Problem zasadniczy tego, co przywykło się u nas szumnie nazywać „debatą publiczną”, polega na tym, że jej uczestnicy ciągle nie potrafią znaleźć klucza do polskiej mentalności. Kiedy mówią o przeciętnym Polaku, to nikt, z nimi samymi na czele, nie wie, co to właściwie oznacza. Bo też nie jest łatwo to pojęcie wyjaśnić. Uśrednić paręnaście milionów ludzi na tyle, aby móc opisać zespół ich charakterystycznych zachowań, a przede wszystkim – znaleźć sposób opisania ich w sposób zrozumiały, przejrzysty, a zarazem trafny: oto wyzwanie! Wyzwanie, w podjęciu którego przedstawicielom innych narodów pomagają wykuwane latami stereotypy, uogólnienia, tworzone przez literaturę i przez kulturę masową. U nas te stereotypy zamiast pomagać, jeszcze bardziej przeszkadzają. Nie były tworzone po to, by cokolwiek wyjaśniać, ale dla pokrzepienia serc, dla dodania sobie sił potrzebnych w zmaganiach z losem. W chwili, kiedy owe zmagania wygraliśmy, cały ten bagaż okazał się tylko obciążeniem. Niczemu już nie pomaga, a tylko zakłamuje rzeczywistość i utrudnia rozpoczęcie normalnego życia. Komentator, myśliciel, felietonista, a nade wszystko polityk, który próbuje do zrozumienia rzeczywistości III RP używać starego – przepraszam za przemądrzałe sformułowanie – aparatu pojęciowego, wypracowanego w publicystyce pism podziemnych i emigracyjnych, przypomina rycerza, który po zakończonej wojnie zapomniał ściągnąć zbroję. Tłucze się po domu jak potępieniec, co chwila się o coś potyka albo wali łbem w szafę, bo przyłbica zasłania trzy czwarte widoku, i wszystko mu wypada z usztywnionych żelazną rękawicą palców.
Na przykład: w książce Teresy Torańskiej „My”, złożonej z wywiadów z działaczami byłej opozycji, Jarosław Kaczyński cytuje swoją rozmowę z Antonim Macierewiczem. Miał mu w niej czołowy animator narodowo-katolickiej Konfederacji wyjaśniać, że nie ma sensu budowanie w Polsce nowoczesnej chadecji w typie niemieckim, tylko tworzyć trzeba coś takiego jak ZChN, bo, cytuję z pamięci, to społeczeństwo przez pół wieku żyło w stanie zamrożonym i jest „jakby z Sienkiewicza”.
Z Sienkiewicza! Co za bzdura! Pamiętam, że mało nie rozpękłem się nad lekturą ze śmiechu. O społeczeństwie, które wybrało sobie na prezydenta, jak to bezbłędnie ujął brytyjski „The Economist”, „disco-Polaka” i przez dwie kadencje obdarza go nieodmiennie ponad pięćdziesięcioprocentowym poparciem, które wielkim poważaniem darzy Urbana i z nikogo nie śmieje się tak chętnie, jak z księdza proboszcza, można powiedzieć wszystko, tylko nie to, żeby było z Sienkiewicza. To kompletne urojenie, zresztą szlachetne, płynące z głębokich patriotycznych wzruszeń, których sam niegdyś doznawałem, śpiewając z tłumem „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie” – ale nijak się mające do rzeczywistości. Jeśli pominąć wymierających z wolna niedobitków pokolenia AK i garstkę Młodzieży Wszechpolskiej, to Bóg, Honor, Ojczyzna i inne takie sprawy obchodzą dziś nad Wisłą przysłowiowego psa z kulawą nogą. A w każdym razie budzą emocje nieopisanie mniejsze, niż pierwsza z brzegu promocja w hipermarkecie.
Zresztą dokładnie ten sam błąd, co Macierewicz i jego narodowokatoliccy komiltoni (mam nadzieję, że nikogo nie obraziłem, insynuując mu takie komiltoństwo – chociaż nie wiem, bo to środowisko jest wyjątkowo skłócone i z reguły najbardziej zagorzały libertyn i kosmopolita jest dla narodowego katolika daleko mniejszym wrogiem, niż inny narodowy katolik) popełnia także skłócona z nimi na śmierć Familia. Dla niej także podstawowym gatunkiem występującym na obszarze III RP jest Polak-katolik, jakkolwiek widzi w nim ona ucieleśnienie wszelkiego zła, z antysemityzmem i nietolerancją na czele.
Familia (proszę wybaczyć, że operuję tymi określeniami, Familia i Konfederacja, jakby wszyscy mieli obowiązek czytać moje wcześniejsze książki; tym, którzy nie czytali i nie mają ochoty, obiecuję wytłumaczyć je nieco dalej) ma też jednak bohatera pozytywnego. Jest to bohater zbiorowy, któremu na imię „społeczeństwo upodmiotowione”. O ile niepodległościowa część opozycji krzepiła się za czasów peerelowskiego syfu wiarą, że byle przebić głową mur, zaraz tu powstanie tłum Rzędzianów, Charłampów i Soroków restytuować Rzeczpospolitą w imię orła w koronie z krzyżykiem i Najświętszej Panienki, to z kolei opozycja wyrosła na bazie sprzeciwu prawdziwie ideowych marksistów przeciwko temu, że realny socjalizm nie spełnia danych klasie robotniczej obietnic, uroiła sobie, że mieszkańcy kraju pomiędzy Odrą a Bugiem łakną, aby ich „upodmiotowić”. Jak się ich tylko upodmiotowi, to z punktu staną się społeczeństwem obywatelskim i jako społeczeństwo obywatelskie zajmą się prowadzeniem poważnych debat publicznych nad każdym z kluczowych dla kraju problemów.
Może ktoś powiedzieć, że te marzenia, które snuli niegdyś ludzie mający dość odwagi i determinacji, by znosić ciągłe aresztowania na cztery-osiem, obmacywania przez ubeków i dziesiątki innych sposobów uprzykrzania im życia, nawet jeśli były naiwne, nie zasługują, bym sobie dziś z nich drwił, siedząc w wygodnym fotelu i popijając markową whisky. Będzie miał świętą rację. Ale trudno mi powściągnąć złośliwy ozór, kiedy przypominam sobie, co ci wyznawcy upodmiotowiania robili po roku 1989. Wydawałoby się rzeczą najoczywistszą pod słońcem, że jeśli się chce z poddanych totalitarnej władzy uczynić obywateli, to trzeba im przywrócić odpowiedzialność za samych siebie. Niech poczują, że ich własny los leży w ich rękach, że od tego, jaką podejmą decyzję, zależeć będzie lepsza lub gorsza przyszłość ich samych, ich rodzin i bliższych oraz dalszych znajomych. Czy można było to zrobić? Tak, w najprostszy sposób, poprzez odwrócenie tego, co stanowiło istotę komunizmu. Istotę całej tej ponurej, zbrodniczej w każdym jej przejawie ideologii stanowiło zaś odebranie ludziom własności. I aby odwrócić skutki bolszewickiej inżynierii społecznej, aplikowanej mieszkańcom Polski przez pół wieku, należało zacząć od oddania ludziom własności. Gdzie było można – w naturze, zwracając dawnym właścicielom zrabowaną ziemię, place i kamienice. Gdzie indziej natomiast – dzieląc pomiędzy Polaków dobro państwowe, ziemię, mieszkania. Pies trącał, czy nazwalibyśmy to „powszechną prywatyzacją” czy „uwłaszczeniem”. Ważne było, żeby stworzyć tę „klasę średnią”, bez której demokracja istnieć nie może. Klasę średnią, którą, wbrew temu, co by można sądzić z notorycznie głupkowatych polskich mediów, tworzą nie Kulczyk z Krauzem i Starakiem, ale miliony zwykłych, średnio zamożnych ludzi, pracujących w pocie czoła na utrzymanie rodziny i zapewnienie przyszłości dzieciom – tyle tylko, że pracujących na swoim.
Ale, ciekawa rzecz: im głośniej kto gęgał o upodmiotowieniu społeczeństwa i potrzebie stworzenia klasy średniej, tym bardziej zawzięcie zwalczał wszelką myśl o oddawaniu zrabowanych przez komunizm dóbr właścicielom i uwłaszczaniu społeczeństwa majątkiem, które to ono przecież, pod batem i w kieracie kompartii, wytworzyło. Prywatyzacja, oczywiście, owszem, ale tylko taka, która polega na oddawaniu wielkich fabryk w ręce wielkich koncernów, pozostawiająca pole do popisu dla spółek doradczych i dająca okazję do wszystkiego, co się z tym wiąże. Prywatyzacja powszechna, jak najbardziej, ale w drodze przekazania majątku pod zarząd wybranych przez władzę firm-menedżerów, z jednoczesnym wyprodukowaniem papieru wartościowego idealnego do wyprania nakradzionych w ramach ustrojowej transformacji brudnych pieniędzy. Ale tak, żeby z milionów pracowników najemnych stworzyć wielomilionową klasę średnią – nigdy w życiu. Bóg jeden wie, dlaczego właściwie. Być może, mimo całej opozycyjnej przeszłości, w ukąszonych Heglem serduszkach pozostała młodzieńcza wiara w wyższość własności kolektywnej nad tą indywidualną, która rodzi burżuazję, drobnomieszczaństwo, egoizm i „sprzeczności kapitalizmu”. Być może hasła uwłaszczeniowe padły po prostu z niewłaściwych, oszołomskich ust – gdyby do debaty publicznej zgłosił je profesor Geremek, a „Gazeta Wyborcza” dała jasny sygnał, że powszechne uwłaszczenie jest trendy, to co innego. A może poszło tylko o polityczne wyrachowanie; w końcu oddanie własności Polakom musiałoby oznaczać uszczuplenie stanu posiadania ubecko-komunistycznego Układu, w którym sobie oberguru Michnik upatrzył głównego sojusznika do walki ze straszącymi go po nocach demonami polskiego nacjonalizmu. Z drugiej ręki, ale od osoby, do której mam pełne zaufanie, znam rzucone w początkach lat dziewięćdziesiątych w zamkniętym gronie stwierdzenie jednego z luminarzy nieboszczki Unii Demokratycznej, że reprywatyzacja byłaby „społecznie szkodliwa”, bo odbudowałaby znaczenie grup społecznych stanowiących naturalne zaplecze materialne dla prawicy.
W ten sposób, wbrew własnemu gęganiu, dokonała Familia zasadniczego ustrojowego wyboru – bardzo możliwe, że nie zdając sobie sprawy z jego skutków, ani w ogóle z faktu, że go dokonała. Zamiast społeczeństwa obywatelskiego, z szeroką klasą średnią, czyli – objaśnię to raz jeszcze, dobitnie, choć strasznie skomplikuje to składnię niniejszego zdania – warstwą społeczną tworzoną przez ludzi żyjących z pracy własnych rąk, materialnie niezależnych od państwa, ponoszących odpowiedzialność za swoje wybory i przez to niepodatnych na socjalną demagogię i populizmy – zamiast takiego społeczeństwa zbudowano w początku lat dziewięćdziesiątych ekonomiczne podstawy kapitalizmu w stylu latynoskim, z wąską grupą potężnych oligarchów i rzeszą całkowicie wydziedziczonej biedoty, z natury swej tworzącej nieprzewidywalny i podatny na wszelkie oszustwa motłoch.
Mimo wszystko, klasa średnia zaczęła w Polsce powstawać – codzienną krzątaniną drobnych handlarzy, rzemieślników i ludzi „small businessu”, zaczynających od przysłowiowych „szczęk” na ulicach i krok po kroku budujących dobrobyt swój i swojego kraju, pomimo wszystkich rzucanych im pod nogi kłód, mimo nękających ich na każdym kroku kontroli i inspekcji, samowoli wymuszających haracze urzędników, paskarskich podatków i składek na dobrodziejstwa socjalizmu. Nikomu na tych ludziach nie zależało, nikt ich nie bronił, nie wspierał, najwyżej czysto werbalnie, w praktyce zaś, przeciwnie, spadł na nich cały ciężar utrzymywania rozdętego socjalu i wszystkich patologii postkomunizmu. W końcu, żeby utrzymać tego molocha biurokracji, żeby rozdawać wszystkie te zasiłki i dopłaty, żeby odwdzięczać się sponsorom kampanii wyborczych i kupować sobie elektorat, trzeba pieniędzy. A skąd je brać? Wielki, odziedziczony po peerelu przemysł ciężki, wybudowany na potrzeby sowieckich zbrojeń, to ostoja związków zawodowych, współtworzących polityczną siłę i postkomuny, i postsolidarności – ci i tak żadnych podatków i składek nie płacą, jeszcze trzeba ich oddłużać… Inwestorów zagranicznych też się ogolić z kasy nie da, bo raz, że mają dobrych księgowych, a dwa, że dla efektu propagandowego przyciągnięcia jednego czy drugiego koncernu daje im się zwolnienia podatkowe i ulgi aż do granic absurdu i daleko poza nie. Rodzimych oligarchów skubnąć nie ma mowy, wiadomo dlaczego. Chłopstwo od jakichkolwiek powinności finansowych na rzecz kraju, poza czysto symbolicznymi, zwolnione zostało dożywotnio. Tylko drobnych przedsiębiorców można gnoić ile wlezie, jeszcze przy sporej aprobacie polactwa, po którym wieloletnia propaganda przeciwko „prywaciarzom” wcale nie spłynęła jak woda po kaczce.
A wytrzymałość ludzka ma swój punkt krytyczny. Dziś, gdy spisuję te swoje duszne boleści, w pierwszej połowie roku 2004, wielka część tej niedoszłej, stale tłamszonej i stąd genetycznie skarlonej klasy średniej znalazła się w obozie Leppera. To znaczy, ni mniej, ni więcej, tylko że polscy drobni przedsiębiorcy mają już dosyć „wolnego rynku”, który w wydaniu III RP oznacza dla nich nieustanną walkę o przeżycie. Z dwojga złego wolą być znowu prywaciarzami w państwie, które wyznaczy im pułapy, których nie będzie wolno przerosnąć – ale i obroni przed konkurencją. Nie rozbudujesz sklepu, ale też nikt nie postawi ci pod bokiem hipermarketu, z którym byś musiał konkurować. Tak jak chłopi, którzy w peerelu niby to byli prywatnymi właścicielami, łamiąc ideologiczne założenia marksizmu, ale funkcjonując w systemie kontyngentów i dopłat wolni byli i od pokus, i od zagrożeń wolnego rynku, co dzisiaj wielu z nich wspomina jak najlepiej.
Fakt, że tak się dzieje – że rolnicy marzą dziś o powrocie tamtego systemu, a drobni przedsiębiorcy chętnie schowaliby się pod kieckę opiekuńczego państwa – jest znakiem zasadniczej, dojmującej klęski reform, które Polska podjęła na początku lat dziewięćdziesiątych i z których już po kilku latach zaczęła się stopniowo wycofywać.
Ale o tym gdzie indziej, w tym rozdziale pisać chciałem o kłopotach ze znalezieniem podstawowego wzorca, opisującego mentalność przeciętnego Polaka. Nie jest to więc, niestety, wzorzec amerykańskiego entrepreneura, rzutkiego przedsiębiorcy, pioniera z gatunku tych, którzy ucywilizowali Dziki Zachód, choć, oczywiście, takich ludzi w Polsce nie brak. Nie jest to także dziewiętnastowieczny Polak-katolik, choć ludzie do tego stereotypu pasujący wciąż jeszcze występują w naszym kraju na tyle licznie, że skupienie ich głosów na jednym szyldzie wystarczy, by wprowadzić do Sejmu trzydziestu – czterdziestu posłów. I nie jest to także, uwierzcie mi na słowo, żeby nie dłużyć już argumentacji, Szwoleżer, Powstaniec, ani Sarmata, choć pewien zespół cech Sarmatyzmu, ale wyłącznie tych negatywnych, daje się u dzisiejszego polactwa wyraźnie obserwować – z przyczyny, którą przy jakiejś okazji pewnie wyjaśnię.
Więc które z licznych historycznych wcieleń Polaka patronuje III Rzeczypospolitej? Moim zdaniem odpowiedź jest prosta jak w pysk dał: pańszczyźniany chłop. To z niego właśnie, czy raczej z tej jego formy, w jakiej przetrwał dziejowy kataklizm, wyhodowała komuna podstawowy model obywatela peerelu, przejęty potem z dobrodziejstwem inwentarza przez „Solidarność” i III RP.
Czemu nie jest to uważane za rzecz oczywistą, dlaczego pisząc tę książeczkę 15 lat po Okrągłym Stole mam wrażenie, jakbym, wskazując na pańszczyźniane korzenie współczesnego Polaka, mówił coś oryginalnego? Może dlatego, że pańszczyźniany, czy fornal, nie doczekał się specjalnego zainteresowania ze strony naszej literatury. Nie wszedł do masowej wyobraźni jako typ ludzki, model, stereotyp, do którego można by się przymierzać. Jeśli już zauważała ona chłopa, to gospodarza, jak u Reymonta. Parobek z zasady swojej był przedmiotem, w najlepszym wypadku – punktem odniesienia. Ruchomy element polskiego pejzażu i nic więcej.
I tak, oczywiście, powinno było pozostać. Ale przyszła najpierw jedna okupacja, hitlerowska, potem druga, dłuższa i gorsza w skutkach – sowiecka. Pamiętam z jakiegoś nagrania, może filmowego, może radiowego, Zbigniewa Herberta, jak wspominał swe szkolne lata. Było nas w gimnazjalnej klasie dwudziestu czterech, mówił Herbert (może rzucił nieco inną liczbę, ale nie o ścisłość tu chodzi), ja byłem spośród nich najmniej zdolny, i z całej klasy tylko ja jeden przeżyłem wojnę. Odrzućmy to stwierdzenie o najmniejszych zdolnościach, będące zapewne przejawem skromności wielkiego poety; ale takich zdziesiątkowanych gimnazjalnych klas, jak wspominana przez niego, były przecież tysiące. Wyginęły całe rodziny – te z tradycjami, z obywatelskimi i patriotycznymi nawykami. Setki tysięcy ludzi wywieźli Sowieci na zagładę w głąb Rosji. Od pierwszej chwili wkroczenia na ziemie polskie w 1939 i naziści, i komuniści mordowali każdego, kogo można było zaliczyć do klas wyższych. Palmiry i Katyń, Syberia i Kazachstan, Powstanie Warszawskie, a po wojnie – polowanie na akowców, gnojenie klasowego wroga i krwawy przerób ubeckich katowni… Nie o tym jest ta książka, kto zapomniał, niech sięgnie sobie po dowolny podręcznik historii i zajrzy do rozdziału „straty ludzkie w czasie drugiej wojny światowej”, a potem niech doliczy do tych strat kolejne spustoszenia, powojenne: emigrację, bataliony górnicze dla „wrogów klasowych” i „awans społeczny”.
Wyobraź sobie, klarowałem swojemu amerykańskiemu przyjacielowi, że przez USA przeszła pół wieku temu taka epidemia, która zabijała każdego, kto miał roczny dochód powyżej pięćdziesięciu tysięcy dolarów albo skończony college. No, nawet, powiedzmy, nie każdego – czterech na pięciu. Wszyscy wasi profesorowie, eksperci, wszyscy wielcy biznesmeni, wszyscy ludzie tworzący potęgę tego kraju wyginęli. Prezydentem jest syn analfabety, po studiach, na których, z braku prawdziwych wykładowców, uczyli go półanalfabeci. Sekretarzem stanu został z braku laku lekko poduczony szoferak, a o gubernatorach poszczególnych stanów nawet nie warto mówić, jeszcze się nie nauczyli jeść nożem i widelcem, bo w ich sferach nie uchodzi to wcale za potrzebną umiejętność. Powiem od razu, że mój przyjaciel nie umiał sobie wyobrazić, jak by wyglądał jego kraj po takim kataklizmie. A ja sobie swojego wyobrażać nie muszę. Ja usiłuję sobie wyobrazić, jak wyglądałaby Polska, gdyby zamiast tych wszystkich półinteligentów, chamów, durniów i mętów dyrektorami, ministrami, prezesami oraz działaczami społecznymi byli dzisiaj ci, którzy nie mieli szansy się urodzić, bo ich rodziców pochłonęła zawierucha wzniecona przez dwa zbrodnicze totalitaryzmy.
A przecież przykład, który podałem, był i tak niewspółmiernie łagodniejszy od polskiego doświadczenia. Gdyby nagle cztery piąte mądrych i dobrze wychowanych Amerykanów zabrała jakaś zaraza, to USA, oferując wysokie zarobki i fantastyczne perspektywy ściągnęłyby sobie na ich miejsce wykształconych imigrantów ze wszystkich krajów świata. A sami Amerykanie z niższych półek, aspirując do nagle opuszczonych miejsc na szczytach społecznej hierarchii, świadomi tego, co się stało, staraliby się za wszelką cenę do nich dorosnąć. W Polsce przecież było dokładnie odwrotnie. Przez pół wieku działał tu pełną parą stanowiący istotę „realnego socjalizmu” system selekcji negatywnej. Im byłeś głupszy i bardziej skłonny do podłości, tym wyżej miałeś szansę zajść. Dla zrobienia kariery wiedza była całkowicie zbędna, a elementarna przyzwoitość oraz uczciwość stanowiły wręcz przeciwwskazanie. Kariera wymagała służalczości, zręcznego wkręcania się w układy i zmieniania ich w porę, gdy nowy układ wykańczał poprzedni, cwaniactwa i braku skrupułów. Tu i ówdzie, czasem, partia skłonna była tolerować na ważnym stanowisku fachowca – ale to były odosobnione przypadki, nie reguła. Regułą było to, że człowiek, który nie chciał zmarnować życia na duszenie się w tym syfie, rozpaczliwie kombinował, jak by się stąd urwać. I odkąd w pewnym momencie komuniści uświadomili sobie, że w gruncie rzeczy bardziej im się opłaca takich wypuszczać, niż mieć z nimi kłopoty – wielu z tych najbardziej rzutkich, przeważnie dobrze wykształconych, rzeczywiście spakowało manatki. Zamiast nadrabiać wojenne straty, naród wciąż i wciąż tracił najlepszą krew. Pierwszy taki wielki upust, pierwsza wielka ucieczka – to czasy Gierka. Druga – to lata osiemdziesiąte, po tym, jak Jaruzelski przetrącił Polsce kręgosłup i zabił w kolejnym pokoleniu nadzieję na to, że w swoim kraju kiedykolwiek będzie mogło żyć normalnie. Trzecia wielka fala trwa teraz – to wyjazdy młodych ludzi rozczarowanych tym, co zrobiło polactwo z wolnej Polski, nie myślących żyć w kraju rządzonym teraz już nie przez „dyktaturę ciemniaków”, ale, co jeszcze gorsze i bardziej beznadziejne, przez tychże ciemniaków demokratyczną większość.
Kto zaś nie wyjeżdżał, a nie umiał zabić w sobie uczciwości, starał się przetrwać i zachować czyste ręce – a to oznaczało konieczność odrzucenia marzeń o wielkiej karierze i poprzestania na małym. Myślę, że był to swoisty heroizm – nie jakiś wielki, tylko mały heroizm dnia codziennego. Są trzy luksusy, które można mieć w peerelu, mówiono, własny samochód, własne mieszkanie i własne zdanie, ale kto zacznie od własnego zdania, ten własnego samochodu i mieszkania nie dorobi się już nigdy.
Tej milczącej, przyzwoitej większości – a jeśli nawet nie większości, bo kto i jak ich dziś policzy, to w każdym razie grupie znaczącej – sposób, w jaki pożegnano się nad Wisłą z „realnym socjalizmem” wyrządził ogromną, nie do wybaczenia krzywdę.
Peerel skończył się dokładnie tak, jak będąca doskonałą metaforą komunizmu powieść Orwella „Folwark zwierzęcy”. Zwrócił już zresztą uwagę na to podobieństwo w jednym ze swych „Dzienników pisanych nocą” Gustaw Herling-Grudziński. U Orwella świnie, które w końcu zawładnęły folwarkiem, bratają się przy stole z zaproszonymi ludźmi, wznosząc wspólnie toasty i pokwikując z rozkoszy, a zaglądające przez okno zwierzęta nagle uświadamiają sobie, że już nie potrafią odróżnić, kto jest świnią, a kto człowiekiem – tak się wszystko pomieszało, zamazało i pomyliło. Jedyna różnica, że u nas stół był okrągły. I w imię tego okrągłego mebla takim ludziom jak mój Tata, ludziom, którzy całe życie brzydzili się tą czerwoną hołotą i jej świńskimi sprawami, napluto w twarze. Oznajmiono im wprost, że byli frajerami. Że trzeba było robić karierę, bo prawdziwa sól tej ziemi to Jaskiernie, Czarzaści, Kwiatkowscy, Kwaśniewscy i ich ordynackie świty zetesempowskich i zetespowskich cwaniaczków o rozbieganych oczkach i lepkich rękach.
Dziś czytam i słucham, jak ludzie niekiedy bezpośrednio odpowiedzialni za to wielkie okrągłostołowe świństwo i za wszystkie szwindle założycielskie III RP labidzą, że współczesnej młodzieży brak ideałów, a życiu publicznemu – przyzwoitości. Że zapanował kult pieniądza i kariery za wszelką cenę. Zanikła uczciwość, jedynym liczącym się kryterium jest skuteczność, mierzona materialnym powodzeniem. Oni tego nie rozumieją. Oni ubolewają. Oni nie o to walczyli.
Bardzo jestem ciekaw, co ci zmartwieni mędrkowie podpowiedzieliby ojcu, któremu dorastający syn oznajmia – tato, nie pieprz mi o uczciwości, bo po całym uczciwym życiu masz osiemset złotych emerytury albo zasiłek dla bezrobotnych, a wszyscy czerwoni pokupowali sobie i swoim dzieciom zagraniczne gabloty. Bardzo jestem ciekaw, jakim argumentem doradzaliby mu przekonać syna, że jednak warto w życiu trzymać się jakichś zasad i nie szmacić się.
Ale, niestety, w tej akurat kwestii niczego nie mają do powiedzenia. Oni się tylko troszczą i ubolewają. Taka już dola intelektualistów.
Kilka razy miałem okazję rozmawiać z ludźmi, którzy z racji swych zawodowych zajęć uczestniczą w procesach, mających oddać sprawiedliwość ludziom prześladowanym w czasach peerelu. Bo takie procesy jeszcze się toczą – przeciwko milicjantom i esbekom, którzy odbijali nerki i łamali palce, przeciwko sędziom, którzy z dekretu o stanie wojennym wsadzali na parę lat więzienia za ulotkę, przeciwko różnym czerwonym bandytom. Nawet nie po to, by ich ukarać, ale by była formalna podkładka do wypłacenia ofierze skromnego odszkodowania. Przeczytałem gdzieś, że za dwa i pół roku więzienia można dostać pięćdziesiąt tysięcy złotych. Bad business, jak w pewnej powieści podsumowali Anglicy Powstanie Warszawskie.
W opowieściach o takich procesach zawsze powtarza się jedno. Kiedy dziś, po piętnastu latach wolności, spotykają się na sali sądowej ofiary i oprawcy, ci drudzy zresztą przeważnie w charakterze świadków – to mamy z jednej strony ludzi w wytartych biednych paletkach i starych butach, a z drugiej tłustych bysiorów o rumianych, zadowolonych gębach, w drogich garniturach albo skórzanych kurtkach – a do tego złoty rolex na ręku i wypasiona fura na parkingu przed sądem. Tak nie jest na tych rozprawach „często” ani „przeważnie” – tak jest na nich zawsze. Tak po prostu wygląda ta Polska, która miała przywrócić sens takim słowom, jak „uczciwość” i „sprawiedliwość”, a w której główną troską jej „autorytetów moralnych”, które błyskawicznie skumplowały się z czerwonymi, było uchronienie swoich nowych przyjaciół przed „nienawiścią”, „zemstą” i rozliczeniami.
„Trzydzieści lat Polski Ludowej to okres, który w dziejach naszego narodu stworzył najtrwalsze, największe, nieodwracalne procesy historyczne mające głęboki wpływ na naszą świadomość społeczną i jej duchowe uzasadnienia”, powiedziano na rocznicowym plenum KC PZPR w roku 1974. Właściwie mógłbym z tego cytaciku – jakże typowego dla całego tego partyjnego bełkotu, którym nas karmiono – zrobić motto. Powstrzymałem się tylko dlatego, że musiałbym wtedy wskazać autora tych pokrętnych i mętnych zdań z imienia i nazwiska, a szkoda mi się nad nim pastwić, bo poza wszystkim był to wielki artysta i rzadki przypadek człowieka, który swą kolaboracją z komuną nie wyrządził w sumie zła nikomu poza samym sobą. Ale zawarta w cytacie myśl, choć tu, oczywiście, miało to wszystko brzmieć pochwalnie, odpowiada prawdzie. W peerelowskim syfie rzeczywiście dokonano na naszym narodzie operacji nie mającej w jego tysiącletnich dziejach precedensu. Nie wierzę, by jej skutki były aż nieodwracalne – ale w każdym razie odwrócić je i powrócić do normalności będzie szalenie trudno.
Najczęściej ujmuje się jej sens słowami „awans społeczny”. Ba, ów „awans” przedstawia się jako wielkie dobrodziejstwo i zasługę komuny. Do dziś jest to jedno z haseł, na które najchętniej powołują się różni starzy ubecy i „utrwalacze” w swych apologiach peerelu i socjalizmu. Z ich punktu widzenia to bardzo rozsądne; nic nie mobilizuje ich społecznego zaplecza lepiej, niż przypomnienie mu, skąd się wzięło. Z ich punktu widzenia dobrze jest znacznej części polskich „elit” przypominać, że są elitami zastępczymi, nieprawdziwymi, że zawdzięczają swą pozycję nie swoim talentom, wiedzy i kwalifikacjom fachowym, tylko łasce „władzy ludowej”.
W istocie ten „awans społeczny” był dla Polski nieszczęściem nie mniejszym, niż wojenna orgia morderstw i wypychanie młodych, zdolnych ludzi na emigrację. „Opierać się na biedniaku, neutralizować średniaka, niszczyć kułaka” – brzmiała „leninowska trójzasada polityki rolnej”, którą wbijano w głowy pokoleniu mojego Ojca (właśnie tego typu mądrości stanowiły ową „edukację”, za którą zdaniem piewców komuny powinniśmy być peerelowi dożywotnio wdzięczni). Tę samą „trójzasadę” stosowano w odniesieniu do całego społeczeństwa, w niewiele zmodyfikowanej formie: opierać się na prymitywach i prostakach, neutralizować poczciwych przeciętniaków, tępić wybitnych. W największym skrócie i uproszczeniu, taka była istota komunistycznej socjotechniki. Komunizm stawiał sprawę jasno: trzeba wychować nowego człowieka, bo ten stary jest obciążony tyloma złymi nawykami, że się do idealnego ustroju po prostu nie nadaje. I przez cały czas swego istnienia, w każdym kraju, który zdołał wziąć pod swoje panowanie, starał się tego „nowego człowieka” wyhodować. Pracował nad tym na wiele sposobów – naganem i knutem, rozdawaniem talonów na deficytowe dobra, ustawianiem zasad polityki kadrowej. Wyszło mu nie całkiem to, co wyjść miało, ale coś tam wyszło. Mianowicie, człowiek wytresowany, okaleczony psychicznie, przejawiający odruchy i nawyki zupełnie odmienne od człowieka normalnego, wychowanego w normalnym kraju, normalnych rodzinach i systemach wartości. W cywilizowanym świecie ludzie uczeni są żeby nie robić rzeczy złych, żeby wstydzić się złych skłonności i tępić je w sobie – w socjalizmie było na odwrót. Nienawiść jest dobra, jeśli klasowo dobrze ukierunkowana. Zawiść wobec bogatszego, mądrzejszego, odnoszącego większe sukcesy w życiu – to wręcz podstawa socjalistycznej moralności. A czego nie pochwalono i nie rozgrzeszono wprost, to wynikało po prostu z absurdalnego układu i rozumiało się samo przez się – wiadomo było, że kto nie kradnie, ten frajer, że żeby żyć, trzeba kombinować, że „wspólne” znaczy niczyje i tak dalej.
I po dziesięcioleciach takiej tresury wykoślawione nią społeczeństwo obdarowano nagle demokracją i powiedziano mu: rządźcie się sami. Bez żadnej próby oddziałania na nie choćby zmianą ekonomicznych uwarunkowań. Bez potępienia zła socjalizmu i rozliczenia go. Bez jakiegokolwiek oczyszczenia. Bez próby nowego rozdania kart, pozostawiając w rękach szulerów wszystkie atuty, które sobie, korzystając z uprzywilejowanej sytuacji, przywłaszczyli. Nawet bez próby nagłośnienia, że oto dokonuje się jakiś przełom, że coś się skończyło, a coś nowego się zaczyna. Przeciwnie, cichcem, ukradkiem, wręcz tłumiąc w społeczeństwie emocje, aby przypadkiem nie popadł ktoś w nadmierny entuzjazm. Dogadaliśmy się, światła część opozycji ze światłą częścią władzy, jesteśmy znowu w swoim własnym domu, a wy sobie teraz możecie wybrać kogo chcecie – czyli, oczywiście, nas.
A potem wielkie zdziwienie, gdy rzesza sierot po peerelu „nie dorosła do demokracji”.
Opowiadał mi Tata o pierwszych dniach „władzy ludowej” w Czerwińsku. Na poziomie wsi ta „władza ludowa” nie była pojęciem abstrakcyjnym, tylko konkretnymi osobami. Skupiła się w niej, mianowicie, cała miejscowa mętownia. Lokalny komitet PPR zaludnili pijaczkowie i menele, a sekretarzem został zdeklasowany gospodarz, który przed wojną swoją gospodarkę przepił i zmarnował. Posterunek MO stworzyli złodziejaszkowie pod przewodem analfabety, którego rysunkowe mandaty przez długi czas stanowiły we wsi pożądane obiekty kolekcjonerskie. Jeden w drugiego, najgorsze prymitywy i degeneraci, jakich dało się znaleźć w powiecie.
W jakimś stopniu, oczywiście, wynikało to z faktu, że lepsi się na służbę nowej władzy zgłaszać nie chcieli. Ale w dużym stopniu było częścią przyjętej przez komunistów strategii: żeby zbudować Nowy Wspaniały Świat, trzeba było obrócić w gruzy stary, a do tego najlepiej było użyć wyrzutków i wszelkiego rodzaju hołoty. To był właśnie ten „wyklęty lud ziemi”, który powstawał i robił rozpierduchę, a który potem, kiedy się już zmęczył, brano na łańcuch i zapędzano kopniakami do roboty. Szerokie otwarcie drogi chamstwu, prostactwu, wszystkiemu, co w świecie wartości było odrzucone i pogardzane, stanowiło podstawę tej „nowej wiary”, która zauroczyła tylu wybitnych intelektualistów.
Jeśli sięgniemy po dowolny pamiętnik Polaka, który przeżył wkraczanie wyzwolicielskiej Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej na ziemie polskie w 1939, w każdym znajdziemy to samo: niedowierzanie, przerażenie i szok, że może istnieć tak niewiarygodne chamstwo. Że ludzie mogą się do siebie odnosić w sposób tak grubiański i prymitywny, w równie brutalny sposób traktować kobiety i dzieci, używać tak plugawej i agresywnej mowy, że przełożony może z byle powodu prać podwładnego po mordzie i rugać po matce. Proszę sprawdzić, kto nie wierzy – szok wywołany zderzeniem z tą dziczą i chamstwem wydawał się w oczach ówczesnych Polaków przyćmiewać wszystko inne, włącznie z szokiem po tak łatwo i nieoczekiwanie przegranej wojnie i zawaleniu się całego ich świata.
Więc nie dziwmy się, ale też i nie unikajmy stwierdzenia faktu, że po półwieczu buntowania przez komunistów chama, judzenia tego chama, schlebiania mu, głaskania go i hodowania na wszelkie sposoby, Polska jest krajem zalanym chamstwem w stopniu w krajach cywilizowanych nieznanym, a myśmy wszyscy schamieli w sposób wręcz niewiarygodny.
Jeśli los cię rzuci do szczęśliwej Ameryki, zrób, drogi Czytelniku, prosty eksperyment. W metrze czy na ulicy – oczywiście, gdy jesteś w normalnej okolicy, a nie na którymś z bandyckich przedmieść największych metropolii – zacznij się przypatrywać przypadkowemu człowiekowi. Po prostu patrz na niego, tak długo, aż cię zauważy. Podniesie na ciebie wzrok – i co zrobi? Uśmiechnie się życzliwie. Dziesięć na dziesięć. A co się stanie, jeśli ten sam eksperyment powtórzysz w Polsce? Jeśli testowana osoba jest od ciebie wyraźnie mniejsza i niższa, będzie próbować uciec, a jeśli dorównuje ci gabarytami, wykrzywi ku tobie mordę w wojowniczy grymas: co się, ka twoja, gapisz? Chcesz w ryj?!
Ta sama wzajemna pogarda i agresja, która szokowała naszych przodków u krasnoarmiejców zalewa polskie życie publiczne. Polactwo, jeśli się w nie wsłuchać, aż dyszy dziś nienawiścią. Stale potrzebuje kogoś, komu może bluzgać. Jeden z największych sukcesów medialnych wolnej Polski to założony przez Urbana, człowieka nawet jak na komunistę wyjątkowo nikczemnego, tygodnik, który od pierwszego numeru bez cienia żenady epatował agresywnym językiem, prymitywnymi i plugawymi atakami na ludzi oraz mieszaniem z błotem wszelkich wartości. Ale dziś, po prawie piętnastu latach, ten plugawy szmatławiec wydaje się całkiem przyzwoity w porównaniu, na przykład, z pismem założonym przez jakiegoś pokręconego niedoszłego księdza, który swą misję życiową zobaczył w mieszaniu z błotem Kościoła i przy okazji każdego, kogo podejrzewa o sprzyjanie mu. Co tam się wypisuje, przekracza wszelkie granice wytrzymałości człowieka, który miał szczęście wychować się w normalnej rodzinie i większość życia spędzić pośród normalnych ludzi. Język pojęciowy Urbana dawno już rozlał się po kraju, i nikt już się nie krępuje, publikując bluzgi godne nachlanego autowidolem degenerata w prasie czy wygłaszając je z sejmowej mównicy. Bluzgi pod adresem każdego, kto wlezie w ślepia, czy to ksiądz, czy polityk, Żyd albo profesor ekonomii, czy ktokolwiek inny. Polactwo po prostu zionie nienawiścią, skręca się z nienawiści, ona je przeżera na wylot, pobrzmiewa w każdym autobusie i każdej kolejce, gdziekolwiek zechciałbyś nawiązać z „człowiekiem prostym” rozmowę o sprawach publicznych, a choćby zresztą i prywatnych.
Ciekawe – bo u zarania III RP perspektywa wybuchu nienawiści wywoływała wielką troskę naszych intelektualnych elit i autorytetów moralnych. Wiele się o tym, jak to trzeba unikać nienawiści, pisało. Tylko że w faryzejskim, michnikowym języku tego środowiska „nienawiść” oznaczała zupełnie co innego, niż znaczy naprawdę. Nienawiścią było wymierzanie sprawiedliwości oprawcom i zbrodniarzom. Nienawiścią było poszukiwanie prawdy. Nienawiścią, a nawet wręcz „piekłem”, była próba stworzenia systemu wielopartyjnego i oparcie dyskursu politycznego na języku polityki zamiast języka moralizatorstwa, w którym na dodatek jedna strona z góry przyznała sobie monopol na uczciwe motywacje, a adwersarzom przypisała wszelkie możliwe nikczemności. To wszystko było nienawiścią!
Ale potępienie i wzgarda dla tak rozumianej nienawiści nie przeszkodziły uważającemu się za najwyższy moralny autorytet i etyczną wyrocznię Michnikowi w popijaniu wódeczki z Urbanem, tym właśnie Urbanem, który – o jego wcześniejszych dokonaniach już nie wspominając – był redaktorem naczelnym arcyzasłużonego w popularyzowaniu mowy nienawiści i wszelkiego umysłowego plugastwa tygodnika „Nie”! Tygodnika, który, dla przykładu, potrafił przed wyborami napisać, że Krzaklewski miał matkę czy babkę Żydówkę (nie mam pojęcia, czy to prawda i wisi mi to, cytuję, bo rzecz charakterystyczna) i pismo Michnika zareagowało na to karcącym tonem w jednym tylko felietonie. Czy Czytelnik potrafi sobie wyobrazić, co by michnikowszczyzna zrobiła z jakimkolwiek prawicowym pismem, które ośmieliłoby się dociekać żydowskich korzeni Kwaśniewskiego?!
Skoro przy Michniku, to rzecz troszkę z innej beczki, ale gdy mówimy o inwazji chamstwa, warto wspomnieć o niej akurat tu. W końcu od kogo wymagać kultury, jeśli nie od takiej intelektualnej i etycznej wyroczni, laureata wszystkich tych nagród i wyróżnień, o których pracowicie informuje jego gazeta. Komu się chce, niech z łaski swojej sięgnie po zapis sławnej rozmowy Rywina z Michnikiem i zwróci uwagę, jakim językiem obaj panowie rozmawiają. Zostawmy na boku treść, chodzi o sam sposób myślenia i formułowania tych myśli. Do złudzenia przypomina to dyskurs pomiędzy dwoma gangsterami, i to z tych stojących raczej dość nisko w mafijnej hierarchii. A to, tymczasem, rozmawiają o interesach czołowy intelektualista III RP, autorytet moralny i oberguru, ze sławnym w tejże III RP i stanowiącym ozdobę jej salonów producentem filmowym.
Ten dysonans, pomiędzy społeczną pozycją protagonistów a używanym przez nich językiem, ktoś się po publikacji rywinowej taśmy odważył na łamach prasy zauważyć. Wywołało to ze strony Michnika gniewne żachnięcie – przecież, oznajmił, on Rywina podpuszczał! Musiał z nim rozmawiać jego językiem, aby tamten się odsłonił! Kiedy Michnik się żachnie i powie coś w gniewnym tonie, to nie ma u nas (na razie – stan z kwietnia 2004) takiej odważnej gazety, poza kilkoma niszowymi pismami świrniętej prawicy, która pozwoliłaby sobie na druk jakiejkolwiek z nim polemiki, więc na tym żachnięciu stanęło.
A tymczasem – guzik prawda. Zapisana na taśmie rozmowa obu panów bynajmniej nie zaczyna się od słów „dzień dobry, jestem Rywin, czy to pan jest Michnik?”. Obaj spotykali się i znali już wcześniej, nie ma co do tego wątpliwości. A skoro tak, to przecież Michnik nie mógł nagle zacząć rozmawiać z Rywinem jakimś innym językiem. Gdyby tak było, Rywin mógłby się domyślić, że rozmówca szykuje mu jakiś numer. A już co najmniej na taśmie niechybnie znalazłoby się jakieś zdanie w stylu: hm, Adaś, co ty dzisiaj tak dziwnie gadasz? Wydaje się oczywiste, że Michnik rozmawiał z Rywinem w ten sam sposób, w jaki rozmawiał z nim zawsze. A trudno przypuszczać, żeby już rozmawiając z nim wcześniej zadał sobie trud podpuszczania go i udawania knajaka, bo to by znaczyło, że z wielkim wyprzedzeniem domyślił się, iż ten facet przyjdzie kiedyś do niego z korupcyjną propozycją – względnie, że, jak sugerował sam Rywin, z góry wybrał go sobie na cel perfidnej prowokacji.
Logiczne? Wydaje mi się, że tak. Ale, jak napisałem, nie ma w Polsce gazety, poza kilkoma niskonakładowymi pismami, która by się odważyła na negliżowanie Michnika. Nikt nie będzie z takim mocarzem zadzierał.
W ogóle, myślę sobie, że afera Rywina była ze strony Michnika krzykiem rozpaczy. On chciał w ten sposób wstrząsnąć naszymi sumieniami, pokazując, w jakim kraju żyjemy kilkanaście lat po odzyskaniu wolności. Proszę spojrzeć – przychodzi do Michnika facet, który powołując się na „grupę trzymającą władzę”, ba, konkretnie na premiera, żąda łapówki w zamian za korzystną dla „Agory” ustawę. Michnik go nagrywa i od tego momentu przez prawie pół roku opowiada na prawo i lewo, że ma w sejfie taśmę z takim nagraniem. Afera jak sto diabłów, sięgająca samych szczytów władzy, dziwne zachowanie premiera, niejasna postawa prezydenta – w każdym cywilizowanym kraju media rzuciłyby się na coś takiego natychmiast.
A u nas co? Michnik zdziera gardło, rozpowiada – i nic! W wolnym kraju, gdzie od kilkunastu już lat nie ma żadnego wydziału prasy KC ani cenzury – nic, końce do wody i głucha cisza. W końcu cała warszawka gadała o sprawie po kątach, ale gdyby ostatecznie „Wyborcza” jej nie nagłośniła, wszystko pozostałoby w sferze plotek po dziś dzień. Jeden z kolorowych tygodników odważył się na parę mętnych aluzji w swej rubryce humorystycznej i na tym koniec. A kiedy inny zagadnął o sprawę w oficjalnym wywiadzie premiera, to wystarczył jeden telefon, żeby w druku to pytanie i odpowiedź na nie wypadły. Wolny kraj! Wolne media! „Dysponentem tematu był Adam Michnik”, wyjaśniła potem utytułowana dziennikarka, która ów pocięty wywiad przeprowadzała. Żarty! Kpiny! Jaki znowu „dysponent tematu”, kiedy mamy do czynienia z aferą polegającą na handlowaniu zapisami przygotowywanej przez rząd ustawy, a więc sięgającą ustrojowych podstaw państwa?
No i w końcu Michnik, pokazawszy w ten sposób dobitnie, jak wiele nam brakuje do cywilizowanych standardów wolności słowa, musiał o wszystkim napisać sam. Z półrocznym opóźnieniem. Bynajmniej nie dlatego, że próbował przez te pół roku coś dla siebie ugrać. Gdzieżby! Takie podłe insynuacje męża równie nieposzlakowanego po prostu się nie imają. Chodziło wyłącznie o wstrząs.
Przepraszam, że znowu sobie robię jaja. Już Państwu wyjaśniałem, dlaczego.
„Smutna to rzecz, gdy sobie w oczy pomyśleć, że jesteśmy narodem, którym zawsze targały ostre kontrasty wysokiej cywilizacji i najgorszego chamstwa. Chamstwo było zawsze i jest najgorszym naszym wrogiem wewnętrznym”, napisał swego czasu Marian Hemar. Przez pewien czas zastanawiałem się nawet, czy nie zrobić motta dla książki z tego z kolei cytatu. Zrezygnowałem, bo w końcu chamstwo nie jest jej tematem – jej tematem jest to, jak Polacy po raz kolejny doprowadzają swój kraj do zagłady, w czym chamstwo, oczywiście, ma swój wielki udział, ale mniejszy, niż pycha pseudoelity. Niemniej jednak, bez używania obelżywego określenia „chamstwo” dzisiejszej Polski opisać nie sposób. A skoro się go używa, to trzeba wyraźnie i jasno napisać, co to słowo oznacza.
W potocznym rozumieniu bowiem cham jest utożsamiany z prostakiem. To duży błąd. Chamstwo to coś innego, niż prostactwo. Prostak po prostu nie zna norm obowiązujących w wyższych sferach społecznych bądź nie potrafi ich spełnić – cham je natomiast zna. Zna i odrzuca całkowicie świadomie, ponieważ z jego punktu widzenia są tylko przejawem słabości. Chyba że akurat w danym momencie zachowywanie się w sposób zgodny z tymi normami, grzeczny, jest dla niego korzystne. Cham bowiem kieruje się w życiu tylko jednym: swoją własną korzyścią. W dążeniu do niej nie liczy się z nikim i niczym, na wszelki wypadek okazując zawczasu każdemu, kto stanie mu na drodze, że jest gotów i może go zmiażdżyć – a każdemu, kto może z kolei zmiażdżyć jego, że jest mu posłuszny, nie zagraża, a nawet może się przydać. Na tym właśnie polega chamstwo, a nie na siorbaniu zupy.
Jest też potoczne rozumienie słowa „cham”, oznaczające po prostu człowieka ze wsi. To jeszcze większy błąd, choć intuicja, wiążąca chamstwo ze wsią nie jest nieprzytomna. Ale mieszkaniec najbardziej nawet zacofanej wsi, dopóki pozostaje w swoim środowisku, chamem nie jest. łatwo się nim natomiast staje, gdy wskutek jakichś historycznych i socjalnych zawirowań przeniesiony zostanie nagle między ludzi cywilizowanych, ale nie przyjmuje obowiązującego wśród nich wzorca obyczajowego, zachowując mentalność ukształtowaną przez prymitywne środowisko i prawa bezwzględnej walki o przetrwanie.
Spójrzmy na reymontowskie Lipce, których naturalistyczny opis zachwycił przed wiekiem szwedzkich akademików. Czy to, co jest przedmiotem tego opisu, to chamstwo? Nie. To jego zarodek – brutalność i okrucieństwo w walce o życiowe powodzenie, a zwłaszcza o to, co stanowi materialne podstawy bytu. W walce o „grunta” brat zabijał brata, ojciec niszczył syna a syn ojca: był to świat bezwzględny. Ale bezwzględność walki o byt ujmował on w pewne reguły, w tworzone latami hierarchie, podobne do doskonale już dziś opisanego przez socjobiologów świata rywalizujących o przetrwanie zwierząt. Cham pojawił się dopiero wtedy, gdy te tradycyjne hierarchie i obyczaje prysnęły, a nie zostały zastąpione innymi. Człowiek „ze wsi już wyszedł, a do miasta jeszcze nie doszedł”; pośród ludzi cywilizowanych pojawił się dzikus. W normalnym społeczeństwie taki dzikus był szybko przywoływany do porządku lub izolowany – ale przez ostatnich kilkadziesiąt lat w Polsce normalnego społeczeństwa nie było. I nie jeden dzikus pojawił się pośród dobrego towarzystwa – w którym musiałby się swych złych nawyków wstydzić i jeśli nie wykorzeniać je z siebie, to przynajmniej starannie ukrywać – tylko niedobitki normalnego, przedwojennego społeczeństwa dosłownie zalane zostały morzem wypuszczonej z folwarcznych czworaków hołoty. Komuniści dobrze wiedzieli, że poza sowieckimi czołgami, podstawę ich władzy stanowią lumpy, i dlatego trzeba tych lumpów dopieszczać, podbechtywać, wpajać im, że są solą ziemi i wszystko im się należy. Oczywiście, trzeba też ich było od czasu do czasu przećwiczyć bykowcem, żeby się we łbach nie poprzewracało i nie zaczęli się dobierać władzy do jej willi czy sklepów za żółtymi firankami. Ale wobec najgorszej, ciemnej hołoty czerwony w znacznie większym stopniu stosował marchewkę niż bat. Wpuścił ją do śródmieść i poutykał, kwaterunkowym prikazem, w mieszkaniach porządnych rodzin. W Krakowie, który, oszczędzony przez wojnę, pozostał swoistą enklawą przedwojennej, mieszczańskiej Polski, zbudowano specjalnie hutę, aby zneutralizować burżuazyjną ludność zgonioną z zapadłych wioch ludożerą. Zaprzedani komunie intelektualiści zaczynali publicznie wygłaszać w imieniu swoich historycznie niesłusznych klas jakieś kretyńskie samokrytyki, okadzając ludowy, robotniczo-chłopski zdrowy rozsądek, siermiężność i prosty jak w mordę dał sposób myślenia. Zresztą robili to dość chętnie; perwersyjne lubowanie się w hołdach dla prymitywa, chłopomania, zachwalanie „ludu” i „człowieka prostego”, całe to gombrowiczowskie wzdychanie do parobka tkwiło w polskich elitach już od dawna i czerwoni wyszli tu naprzeciw autentycznemu zapotrzebowaniu. Żeby naprawdę wspaniały poeta, cokolwiek tam sądzić o nim jako o człowieku, kazał się do trumny przebrać za górnika – trudno naprawdę o przykład gorszego popierdzielenia!
Chama, oczywiście, guzik to obchodziło, że jakiś tam Przyboś czy inny jajogłowy nadskakiwał mu, że będzie teraz pisał „prosto, po robociarsku”, ale bezbłędnie odbierał z tego przekazu co miał odebrać: „że między Bugiem a Odromnysom to najważniejsze ze wszystkich – my som”. I tak chamowi zostało. „Solidarność”, w równym co najmniej stopniu jak buntem przeciwko „realnemu socjalizmowi” była powrotem do jego korzeni, czyli do usankcjonowania wszechwładzy chama oraz jego zachwianego jednym czy drugim pałowaniem przekonania, że jest najważniejszy. Zbrodnią komuny nie było, w do dziś powtarzanej przez byłych działaczy opozycji zbitce wyrazów, to, że strzelała do ludzi czy do Polaków; zbrodnią tą było, że strzelała do robotników.
Ja wiem i się zgadzam, że z punktu widzenia skuteczności walki z komuną zejście przez antypeerelowskich intelektualistów do roboli było najmądrzejszą strategią z możliwych. Listy protestacyjne, choćby je podpisało nie trzydziestu czy pięćdziesięciu czterech, ale bodaj i tysiąc intelektualistów, zaszkodzić reżimowi nie mogły, zaszkodzić mu mogły tylko wolne związki zawodowe i strajki. Trzeba było to zorganizować, zresztą, powtarzając dokładnie tę samą strategię, która przyniosła sukces bolszewii; w książce o pierwszej międzynarodówce wyczytałem kiedyś, że wśród ponad 300 założycieli tego „ruchu robotniczego” był tylko jeden (słownie: jeden) robotnik, ale i on właściwie tyle, że pochodził z robotniczej rodziny, bo udało mu się skończyć studia i pracował jako umysłowy. Pomysł, by stworzyć właśnie Komitet Obrony Robotników, a nie, na przykład, Komitet Walki O Niepodległość Polski, był pomysłem znakomitym także dlatego, że szedł ku zagojeniu tego wielkiego rozchlastania Polski, którego dokonał Stalin, zresztą tylko umiejętnie nacinając nigdy do końca nie zabliźnioną ranę z przeszłości. Ludzie, którzy się wtedy za to zabrali, robili rzecz mądrą i ich heroizm mógłby przynieść wspaniałe owoce, gdyby nie zmarnowano wszystkiego głupio w „wojnie na górze”. Ale też, co tu gadać, ubocznym skutkiem tego zwrócenia się ku robolowi było dodatkowe przewracanie mu w głowie i utwierdzanie w przekonaniu, że jest najważniejszy na świecie, że swoim prostym, robolskim rozumem porządzi wszystkim lepiej niż jakiś tam profesorek czy inny inteligencik.
Nigdy zresztą nikt nie zgadnie, ile w tym było taktyki, a ile wspomnianej przed chwilą, bronowickiej miłości do ludu. Muszę przyznać, że ten absurdalny pociąg niedobitków starej inteligencji do robotnika, uosobionego w dziarskim młotkowym z prastarej pepeesowskiej bibuły, zawsze mnie tyleż śmieszył, co i zniesmaczał. Widywałem wspaniałych, mądrych ludzi, którzy, kiedy ich Wrzodak kompromitował plotąc obrzydliwe brednie, albo wręcz rozstawiał po kątach, nie byli w stanie zaprotestować ani słowem – bo to przecież autentyczny robotnik. Widziałem świetnych ekspertów w swoich dziedzinach, którzy z tą samą pokorą dawali się terroryzować rozwielmożnionemu chamstwu z komisji zakładowych za czasów AWS-u i jeszcze posłusznie podsuwali mu na uzasadnienie prymitywnych zagrywek wzniosłe frazesy ze społecznej nauki Kościoła. Nigdy tego nie pojmę. Zapewne z przyczyn genetycznych – mnie, kiedy chcę z bliska zobaczyć wsiową gębę, wystarczy spojrzeć w lustro. Prostacka tężyzna jest ostatnim, co by mogło zaimponować inteligentowi w drugim dopiero pokoleniu. Robić z robotnika ostoję rzeczy, wyrocznię, jakąś nową szlachtę, sól ziemi – pogięło was, czy co? A cóż to takiego, u cholery, robotnik? Chodziło się na wagary, trzeba dźwigać ciężary. Tyle.
I proszę na podstawie powyższych słów nie insynuować mi znowu pogardy dla człowieka prostego, którego nasz wielki poeta i noblista zakazuje krzywdzić (krzywda człowieka wykształconego, z jakiegoś powodu, mniej w Polsce oburza). W końcu tak zwana „wielkoprzemysłowa klasa robotnicza” dostała od historii niezłego kopa w tyłek – co cwańsi jej przedstawiciele załapali się na beneficja nowego systemu, przechodząc do związków, a stamtąd do administracji publicznej i rozmaitych spółek, parę silnych branż, jak górnicy, jeszcze zachowuje resztki dawnej potęgi, ale zdecydowana większość trzyma się teraz za siedzenia i nie może pojąć, jak to jest, że byli klasą panującą, a nagle sprowadzono ich do parteru. Nie szydzę z nich, bo to by było tak, jak śmiać się z garbatego albo kulawego. Po prostu trzeba wreszcie skończyć z tym komunistycznym postawieniem świata na głowie, że kto macha łopatą jest lepszy i ważniejszy od tego, kto handluje, robi biznes albo prowadzi badania naukowe. Z punktu widzenia pożytku, jaki ma ze swych członków naród – a to dla mnie najważniejsze kryterium – jest bowiem dokładnie odwrotnie.
Proszę zwrócić uwagę, że piszę o powojennej inwazji zbuntowanej przez komunizm dziczy nie na niedobitki inteligencji czy elit, ale wprost na niedobitki społeczeństwa. Komunizm, świadomie i z założenia stawiając świat na głowie, miał ambicję zniszczyć nie tylko wyższe, ale wszystkie w ogóle warstwy społeczne. Wbrew najwyżej wzniesionym hasłom, komuna nie tolerowała proletariatu. Niszczyła go z równą zajadłością, jak arystokrację czy starą inteligencję. Podobnie nienawidziła tradycyjnego układu społecznego na wsi. Działacz robotniczych związków czy starej daty majster albo brygadzista był dla niej takim samym wrogiem, jak zamożny i samowystarczalny gospodarz, „kułak”. „By mogła zapanować równość, trzeba wpierw wszystkich wdeptać w gówno”, jak arcytrafnie podsumował istotę socjalistycznej rewolucji mistrz Szpotański. Socjalizm wymagał, aby wszystkie stare, nie poddające się władzy czerwonych bandytów struktury zgnieść i zastąpić ugniecionym na jednolitą pulpę motłochem, utrzymywanym w karbach przemocą i propagandą. W państwie z nazwy robotniczo-chłopskim docelowo miało nie być ani robotników, ani chłopów. Tylko i wyłącznie lumperka.
Gdyby nie było to bezczelnym podszywaniem się pod cudzą wielkość, nie wspominając już o trudnościach wynikających z prawa autorskiego, to najchętniej załączyłbym do tej książki kasetę albo cedek z dwoma filmami Stanisława Barei – „Misiem” i zmasakrowanym przez komunistyczną cenzurę „Co mi zrobisz jak mnie złapiesz”. Mam bowiem głębokie przekonanie, że choćbym zarył się w temacie po uszy, przegryzł parę ton badań socjologicznych i w wielkim trudzie wyszył grube tomiszcze upstrzone tabelami, i tak nie powiem o polactwie więcej, niż mówią te dwie komedie. Nikt w ogóle nie powiedział o peerelu tak wiele, jak Bareja właśnie w tych dwóch filmach. Może to i prawda, że roją się one od różnych podstawowych uthybień przeciwko zasadom filmowego rzemiosła, że, jak mówił mi przyjaciel po filmówce, nie zgadzają się tam jakieś „kąty kamer” czy co tam, że w ogóle widać, iż Bareja nie miał taśmy na duble, kręcił w najtańszym kosztem zaadaptowanych dekoracjach i jako statystów obsadzał rodzinę i ekipę filmową, a czasem nawet występował sam w kobiecej kiecy i peruce.
Nie to jest ważne. I wbrew temu, o czym najczęściej się pisze, gdy kto chce jego twórczość pochwalić, nie było w tych filmach najważniejsze demaskowanie „absurdów peerelu”. To, że krany przy każdym poruszeniu kurków wydają z siebie charakterystyczne kichnięcie i popuszczają rdzawą breję, że w kiosku sprzedaje się mięso, baleron można pokazać dziecku tylko w teatrze, w telewizyjnym turnieju miast zespoły chirurgów z dwóch miejscowości kroją pacjentów przed kamerami w studiu który szybciej, na postoju taksówek zatrzymuje się polewaczka, szoferak wożący elementy budowlane zwala je na środku ulicy, bo ktoś dał mu w łapę, żeby mu zawiózł na prywatną budowę deski… To wszystko, oczywiście, było trafione bezbłędnie, do bólu charakterystyczne dla czasów, o których rzesze głupich staruchów opowiadają dziś wnukom bajki. Ale to był tylko sztafaż.
Co było najważniejsze, to że Bareja, jak nikt inny, stworzył studium obywatela peerelu, różnych jego typów i podwariantów. Począwszy od superchama, ucieleśnienia partyjnej mentalności, prezesa Ochódzkiego (który, wedle wiedzy pozascenariuszowej, pierwotnie zwał się „Nowohuckim”, bo tak sobie zmienił nazwisko na cześć wielkiej budowy socjalizmu; „wyobrażasz sobie, co za chuj?”, opowiadał o tej postaci sam Bareja jednemu z przyjaciół) – bezbłędnego prototypu członków dzisiejszej „grupy trzymającej władzę”, z którą mogli się widzowie TVP pobieżnie zapoznać dzięki pracom komisji śledczej ds. afery Rywina. A kończąc na robolu Stuwale, w wyświnionym waciaku, który temuż Ochódzkiemu wygraża, rozmawiając ze sprzątaczkami w kiblu, że nie oddaje mu pieniędzy („pięćset złotych dla mnie nie ma, a sam forsą sra!”), by zaraz potem nagrywać cotygodniową porcję lizusowskich pochwał dla prezesa na specjalnie do tego przeznaczonym magnetofonie w jego gabinecie („ja to chciałem powiedzieć, że nasz prezes wszystkie rozliczenia finansowe bardzo porządnie prowadzi”).
„Co mi zrobisz…”, jak większość filmów Barei, opowiada o człowieku porządnym – granym przez Bronisława Pawlika fotografie Ryszardzie Ferde – otoczonym, szarpanym i wykorzystywanym przez chamów. Warto o tym wspomnieć, bo w psychologicznej sytuacji peerelu była to sytuacja nośna i charakterystyczna; jeszcze do niej wrócimy, i do sposobu, w jaki się do niej potem niegodziwi ludzie potrafili dla swoich celów odwołać. W dziele bez wątpienia z całego dorobku Barei najlepszym, „Misiu”, ludzi przyzwoitych w ogóle już nie ma. To symfonia chamstwa. Tu każdy stara się każdego, mówiąc urbanem, „wydymać”, każdy chce się nachapać, wyrwać dla siebie choćby coś najdrobniejszego – nie istnieje nic, żadne normy, żadna przyzwoitość. Prezes Ochódzki stara się ocalić szmal na londyńskim koncie przed byłą żoną która zadała się z „towarzyszem ministrem”, a więc kimś, z kim wejście w otwarty konflikt musiałoby się skończyć starciem Ochódzkiego na proszek, zesłaniem gdzieś na sekretarza gminnego – Ochódzki doskonale o tym wie, więc w oczy przymila się i łasi, motając po cichu skomplikowaną intrygę, mającą mu umożliwić, mimo zniszczenia przez byłą żonę jego paszportu, wyjazd i wybranie forsy z banku, zanim zrobi to ona.
W tej intrydze wykorzystuje naiwność marzącej o karierze aktoreczki, której z kolei wydaje się, że to ona wykorzystuje prezesa („Misiu, ja też cię kocham, bardzo!”) i zrobi dzięki temu karierę w Ameryce; no, ostatecznie, może być i futro, byle prawdziwe. Angażuje także producenta filmowego Hochwandera z jego ekipą. Ten też myśli, że jest cwany. Kiedy przez omyłkę wyrzuca za drzwi niezbędnego do nakręcenia całej afery sobowtóra Ochódzkiego, „dublera najważniejszej ze sztuk” (nawiasem, pada tu dosłownie przytoczony cytat z Lenina „film jest najważniejszą ze sztuk”, co zadziałało na cenzurę jak płachta na byka) po peerelowsku opierdziela za to swych podwładnych. A podwładni po peerelowsku wyrywają się ze służalczym: „znajdziemy go, panie kierowniku! Trzy noce będę jeździł, a go znajdę”, po czym, mając głęboko w de pana kierownika i jego polecenie jadą na melinę, i tam, popijając i oczywiście podkręcając licznik służbowego samochodu, produkują stosowny protokół – mówiąc językiem tych czasów, „podkładkę”.
Całej tej galerii typów przedstawionych w filmie, ich na przemian służalczych i butnych zachowań nie sposób tu opisać – zresztą po co, każdy szanujący się człowiek filmy Barei musi przecież znać. Ale zwrócę uwagę na jeszcze jedną epizodyczną postać, zapamiętaną przez widzów głównie dlatego, że dała reżyserowi okazję wplecenia w film kapitalnej wizji baru „Apis” z przyśrubowanymi do stołów miskami i sztućcami na łańcuchach. Chodzi mi o gońca – osobnika stojącego w hierarchii filmu na samym dole, którym wszyscy mogą do woli i bezkarnie pomiatać. Mimo swojej nikczemnej kondycji, a może właśnie dlatego, stara się podkreślić, że coś może. Że ma swoje znaczenie. Dlatego, gdy dostaje polecenie, by dogonić „tego pana, co tu przed chwilą był”, z demonstracyjną powolnością dopina guzik po guziku. I dlatego wysłany z ogłoszeniem do redakcji usiłuje zaszpanować przed kierowcą (też podkreślającym swoje znaczenie demonstracyjną powolnością i paleniem papierosa), udając wielkiego pana, który je w „Wiktorii”. W istocie przechodzi przez hotelowy hall i biegiem pędzi do wspomnianego, obskurnego baru, gdzie z powodu chwilowego braku smalcu serwuje się ziemniaczane puree z dżemem. Nie jest mu dane zjeść kaszy, bo jego porcję zabiera jak własną jakiś cham. Proszę, przypomnijcie sobie tę scenę, bo jest bardzo znacząca. Goniec usiłuje protestować, jego przeciwnik wstaje i okazuje się, że jest o dwie głowy wyższy. Wtedy upokorzony goniec kłania mu się i wychodzi.
W podobny sposób, jeśli się komuś chce, niech sprawdzi w uczonych księgach, dzikie zwierzęta ustalają hierarchię w stadzie. Wyszczerzają na siebie kły, warczą, jeśli to nie pomoże, rzucają się sobie do gardeł – aż jeden z osobników, słabszy czy bardziej tchórzliwy, pochyla głowę i podkula pod siebie ogon, przybierając tak zwaną „postawę uległości”.
Oto i cham w całej swej okazałości. On stosuje te same zasady: środowisko, w którym się porusza, to stado, w którym on musi ustalić swoją pozycję, oczywiście jak najwyższą. Panoszy się, dopóki wyczuwa słabość. Jeśli ktoś okaże mu uprzejmość i wyrozumiałość, licząc, że w ten sposób go ułagodzi i ucywilizuje, wskakuje na niego z butami. A jeśli dostanie w pysk albo zostanie zrugany od najgorszych, natychmiast robi się grzeczny, mało tam grzeczny – przymilny i służalczy. „Pogłaszcz chama, to cię kopnie, kopnij chama, to cię pogłaszcze” – zrozumieli bezbłędnie istotę chamstwa nasi przodkowie.
Cywilizacja wykształciła inne kodeksy, normy i schematy zachowania, bo było to niezbędne, aby z poziomu pierwotnej walki o byt wznieść się na poziom wyższy. Ale cham o tym wszystkim nie wie. Niby skąd? Kieruje nim tylko instynkt przetrwania, w którym natura nie zainstalowała hamulców. Ponieważ dzikiemu zwierzęciu nie grozi najedzenie się do syta, a co dopiero przejedzenie, natura nie troszczyła się wbudowaniem w pierwotne instynkty jakichś bezpieczników, chroniących przed złymi skutkami nieumiarkowania w sukcesie. Szlachetna powściągliwość pojawia się w procesie rozwoju cywilizacji później; istota pierwotna żre, kiedy może, a jeśli może żreć bez końca, przeżera się coraz bardziej, choćby miała od tego zdechnąć.
W jednym ze swoich opowiadań wspominałem o pewnym prezesie banku, zarabiającym, jak na nasze warunki, krocie, który wychodząc z przyjęcia przekradał się przez krzaki, aby niepostrzeżenie po raz drugi wkręcić się w kolejkę po pożegnalny upominek – torbę z reklamowym breloczkiem, długopisem, tandetnym zegarkiem czy kalendarzem i innym tego typu reklamowym badziewiem. Jak wszystkie tego typu kawałki w mojej prozie, nie jest to zdarzenie wymyślone (ja w ogóle nie umiem nic wymyślić, niestety – tylko obserwuję i zapisuję, i wszyscy potem mówią, że to fantastyka). Obserwowałem więc kiedyś tego właśnie faceta, mniejsza o jego personalia – z peeselowskiej nomenklatury został prezesem jednego, potem drugiego państwowego banku, oczywiście znając się na bankowości jak ja na równaniach z dwiema niewiadomymi, i główną swą uwagę skupił na wykorzystaniu funduszu reprezentacyjnego. Dossał się do szmalu, który za czasów komuny nie mieściłby mu się w głowie, ale to mu oczywiście nie wystarczało – zadbał, żeby, poza wszystkim, bank płacił jeszcze za obiady pana prezesa, kupował mu garnitury, koszule, majtki i skarpety (zabawne; przypomniało mi się, że pierwszą decyzją podjętą przez Waldemara Pawlaka, gdy z łaski Wałęsy zrobiono go na 33 dni premierem, było posłanie służby do sklepu, żeby mu za państwowe pieniądze nakupiła garniturów, koszul i skarpet) – a jeszcze do tego wszystkiego pan prezes z niepojętą pazernością rzucał się przy każdej okazji na darmowe długopisy i zgarniał do kieszeni wszelkie możliwe gadżety, rozdawane przy okazji różnych sesji, promocji czy rautów.
Nie wierzycie? Cóż, ja sam własnym oczom nie wierzyłem.
Ale to nie był przypadek odosobniony. Widziałem w kolejnych sejmach III RP od diabła i trochę posłów, którzy przychodząc z jakiejś zapyziałej wiochy, nagle obsypani kasą, jakiej sobie wcześniej nie umieliby wyobrazić – samej diety z dziesięć tauzenów, a jeszcze ryczałt, a jeszcze forsa za podpisanie listy obecności na komisji, a jeszcze „lobbyści” kręcący się po sejmie z walizkami gotówki – głupieli w sposób po prostu niewiarygodny. Zaczynali tę kasę wyrzucać oburącz, dziwkom w klubach go-go wciskać za podwiązkę po tysiąc złotych, wypełniać sobie lodówki najdroższą whisky (trzymać whisky single malt w lodówce, jak Wachowski – wyobrażacie sobie, jakim trzeba być żałosnym prymitywem?!), głupieć po prostu, i w efekcie, gdy kadencja dobiegała końca, nagle lądowali w garniturze od Bossa, ze złotym roleksem (omalże, jak ten sławny sowiecki żołnierz ze starannie retuszowanego przez cenzurę zdjęcia zawieszania sowieckiej flagi na Bramie Brandenburskiej, mając ich na każdym ręku po kilka), limuzyną, willą z basenem, ale przede wszystkim – z długami kilkakrotnie przewyższającymi wartość całego tego ukręconego w czasie posłowania dobra!
Zdarzyło mi się widzieć – no, taka już robota dziennikarza, że się na takie rzeczy napatrzy – ekipę, która przepierniczyła w pewnym momencie ważną polityczną szansę tylko dlatego, że nie umiała powstrzymać się od pójścia na imieninowe przyjęcie pewnej Bardzo Ważnej Osoby, a nie umiała się powstrzymać dlatego, że można tam było za darmo napchać brzuchy. A, naprawdę, nie mówię o ludziach, którym by groził głód czy tylko monotonna dieta.
Zresztą, żeby nie szukać zbyt wielu przykładów: cała „afera Rywina” byłaby praktycznie nie do rozgryzienia, gdyby nie bilingi. A bilingi można było zdobyć tylko dlatego, że „grupa trzymająca władzę” bez ustanku wydzwaniała do siebie ze służbowych telefonów komórkowych. Robili skok na siedemnaście i pół miliona dolarów, rządzili Polską, i bez tego skoku, jak własnym folwarkiem, mając do dyspozycji wszystkie jej zasoby – i przy tym wszystkim jeszcze żal im było paru złotych, żeby kupić sobie komórki na karty! Woleli swoje śmierdzące interesy załatwiać ze służbowych, żeby się załapać na darmochę!
Olśniło mnie, jak to z olśnieniami bywa, zupełnie nieoczekiwanie – podczas lektury, świetnej skądinąd, reporterskiej książki Joanny Siedleckiej o „Jaśnie Paniczu” Gombrowiczu (wyszło stosunkowo niedawno wznowienie, poszerzone w stosunku do pochlastanego przez cenzurę pierwodruku). Większość czytelników zna doskonale książki Siedleckiej i jej metodę reportażu literackiego, ale dla porządku przypomnę: autorka notuje swe rozmowy z ludźmi, którzy stykali się z pisarzem, szkicuje obrazy, jakie pozostały w ich pamięci i z rozmaitych subiektywnych relacji kleci obraz świata, który kształtował bohaterów jej książek. Przy okazji można w tych książkach znaleźć sporo innych, nie mniej ciekawych spraw.
Nie piszę tu o literaturze, więc z całego „Jaśnie Panicza” chcę zwrócić uwagę Czytelnika tylko na pierwsze mniej więcej 40 stron – wspomnienia byłych fornali, w chwili zbierania materiałów do reportażu już staruszków, którzy byli zatrudnieni w majątku Gombrowiczów. Kucharka, ogrodnik, chłopina, który czyścił przyszłemu pisarzowi motor. Rysuje się w tych wspomnieniach, jakby w tle, na marginesie, niezwykle cenny obraz stosunków panujących na folwarku. Wzajemnych relacji między państwem a czeladzią, widzianych oczyma tej drugiej – i zresztą przywoływanych zupełnie bezrefleksyjnie, jako coś najzupełniej oczywistego.
Państwo w tych opowieściach jawią się przede wszystkim jako opiekunowie, odpowiedzialni z natury rzeczy za swych chłopów, tak jak pasterz odpowiada za powierzoną mu trzodę. Państwo chłopa utrzymują (i to na wcale niezłym poziomie, zaskakującym dla kogoś, kto brałby za dobrą monetę opowiastki peerelowskiej propagandy o tym, jak to za sanacji lud z biedy dzielił każdą zapałkę na czworo; wymienia się tu dokładnie, jakie zobowiązania miał pan wobec służby w gotówce i w rozmaitych, jak to potem nazywano, „deputatach”), posyłają dzieci do szkół a dorosłych do doktora, no, praktycznie rzecz biorąc, myślą za nich. Oczywiście jedni panowie wywiązywali się z tych obowiązków lepiej, inni gorzej. Ojciec pisarza był akurat dobrym panem, bo założył dla dzieci ochronkę a dla dziadów „bandosiarnię”, inni dziedzice z okolicy dbali o poddanych mniej.
Z drugiej strony, państwo są dla chłopstwa tym, czym pies dla pchły. Na wspomnianych 40 stronach o kradzieżach wspomina się bodaj z osiem razy. I właściwie za każdym razem mowa o kradzieżach zupełnie bezsensownych, nie z potrzeby, ale niejako z nawyku. Służąca mająca na dworze dobrą pozycję została zesłana do opieki nad świniami, bo ukradła państwu i zaniosła do własnej zagrody indora. Faworyzowana kucharka, choć ta funkcja była dla niej złapaniem Pana Boga za nogi, wykopała z klombu przed dworem krzak róży, wart sto złotych, i posadziła przed swoją chałupą. Sprawa mogła się źle skończyć, ale udało się zwalić winę na nieletnią siostrę kucharki i dziedzic machnął na te sto złotych ręką. Podwójnie dobry pan: nie dość tej ochronki i bandosiarni, to jeszcze dawał się oszukać.
Ale jeszcze lepszym panem od niego był jeden ze stryjów pisarza. Ten, może lepiej od wszystkich swych sąsiadów zorientowany w biegu wydarzeń na szerokim świecie, może beztroski z natury, a może tknięty jakimś przeczuciem, machnął po prostu na całą gospodarkę ręką. Pił, bawił się, gdy mu zabrakło pieniędzy, zastawiał, pożyczał, i zaraz puszczał to wszystko na wódkę i karty. Ochronki i bandosiarni nie postawił, nie wypłacał też fornalom zwyczajowych świadczeń, bo zwyczajnie nie miał z czego – ale zamiast tego pozwalał im kraść. Leśniczemu powiedział wręcz: wytnij coś, sprzedaj, odbij sobie, bo ja ci nie zapłacę, nie mam z czego. Gdy mu nadgorliwi nadzorcy przyprowadzali tego a tego, że coś ukradł, śmiał się tylko: co ja będę człowieka karał za jakiś tam metr żyta czy parę jajek, kiedy to wszystko i tak niedługo diabli wezmą.
Ów stryj, Janusz Gombrowicz, wspominany jest w okolicy do dziś. Nawet, jak notuje Siedlecka, wszedł do przysłowia: „mieć nosa jak Gombrowicz”. Bo rzeczywiście, tak jak się spodziewał, wybuchła wojna, przyszli Niemcy, przyszli bolszewicy, dwór poszedł w ruinę, ziemię rozparcelowano, a że przy okazji hitlerowcy wymordowali miejscowych Żydów, u których napożyczał dziedzic coś z pół miliona, wyszedł z tej wojny goły i wesoły. A co wypił, zjadł i pohulał, to jego.
Czyż to radosne rozszabrowywanie rozpadającego się folwarku, zapisane we wspomnieniach wiejskiej ludności, nie ma w sobie nastroju tak dziś polactwu miłej dekady gierkowskiej?
Przedmiot wart jest osobnych studiów, przejrzenia zachowanych relacji, jak się w takim folwarku żyło, co sobie chłopstwo o panach myślało – trzeba by przekartkować pod tym względem trochę literatury, pamiętników, kto wie, czy nawet nie porobiono jeszcze przed wojną jakichś badań, może by się co znalazło. Ja tego nie zrobię, i zresztą nie potrzebuję, bo i bez tego nie mam wątpliwości. Wiejski folwark, regulujący przez wiele pokoleń zachowania i mentalność pańszczyźnianego chłopstwa, to właśnie model, według którego pojmuje polactwo swoje miejsce świecie. Polska to dla większości jej mieszkańców taki właśnie folwark, władza – każda władza – to dziedzice ze swoją świtą karbowych, ekonomów i innych nadzorców, a oni sami – fornale z czworaków.
Państwo, dziedzice, mają za nich myśleć. Ubrać, opłacić, dać żreć. Wyznaczyć robotę i pilnować, takie ich zbójeckie prawo, żeby została wykonana. Bywa, że czasem jaśnie pan się zezłości, huknie na Walusia albo i strzeli go w mordę – trudno, tak już jest. Za to Waluś ma święte prawo pana kiwać. Gdy się coś uda ukraść, to brać. Gdy ekonom nie patrzy, walnąć się w bruzdę i przekimać. To z kolei jego prawo, oczywiste i niepodważalne, i gdyby ktoś zaczął nagle parobkom klarować, że powinni wspólnie się zatroszczyć o los majątku, że od każdego z nich zależy, by nie popadł on w długi, nie zmarniał, nie przepadł – to by się wariatowi popukali w głowę. Co stelmacha albo stajennego obchodzi, czy gospodarka przynosi dziedzicowi dochody, i czy się unowocześnia, czy podupada? Pan jest dobry, gdy się zanadto nie sroży. Jeśli jest zły, nie daje żreć i zanadto pędzi, narasta przeciwko niemu złość.
Trudno powiedzieć, na ile świadomie, ale czerwony wpisał się w tę mentalność idealnie. Podstawową by tak rzec, jednostką organizacyjną peerelu było socjalistyczne przedsiębiorstwo. Najlepiej, oczywiście, wielki kombinat przemysłowy albo rolny. Przedsiębiorstwo dbać miało o zakwaterowanie swoich parobków w socjalistycznych czworakach (z wielkiej płyty i ze ślepymi kuchniami), o nakarmienie ich w pracowniczej stołówce, o zakładową „ochronkę” dla dzieci, wczasy, świetlicę, potańcówkę, klub sportowy – o wszystko, poza wypłacaniem uczciwych pieniędzy za pracę. Zarazem „socjalistyczny zakład pracy” był składnicą różnorakich dóbr, z której pracownik czerpał, jak chciał. Kradzież była w nim rzeczą równie oczywistą jak na pańskim folwarku, a o wiele łatwiejszą. Bo raz, że na pańskim przynajmniej teoretycznie było „pańskie”, a w socjalizmie teoretycznie wszystko należało do ludu pracującego, a dwa, że w przeciwieństwie do folwarku, w socjalistycznym zakładzie pracy mało kto czegokolwiek pilnował.
Jak by tam zresztą czegokolwiek upilnować? Opowiadał mi o swoich obserwacjach kolega, z wykształcenia inżynier, którego po stanie wojennym los na kilkanaście złych miesięcy zmusił do pracy w wyuczonym zawodzie, w jakiejś wielkiej elektrowni – bodajże w Rybniku. Słuchaj, powiedział, tam faktycznie panuje komunizm. Nie ma pojęcia „cudze”. Robotnik potrzebuje żarówki, to wykręca żarówkę. Potrzebuje przełącznika – bierze łom i wyrywa se ze ściany. Waciaki, gumiaki, rękawice, śruby, gwoździe, wszystko co tylko można wynieść. Ktoś coś na chwilę zostawi, odwróci się – zanim się obejrzy, już nie ma, zabrali.
Socjalistyczny zakład pracy był podstawą do zorganizowania sobie prywatnego życia. Komuś się zepsuł samochód, wiadomo było, że państwowo nie naprawi, a mechanik z kombinatu wziął część i za stówę czy ile tam – zrobił. Potrzebowałeś coś zabetonować, dogadywałeś się z facetem, który jeździł z gruchą, w końcu na budowie robota mogła poczekać. I tak dalej. Kradł każdy, co miał w zasięgu ręki, nawet panie z biura wynosiły do domu deficytowy papier maszynowy i kalkę. I nie było to żadnym wypaczeniem tego ustroju, tylko jego istotą. Socjalizm nie tylko zastraszał ludzi – on ich także korumpował, o czym się dziś mniej pamięta. I korumpował nie tylko tych choć odrobinę ważnych, którzy mogli liczyć na samochody, wille czy meblościanki ze swarzędzkich odrzutów z eksportu, z dzisiejszego punktu widzenia wszystko to oczywiście dziadostwo, ale w peerelowskim syfie, relatywnie do poziomu życia, stanowiło luksusy. Korumpował także, o czym, mam wrażenie, zupełnie zapomniano, także ludzi prostych i malutkich. Między innymi tym, że dawał dorobić. Wytnij parę drzew, zakombinuj, sprzedaj – jak doradzał dobry dziedzic Gombrowicz swojemu leśniczemu, zamiast mu zapłacić. Bez tej możliwości, bez owych „boków”, dających każdemu poczucie, że jakoś tam sobie wydłubał własną znośną do życia niszę, socjalizm nie przetrwałby śmierci Stalina. Zresztą, jak ostatnio przeczytałem u historyka, nawet za Stalina tak było, i on sam zdawał sobie sprawę, że „czarnej gospodarki” zwalczać nie ma sensu, bo smarując jakoś ustrojowe absurdy dopomaga ona wzmożonej produkcji czołgów, dział i pocisków, będącej absolutnym priorytetem komunizmu.
Przyzwolenie na życie z „boków” pozwalało jako tako funkcjonować księżycowej, zaprojektowanej przy biurku urzędasa, maszynie socjalistycznej gospodarki. Maszynerię społeczną utrzymywało w ruchu co innego. Otóż socjalistyczne państwo nie miało pieniędzy, ale miało władzę. Monopol władzy nad wszystkim, nad każdą dziedziną życia. I tą właśnie władzą korumpowało, cedując ją po odrobinie na swoich obywateli. Każdy mógł zostać przeczołgany przez władzę – ale i prawie każdy, poza tymi stojącymi najniżej, mógł w pewnych określonych okolicznościach przeczołgać kogoś innego.
Nic nie oddaje sprawy lepiej, niż anegdota o Polakach, którzy się za czasów Breżniewa jakimś sposobem znaleźli w Moskwie i usiłowali zjeść obiad w restauracji. Restauracja – puściutka, ale „szatnia obowiązkowa”, a szatniarz, zezłoszczony, że nie okazano mu należytej pokory, oznajmia, że nie ma numerków – i bujaj się. Nie spodobałeś się szatniarzowi, to do knajpy nie wejdziesz, bo ten szatniarz poza tym jest może ostatnim zerem, nikim, każdy sobie może nim wycierać nogi, ale ma od socjalistycznego państwa dane jedno prawo: prawo decydowania, kogo do tej zakichanej restauracji wpuści, a kogo nie!
Słyszałem podobne opowieści w różnych wariantach od niezależnych od siebie osób – a to o etażnoj w hotelu, a to o babie sprawdzającej higienę osobnika usiłującego wejść na basen, i wierzę, że tak się w sowieckim sojuzie żyło, bo przecież te same mechanizmy funkcjonowały i u nas. Kimże była sklepowa w mięsnym? Boginią, do której się łaszono, przynoszono jej bombonierki, a jeśli nie pisano na jej cześć wierszy, to tylko dlatego, że akurat to jej do szczęścia nie było potrzebne. A kimże był hydraulik, skarykaturowany w bodaj najpopularniejszym skeczu peerelu?
Mój stryj pękał kiedyś ze śmiechu (jeszcze jedna scenka zapamiętana z dzieciństwa), opowiadając Ojcu, co był wyczytał w gazetowym artykule jakiegoś pezetpeerowskiego ideologa: że socjalizm powstał nie po to, aby zaspokoić materialne, ale przede wszystkim – duchowe potrzeby klas pracujących! I właśnie z zaspokajania tych potrzeb, a nie zaopatrzenia sklepów, trzeba przodujący ustrój rozliczać!
Było to już w czasie kartek na cukier i sklepów „komercyjnych”, więc trudno się dziwić, że z tej gotowości czerwonego do zaspokajania duchowych potrzeb ludu pracującego miast i wsi mój stryj i Tata zaśmiewali się do rozpuku. Ale jednak, kiedy dziś się nad tym zastanawiam, będący bezpośrednią przyczyną tego śmiechu komuch, którego nazwiska nijak sobie dziś nie umiem przypomnieć, miał rację. Wbrew potocznemu mniemaniu, zaspokojenie potrzeb materialnych nie jest najważniejsze dla oceny systemu przez jego poddanych. Wielu obywateli Zachodu, którzy w ogóle nie potrafią sobie wyobrazić, co to takiego niezaspokojenie potrzeb materialnych, wydaje się pełnych autentycznej nienawiści do swoich państw. Student z Berkeley czy francuski mędrek będą ci z ogniem w oczach wywodzić, że zachodnia demokracja jest gorsza od faszyzmu, kapitalizm gnije i wtrąca w nędzę, a George W. Bush ma na sumieniu straszniejsze zbrodnie niż Hitler. A Białorusin, nawet gdy nie ma w pobliżu rodaka, będzie się upierał, że pod Łukaszenką żyje się jak u Pana Boga za piecem – nie ma wojny, nie ma głodu, jest co wypić, a od święta i kawałek słoniny się na zagrychę znajdzie, czegóż więcej chcieć?
W istocie, siła, z jaką się „realny socjalizm” zakorzenił w umysłach polactwa wzięła się właśnie z zaspokojenia duchowych potrzeb chama. A jakie cham może mieć duchowe potrzeby, spytacie? Ależ ma, cały czas próbuję to wyjaśnić. Ma taką mianowicie potrzebę, żeby czuć nad kimś wyższość. Żeby to, iż się przed kimś musi płaszczyć, móc odreagować na kim innym. I pod tym względem socjalizm stworzył niemal doskonałą konstrukcję społeczną – poza tymi z samej góry i z samego dołu, każdy w mordę brał, ale i każdy w mordę bił. Pomiędzy królem a pariasem rozciągała się ogromna drabina wzajemnych podległości i zobowiązań. Komu się chce, może zaryć w źródłach, przytaszczyć badawczą aparaturę i zabrać się za opisywanie tego systemu, ale prawdę mówiąc – nie warto. Nie warto, bo wszystko na ten temat dawno już powiedzieli historycy badający system feudalny. Bo przecież nie będzie żadnym odkryciem, gdy powiem, że ten idealny ustrój, który z chrzęstem strudzonych zwojów mózgowych zdołali wymyślić Marks, Engels i wszyscy inni święci „materializmu historycznego” nie był niczym innym, niż cofnięciem ludzkości do średniowiecznego feudalizmu.
Czemu mnie to tak bardzo irytuje? Z prostej przyczyny: bo społeczeństwo pańszczyźniane jest po prostu organicznie niezdolne do życia w normalnym, uczciwym ustroju gospodarczym. Kiedyś przysiadłem poważniej nad uszczegółowieniem tej tezy i wyłuszczeniem konkretnych przyczyn tej niemożności. Całkiem przypadkiem okazało się, że tych przyczyn jest siedem. Jako forma opisu narzuciło się więc siedem grzechów głównych. I tak to napisałem – siedem grzechów głównych polactwa. Niech mi Czytelnik wybaczy, że się teraz nie oprę pokusie rozbicia zwartej narracji i wepchnę w nią tekst napisany niegdyś osobno, jak samodzielna całość. Potraktujmy go jako po części apendyks, a po części streszczenie tego rozdziału.
Jak się wspomniało, ktokolwiek w Polsce protestuje – a odkąd okazało się, że to zupełnie niczym nie grozi, protestuje się u nas często i z zapałem – skanduje „zło-dzie-je-zło-dzie-je”. Skanduje to, oczywiście, pod adresem „onych”: elit politycznych, władzy czy jakkolwiek ich tam zwać. Powszechność tego oskarżenia, łatwość, z jaką jest ono rzucane, musi budzić podejrzenie, że kryje się za nim jakiś kompleks. I faktycznie się kryje, nie trzeba się chyba długo nad tym głowić.
W tym kraju, gdzie lud tak zawzięcie wyrzuca swoim elitom złodziejstwo, możesz zostać okradziony na każdym kroku. Pomińmy już plagę czujących się całkowicie bezkarnie dresiarzy czy kieszonkowców na ulicach – ponoć rozkwit bandytyzmu miał być nieuniknionym ubocznym skutkiem ustrojowej transformacji (choć osobiście sądzę, że gdyby bandziorowi groziło ze strony policji i sądu cokolwiek więcej niż spisanie danych, aż tak znowu nieuchronne by to nie było). Ale nigdzie w cywilizowanym świecie nie ryzykujesz na stacji benzynowej, że naleją ci do baku benzyny zmieszanej z wodą, lakierem, rozpuszczalnikiem czy jakimiś innymi świństwami. Jeśli przez zapomnienie zostawisz coś na chwilę bez opieki, nie masz po co zawracać. W sklepie czy knajpie bez żenady doliczą ci parę złotych do rachunku i na siedemdziesiąt, osiemdziesiąt procent – są na to dowody w wynikach kolejnych kontroli rozmaitych inspekcji – nie doważą albo wepchną przeterminowany towar, z nabitą fałszywą datą ważności. Na każdym kroku natkniesz się na wyciągniętą po łapówkę rękę, przy czym, podobnie jak na najwyższych szczeblach władzy, dawno już nie ma to nic wspólnego z poczciwym, starym łapownictwem: rzecz jest po prostu wymuszaniem haraczu. Jeśli, dla przykładu, chcesz dostać prawo jazdy, to nie w tym sprawa, że możesz albo uczciwie nauczyć się i zdać egzamin, albo załatwić go sobie za łapówkę. Jeśli łapówki nie dasz, to nie zdasz – będziesz dwanaście, trzynaście razy oblewał manewry, aż w końcu zrozumiesz, jakie w tym kraju rządzą zasady.
Przeczytałem niedawno, że w Jarocinie zamknięto nauczyciela – dostał półtora roku w zawiasach – za wymuszanie łapówek od uczniów. Za zdanie kartkówki pięć dych, za dobry stopień z odpytywania dwie, za trójkę, czwórkę, piątkę czy szóstkę na koniec roku tyle a tyle. Wcale nie wiem, dlaczego go skazano. Przecież on właśnie, a nie kto inny, uczył dzieci prawdziwego życia w Polsce i rządzących nim zasad.
Rzecz nie w tym, że w Polsce są złodzieje. Złodzieje są wszędzie i może są kraje, gdzie jest ich więcej. Ale mało gdzie złodziejstwo cieszy się taką akceptacją i do tego stopnia, jak u nas, uważane jest omalże za przysługujące ubogiemu (a któż się u nas nie uważa za ubogiego?) prawo do poprawienia swego losu. Jeśli milion czy dwa zdrowych byków wyłudza renty, to jasne, że nie może tych rent starczyć dla prawdziwie potrzebujących, jeśli pracujący na czarno wyłudzają świadczenia dla bezrobotnych i zasiłki socjalne, to na pewno nie wystarczy ich dla naprawdę potrzebujących. Ale gniew polactwa nigdy się nie obróci przeciwko tym drobnym złodziejaszkom – zwróci się przeciwko państwu, a zwłaszcza Balcerowiczowi i innym liberałom, przez których nie ma dość pieniędzy na renty i zasiłki dla wszystkich.
To „na dole”. A „na górze”? W peerelu Polakom wmawiano, że kapitalizm to ustrój z zasady nieuczciwy, a robienie interesów to coś w rodzaju zalegalizowanego rozboju. Szczególnie mocno uwierzyli w to ci, którzy owe mądrości na temat „zgniłego kapitalizmu” przez pół wieku głosili. Teraz, przyjmując do wiadomości, że nową „historyczną koniecznością” stał się właśnie wolny rynek, zabrali się za jego budowanie w oparciu o wzorce z poradników partyjnego lektora. Czy ja muszę Czytelnikowi, który po tę książkę sięgnął, tłumaczyć, że w istocie jest dokładnie odwrotnie? Wolny rynek bez sztywno przestrzeganych norm uczciwości funkcjonować nie może. Kapitalizm zachodni budowany był z Biblią w ręku. Jeśli pozbawi się go wartości, które z niej zaczerpnięto, zamieni się w ustrój mafijno-feudalny, w którym mogą powstawać indywidualne fortuny, ale o rozwoju nie ma mowy. Los niektórych państw latynoskich i afrykańskich, ale także z naszego regionu, nie pozostawia tu wątpliwości.
Ale u nas cudze znaczy „do wzięcia”. Polak nie ma skrupułów, by wykopać z osiedlowej rabaty i przewieźć na swoją działkę nowo posadzone krzaczki, chętnie kupuje „okazyjnie” u złodziei, a okradanie pracodawcy wydaje mu się równie oczywiste, jak ongiś wynoszenie różnych drobiazgów z państwowego biura czy fabryki. Jako przedsiębiorca Polak notorycznie nie płaci kontrahentom, obracając ich pieniędzmi, a pracowników traktuje jak złodziei, których na razie nie przyłapał. On sam z kolei tak właśnie traktowany jest przez każdy z państwowych urzędów. Kiedy pewien kolega dziennikarz kazał się taksówkarzowi zawieźć pod Sejm, taryfiarz uraczył go długą tyradą o tym, jacy to, panie, skreślone-skreślone złodzieje ci tam wszyscy w tym skreślone-skreślone Sejmie i w ogóle ci politycy. No, wie pan, może nie wszyscy, nieśmiało zaprotestował dziennikarz. A gdzie, panie, co pan, naiwny, wszyscy, skreślone-skreślone, wszyscy, taka ich mać. Zatrzymali się przed Sejmem, taksówkarz szybkim ruchem skasował licznik, na którym wybiło szesnaście czterdzieści i pewien, że dziennikarz nie widział właściwej kwoty oznajmił „dwie dychy”. To autentyk, jak wszystkie podobne historie w tej książce.
Nie ma kapitalizmu bez przedsiębiorczości. Ale tam, gdzie nieuczciwość nie razi, przedsiębiorczość jest zastępowana cwaniactwem. Szuka się okazji nie żeby zrobić biznes, tylko żeby zrobić „numer”. Numer legendarny, na przykład, to to, co wykonał owiany legendą prywaciarz, który od jakiejś socjalistycznej spółdzielni rolniczej kupił ileś tam tysięcy butelek przecenionego szczawiu po pięćdziesiąt groszy, wylał ten szczaw do rzeki i sprzedał butelki w skupie po dwa złote. Numery robiło się w spółdzielniach studenckich. Na przykład, numer zrobił facet z SGPiS-u, który wziął zlecenie na czterdzieści osób na zniwelowanie łopatami kawałka terenu na Okęciu, pożyczył za drobną opłatą czterdzieści książeczek, i postawił robolowi z pobliskiej budowy dwie skrzynki wódki, za które tamten wykonał całą robotę spychaczem w dwie godziny. Za parę godzin pracy miał facet równowartość kilkudziesięciu ówczesnych średnich pensji. Oczywiście, żeby taki numer zrobić, musiał mieć niezłe plecy w ZSyPie.
Czy taki numer można zrobić w kapitalizmie? Wolne żarty.
Zdaniem teoretyków ważnym, niekiedy mówi się, że jednym z najważniejszych czynników rozwoju jest wzajemne zaufanie. A jakie tu zaufanie, kiedy elity nie ufają za grosz narodowi, a naród elitom? Kiedy ci z góry to „oni”, banda złodziei i kłamców, a ci z dołu to niebezpieczny motłoch? I człowiek z dołu, który robi karierę, przestaje być swój, zdradza, a człowiek z góry, który przypadkiem znajduje posłuch i wspólny język z pospólstwem, staje się co najmniej podejrzany?
Pańszczyźniany nieufność ma w genach. Zawsze spodziewa się, że wszyscy chcą go jakoś okantować, i co gorsza – wszyscy są od niego cwańsi, więc on, na wszelki wypadek, woli w nic nie wchodzić. Nieufność skłania do przypisywania wszystkim, na wszelki wypadek, najgorszych możliwych intencji. Szczególnie podejrzani są obcy. Jeśli obcy chcą tu robić jakieś interesy, to na pewno po to, aby nas orżnąć. Jeśli ktoś nam coś proponuje i twierdzi, że zarobimy wszyscy, to na pewno ma na myśli coś zupełnie innego. Jeśli chcą nas przyjąć do jakiejś Unii, to przecież nie po nic innego, tylko żeby nas ocyganić i zabrać nasze grunta. Polactwo najchętniej robiłoby wyłącznie interesy metodą Wokulskiego na wojnie krymskiej: gotówkę do ręki i chodu w krzaki. Wszystko, co wymaga długotrwałej inwestycji, najlepiej omijać z daleka. A już najbardziej ze wszystkich Polak nie ufa własnemu rządowi. Nic dziwnego, skoro ten rząd, gdy mu zabraknie pieniędzy, w każdej chwili gotów zmienić wszelkie przepisy i wyegzekwować je wstecz – tylko że bez tego zaufania każdy woli wydać pieniądze na wódkę, niż je w cokolwiek inwestować.
Do potocznej polszczyzny przeszedł imć Zabłocki, co to źle wyszedł na mydle. Jakiś tam sobie mało znany szlachciura „zhańbił” swój szlachecki klejnot, bo usiłował zarobić, kupując mydła w jednym mieście, gdzie były one tańsze, po to, aby z kolei sprzedać je w innym, gdzie były droższe. „Ale że przez spekulacyą statek wziął lada jaki” – relacjonuje współczesny pamiętnikarz – „mydło częścią zamokło, częścią do cna się wymydliło i w wodę poszło”. Jaką niesamowitą schadenfreude musieli mieć z tego faktu panowie bracia, że jej ślad tkwi w naszej mowie do dziś. Ot, kara na spekulanta! Dobrze mu tak – zamiast jak Pan Bóg przykazał trwonić majątek i go z fantazją przepijać, zamiast puścić wszystko w karty, i jeszcze się zadłużyć, czapkę sprzedać, pas zastawić, zachciało mu się handlowania. Po szlachciurach, którzy nieszczęście Zabłockiego opijali z kuśtyków nie pozostały już nawet trumienne portrety, a przecież ich pogarda dla groszoroba nie wydaje się nam dziś niczym egzotycznym. Znamy ją doskonale, widzimy na co dzień – jeszcze jeden z licznych dowodów tezy, iż fornale przejęli od swych byłych panów, co tylko można od nich było przejąć najgorszego.
Z zawiścią jest tak samo jak z cholesterolem: jest zawiść zdrowa, pożyteczna, i jest zła, trująca. Zawiść dobra to ta, która każe się sprężyć, wysilić i pokombinować, aby dorównać cudzemu sukcesowi. Zawiść zła, będąca, niestety, naszą specjalnością, każe się sprężać, wysilać i kombinować, aby drugiej osobie zaszkodzić, a jej sukcesy zdezawuować. Dodatkowo polska zawiść bywa aż do granic absurdu bezinteresowna. Tę wadę narodową wytykano Polakom już dawno i na przeróżne sposoby. Wańkowicz zwracał uwagę, że w Polsce szewc zazdrości awansu biskupowi, zaś w starym, popularnym kawale o złotej rybce przedstawiciele innych nacji proszą ją o taki sam piękny dom, jaki ma sąsiad – a Polak o to, by sąsiadowi ten dom się spalił.
Oczywiście, zła zawiść należy do tych spośród wymienianych tutaj grzechów, które Polacy dzielą z innymi społeczeństwami postniewolniczymi. Jest też skutkiem wpajanej przez wiele lat, wymuszanej rozmaitymi karami bierności. „Ty nie myśl, nie myśl, jeden taki myślał i myślał, to mu pokazali, i teraz już nie myśli ani dzieciom nie pozwala” – ulubione powiedzonko jednego z bohaterów braci Strugackich dobrze pokazuje jej mechanizm. Osoba wyłamująca się z bierności, z bylejakości i nawyku bezproduktywnego zrzędzenia psuje samopoczucie tym, którzy owe niewolnicze przyzwyczajenia kultywują. Budzi więc irytację, niechęć, a w przypadkach nazbyt kłującego w oczy sukcesu wręcz nienawiść. Jeśli na polską wieś przyjeżdża Holender i tam, gdzie wszyscy tylko jojczą i złorzeczą, zaczyna się dorabiać, to polactwo go podpala.
Coś musi w tym być, że najstarszym zabytkiem świeckiej literatury polskiej, obok wiersza pouczającego, że przy stole należy się umieć zachować jest satyra na lenistwo polskiego pracownika. „Stoi w polu, w lemiesz klekce” i tak dalej. Przez wieki wiele się nie zmieniło: obrazek, na którym jednemu pracującemu towarzyszy co najmniej siedmiu opartych o łopaty medytujących można śmiało uznać za jedną z ikon PRL, a określenie „polska robota” zyskało obywatelstwo i w polszczyźnie, i w językach kilku innych, blisko się z nami stykających narodów. Podobnie, jak niezliczone przysłowia (zdaniem niektórych, „mądrości narodu”), perswadujące, że robota nie zając i nie ucieknie, lub, w wersji bardziej dosadnej, że nie istotna część męskiego ciała i może postać choćby miesiąc.
W chwili, gdy pierwsze oznaki wyhamowania wzrostu gospodarczego skłaniałyby inny naród raczej do wzmożenia wysiłków, nasz sejm brał się za „ostatni niezrealizowany postulat Sierpnia”, ogłaszając wszystkie soboty dniami wolnymi od pracy. Choć i bez tego mieliśmy jedną z największych w cywilizowanym świecie liczbę dni świątecznych i wolnych, którą spontanicznie zwykliśmy sobie powiększać, uznając prawem kaduka, że dzień pomiędzy dniami świątecznymi też jest świętem. Powstają w ten sposób „długie weekendy”, święta narodowego lenistwa – niekiedy i do ośmiu dni. Wbrew oczekiwaniom, brak ekonoma, przed wzrokiem którego trzeba się kryć, by przekimać godzinkę w kanciapie, czy nawet zagrożenie bezrobociem, nie są wystarczającym powodem do zmiany wieloletnich nawyków. Dopiero wyjazd do Ameryki staje się przyczyną szoku, gdy zdumiony Polak dowiaduje się nagle, że w pracy nie pije się herbatek, nie obchodzi imienin i nie plotkuje z przyjaciółmi przez telefon, a zaziębienie nie jest powodem, by zrobić sobie wolne. Oczywiście, potwierdza to jego złe zdanie o „dzikim kapitalizmie” i panującym w nim nieludzkim wyzysku człowieka przez człowieka.
Tam, gdzie sukces budzi podejrzliwość lub niechęć, przegrana w dziwny, masochistyczny sposób otaczana jest szacunkiem. Polacy chętnie zachowują się jak poobijani i okulawieni żołnierze z satyrycznego rysunku, którzy z radosnymi twarzami powtarzają sobie: „tak nas sprali, że wieki będą o tym pamiętać!”. Tak długo czciliśmy bohaterów beznadziejnych powstań i niemożliwych do wygrania bitew, tak długo pocieszaliśmy się idiotyczną frazą o „moralnym zwycięstwie”, że w końcu przegrana zaczęła być dla nas sama w sobie chwałą, czyniącą z pogardzanego w innych krajach „loosera” kogoś w rodzaju żołnierzy z Westerplatte. Były premier budujący swą kampanię prezydencką na fakcie, że został odwołany po kilku zaledwie miesiącach i z dumą deklarujący, że – będąc jednym z najsławniejszych w Polsce adwokatów – ma miesięczne dochody poniżej średniej krajowej, w krajach zachodnich wywołałby pusty śmiech. U nas tymczasem jego postępowanie okazało się całkiem skutecznym sposobem na zdobycie wyborców.
Polacy uwielbiają ludzi przegranych od dawna. Nawet znienawidzony wcześniej przywódca w chwili upadku nagle zaczyna być lubiany – jak Wielopolski, przed którym warszawiacy zdejmowali czapki dopiero wtedy, gdy po ostatecznej klęsce opuszczał Polskę na zawsze. Wspomniany wyżej były premier, w czasie urzędowania traktowany przez dziennikarzy z agresją i jadem, na pierwszej konferencji po „nocnej zmianie” przywitany został przez tych samych dziennikarzy gromkimi oklaskami. Po części wynika to z potocznego wyobrażenia o sprawiedliwości, która wymaga, by każdy swoje dostał po uszach. Po części także z głębokiego przekonania, że sukcesu nie sposób w Polsce odnieść uczciwie. Nieudacznik cieszy się naszym szacunkiem, bo ponad wszelką wątpliwość nie jest kombinatorem, złodziejem ani oszustem. Biedny, przegrany, a więc uczciwy.
Gdy spotyka się trzech Amerykanów, zaraz wybierają spomiędzy siebie prezesa, wiceprezesa oraz skarbnika i zakładają komitet – ironizował Juliusz Verne. Istotnie, przeciętny Amerykanin poświęca kilka godzin w tygodniu na pracę w różnych sąsiedzkich bądź hobbystycznych organizacjach. Jeśli widzi problem, po pierwsze zbiera się z innymi, których on dotyczy i wspólnie zastanawiają się nad znalezieniem rady. Polak pierwszą lekcję pobiera w szkole, gdzie chętnych do samorządu nigdy nie ma i trzeba ich wyznaczać. W życiu dorosłym gotów się gdziekolwiek zapisać tylko wtedy, jeśli coś będzie z tego miał. Na żadne rady osiedlowe czy wspólnoty mieszkańców nie ma czasu. Unika jak ognia partii i stowarzyszeń, które wymagałyby od niego poświęcenia chwili uwagi i drobnej składki dobru wspólnemu. Spółdzielczość napawa go głęboką odrazą – także z przyczyn opisanych przy grzechach II i III. Polski chłop może do woli narzekać na pośredników, przechwytujących większość zysków z jego pracy, ale myśl, by wzorem chłopa niemieckiego zorganizować z sąsiadami wspólny hurt i owych pośredników ominąć, jest mu najgłębiej obca.
Działalność społeczna jest u nas domeną wąskiej grupy nawiedzonych, którzy są nawet lubiani, ale nie budzą chęci naśladownictwa.
Instynkty społeczne Polaka, jak wiadomo nie od dziś, zaspokajają w zupełności wybuchy spontanicznej ofiarności od wielkiego dzwonu – rzucenie datku na powódź albo świąteczną pomoc. Poza tym „ważne to je, co je moje”, a tym każdy woli się zajmować sam. Polaka trudno zapisać nawet do związku zawodowego. Owszem, postrajkuje albo pójdzie na blokadę, jeśli coś to może dać i niczym nie grozi, ale nie jest taki głupi, żeby co miesiąc płacić pięć złotych.
„Muzułmanami” nazywano w hitlerowskich obozach zagłady tych więźniów, którzy zatracili wolę walki o przetrwanie. Polskie zmuzułmanienie dotyka licznej grupy tych, którzy uważają się za przegranych wskutek zmiany ustroju i nie przychodzi im do głowy, że wcale przegranymi być nie muszą. Wszystkie wyliczone powyżej grzechy zbierają się tu w jedno, doprowadzając do całkowitej apatii, przerywanej napadami ślepej agresji. Człowiek zmuzułmaniony w przedziwny sposób zaczyna być ze swej sytuacji zadowolony, uważa ją za normalną, za część większego, społecznego nieszczęścia.
Wbrew pozorom sprawa nie dotyczy tylko popegeerowskich zagłębi beznadziei zapijanej bełtem. W mniejszym stopniu zmuzułmanienie powszechne jest wśród Polaków mających się nie najgorzej i zupełnie wolnych od aspiracji, by mieć się znacznie lepiej. By wymyślić sobie nowy zawód, poszukać sukcesu w innym miejscu kraju, podjąć jakieś ryzyko, udowodnić samemu sobie, że się jest najlepszym. Przekłada się to, niestety, na ogólny brak aspiracji Polaków jako zbiorowości. Nauczyliśmy się czerpać przewrotną przyjemność z przekonania, że w Polsce zawsze wszystko musi stać na głowie, że „nierządem” ona stoi, na nasz bałagan i głupotę nie ma rady i w ogóle jesteśmy jako naród beznadziejni. Ani chcemy, ani potrafimy myśleć o tym, by pokazać innym krajom, że coś potrafimy. Nawet jeśli odniesiemy sukces, który budzi autentyczny szacunek świata – tak, jak to było z polską transformacją gospodarczą – stajemy na głowie, by go zdezawuować.
W świecie, w którym bez aspiracji nie osiąga się niczego, popełniamy w ten sposób grzech najcięższy z możliwych.