony przez swą niewolniczą kondycję. Czego się domagała „Solidarność”, czy raczej, wtedy już neosolidarność, kiedy zaczęły się przymiarki do ustrojowej reformy? Indeksacji płac i samorządów pracowniczych. To były koncepty równie mądre, jak założenia gierkowskiego cudu gospodarczego, wzięte z kawiarnianego ględzenia i z czasów, gdy socjalizm wydawał się w miarę jeszcze żywą propozycją intelektualną – podczas gdy w roku 1989 on już był martwy jak solony śledź. Paradoksalnie, przy Okrągłym Stole socjaliści siedzieli po stronie „społecznej”. Komuna już wiedziała, że ten ustrój się nie sprawdził, i że nie ma sposobu go zreformować – wiedziała, bo próbowała na różne sposoby, i gdyby którakolwiek z tych prób się powiodła, do żadnego Okrągłego Stołu przecież by w ogóle nie doszło, bo niby po co. Opozycja natomiast wciąż nie zdawała sobie z tego wszystkiego sprawy i żyła złudzeniami o „sprawiedliwości społecznej”.
Pewnie nie mogło być inaczej. Ale mijały miesiące, opozycja stała się władzą, stopniowo się różnych rzeczy dowiadywała, i niczego to nie zmieniało. Zachowywała się tak, jakby nic w ogóle do niej nie docierało, była ślepa na fakty, trzymała się kurczowo jakichś urojeń, wojowała z fantomami, nie dostrzegając prawdziwego zła, a wręcz mu w najgłupszy sposób służąc i pomagając. I to jest rzecz, którą zrozumieć trudno, a wybaczyć po prostu nie można.
Zdarzają się ludzie tak bystrzy, że potrafią, patrząc w przeszłe albo nawet i bieżące wypadki, bezbłędnie wskazać stojące za nimi centrum decyzyjne. Tacy ludzie nie wierzą, że cokolwiek w świecie zdarza się przypadkiem, albo że jakikolwiek zamiar może się nie udać, że sprawy mogą pójść torem przez nikogo nie przewidzianym, a działanie przynieść odmienne skutki, niż przynieść miało. Wszelkie matematyczne teorie chaosu odrzucają z góry, z drwiącym uśmiechem ludzi, których na byle co nie nabierzesz. Nie szanuję takich za grosz, ale szczerze im zazdroszczę. Wiara, że zawsze istnieje jakieś centrum decyzyjne, które, choćby nawet zdawało się wszechpotężne, można odkryć, zdemaskować albo zniszczyć, sprzyja zachowaniu psychicznej równowagi w większym stopniu, niż świadomość, że mamy do czynienia ze ślepymi często siłami, które nie słuchają wcale tych, którzy je rozpętali, i że sprawy z reguły przyjmują obrót przez nikogo nie przewidziany, tym częściej, im bardziej ci, co podejmują decyzje, nie zdają sobie sprawy z ich znaczenia i możliwych skutków.
Piszę w tym akurat miejscu, bo dla ludzi wspomnianych w poprzednim akapicie Okrągły Stół i w ogóle cała ustrojowa transformacja jest materią doskonale zbadaną. Ogłosili na ten temat szereg szczegółowych teorii, kto z kim tak to wszystko ukartował i kiedy – teorii, w których wszystko doskonale do siebie pasuje, które są bardzo przenikliwe i w ogóle mają tylko jedną, jedyną, ale za to wspólną wadę: że są, mianowicie, do bani. Jeśli ktoś próbował w życiu kierować bodaj klubem miłośników fantastyki, wie, jak paskudnie niesterowalnym materiałem są ludzie. Nawet w ściśle zhierarchizowanych strukturach, takich jak wojsko czy specsłużby, nie sposób dokładnie przewidzieć, w jakiej formie dotrze polecenie do wykonawcy po przejściu licznych szczebli pośrednich, i jak zniekształci się przesyłana do centrali informacja. Gdy zaś do hierarchii dołączyć ma tajność, niesterowalność wzrasta skokowo – każdy kolejny wykonawca pozwala sobie na wykorzystywanie struktury do załatwiania swoich prywatnych spraw i na dezinformowanie przełożonych, nie będąc zdolnym przewidzieć, co z drobnych nawet dezinformacji może wyniknąć, do jakich „dudnień” mogą one doprowadzić, powodując, że centrum decyzyjne nagle zacznie odnosić się do rzeczywistości wirtualnej zamiast do prawdziwej. Teorie w rodzaju tej, że w 1975 Willy Brandt pospołu z Breżniewem ustalili na tajnym spotkaniu, że założą KOR i doprowadzą do Okrągłego Stołu, po to, aby grabieżczo sprywatyzować polski majątek narodowy i wepchnąć skołowany naród w nowe, brukselskie jarzmo (nie zmyśliłem tej egzegezy naszej historii najnowszej, została kiedyś ze śmiertelną powagą wyłożona na łamach „Naszego Dziennika”) są oczywistym bredzeniem wariata.
Ale to, co o ustrojowej przemianie ma do powiedzenia michnikowszczyzna, jest niewiele więcej warte. Jej teoria zakłada jako pewnik, że poza tym, co zawarto w oficjalnych dokumentach i co publicznie ogłoszono, poza tym, co powszechnie wiadome, nie ma, nie było i nie mogło być niczego. Nie istniały żadne nieformalne porozumienia, żadne ciche układy, nie było nigdy żadnych grup interesów, poza tymi, które zarejestrowały się i wywiesiły szyld z podaniem swego składu, programu oraz adresem rzecznika prasowego, i tak dalej. Nie było, zdaniem michnikowszczyzny, ludzi z komunistycznych specsłużb, z aparatu, a w każdym razie nie mieli oni poczucia, że mogą coś stracić, a jeśli mieli takie poczucie, to w żadnym wypadku nie mieli ochoty przedsiębrać czegokolwiek dla ratowania swoich głów. Nikt też nie miał najmniejszego zamiaru ani możliwości, by skorzystać z rozpadu ustroju po to, żeby się nachapać. Z dnia na dzień ubecy pozapominali o wszystkich swoich kontaktach i służbowych podległościach, posłusznie oddali posiadane, a przeważnie nie wykazane w żadnej księgowości fundusze operacyjne, zapomnieli na śmierć wszystkich latami gromadzonych w archiwach faktów i „haków”, kompromitujących działaczy opozycji i osoby publiczne peerelu, wyrzucili z głowy nazwiska i kryptonimy konfidentów, których pracę kontrolowali… Nic nie było. Było tylko dwóch szlachetnych generałów, Jaruzelski i Kiszczak, którzy pewnego dnia, tknięci nagłym impulsem postanowili Polskę zdemokratyzować i przywrócić ją wolnemu światu.
Nie byłoby to warte nawet szyderstwa, gdyby mnie fakt, że nasza zastępcza inteligencja łyknęła tę mądrość ochoczo.
Okrągły Stół był dla komuny, jak się wydaje, wariantem awaryjnym. Dość długo czerwony liczył, że uda mu się wykręcić mniejszym kosztem. Nie od razu brano pod uwagę wpuszczenie opozycji we „współrządzenie”, mające być raczej „współodpowiedzialnością”. Przez długi czas zamierzano to zrobić za pomocą jakiejś „rady konsultacyjnej” czy innej fikcji – ale, co może dziwić w świetle zdarzeń późniejszych, opozycja zachowywała się wtedy całkiem rozsądnie i nie dała się w żaden podobny pic wmanewrować. W końcu komuniści zdecydowali się na Okrągły Stół, ale aż do zakończenia obrad i jeszcze po nich byli przekonani, że się władzą tylko podzielą, wcale jej nie będą musieli oddawać. Podobnie zresztą, jak „Solidarność” wciąż jeszcze nie spodziewała się, że będzie ją musiała przejąć.
Nie należę do tych, którzy wiedząc to, co wiemy dzisiaj, twierdzą, że w ogóle nie należało do rozmów z komuchem siadać, że trzeba było zachować stanowisko twarde i pryncypialne. Przy tym stanie wiedzy, jakim mogła wtedy opozycja dysponować, decyzja „negocjować” była najrozsądniejszą z możliwych. Ale ci, którzy takie nieprzejednane stanowisko głoszą, wychodzą od intuicji, która nie jest wcale nieprzytomna. Od intuicji, która mówi, że właśnie przy Okrągłym Stole, właśnie od tego zbratania się, które tam nastąpiło, zaczął się upadek wielkiego, narodowego mitu, jakim była „Solidarność”. To prawda. Tyle, że ten upadek nie nastąpił dlatego, iż opozycjoniści usiedli do rokowań. Nawet nie dlatego, że wykazując się brakiem elementarnego rozsądku i godności, poszli na owe odrażające toasty, z których zdjęć, zamieszczonych potem w książce Kiszczaka, oglądać nie można inaczej, niż z zażenowaniem.
Upadek narodowego mitu zaczął się, jak sądzę, od tego, że opozycjoniści dali się złapać w perfidną, psychologiczną pułapkę, jaką na nich ze sprytem godnym mistrzów ubeckiego rzemiosła przy tym okrągłym meblu zastawiono. Dali się wciągnąć w grę, z dzisiejszego punktu widzenia nie można wątpić, że pozorowaną – nazwijmy ją grą w porozumienie odpowiedzialnych elit. Komuna znała doskonale stan ducha opozycjonistów, ich poczucie słabości, lęk przed sowiecką inwazją. Znała ich gotowość do negocjacji, bo kwestia ta była przecież otwarcie dyskutowana w podziemnej publicystyce, studiowanej przez ubecję bardzo starannie. Komuna wiedziała też doskonale, iż z natury funkcjonowania w podziemiu wynikać musiało nieuchronne wyobcowanie opozycjonistów ze społeczeństwa. Działacze podziemia nie jeździli przecież na wiece, nie zlecali ośrodkom badania opinii publicznej takich czy innych sondaży ani fokusów (co prawda, w tej kwestii poczucie komunistów, że dysponują obiektywną wiedzą, okazało się złudne). Na tym wszystkim komuniści umiejętnie zagrali. Z jednej strony, pokazali opozycji rąbek porozumienia, o którym opozycjoniści marzyli, pokazali im perspektywę realnej „finlandyzacji”, prawdziwego udziału we władzy, a nie w jakichś picownych PRON-ach czy radach konsultacyjnych. A z drugiej pogrozili. Ale nie tym, że jak się nie zgodzą, to ich znowu zamkną, nie, to byłoby prymitywne i nieskuteczne.
My tutaj, powiedzieli czerwoni generałowie – to znaczy, tak sobie to, co oni musieli powiedzieć, rekonstruuję z późniejszych wydarzeń, nie udaję wcale, że siedziałem ukryty za zasłoną i cytuję teraz dosłownie, jak szło – my tutaj jesteśmy ludźmi, którzy naprawdę chcą dobrze dla Polski, i wy też jesteście ludźmi światłymi, z którymi się można dogadać. My się z wami zasadniczo jesteśmy w stanie zgodzić, a wy jesteście w stanie zrozumieć geopolityczne uwarunkowania i naciski, jakim my tu, w politbiurze, w partii i służbach, podlegamy. My się możemy dogadać. Ale problemem są ci, których tu, przy tym stole, nie ma. W partii, w wojsku, w służbach jest na niższych szczeblach wiele „betonu”. Strasznych fanatyków. Ograniczonych aparatczyków. Oni liczą na sowiecką interwencję, jeśli poczują się zagrożeni, są gotowi zrobić wszystko, by do niej doprowadzić, a jeśli im się uda, to nas tu wywiozą ruscy w workach na głowie, a was postawią pad stienku, i na całe pokolenie albo i dłużej – żegnajcie, piękne Hiszpanki. A kiedy temu betonowi może się udać sprowadzenie tu Sowietów? Jeśli uda im się sprowokować jakieś zamieszki, jakieś antysowieckie incydenty, jeśli Kreml uzna, że sytuacja wymknęła się NAM – zwróćcie uwagę, mili moi, już NAM, tej wspólnocie, jaką tu przed chwilą czerwony z opozycjonistami zawiązał – spod kontroli, że grozi wyprowadzenie Polski z Układu Warszawskiego i tak dalej. Słuchajcie, panowie – konkludowali komuniści, to znaczy, tak sobie to rekonstruuję – oprócz komunistycznego betonu są tu, w tym kraju, antykomunistyczni radykałowie. Jak oni coś odpalą, jak beton dostanie w łapę taką okazję, to już po nas. No więc, rozumiecie, warunkiem, żeby to wielkie, historyczne dzieło, do którego tu się zabieramy, mogło się udać, jest to, żebyście wy tych radykałów spacyfikowali, bo tylko wy, przywódcy „Solidarności”, ze swoim autorytetem, możecie to zrobić. My bierzemy na siebie nasz „beton”, a wy musicie utrzymać pod kontrolą, no, w ogóle, radykałów. Czy się co do tego zgadzamy?
I, słuchajcie – ci frajerzy ten bałach kupili!
Kupili go jak swój, nie zdając sobie sprawy, co to w istocie oznacza. A oznaczało, że Wałęsa, Michnik, Kuroń i inni, ludzie, będący wtedy żywymi legendami, zaangażowali się na stupajów u komuny! Oni, przywódcy oporu przeciwko komunizmowi, podjęli się teraz pacyfikować antykomunistyczne nastroje społeczeństwa! Wyjść na front, rzucić na szalę cały swój autorytet i wziąć na siebie cały gniew, którego rozmiarów, oczywiście, nie byli sobie w stanie uświadomić – i wszystko to w sumie za bezdurno, za, owszem, realny, ale bardzo ograniczony udział we władzy.
Jakim cudem ten numer mógł się udać? Z jednej strony, opozycja nie zdawała sobie sprawy, w jakim stanie jest kraj i jak bolesnej operacji trzeba dokonać, żeby go uleczyć. Z drugiej, miała o sto osiemdziesiąt stopni różne od prawdy wyobrażenie o nastrojach społecznych. Nie wiem, czy tak ją sprytnie zdezinformowali ubecy, czy zdezinformowała się sama. W każdym razie zupełnie na poważnie liczyła się z niekontrolowanym społecznym wybuchem, z tym, że z nadmiaru entuzjazmu Polacy wyjdą na ulice i naprawdę, tak jak się to śpiewało po pijaku dla pokrzepienia serc, „na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści”. Z trzeciej – w rozbitej opozycji dochodziło do głosu nowe pokolenie, radykalne, nie przetrącone, jak niepodległościowcy, i nie zaczadzone komunistycznymi sentymentami z czerwonego harcerstwa, jak rewizjoniści. Tylko było patrzeć, jak ludzie z „Solidarności Walczącej” czy Federacji Młodzieży Walczącej poślą historycznych liderów opozycji do diabła i znajdą sobie przywódców bardziej zdecydowanych. Och, nie oskarżam bynajmniej Wałęsy i jego doradców o taką małostkowość, żeby lękali się o swoją pozycję. Lękali się, że jeśli nie zawrą historycznego kompromisu w porę, to rosnące w siłę młode pokolenie w ogóle taki kompromis uniemożliwi, i wszystko skończy się konfrontacją oraz sowieckim najazdem.
W rzeczywistości prędzej zagrażał wtedy Polsce najazd Marsjan, a społeczeństwo było w totalnym zwisie, nawet nie na dnie, ale głęboko w mule pod nim. Wiara w lepsze jutro i entuzjazm nie powraca szybko. Między czasami, gdy młodzi ludzie wcierali sobie pod powieki tytoń, aby demonstrować rozpacz po zgonie „Wielkiego Stalina”, a czasami, gdy ja i moi rówieśnicy bez cienia lęku wznosiliśmy na korytarzu radosne okrzyki z okazji zgonu jednego z tegoż Stalina następców, minęło trzydzieści lat. Bez mała dwa pokolenia. Od czasu rozjechania czołgami „Solidarności” do Okrągłego Stołu minęło niecałe siedem lat. Za mało, żeby przetrącone społeczeństwo mogło podnieść głowę.
Żeby polska wolność mogła się udać, należało w tym momencie, zaraz po „kontraktowych” wyborach zrobić wszystko, aby ludzi poderwać, zarazić ich entuzjazmem, napełnić nadzieją. Ale nowa władza robiła coś dokładnie odwrotnego: stawała na głowie, żeby stłumić w społeczeństwie wszelką energię, żeby je obezwładnić, rozbroić, wtrącić w apatię, w której właśnie tkwiło w stopniu zagrażającym jego egzystencji! Był to pierwszy z grubych i fatalnych w skutkach błędów, popełnionych przez neosolidarność.
Wynik wyborów w czerwcu 1989 stanowił szok dla wszystkich. Największy dla komunistów, bo okazało się, że ich naukowe badania opinii publicznej, zrobione przez CBOS Kwiatkowskiego-seniora, są o kant de potłuc, że wszelkie oznaki społecznego poparcia, jakie obserwowali, były pozorem, wymuszonym strachem albo nadzieją na apanaże za lizusostwo. Lista PZPR była wycinana nawet w tzw. zamkniętych okręgach wyborczych, a więc tam, gdzie głosowało wojsko i milicja. To był po prostu koniec. Nie pozostawało nic innego, niż rzucić hasło „ratuj się kto może”. Plan komuny poszedł w drebiezgi i gdyby w ciągu następnego roku „Solidarność” zdobyła się na zrobienie dosłownie kilku energicznych posunięć – naprawdę, nie trzeba było niemal wcale wysiłku – po całej tej komunistycznej mafii zostałby tylko smród.
Ale neosolidarność też przeżywała szok. Szok strachu. Szalone, nieodpowiedzialne społeczeństwo zupełnie nie zrozumiało tej misternej gry, jaka się tu toczyła! Naraziło nas na potworne niebezpieczeństwo! Zamiast triumfować, Wałęsa i jego ekipa rzucili się do telewizorów, aby nas, takich jak ja i moi rówieśnicy misiów, dosłownie, opieprzać za to, że nie zagłosowaliśmy na PZPR i że wycięliśmy listę krajową!
Pamiętam z dzieciństwa jakąś idiotyczną dobranockę, bodajże czeską, w której dwa rysunkowe misie siedziały na dachu i zagadywały przyjaźnie do księżyca, a księżyc się nagle odwrócił i, za przeproszeniem, zrobił misiowi na głowę kupę (naprawdę, coś takiego poszło jako dobranocka w telewizji). Otóż widząc, jak Wałęsa i inne legendy walki z komunizmem z paniką w oczach opieprzają naród, w tym i mnie, za to, że nie dojrzeliśmy, nie rozumiemy, że źle zagłosowaliśmy, że bezmyślnie wycięliśmy z przyszłego Sejmu partyjnych reformatorów – widząc, jak Wałęsa i „Solidarność” stają na uszach, żeby tych jednoznacznie przez społeczeństwo odrzuconych parszywych komuchów jednak wepchnąć do parlamentu, poczułem się tak, jak ów miś, którego jego śliczny księżyc złoty nagle obesrał.
Ja to ja, na mnie mógł sobie Wałęsa machnąć ręką. Ale tak samo poczuła się, jak myślę, wielka część społeczeństwa. Nie ta spomiędzy Targowej, Ząbkowskiej i tak dalej, tylko ta, która gotowa była wiele dla „Solidarności” zrobić i wiele znieść. Pomiędzy neosolidamością a społeczeństwem pojawiła się rysa, która w następnych miesiącach miała błyskawicznie urosnąć do rozmiarów przepaści.
Po co, wróćmy do tej kwestii, był komunistom Okrągły Stół? Dlaczego musieli się nań zgodzić, choć, jak pisałem, i jak jasno wynika z ustaleń historyków, bardzo długo ani im to było w głowie? Słucham odpowiedzi.
Żeby wprowadzić kapitalizm? Nie. Pod tym względem przełomem nie był Okrągły Stół, gdzie nic mądrego o gospodarce nie powiedziano, tylko ustawa gospodarcza Rakowskiego. Ta ustawa, która pozwalała swobodnie prowadzić działalność gospodarczą wyłącznie na podstawie wpisu do rejestru w gminie, właściwie położyła kres ideologicznym podstawom „ustroju sprawiedliwości społecznej”.
Żeby uwłaszczyć nomenklaturę? Nie, to też załatwiono już za Rakowskiego. Powstające wtedy masowo spółki, zakładane przez partyjnych dyrektorów, przejmowały państwowy majątek „w drodze wymiany nieekwiwalentnej” – i szlus. Po to, by sekretarze partyjni mogli się zamienić w bogatych kapitalistów, żaden stół, a już zwłaszcza okrągły, potrzebny nie był. Po prostu rejestrowali firmy i brali z banków kredyty, a banki były państwowe i zarządzali nimi ich partyjni kumple. Wyciągali też kasę z państwowych ubezpieczeń, z budżetu państwa, skądkolwiek bądź, czasem wykazując się przy tym pomysłowością, ale przeważnie na chama i na rympał.
Żeby wpuścić do kraju kapitał zagraniczny? To też zaczął robić już Rakowski, co prawda, głównie po to, by ten kapitał został ich właścicielom ukradziony. Do peerelu wpuszczono, na zasadzie pierwszej, eksperymentalnej jaskółki w socjalistycznym obozie, tak zwane firmy polonijne. Firma polonijna składała się z naiwnego polonusa, który przywoził tu kasę, oraz z „partnera krajowego”, którego aprobował teoretycznie Urząd Wojewódzki, a tak naprawdę SB. A potem było jak w starym żydowskim kawale – jeden wspólnik miał doświadczenie, drugi pieniądze, a po roku było odwrotnie. Wspominam o sprawie, bo wielu z tych „krajowych partnerów” z esbeckimi koneksjami odegrało i odgrywa do dziś w polskim biznesie znaczącą rolę, można ich znaleźć na dorocznych listach najbogatszych Polaków tygodnika „Wprost” i w informacjach na temat różnych ważnych prywatyzacji. Równie wielką rolę odgrywają w polskim biznesie do dziś innego rodzaju „przedsiębiorcy polonijni”, ci, którzy do kraju wrócili dopiero w latach dziewięćdziesiątych, a wcześniej obracali za granicą kasą otrzymywaną od rezydentur peerelowskiego wywiadu.
Do tego wszystkiego komuna wcale nie potrzebowała legalizować na nowo „Solidarności”, pozwalać na wolne wybory i tak dalej. Wręcz przeciwnie, skoro już zdecydowali się komuniści posłać światłe wskazania Marksa i Lenina do śmieci i zostać kapitalistami, to związki zawodowe i demokracja były im w tym tylko przeszkodą. Znacznie chętniej dokonaliby ustrojowej transformacji taką metodą, jaką później zastosowały Chiny. Ba, byli nawet opozycyjni publicyści, którzy uważali taki wariant – mówiąc hasłowo, kapitalizm bez demokracji – za wcale korzystny dla Polski, by przypomnieć tylko świetny „List do porucznika Borewicza” śp. Mirosława Dzielskiego. I nawet skłonny byłbym się zgodzić, że byłoby to nie najgorszym rozwiązaniem, lepszym w każdym razie, niż wariant „demokracja bez kapitalizmu”, do którego się po piętnastu latach niepodległości zbliżamy. Ale to czysto teoretyczne igraszki. Jaruzelski nie był Pinochetem, takie porównanie tylko obraża chilijskiego dyktatora, który wprawdzie wylał nieporównanie więcej od Jaruzela krwi, ale w przeciwieństwie do niego zrobił to dla dobra swojego narodu, a nie dla utrzymania go w poddaństwie.
No więc co sprawiło, że polscy towarzysze biznesmeni nie mogli pójść drogą chińskich, tylko musieli zgodzić się na Okrągły Stół, a w konsekwencji demokratyzację i oddanie władzy?
Jedna prosta sprawa: nie byli w stanie zapanować nad finansami państwa i nad inflacją. Załatwiły ich, tak jak w ogóle „realny socjalizm” na całym świecie, prawa ekonomii. Bo, przykro powiedzieć, ale to nie żadna opozycja obaliła socjalizm, choć Wałęsa skromnie przypisuje sobie tę zasługę przy każdej możliwej okazji, a i jego byli współpracownicy od niej nie stronią. Gdyby ten system był wydolny ekonomicznie, czerwone flagi z sierpem i młotkiem nadal powiewałyby nad Kremlem, Warszawą i Berlinem, i nie mógłby zmienić tego żaden strajk ani żadne dolary od CIA – dopiero, co najwyżej, parędziesiąt celnie wymierzonych atomówek, a na to raczej by się nie zdecydowano.
Realny socjalizm, pozwolę sobie powtórzyć, wykończyły prawa ekonomiczne. Z tymi prawami komuniści nie byli sobie w stanie poradzić, bo nie dało się ich rozstrzelać, zastraszyć ani kupić – można było tylko udawać, że ich nie ma. A to nic nie dawało. Prawa ekonomiczne działają nie dlatego, że zostały przegłosowane na radzie ministrów. Działają, bo istnieją obiektywnie – tak samo, jak każdy, choćby w życiu nie słyszał o Newtonie, albo zgoła nawet sformułowane przez niego prawo zdecydowanie odrzucał, jeśli skoczy z urwiska, to spadnie na de i ją sobie obtłucze. Otóż jedno z tych zlekceważonych w peerelu praw ekonomii spowodowało, że skoro zaczęto bezmyślnie drukować puste pieniądze, to ich ilość w obiegu stale wzrastała. Można to uznać za swoistą, pośmiertną (oczywiście, mówimy o śmierci politycznej) zemstę Gierka na Jaruzelskim. Po przekroczeniu pewnego progu już żadne czołgi, bagnety ani terenowe grupy operacyjne nie były w stanie zatrzymać ciągłego namnażania się w obiegu pieniędzy bez pokrycia. A jednocześnie jednak uruchomiono, w ramach reform, mechanizmy nie pozwalające już w nieskończoność fikcyjności waluty ukrywać. Jeśli chciało się robić kapitalizm, to ten kapitalizm wymagał realnego pieniądza, a nie zadrukowanych papierków. Jeśli chciało się otwierać na Zachód, to trzeba się było liczyć z elementarnymi standardami światowych instytucji finansowych. Tymczasem „nawis”, jak go nazwano, rósł, inflacja się rozkręcała, kolejni partyjni reformatorzy odpadali od sterów, i w końcu stało się jasne, że jeszcze kilka, kilkanaście miesięcy i sprawa się musi rypnąć: finanse państwa pękną jak mydlana bańka i rzesza ludzi nie tylko nie dostanie pensji, ale nagle zobaczy, że wszystkich ich oszczędności, wkładów mieszkaniowych, przedpłat i tak dalej po prostu nie ma. W roku 1950 w podobnej sytuacji komuna zrobiła „wymianę pieniędzy”, po prostu konfiskując nadmiar złotówek, ale czterdzieści lat później coś podobnego było nie do pomyślenia. Komuna miała już z polactwem swoje doświadczenia, pamiętała, jakie bywają tu skutki podniesienia o parę złotych cen cukru czy mięsa, i mogła się spodziewać, że jak po takim numerze apatyczne i osowiałe społeczeństwo dostanie nagle wigoru, to piosenka o komunistach wiszących na drzewach zamiast liści przestanie być jedynie biesiadną przyśpiewką. A na sowiecką pomoc, przypominam, liczyć już nie mogli.
„Solidarność” jako się rzekło, siadała do Okrągłego Stołu z żądaniami ekonomicznymi, które nazwać idiotycznymi będzie uprzejmością. Potem, jak wiemy, sytuacja gwałtownie przyspieszyła i okazało się, że neosolidarność musi stworzyć rząd. Legenda głosi, że wszystkie teki rozdzielono bez wielkiego trudu, natomiast na ministra finansów chętnego po prostu nie było. Wszyscy profesorowie, do których się zwracano, uprzejmie zapewniali, że chętnie będą doradzać, ale co do ministrowania, to bardzo dziękują, nie. W przeciwieństwie do polityków wiedzieli doskonale, co się dzieje, i trudno się dziwić, że żaden nie miał ochoty usiąść na tykającej bombie. W końcu rozbrojenia tej bomby podjął się nikomu wcześniej nieznany Leszek Balcerowicz.
Balcerowicz jest dobrym ekonomistą, może nawet bardziej na miejscu będzie powiedzieć – wybitnym, nie mnie, prostemu dziennikarzowi, rozdzielać takie tytuły. Ale nie jest, na litość boską, cudotwórcą. Jakikolwiek by wybrał sposób urealnienia waluty, czy była to operacja kursowa, czy walutowa „kotwica”, czy przyjąłby zamiast kursu stałego płynnie, stopniowo regulowany, co postulowała potem centroprawica z takim zadęciem, jakby cokolwiek to zmieniało – jakkolwiek, powtórzę, to robił, skutek musiał być ten sam. Fikcyjne pieniądze musiały zniknąć. A tym samym, znikały ludziom z kont, książeczek czy bieliźniarek oszczędności całego życia. Sto dolarów, ciułanych latami i przechowywanych na czarną godzinę przez cały peerel, przestawało nagle być majątkiem, a stawało sumą zupełnie przeciętną. Gromadzony przez kilkanaście lat „wkład” na książeczce mieszkaniowej można było po paru miesiącach włożyć sobie co najwyżej w… No, dobrze, ugryzłem się w ostatniej chwili w język – Czytelnik i tak wie, co chciałem powiedzieć.
„Reforma Balcerowicza oznaczała bezprzykładną grabież oszczędności społeczeństwa”, powtórzył kilkakrotnie prawicowy publicysta, którego skądinąd znam i poważam. Ależ nie, wcale nie tak! W czasach Balcerowicza tych oszczędności dawno już nie było. One zostały rozgrabione i roztrwonione o wiele wcześniej, głównie na ten tak do dziś uwielbiany przez polactwo gierkowski cud, że czy się stało, czy leżało, kasa się zawsze znajdowała. Komunizm dożył swoich dni, i przyszedł moment, kiedy trzeba było przyznać, że to wszystko było oszustwo, że czerwony płacił ludziom bezwartościowymi papierkami.
A nie było wyjścia – jeśli Polska miała przystąpić do odbudowy, trzeba było te sprawy wyczyścić. Trzeba było ściągnąć z rynku inflacyjny „nawis”, a wypłaty w państwowych przedsiębiorstwach zdusić „popiwkiem” do czasu ich sprywatyzowania i poddania zasadom gry rynkowej. Gdyby spróbował tego premier Rakowski, nie skończyłoby się na pajacowaniu z krawatem, jak na sławnym spotkaniu w Stoczni Gdańskiej. Właśnie dlatego komuch musiał się pogodzić z myślą o oddaniu władzy „Solidarności”. I właśnie dlatego naiwność opozycji, która nie zdając sobie w ogóle sprawy z sytuacji całe to, przepraszam za słowo, gówno, wzięła ochoczo na siebie, była dla komuny po prostu darem z niebios.
Jest dzisiaj, oczywiście, ciekawym przedmiotem „igraszek swobodnego umysłu” gdybanie, jak można było w tej sytuacji przejąć władzę mądrzej. Niektórzy twierdzą, że operację ściągania z rynku „nawisu” należało połączyć z powszechnym uwłaszczeniem. Przeciętny Polak widziałby wtedy, że wprawdzie znikają mu oszczędności, ale coś dostaje w zamian. Tym czymś byłaby własność – ponieważ w roku 1990 wszelka własność, potem przekazana samorządom, była jeszcze państwowa, można było rozdać i mieszkania, i inne mienie komunalne, i udziały w prywatyzowanych przedsiębiorstwach. Rzecz dałaby się przeprowadzić, dałaby się uzasadnić – w końcu całe to mienie, zagarnięte jako „państwowe” przez komunę, było wypracowywane przez pokolenia poddanych socjalisticzieskoj własti. No i, przede wszystkim, z punktu zaczęłoby się tworzyć normalne, zdrowe społeczeństwo w miejsce postniewolniczego społeczeństwa pańszczyźnianego. Same plusy. Minus tylko jeden: wtedy, u schyłku roku 1989, nie było żadnej siły politycznej, która by wpadła na ten pomysł i mogła go zrealizować.
W takim razie pozostawało jeszcze jedno rozwiązanie, i, choć teraz wydam się Czytelnikowi strasznym cynikiem, byłem za takim właśnie rozwiązaniem całym sercem. Nie ma chleba, bo chleb został rozkradziony – niech będą przynajmniej igrzyska. I niech w ramach tych igrzysk zadyndają ci, którzy ten chleb ukradli. Dlaczego nie? Bo taka brzydka zemsta uraziłaby poczucie estetyki warszawsko-krakowskiego salonu? A to, to ja akurat, delikatnie mówiąc, lekceważę. Wzięcie przez społeczeństwo na komunie „odwetu” za jej liczne podłości i zbrodnie nic a nic by mnie, w przeciwieństwie do Michnika, nie zmartwiło – pewnie dlatego, że nigdy w życiu się z żadną komunistyczną kanalią nie skumplowałem. Czemuż by ludzie, którzy przez pół wieku niszczyli i okradali własny naród, którzy mieli na sumieniach polityczne morderstwa, udział w zorganizowanym rabunku narodowego mienia i w masowym wyzysku, nie mieli za to sądownie odpowiedzieć, jak socjalistom spod nieco innych znaków zdarzyło się to w Norymberdze? Taką właśnie drugą Norymbergę powinni byli przywódcy neosolidarności zorganizować, jeśli nie dla sprawiedliwości, to z wyrachowania, gdyby tylko mieli w głowach choć trochę rozumu.
Ale to wszystko, jak mawiał Majster z „Dialogów na cztery nogi”, „teoryzowanie”. Świadomie czy nie, neosolidarność wybrała wariant najgorszy z możliwych. Pozwoliła, by przeciętny Polak uwierzył, że te pieniądze, które mu przepadły, ukradli mu nie Gierek z Jaruzelskim i Rakowskim, jak to było naprawdę – ale Balcerowicz. Pozwoliła, by to na nią spadło całe odium zamykania nierentownych zakładów, restrukturyzowania, ujawniania ukrytego wcześniej bezrobocia i w ogóle, likwidowania całych ogromnych obszarów fikcji „wysoko rozwiniętej gospodarki socjalistycznej”. Wzięła to wszystko na siebie, żeby być uprzejmą wobec swoich „partnerów” od Okrągłego Stołu. I jeszcze z godną lepszej sprawy zawziętością starała się komunistów wybielić.
A poza tym, w kluczowym, decydującym o przyszłych losach nas wszystkich, momencie nie miała w ogóle głowy, by myśleć o Polsce, bo zajęta była wzajemnym się wyrzynaniem.
O „wojnie na górze” każdy ma swoje zdanie, a zwłaszcza ci, którzy byli w niej zaangażowani po którejś ze stron. Ja osobiście, tak jak nic specjalnego nie zrobiłem w latach osiemdziesiątych, chyba żeby za formę oporu przeciwko komunizmowi uznać picie wódki i pisanie aluzyjnej fantastyki, tak i nie zaangażowałem się w „wojnę na górze” – li tylko jako wyborca, popierający w obu turach Wałęsę. I nie wstydzisz się tego dzisiaj, Ziemkiewicz? – zapyta ten i ów Czytelnik. Owszem, odpowiem, trochę się wstydzę. Ale, dodam zaraz, pociesza mnie jedna tylko myśl, że gdybym był wtedy poparł Mazowieckiego, to dzisiaj musiałbym się wstydzić jeszcze bardziej.
W pewnym momencie, jak wspominałem, kluczową sprawą dla utrzymania „pakietu kontrolnego” w opozycji było mieć Wałęsę. Wałęsa był symbolem, do Wałęsy przyjeżdżały zagraniczne delegacje, Wałęsa znany był wszystkim Polakom. I, generalnie, „rewizjonistom” udało się wpływ na Wałęsę uzyskać. Dowodem najdobitniejszym reprezentacja neosolidarności w kontraktowym Sejmie, niemal wyłącznie złożona z przedstawicieli tej frakcji. Mało kto pamięta, że w ramach protestu przeciwko skrajnemu brakowi pluralizmu w doborze kandydatów do zdjęcia z Wałęsą odmówił wówczas kandydowania Tadeusz Mazowiecki – dopiero potem miał zmienić linię i związać cały swój polityczny los z Familią.
W jaki sposób ten wpływ na Wałęsę uzyskiwano, można się domyślać z różnych wzmianek – ale można też, jeśli ktoś pogrzebie w bibliotekach, znaleźć tam jeszcze peany na cześć wielkiego przedstawiciela Ludu, wypisywane w stosownym czasie przez czołowych opozycyjnych intelektualistów. Wałęsa, od czasu, jak dał się poznać, nie ma co do tego wątpliwości, że pochlebstwa lubił – nie on jeden zresztą wpadł w tę pułapkę. Myślę, że u podstaw wojny na górze legła irytacja ludzi, niegdyś mu do obrzydzenia kadzących, na samych siebie i swoje lizusostwo. Irytacja, którą zgodnie z dobrze zbadanym mechanizmem psychologicznym, rzutowali oni na obiekt swych niedawnych panegiryków i salonowych pląsów. Albowiem, twierdzę to z całym przekonaniem, ta wściekła, zajadła wybijanka do jakiej doszło w neosolidarności w roku 1990, nie da się wytłumaczyć w kategoriach politycznych.
W kategoriach politycznych była to sprawa zupełnie bez sensu. Politycznie myślał wtedy Kaczyński: Wałęsa dąży do prezydentury, bo uważa, że mu się to należy jak psu buda, że skoro prezydentem i symbolem dla świata został jakiś taki Havel, który przy Wałęsie jest nikim, to cóż on, przywódca dziesięciomilionowej „Solidarności”, człowiek, który obalił komunizm i tak dalej. Bo, krótko mówiąc, Wałęsa w to wszystko, co mu przez lata sączono w uszy, uwierzył, sodowa mu teraz rozsadza łeb i być prezydentem po prostu musi. A skoro tego chce, to mając taki mir w społeczeństwie, prezydentem zostanie. W związku z tym, analizował Kaczyński sytuację, lepiej wybrać go prezydentem teraz, na mocy decyzji parlamentu. Jaruzelski zgodzi się ustąpić – zgodziłby się, bo Jaruzel w tym okresie wyraźnie zauważył, że dzieło i wiara całego jego życia nawet nie legło w gruzach, ale zatonęło w bagnie, i zachowywał się z kompletną biernością, którą jego hagiografowie chcą teraz uznawać za przejaw odpowiedzialności. Czerwoni za tym zagłosują – zagłosowaliby, tkwili jeszcze w szoku wywołanym rozmiarami swej własnej niepopularności, ujawnionymi przez wybory, i hukiem, z jakim, niczym kolejne klocki domina, przewracał się socjalizm po kolei we wszystkich krajach „obozu”. A naród, kiedy skonfrontuje legendę Wałęsy z Wałęsą rzeczywistym, za najdalej rok będzie miał go dosyć; to nie ulega wątpliwości, bo przecież pamiętamy, jak było. Przez ten rok uchwalimy konstytucję, zrobimy wolne wybory do parlamentu, i na koniec ogłosimy wybory prezydenckie, Wałęsa oczywiście w nich wystartuje – i przegra.
Czy Kaczor nie miał wtedy racji? Miał. Na tym polegało nieszczęście i jego, i całej Familii. Bo, zabrzmi to paradoksalnie, ale to kolejna sprawa, o której zadecydowała nie polityka, tylko psychologia: Jarosław Kaczyński, który stał się, głównym wrogiem michnikowszczyzny, celem niezliczonych obelg w kontrolowanych przez nią mediach, szwarccharakterem oskarżanym o każdą możliwą podłość, od zamachu na demokrację po przekręty, na którego Michnik rzucił więcej jadowitych obelg niż na kogokolwiek innego, nawet na Wałęsę – ów Kaczyński w gruncie rzeczy, genetycznie, programowo, etosowo, czy jakkolwiek jeszcze to ująć, należał do Familii, mało tego, był jej najwybitniejszym politykiem, i takim przez cały czas pozostał – tyle, że na banicji. A jeszcze z tej banicji szukał z Familią porozumienia, bo w gruncie rzeczy to właśnie była jego formacja. Wypchnięcie go pomiędzy ludzi typu Olszewskiego, Macierewicza czy Szeremietiewa stanowiło kompletne nieporozumienie – zresztą wypalił się tam bez pożytku dla kraju w drobnych utarczkach wszystkich ze wszystkimi o przywództwo nad magmą Konfederacji, nasiąkając paranoiczną podejrzliwością i uprzedzającą agresją wobec wszystkich. Kaczyński powinien był zostać przewodniczącym Unii Demokratycznej, a jeszcze lepiej – wiceprzewodniczącym przy pozbawionym energii, pełniącym funkcje reprezentacyjne prezesie w typie Mazowieckiego. Gdyby tak się sprawy ułożyły, Familia rządziłaby do dziś. Ale Kaczyński musiał zostać z Familii wypchnięty, bo popełnił dwa grzechy nie do wybaczenia. Bynajmniej nie poszło tu o jego „prawicowość”, tego typu sprawy dla Familii nie miały nigdy decydującego znaczenia – w Unii Demokratycznej można było być równie dobrze chadekiem, konserwatystą, liberałem, jak i socjaldemokratą, najlepiej, oczywiście, wszystkim tym naraz. Nie poszło też o sprawę rozliczeń z komunistami, bo, wbrew potocznemu mniemaniu, ten spór miał charakter wtórny. Unia Demokratyczna nie dlatego cięła się z Wałęsą i PC, że tamci chcieli dekomunizować, a Unia nie. Unia dlatego broniła komunistów, że tamci, z którymi była pocięta na śmierć i życie, chcieli ich dekomunizować – taka była kolejność przyczyny i skutku. A i dekomunizacja w wizji Kaczyńskiego nie była bynajmniej jakimś wybuchem antykomunistycznych namiętności. To, co projektował, wymierzone było w rozbicie struktur, bo, jak trafnie ocenił, mając na zapleczu nie ruszone, na razie tylko sparaliżowane strachem mafie zbudowane na powiązaniach aparatu, specsłużb i stworzonego za czasów Rakowskiego kompleksu bankowo-biznesowego, neosolidarność długo sobie Polską nie porządzi. Wizje polowań na byłych członków partii, rewolucyjnych trybunałów dekomunizacyjnych i temu podobne były tylko rojeniami miotanego wojennym szałem Michnika. Pezetpeerowiec nie należący do starego układu, a jeszcze lepiej należący do nowego, choćby był wcześniej sekretarzem KC, mógłby w Unii Kaczyńskiego być w zarządzie, czy nawet z jej rekomendacji rządzić stolicą, równie dobrze, jak w Unii Mazowieckiego.
Grzechy Kaczora były inne. Po pierwsze – wystąpił z polityczną koncepcją, rzeczywiście słuszną, optymalną, najbezczelniej w świecie, nie mając do tego żadnego prawa. W Familii obowiązywała hierarchia jak w stadzie pawianów, albo, niech będzie ładniej, jak w salonie, gdzie każdy ma swoje miejsce przy stole i posadzić nagle tyłek na fotelu Pana Profesora czy Pana Mecenasa jest po prostu nieopisanym chamstwem. Z takim politycznym planem mógł wystąpić któryś z członków sprawującego nad Familią rząd dusz triumwiratu Geremek – Kuroń – Michnik. Potem objawiłby go szeregowym familiantom któryś z przybocznych, w rodzaju Wujca czy Lityńskiego. Ale nie Kaczyński! Kaczyński był jakimś tam misiem z prowincji, poniżej którego w familijnej hierarchii był już tylko Celiński i kosze na śmieci! Taki Kaczyński, jeśli naprawdę chciał, powinien cichcem wsączyć swą myśl w uszy któregoś z wielkich, i namówić go, żeby uznał ten plan za swój własny. Nie mogę zresztą dać głowy, czy Kaczor tego nie próbował, i dopiero spuszczony na bambus nie zdecydował się powiedzieć na głos, co trzeba zrobić, dopuszczając się w ten sposób niewybaczalnej gafy.
Mogło tak być, albowiem Kaczor dopuścił się jeszcze jednego grzechu, równie ciężkiego: poszedł pod prąd, miał inne zdanie, niż towarzystwo. A Familia nie toleruje odmiennego zdania, chyba że to jej przywódcy dziś mają inne poglądy, niż mieli wczoraj. Po to ma Familia swą hierarchię, aby każdy wiedział, co myśleć i uważać wypada. Familia to ludzie rozumni, których rozumność poznaje się właśnie po tym, że składając różne deklaracje i dywagując niezobowiązująco o bytach abstrakcyjnych, w konkretach wszyscy muszą być jednomyślni – w języku Familii nazwano to „różnić się ładnie”. Bez ścisłej hierarchii mogłoby nagle dojść do pomieszania, wielu familiantów nie wiedziałoby, co myśleć i mówić, aby nadal być człowiekiem rozumnym.
Kaczyński na przełomie 1989/1990 doszedł do wniosku, że z Wałęsą nie ma co iść na udry, bo jest za silny – trzeba sposobem. Tymczasem właśnie wtedy wzbierały w Familii namiętności dokładnie odwrotne. Znowu sens wydarzeń może nam uświadomić tylko psychologia. Otóż salonowe bractwo, śmietanka polskich elit, ludzie rozumni, najlepsze towarzystwo z możliwych i tak dalej, poczuło się pewnie. Największa gazeta, która miała być gazetą neosolidarności, została, jako wydawnictwo prywatnej spółki „Agora”, gazetą Michnika. Inne gazety mówiły jej głosem, jej głosem mówiła państwowa telewizja, i Familia, czytając o sobie w tych gazetach i widząc się w tej telewizji, zobaczyła, że całe społeczeństwo jest pełne dla niej bezbrzeżnego uznania, że jej autorytety są autorytetami najwyższymi, i tak dalej. Familia poczuła się strasznie pewnie, uznała, że jest wreszcie na swoim własnym folwarku, i napełniona poczuciem mocy doszła do wniosku, że Wałęsa, któremu się dotąd musiała kłaniać, a który teraz został na uboczu, w Gdańsku, to w gruncie rzeczy głupi cham, prymityw i kukła – wszystko, co osiągnął, to tak naprawdę osiągnął dzięki nam, swoim doradcom, był tylko symbolem, a teraz niech tam sobie siedzi na prowincji i się nie wtrąca. Zaczęła się seria coraz to dalej idących afrontów pod adresem byłego wodza. Ten, zamiast znosić je grzecznie i cicho, pozwolił sobie odpowiedzieć w tonie buńczucznym. No, to już było nie do zniesienia. Jeśli ten dureń roi sobie, że ktoś go tutaj jeszcze do czegokolwiek potrzebuje, no to proszę bardzo, zrobimy powszechne wybory prezydenckie i wygramy je w cuglach!
No i tak się zaczęła niesławna wojna na górze – zderzenie pychy zaczadzonych własną urojoną potęgą warszawki i krakówka z pękającym z pychy wodzem. Dla Familii była ona politycznym nieszczęściem i praktycznym zniweczeniem jej marzeń o „co najmniej dwunastu latach nieprzerwanych rządów”, których zresztą wcale nie uważała za swe marzenie, tylko za pewnik. Dla Konfederacji, „niepodległościowców”, po których teraz Wałek sięgnął, wydawała się szansą na dojście do władzy, ale w istocie też była politycznym nieszczęściem, bo wykorzystał on ich nader cynicznie, ani przez moment nie mając zamiaru realizować żadnych ich postulatów, poza personalnymi, ale i tu stawiał warunki: po doświadczeniu z Familią tolerował tylko ludzi całkowicie bezwolnych i możliwie jak najbardziej miernych, z czasem, można to prześledzić obserwując nominacje prezydenta Wałęsy aż do samego końca, coraz bardziej się w tym uskrajniając. Zresztą, nie mając żadnego z atutów Familii, ani jej kontaktów, ani wpływów w mediach, ani medialnego wizerunku, a za to wiecznie się ze sobą żrąc i grając na wzajemnym się szantażowaniu i licytowniu radykalizmem, Konfederacja jako sojusznik lub, nie daj Boże, zaplecze, byłaby dla Wałka raczej obciążeniem, niż pomocą, stąd właśnie sięgnął po… Ale to za moment, dokończmy myśl: dla samego Wałęsy mianowicie też była wojna na górze katastrofą, bo wskoczył w buty w oczywisty sposób dla niego za duże – czego chyba do dziś nie zrozumiał – i to wskoczył w nie w najgorszym możliwym stylu.
Ale przede wszystkim było to nieszczęście, raczej cały szereg nieszczęść dla Polski. Było to pasmo przejmującej głupoty nowej władzy, głupoty graniczącej ze zbrodnią, pasmo szkodliwych dla Polski posunięć, które definitywnie zabiły w Polakach wiarę w „Solidarność” oraz w niepodległą Polskę i uwięziły ich w polactwie.
Nawet ci, którzy to pamiętają, nie pamiętają tego, jak było naprawdę, bo ludzki umysł z natury swojej łagodzi wspomnienia, szlifuje kanty, pokrywa co najgorsze mgiełką zapomnienia; inaczej, twierdzą psychologowie, bylibyśmy wszyscy wariatami. Kto nie chce mi wierzyć na słowo, niech przejdzie się do biblioteki i poczyta gazety z tego okresu.
Po szwedzkim Potopie, kiedy to, jak śpiewamy w naszym hymnie narodowym (jeśli kto zna cały jego tekst, oczywiście – wedle badań jest takich coś ze 3 procent), Czarniecki wrócił się przez morze, jego chorągwie zostały wyrżnięte w pień w bratobójczej bitwie pod Mątwami. Była to bitwa wieńcząca rokosz podniesiony przez innego wybitnego dowódcę wojny ze Szwedami, Lubomirskiego. Wojska królewskie zderzyły się z wojskami rokoszan z taką zawziętością, jakiej, wedle świadków z epoki, nie okazywały w żadnej z wcześniejszych bitew z najeźdźcą. Szwedom często dawały „pardon” – rodakom nie. Jeńców nie brano, rannym podrzynano gardła. Najświetniejsze, dopiero co zwycięskie wojska Rzeczypospolitej wymordowały się nawzajem w jakimś niepojętym szale dzikiej nienawiści.
Tak zwana wojna na górze była powtórką tego szaleństwa. Wobec komunistów nigdy nie wykazali jej uczestnicy ani cienia tej nienawiści, z jaką rzucili się do gardeł sobie nawzajem. Trzeba by naprawdę wielkiej klasy psychologa, aby rozpętlił ten węzeł. Na pewno, u podstaw tego wszystkiego leżało błogie przekonanie, że sprawa z komunistami jest całkowicie zamknięta, że reformy idą same z siebie, społeczeństwo cieszy się i chwali nową władzę, a sztandar „Solidarności” powiewa wysoko i ktokolwiek wyrwie go pozostałym i będzie trzymał, ten wygrywa wszystkie wybory w cuglach jeszcze przez co najmniej dwanaście lat – wszystko to było jak najdalsze od prawdy, ale w neosolidarności zapanowała wtedy już nawet nie ślepota, ale jakieś zacietrzewienie, żeby nie tylko nie dostrzegać rzeczywistości, tylko żeby ją dostrzegać inaczej, żeby wręcz, pokazując czarne, domagać się od wszystkich zapewnień, że widzą białe, jako deklaracji lojalności. Na pewno była w tym skumulowana złość z wielu lat wspólnego duszenia się w podziemiu, jakaś, jak to nazywa psychologia, „furia ekspedycyjna”, tłumiona latami, której wreszcie można było pofolgować i wziąć odwet – na tym chamie, że przez tyle lat musieliśmy się przed nim płaszczyć i go okadzać, na tamtych cwaniaczkach, że nas odcięli od kontaktów z Zachodem, pieniędzy i maszyn, na tych oszołomach, którzy chcą tutaj budzić endeckie upiory; a do tego jeszcze doszły jakieś zupełnie nie do wyjaśnienia normalnemu człowiekowi urazy, że ileś tam lat temu ktoś komuś nie podał ręki, albo powiedział komuś, że słyszał o innym, jak tamten mówił o tym, że ktoś słyszał, że on kapuje ubecji, czy coś takiego.
Jeśli w nadmiarze targających mną uczuć zatracę na chwilę stylistyczną przyzwoitość i pojadę urbanem, że nie było takich chujów, jakich by wtedy na sobie nawzajem bohaterowie podziemia, żywe legendy, bojownicy z komunizmem i tak dalej, publicznie nie powiesili, to i tak zdanie to zabrzmi słabiej, niżby należało.
Kiedyś pisałem, że bohaterowie podziemia z natury nie nadają się na polityków w państwie demokratycznym. Nie chcę powtarzać całego tego wywodu, ale muszę się tu odwołać do niego. Te cechy osobowości, które w totalitaryzmie tworzyły bohatera, w demokracji tworzą warchoła. Niezłomność, która była cnotą u bohatera antytotalitarnej opozycji, u polityka zamienia się w ośli upór, nieprzyjmowanie do wiadomości faktów i niezdolność do jakichkolwiek kompromisów. Człowiek, który z podziemia trafił do normalnej polityki, odstrasza od siebie wyborców, bo guzik go zawsze obchodziła jakakolwiek publiczność, zresztą w ogóle jej nie miał; powoduje jeden rozłam po drugim, bo wobec systemu każdy był w gruncie rzeczy sam i nikt nie nauczył się grać w drużynie; no i koniec końców niszczy wszystko, bo nie interesuje go nic mniej niż stuprocentowe zrealizowanie swojej woli, nie ustąpi przed argumentem, skoro nauczył się nie ustępować przed więzieniem, a w polityce nigdy nie wygrywa się w stu procentach, kto mówi „wszystko albo nic” może być pewien, że skończy się na niczym.
Bohaterowie podziemia nie nadawali się na polityków; nieszczęście polega na tym, że innych kadr dla polityki w wolnej, demokratycznej Polsce nie było. Z poczucia obowiązku poszło do polityki trochę intelektualistów, ale ci się do tego na dłuższą metę nie nadawali jeszcze bardziej – zresztą o tym wiedzieli. Jedyną alternatywę dla działaczy podziemia stanowili ludzie ze starego, komunistycznego aparatu. Przyprowadził ich potem szeroką ławą Miller, i to nie tylko ze wspominanych tu związków socjalistycznej młodzieży, ale z komend milicji i komitetów wojewódzkich. Z wiadomym skutkiem. Do tego doszli jeszcze działacze związków zawodowych i związków rolników – a to jest dopiero mętownia, co się zowie, i kto przeciera dziś w zdumieniu oczy, co w Sejmie Rzeczypospolitej robią typki z „Samoobrony”, ten niech się nastawi na jeszcze fajniejsze doznania.
Mam wrażenie, że do tego zestawu cech bohatera podziemia, które strasznie utrudniają mu bycie demokratycznym politykiem, trzeba dodać jeszcze jedną, o której we „Viagrze maci” zapomniałem, więc od tego zdania już się nie powtarzam. Jest to swoista zawziętość w odrzucaniu tego, co nie pasuje do przyjętych założeń. Mówią ci wszyscy: to nie ma sensu, to się nie uda, oni są niepokonani i tak dalej, a ty zaciskasz zęby i robisz swoje. Konsekwentnie i niezłomnie. Nie od rzeczy dodać będzie, że ten przez nikogo nie oczekiwany cud, jakim było załamanie się Sowietów, dla ludzi kierujących się w życiu tą niezłomnością był potwierdzeniem, iż tak właśnie robić należy, na nic nie zważać, nie zawracać sobie głowy faktami, tylko uparcie realizować, co się raz postanowiło.
Przyznam, że bez takiej psychologicznej hipotezy nie jestem w stanie niczym wytłumaczyć ani nijak pojąć postępowania neosolidarności. Kolejne fakty niweczyły z hukiem całą tę sprytną, ubecką grę, w jaką wciągnął ich czerwony przy Okrągłym Stole, ale solidarnościowcy z premedytacją nie chcieli tego widzieć. Sowiety zdychały, o żadnej interwencji nie było mowy. Komunizm walił się w kolejnych krajach. Nie było żadnego powodu trzymać się traktatu wymuszonego zupełnie innymi warunkami – ale Mazowiecki i cała Familia z jakąś sklerotyczną zajadłością trzymali się go tym bardziej kurczowo, im mniej miało to sensu. Czerwony uciekał w rozsypce, a oni ani na to spojrzawszy, mozolnie realizowali kolejne drobne kroczki, w ramach zaplanowanego na najbliższych trzydzieści lat programu mającego stopniowo dać Polsce względną autonomię w ramach sowieckiego bloku, który, ale na to też ani spojrzeli, właśnie przestawał istnieć. Nagle okazało się, że obok pacyfikowania społeczeństwa i niedopuszczania do wybuchu entuzjazmu z powodu odzyskania niepodległości, który to wybuch mógłby sprowokować sowiecką inwazję, neosolidarność ma jeszcze jeden nadrzędny cel: niedopuszczenie do zbyt szybkich zmian.
Przez pięćdziesiąt lat czerwony obsadzał stanowiska wedle zasady bierny, mierny ale wierny, nie fachowiec, ale partyjny, awansował tym wyżej, im kto bardziej bezmyślny i przez to bardziej oddany oraz mniej niebezpieczny dla władzy – i nagle okazało się, że ludzie zajmujący właśnie wskutek takiej polityki kadrowej stanowiska są najlepszymi fachowcami, jakimi Polska dysponuje, i wyrzucać ich w żadnym wypadku nie wolno. Przez pięćdziesiąt lat kontrolowali Polskę Sowieci. Usadzali w kluczowych punktach państwa, w wojsku, w służbach specjalnych swoich ludzi. Sowieccy doradcy plątali się gdzie chcieli, wzywali do siebie kogo chcieli na rozmowy, poza wszelką służbową hierarchią, montowali swoje agentury – nagle się okazało, że to właśnie ci ludzie są najwierniejszymi Polsce patriotami, że „Solidarność” po to objęła władzę, aby ich ochronić przed niepotrzebnymi zmianami. Przez pół wieku komuniści dopuszczali się najgorszych zbrodni – nagle okazało się, że wystarczy przy oberubeku, ojcu chrzestnym wszystkich zbrodniarzy, posadzić jakiegoś dziadka z „Tygodnika Powszechnego”, który, gdyby mu podwładni przyszpilili do pleców kartkę z brzydkim wyrazem, chodziłby tak ruski miesiąc, i szef całego aparatu zbrodni i terroru staje się człowiekiem godnym całkowitego zaufania, a potem wręcz „człowiekiem honoru”.
Mówiąc krótko, po to najlepsi Polacy przez pół wieku walczyli z komunizmem i okupacją żeby zaraz po odzyskaniu niepodległości usłyszeć od bohaterów tej walki histeryczny krzyk, że nie wolno pozostałości komunizmu likwidować, nie wolno komunistów karać ani nawet odsuwać od stanowisk, nie wolno złodziejom odbierać tego, co ukradli, ani okradzionym oddawać tego, co wzięli sobie ubecy i partyjniacy, nie wolno sporządzać żadnych rachunków krzywd, nie wolno szukać sprawców politycznych mordów, nie wolno przeszkadzać w paleniu archiwów zawierających dowody tych zbrodni, nie wolno spytać, kto się wysługiwał ubecji jako kapuś, szpicel czy prowokator, nie wolno zgodnie z prawdą wskazać tych, którzy odpowiadają za stan gospodarki państwa, odpowiedzialnych za to, że absurdalnie rozbudowany przemysł ciężki marnuje zasoby, produkując rzeczy potrzebne tylko ruskim fabrykom zbrojeniowym, że rolnictwo jest zacofane w stosunku do Zachodu o pięćdziesiąt lat, że przez te pięćdziesiąt lat z poziomu Grecji i Portugalii, które przed wojną nieznacznie wyprzedzaliśmy, spadliśmy do poziomu państwa od tych dwóch czterokrotnie biedniejszego, nie wolno wskazać, kto odpowiada za to, że milionom Polaków zniknęły z kont i bieliźniarek oszczędności, nie wolno zdemaskować, w jaki sposób różni dranie nagle stali się właścicielami fortun, pochodzących wyłącznie z rozkradania majątku likwidowanego państwa, nie wolno przeciwdziałać dalszemu tego majątku rozkradaniu, nie wolno zmieniać ustalonych przez komunistów przepisów, które umożliwiają im bezkarne robienie wszelkiego rodzaju szwindli, nie wolno chwycić za rękę grasującej w państwie postubeckiej mafii, nie wolno w żadnym wypadku, bo – to jest nienawiść, to jest podłość, to jest nikczemna zemsta, to jest polityczna głupota i nieodpowiedzialność, to jest podpalanie kraju, i ludzie, którzy by chcieli jakichś rozliczeń komunizmu są frustratami, chorymi z nienawiści, obsesjonatami, spoconymi facetami goniącymi za władzą, są zwykłymi durniami, bohaterami ostatniej godziny i…
Daj już spokój, Ziemkiewicz, nie przeżywaj tego znowu, bo ci zaszkodzi.
Przepraszam za ten przydługi akapit. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko jedno, że żadnej zawartej w nim obelgi nie wymyśliłem – wszystkie były wtedy w powszechnym użytku michnikowszczyzny.
Jeżeli w czerwcu 1989 opieprzany przez Wałęsę za to, że nie zagłosowałem na PZPR, albo widząc w telewizji tego samego Wałka jak wściekle bluzga ludziom z FMW, którzy okupując komitet partyjny usiłowali nie dopuścić do palenia pezetpeerowskich akt, czułem się jak ten miś z czeskiej dobranocki, to tego, co poczułem potem, nie umiem oddać, choć uważam się za pisarza, i to, mówiąc uczciwie, niezłego. Co czuję, przypominając sobie, że śp. Jacek Kaczmarski odmówił w 1990 roku występu na koncercie w rocznicę Sierpnia, bo miał tam być Wałęsa, a czas jakiś potem, już ozdobiony orderem od Kwaśniewskiego, nie widział przeciwwskazań, by na rocznicy ZSP przygrywać jakimś typkom z Ordynackiej? Że śp. Giedroyc odmówił przyjęcia od Wałęsy orderu, a od Kwaśniewskiego przyjął? Że Michnik odmawiał w ostrych słowach wypowiedzi dla takiej gazety, jak krakowski „Czas”, choć bez żenady poszedł po latach do „Trybuny” na pogawędkę z jedną z najgorszych szumowin stanu wojennego, towarzyszem Barańskim?
Jak mogło dojść do takiego amoku? Myślę, że bez tej nieszczęsnej wojny na górze nie byłoby aż tak źle. Z jednej strony, jak już wspomniałem, Familia rzuciła wszystkie siły do obrony pozostałości peerelu dlatego, że likwidowanie tych pozostałości i rozliczenia były hasłem znienawidzonego Wałęsy i jego „przyśpieszaczy”. Z drugiej, to sklerotyczne trzymanie się procedur, peerelowskich przepisów i zawartych niby dopiero co, ale przecież w innej epoce, umów było skutkiem jakiegokolwiek pomysłu ekipy Mazowieckiego i całej Familii na głębszą i dalej niż „finlandyzacja” idącą zmianę Polski. Mówimy przecież o człowieku, który z tekstu swego pierwszego sejmowego przemówienia usunął słowo „kapitalizm”, zastępując je nie wiadomo co znaczącym frazesem „społeczna gospodarka rynkowa”.
Ale było i coś więcej. Było wyrachowanie.
Skoro głównym wrogiem stali się nagle wczorajsi współpracownicy i przyjaciele to, rzecz jasna, wczorajsi wrogowie stawali się automatycznie sojusznikami. Zwłaszcza że wczorajsi przyjaciele wydawali się straszliwie groźni, a komuniści – nie. Przecież zostali już pokonani. Naród, w to żadna ze stron wojny na górze nie wątpiła ani przez sekundę, będzie teraz zawsze, w każdym razie bardzo długo, głosował na sztandar „Solidarność”, i właśnie dlatego trzeba całkowicie eksterminować wszystkich poza nami, którzy mogliby się na ten sztandar powoływać. A komuniści? Komuniści będą tu mieli z dziesięć procent elektoratu, z wolna wymierającego, groźni z tym nie są, ale mogą być cennymi sojusznikami.
Mieliśmy w wojsku takiego majora, z pozoru człowiek dość kontaktowy, więc przy jakiejś okazji kolega, z wykształcenia ekonomista, zaczął mu tłumaczyć przyczyny, dla których gospodarka kraju pada – a był to koniec roku 1988. Od przyczyn przeszedł kolega do środków zaradczych, tłumaczy, że ceny muszą być ustalane według gry popytu i podaży, a nie kosztów, że trzeba uwolnić mechanizmy rynkowe, obywatel major słuchał tego wreszcie przez jakiś czas, po czym wzruszył ramionami i parsknął: „a co wy mi pierdolicie o farmazonach, podchorąży, jak tu się toczy ostra walka polityczna!”.
Otóż hierarchia ważności spraw naszego majora w wojnie na górze znalazła doskonałe ucieleśnienie. Co tam myśleć o farmazonach, kiedy się toczy ostrą walkę polityczną. A walczono wszak o najwyższą stawkę, praktycznie o wszystko. Wałęsa walczył o pełnię władzy, przekonany, że mu się to należy, bo to przecież on obalił komunizm w Polsce i na całym świecie. Familia walczyła o monopol władzy, przekonana, że jej się to należy, bo ma w swych szeregach wszystkich ludzi najmądrzejszych, najuczciwszych i najbardziej kompetentnych, jacy w Polsce żyją – i że jeśli rządziłby ktoś inny, to nie tylko rządziłby gorzej, ale te rządy musiałyby doprowadzić do wybuchu nacjonalizmu, powrotu endeckiego ciemnogrodu, nietolerancji i antysemickich pogromów, w najlepszym wypadku państwa wyznaniowego. Familia bała się panicznie utraty kontroli nad społeczeństwem, powiedzmy szczerze, nad tym polskim motłochem, po którym spodziewała się wszystkiego najgorszego, bała się panicznie zwłaszcza jakichkolwiek rządów „prawicowych”, cokolwiek by to słowo oznaczało, bała się śmiertelnie „Polaka-katolika”. Obok ogólnego poczucia wyższości, ten strach był najsilniejszym spoiwem, łączącym tę pod każdym innym względem niespójną formację. Ludziom zdarza się, że ze strachu zabijają. Familia ze strachu przed Polakiem-katolikiem musiała zabić, zniszczyć i spopielić wszelką polską prawicę, a ponieważ istnienie takowej jest niezbędnym elementem normalnej sceny politycznej – musiała zniszczyć polityczną normalność. Kto tego nie rozumie, nigdy nie znajdzie konsekwencji w zachowaniu „autorytetów moralnych”, które z jednej strony chroniły bandytów przed karą w imię procedur demokracji, a z drugiej starały się uniemożliwić powstawanie partii politycznych, zastępując je jednym, masowym, i oczywiście przez nie kontrolowanym ruchem społecznym – co było wszak pomysłem jak raz rodem z faszyzmu.
A skoro walczono o pełnię i monopol władzy, to dwoma głównymi filarami monopolistycznej władzy komunistów, które w ten czy inny sposób musiały istnieć także w wolnej Polsce, była telewizja i służby specjalne. I tu, i tu istniała budowana latami struktura służąca rządom czerwonej mafii. Każde dziecko zdawało sobie sprawę, że aby zniszczyć totalitarne państwo, należało obie te instytucje rozwiązać i zbudować od nowa. Ale nie w warunkach walki o władzę!
W chwili, gdy największym zagrożeniem dla Polski wydawał się Familii Wałęsa, potrzebą chwili było, żeby telewizja z obu rąk nawalała w Wałęsę i w stojących za nim oszołomów, „spadkobierców nienawistnego ducha czarnej sotni spod znaków ONR” i klerykałów. Kto mógł to zrobić lepiej, niż wyćwiczeni w takiej robocie funkcjonariusze propagandy peerelu? Służyli wiernie komunie, teraz posłużą nam. Po co brać jakichś nowych ludzi, młodych, którzy będą mieli głowy pełne ideałów dziennikarskiej niezależności i wolności słowa, oczywiście to są ideały generalnie słuszne, ale nie w chwili obecnej, kiedy toczy się ostra walka polityczna… Dlatego w telewizji nie zmieniło się nic, poza nominalnym szefem. A z drugiej strony – rozbijać służby specjalne w momencie, kiedy ich przejęcie było najlepszym sposobem wzięcia w rękę całej władzy? Z punktu widzenia Wałęsy byłoby to podobnym absurdem, jak z punktu widzenia michnikowszczyzny zmienianie czegokolwiek w TVP.
Jak wspomniałem, po zwycięskiej wojnie na górze, pierwszą potrzebą chwili było dla Wałka pozbycie się kopniakiem Konfederacji. Nie po to walczył z jednymi doradcami, aby ulegać drugim, i to jeszcze takim „popaprańcom”. Ale na czym miał oprzeć swą władzę, poza, oczywiście, swym imieniem, w którego magiczny wpływ na masy wierzył bezgranicznie? Uprawnienia prezydenta były nieokreślone – całe te wybory odbyły się przecież na wariata, bez konstytucji, burząc wszelki ład prawny w państwie, co, nawiasem, stanowiło jeszcze jedną niepowetowaną szkodę, wyrządzoną przez tę bijatykę krajowi. Swojej partii zakładać ani myślał. Zresztą parlament był w proszku, politycy nie mieli u ludzi miru, a on sam nie chciał być przecież politykiem, tylko ojcem narodu.
Wałek był człowiekiem wystarczająco cwanym, by widzieć, jakie są realne siły, działające w strukturach przeżywającego tyleż gwałtowne, co bezładne przemiany państwa. Dość szybko zauważył, że komunistyczne specsłużby, mało co ruszone jakimiś tam weryfikacjami, „sprywatyzowały się” i tworzą swego rodzaju mafię – czy raczej, konfederację wielu mniejszych i większych mafii. Miały wpływy, miały swoich kapusiów w rozmaitych sferach społecznych, miały swoich biznesmenów, będących przez całe lata „słupami” dla pieniędzy służb, miały dostęp do tajnych informacji, nierozliczone fundusze. Zresztą Wałęsa nie musiał tego odkrywać, przecież właśnie o tolerowanie tego układu, w jaki przekształcały się peerelowska SB i WSI toczyła się propagandowo-polityczna walka, stanowiąca istotną część wojny na górze. Ale czy w warunkach ostrej walki o władzę miał Wałęsa interes w niszczeniu tak, potencjalnie, pożytecznego narzędzia? W życiu. Służyli komunie, teraz posłużą mnie. Uznają we mnie nowego ojca chrzestnego, a ja ich obronię przed rozliczeniami, lustracjami, weryfikacjami i innymi pomysłami popaprańców.
Nie oczekujcie po mnie szczegółów. Kiedyś, jak zwykle wtedy dopiero, gdy już nie będzie to miało praktycznego znaczenia, zostaną one ujawnione. Wtedy się okaże, kto, z kim, czy tylko polskie, czy i zagraniczne, jaką rolę pełnił w tym wszystkim tajemniczy Wachowski, kto i jak wykreował Leppera… Ja tych szczegółów nie znam i znać nie mogę. Ale co innego szczegóły, a co innego sam fakt – skutki przecież widać gołym okiem, i nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, żeby powszechnie dostępną wiedzę złożyć w jedyną logicznie spójną całość.
To, co było wyrachowaniem, cynizmem, politycznym cwaniactwem, jest akurat najłatwiej zrozumieć. Najtrudniej mi zrozumieć, jak przywódcy neosolidarności mogli wykazać się aż taką ślepotą. W końcu od samego początku były konkretne oznaki, że nie są wcale aż tak popularni, jak im się zdawało. W plebiscycie wyborów kontraktowych wygrali wprawdzie wysoko, ale przy marnej frekwencji. Jeśli policzyć, wychodzi, że na neosolidarność głosowało raptem około jednej trzeciej społeczeństwa. Potem był Tymiński, fenomen, z którego żadnych wniosków nie wyciągnięto. Była dzika popularność książek Gierka i Urbana, pod 800 tysięcy sprzedanych egzemplarzy, wybuch antyklerykalizmu i szereg innych oznak, szkoda miejsca je tu wyliczać, że Polska, wbrew histerycznym obawom z czasów Okrągłego Stołu, choruje nie na nadmiar, ale na brak entuzjazmu dla rozbijania peerelu. Społeczeństwo pozostawało bierne i apatyczne w stopniu zagrażającym powodzeniu ustrojowej transformacji, należało je za wszelką cenę zaktywizować, a nie usypiać i wtrącać w nieufność jeszcze bardziej.
Reforma finansowa, za którą pełną odpowiedzialność wzięła nowa władza na siebie, zwłaszcza w kontekście zupełnie bezsensownych obietnic, że za trzy miesiące wszystko będzie już doskonale, psuła ludziom krew. Ponieważ jednocześnie okazało się, że można strajkować ile kto chce, polactwo, które w 1988 trzęsło tyłkami ze strachu, teraz tym bardziej ochoczo rzuciło się organizować protesty – wystarczyło tupnąć, żeby te strajki i blokady się skończyły, wystarczyło posłać w porę paru gliniarzy z drogówki, żeby wlepili po kilka mandatów za złe parkowanie, i byłoby po krzyku. Ale nie w warunkach „ostrej walki politycznej” – władza chciała być dobra i rozdawała podwyżki, Wałęsa chciał być tym, który solidaryzuje się z protestującymi, Konfederacja chciała rozbudzać nastroje społecznego gniewu i łapać się na nie, żeby uzyskać wreszcie jakieś polityczne znaczenie. A przy tym, jak za peerelu – o „bolączkach” możemy rozmawiać, o Polsce wara. Zaczęło się rozdawanie przez Kuronia pieniędzy, które zapoczątkowało hodowlę leżących brzuchem do góry, żyjących z zasiłku meneli, mnożących się potem z roku na rok. Przed samymi wyborami prezydenckimi, aby zwiększyć szanse Mazowieckiego, zmuszono nawet Balcerowicza do inflacyjnego dodruku pieniędzy, co w sumie na dłuższą metę wiele nie zaszkodziło, ale sam fakt godny jest odnotowania. A rodząca się centroprawica w tym właśnie momencie uznała, że najlepszym sposobem zdobywania poparcia będzie propagandowe walenie w Balcerowicza i judzenie przeciwko kapitalizmowi, wolnemu rynkowi, prywatyzacji i w ogóle wszystkiemu, co hasłowo zaczęto nazywać „reformami”.
Jak mogli nie zdawać sobie sprawy, że plotąc o „zniszczeniu i wyprzedaży” rehabilitują peerel, moszczą drogę powrotu do władzy komunistom, i to poprzez zwycięstwo w demokratycznych wyborach? Jak mógł Wałęsa być tak głupi, by wierzyć, że starzy ubecy będą mu naprawdę wiernie służyć, że nagle zapomną o swoich prawdziwych, wewnętrznych hierarchiach i podległościach? Jak mogła Familia nie zdawać sobie sprawy, że chwilowo obłaskawiona komuna z telewizji przy najbliższej okazji wypnie się na nią i wróci do komuny?
Familia ostatecznie wojnę na górze przegrała. Konfederacja przegrała ją jeszcze szybciej. Wałęsa przegrał chyba najbardziej, choć wydawało się, że wygrał. Wygrał tylko peerel, wygrali komuniści, i wygrał „TKM”, czy raczej, różne „TKM-y”, które wdarły się na zrujnowaną scenę polityczną i zabrały tam do szarpania na sztuki czerwonego sukna Rzeczypospolitej.
Tak naprawdę, po wojnie na górze było już po ptakach. Klapa lustracji i nocna zmiana Olszewskiego to był już łabędzi śpiew „Solidarności”, ale w istocie wszystko załamało się i zostało załatwione przez społeczeństwo odmownie już wcześniej. Stopniowe wstrzymywanie reform gospodarczych, które zaczyna się od roku 1993, było tylko oczywistą konsekwencją załamania politycznego. W roku 1989 nie było żadnego planu przemiany ustrojowej, żadnej wizji i żadnego przywódcy, męża stanu, który by mógł i umiał nas dokądś zaprowadzić. W 1993 nie tylko, że nadal tego nie było, ale, co gorsza, już nie mogło być. Nawet gdyby ktoś sensowny plan sformułował, nie można realizować społecznych przemian, nie ciesząc się zaufaniem rządzonych. A po katastrofie wojny na górze nikt już nie był w stanie takiego zaufania w wystarczającym stopniu pozyskać.
Od momentu wojny na górze Polska znalazła się w dryfie. Szczęśliwie, geopolityczne prądy niosły nas w nie najgorszą stronę – ku Ameryce i Europie, ku Unii i NATO, ku spełnianiu kryteriów Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego. Kolejne ekipy, jako tako tym administrując, nie zdołały nas na razie z tej drogi zawrócić, choć zarazem w imię rozpanoszonego partyjniactwa coraz bardziej psuły państwo, zawłaszczając jego struktury, mnożąc biurokrację i okazje do korupcji. Dryfujemy w dobrą stronę, ale nasze państwo gnije i nie widać, kto i jak mógłby to gnicie powstrzymać.
Wystarczy pojechać do Bułgarii czy na Ukrainę, by uświadomić sobie, o ile mogło być gorzej. Ale zamiast się cieszyć z byle czego, myślmy raczej, o ile mogło być lepiej. Szansa na Polskę mnożącą dostatek w tempie Estonii, na Polskę sprawiedliwą, nie obciążoną całym parszywym dziedzictwem peerelu, była w zasięgu ręki. Została zmarnowana, bo ludzie, którzy w decydującym momencie rozstrzygali o biegu wydarzeń, ludzie, którym trafił się „złoty róg”, nie kierowali się dobrem Polski, ale swoimi drobnymi zawiściami, frustracjami, obsesjami, wreszcie interesami swoich koterii, nawet tych zresztą nie potrafiąc prawidłowo zdefiniować. Nie można było od nich wymagać geniuszu, trudno, to nie ich wina, że nie trafił się wśród nich żaden Reagan ani Piłsudski. Ale można było wymagać odrobiny rozsądku i zwykłej, ludzkiej uczciwości. Tego im też zabrakło. Zawiedli na całej linii. Czy jest w ogóle cokolwiek, co im dziś można powiedzieć?
Moja babcia, gdy rozmowa schodziła czasem na jakieś doznane kiedyś przez nią krzywdy, używała wobec ich sprawców takiego pełnego bezsilności złorzeczenia: bodajbyś z piekła nie wyszedł. To, że ja, jakiś tam mały miś, czuję się przez swoich bohaterów z dzieciństwa okłamany i zdradzony, to, że musiałem ze wstydem i zażenowaniem patrzyć, jak pogrążają się oni w obłędzie, a mój kraj pakują w bagno, to, że udowodnili mi czarno na białym, że uwierzyłem miernotom, pętakom i durniom, to wszystko nie byłoby warte przekleństwa. Ale to, że zmarnowano niepowtarzalne szanse, o jakich całe pokolenia Polaków nie mogły nawet marzyć…
Bodajbyście z piekła nie wyszli, wy, zadufani w sobie, skaczący sobie do gardeł głupcy, coście dla swoich ambicji uruchomili lawinę, która zniszczyła wielki, wspaniały mit „Solidarności” i wszystko to, co mógł z niego naród mieć. Bodajbyście z piekła nie wyszli. Bodajbyście tkwili tam po wieczność razem z wszelką komunistyczną kanalią, z tłumem szpicli, szujek, komunistycznych redaktorków, opluwaczy i aparatczyków, z mordercami Pyjasa, Popiełuszki, Zycha, Suchowolca, Przemyka, Bartoszcze, Pańko, Falzmanna…
Chyba się nie gniewacie? Sądząc po waszych dokonaniach z historii najnowszej, nie będzie wam takie towarzystwo niemiłe. Nie aż tak w każdym razie, jak byłych przyjaciół z podziemia.