Rozdział IV

Politycy kłamią – tego można się dowiedzieć w pierwszym z brzegu sklepie, barze, pociągu, wszędzie tam, gdzie rodacy mają chwilę czasu, żeby powymieniać uwagi o otaczającej ich rzeczywistości. I kradną, doda każdy zagadnięty w taki sposób rozmówca. Nie ma dwóch zdań: politycy to banda oszustów i złodziei.

Ale skąd ta banda oszustów i złodziei się wzięła? Kto ich wybrał do Sejmu, Senatu, kto dał im prawo zasiadania na najwyższych w państwie stołkach? Czy to możliwe, że w kraju zamieszkanym przez ludzi przyzwoitych, brzydzących się kłamstwem i dorabianiem na lewo, ludzi, którzy bez trudu potrafiliby się publicznie rozliczyć z każdego posiadanego grosza – nagle, jakimś podstępem, prześlizgnęła się do władzy tak liczna banda obwiesiów?

No, załóżmy, że tak. Teoretycznie mogło się tak zdarzyć, że grupa cwanych drani, umiejętnie ukrywając swe grzeszki i udając ludzi uczciwych, omamiła wyborców i zdołała wydrwić od nich wystarczająco wiele głosów, żeby przyssać się do władzy. Ale tak mogło się zdarzyć raz. Góra – dwa razy. Powiedzmy, w społeczeństwie wyjątkowo naiwnym – trzy. I tyle, do trzech razy sztuka. Jeżeli jednak w wolnym i demokratycznym kraju każda kolejna zmiana u władzy okazuje się bardziej skorumpowana, każdy kolejny rząd gorszy, a sondaże z roku na rok przyznają pierwszeństwo coraz to bardziej podejrzanym typkom, to tezę o wiecznie oszukiwanym społeczeństwie trzeba chyba wreszcie poważnie przemyśleć.


*

Tu koniecznie muszę wtrącić dwa słowa o tym, co stanowi warunek skutecznego szwindlu. Najprościej swego czasu sformułował to pewien zawodowy oszust, który, zanim go złapano, naciągnął na grube pieniądze kilkuset ludzi. Z tych kilkuset, co samo w sobie jest znaczące, na procesie zeznawało bodaj kilkudziesięciu, pozostali w ogóle wstydzili się do poniesionej szkody przyznać, nawet gdy już milicja zgłosiła się po zeznania sama, ze złapanym oszustem.

Otóż człowiek ten, na oko zresztą bardzo prosty (ale może powierzchowność naiwnego prostaczka była tu zawodowym przebraniem), powiedział w wywiadzie tak: „uczciwego człowieka, wie pan, to bardzo trudno podejść. Uczciwego to mi się nigdy oszukać nie udało”. I dalej wyjaśnił, że chcąc kogoś oskubać, musisz go podpuścić, że to on oszukuje. Że to on robi przewalankę, numer, skok, przekręt, i że jest sprytny jak wszyscy diabli. Jeśli jest o tym przekonany, masz go w garści. Uczciwy, kiedy mu zaproponować lewy interes, po prostu odmówi i z wielkiego oszustwa nici.

Przypomniał mi się ten wywiad z zawodowym oszustem ładnych parę lat temu, kiedy to wiadomością dnia był we wszystkich mediach bunt łódzkich bezrobotnych, którzy domagali się zmiany godzin wypłacania im zasiłków. Sprawa była tak oczywista, że protestujący właściwie nawet nie starali się jej ukrywać – urząd otwarty jest tylko rano i wczesnym popołudniem, czyli wtedy, kiedy to oni, bezrobotni, są w pracy. Bo przecież zasiłek zasiłkiem, a pracuje się na czarno, każdy to wie.

Telewizja poprosiła o komentarz ówczesnego ministra pracy i spraw socjalnych, Leszka Millera, który bynajmniej protestujących nie potępił, choć też nie próbował udawać, że nie wie, o jakich to „bezrobotnych”, co nie mają kiedy odbierać zasiłków, mowa. Jak zwykle błąkał mu się przy tym po ustach charakterystyczny, cyniczny uśmieszek. Może to autosugestia, ale ja wyczytałem w tym uśmieszku: „Myślicie, że ja nie wiem? Myślicie, że jesteście cwani, że robicie nas, władzę, w bambuko? No i myślcie tak dalej. O to chodzi”.


*

Skorumpowane, nieuczciwe, samolubne i pod każdym innym względem paskudne elity polityczne nie spadły polactwu z nieba. Po prostu, mamy takich polityków, jacy sami jesteśmy. Właśnie dlatego patrzymy na nich z taką niechęcią i obrzydzeniem. Dlatego, że widzimy w nich, jak w lustrze, siebie samych.

Problem nie polega na tym, że politycy kradną i kłamią – kraść i kłamać zdarza się przedstawicielom każdego zawodu i każdego środowiska. Problem nie polega nawet na tym, że ci, którzy kradną i kłamią, są wybierani. Istota sprawy tkwi w tym, że polityk, który nie kradnie i nie kłamie, po prostu nie ma szans na sukces! Umiejętność organizowania lewej kasy – a w każdym razie posiadanie takiej kasy – oraz umiejętność łgania w żywe oczy to w tym fachu kwalifikacje niezbędne do sukcesu. Co może powiedzieć swoim wyborcom kandydat na posła, który, powiedzmy, złożył jakieś śluby uczciwości i chce pozostać im wierny? Ktoś taki musiałby powiedzieć: dwa plus dwa równa się i zawsze będzie się równać cztery, z pustego i Salomon nie naleje, a życie na cudzy koszt jest nieuczciwe. Nie obiecam wam, że będziecie mogli leżeć do góry brzuchem i dostawać pieniądze za nic, bo to po pierwsze niemożliwe, a po drugie – podłe. Dalej taki polityk może mówić co chce, albo nie mówić nic, jego szanse wyborcze i tak już spadły poniżej pięcioprocentowego progu, wymaganego do znalezienia się w parlamencie.

Jeśli polityk w ogóle chce być brany pod uwagę, musi mówić: należy wam się więcej pieniędzy, większe pensje, emerytury, renty i zasiłki. Jesteście skrzywdzeni, oj, jak wy bardzo jesteście pokrzywdzeni, oj, jak wam się należy! Ja wam oddam to, co wam się należy. Zabiorę waszym krzywdzicielom, złodziejom i aferzystom, zabiorę zagranicznym kapitalistom, zabiorę wielkim biznesmenom, a wam dam, bo jestem jednym z was. Jeśli polityk na poważnie myśli w Polsce o władzy, to musi udawać, że wie o jakichś wielkich pieniądzach, po które aby tylko wyciągnąć rękę, a wystarczy ich na dostatnie i spokojne życie dla wszystkich. Nasza polityka, jak już pisałem, aż kipi od cudownych pomysłów na zasilenie dziurawej państwowej kasy kwotami tak potężnymi, że nie trzeba będzie niczego zmieniać. Zazwyczaj mechanizm tworzenia tych fantasmagorii jest następujący: polityk słyszy jakiś postulat, czasem nawet sensowny i słuszny, i z punktu doprowadza go do absurdu, przedstawiając wiecowej publice jako lekarstwo na wszelkie jej bolączki – a polactwo tego słucha niczym muzyki.

Cytowałem już to przypisywane jednemu z amerykańskich magnatów telewizyjnych powiedzenie, że pogarda dla widza zawsze owocuje wzrostem oglądalności. Polską polityką rządzi analogiczna zasada: pogarda dla wyborcy zawsze owocuje wzrostem poparcia. Kolejne wybory i coroczne sondaże pokazują, że polityk, który chciałby zwracać się do wyborców w miarę uczciwie, zawsze przegra z tym, który uważa ich za bezmyślny motłoch, łaknący tylko paru prostych obietnic i seansu nienawiści. Sztandarowy przykład takiego sukcesu, Andrzej Lepper, zdobył się nawet w wywiadzie dla jednej z gazet na wyjaśnienie mechanizmu swego sukcesu z rozbrajającą szczerością: trzeba mówić to, czego motłoch chce słuchać, i trzeba mówić to głośniej od innych. I z dumą powołał się przy tym na „Psychologię tłumu” Le Bona, którą przyswoił sobie bardzo starannie. Mógł sobie na taką chwilę szczerości pozwolić, bo polactwo gazet nie czyta, a jeśli nawet coś przeczyta, nie zrozumie.


*

Mogłoby się zdawać: obiecywać co ślina na język przyniesie, a wybory mamy w kieszeni. Ale nie ma tak łatwo, rzecz jest bardziej skomplikowana. Wszystkie populistyczne obietnice, jakie przed wyborami składała AWS, wszystkie te same obietnice, jakie w wersji znacznie rozszerzonej powtarzał potem Miller, a obecnie Lepper, to przecież nic w porównaniu z tym, co oferowała taka na przykład KPN. Partia Moczulskiego i Słomki doszła już niemalże do zobowiązania, że da każdemu jego własną maszynkę do robienia pieniędzy. Na nic. To, co obiecywał Ikonowicz przebijało obietnice Millera kilkakrotnie, a mimo to jego próby urwania lewicy głosów skończyły się sromotną kompromitacją. Nie szczędzą wszelkich możliwych obietnic małe partyjki narodowe, gryzące się o łaski Ojca Rydzyka czy coraz to zawiązywane na nowo kolejne zalążki „prawdziwej”, ideowej lewicy.

Składanie obietnic bez pokrycia to u nas dla politycznego sukcesu warunek konieczny, ale bynajmniej nie wystarczający. Trzeba jeszcze dwóch rzeczy. Po pierwsze – kasy. To nie jest polska specyfika, to jest ogólne prawo rządzące demokracją w epoce mass mediów. Miało być tak, że lepszy program będzie wygrywać z gorszym, a mąż godny zaufania z mniej godnym, ale w praktyce wyszło tak, że dwa miliony dolarów wygrywają z milionem, a dziesięć z pięcioma. Żeby wygrać wybory, trzeba mieć struktury organizacyjne, pracowników, specjalistów od pijaru i od wizerunku, doradców, ulotki, billboardy, fachowców od kręcenia telewizyjnych klipów i tak dalej. W Stanach Zjednoczonych, zanim jeszcze zacznie się dziurkowanie wyborczych kart, media liczą uważnie stan wyborczych kont kandydatów i przeważnie już z samej liczby tych, którzy chcieli je zasilić, przewidują trafnie wynik. Ale USA to stara demokracja, której obywatele od pokoleń przyuczeni są wybierać swoich przedstawicieli i finansować ich. W krajach takich jak Polska, na które demokracja spadła z dnia na dzień, jako fanaberia współspiskujących przy jakimś tam stole elit, politycy na grosik od prostego człowieka nie mają co liczyć. Zresztą, nie żeby ich to martwiło – bez trudu załatwiają sobie fundusze z innych źródeł.

Ale kasa plus obietnice to wciąż jeszcze za mało. Potrzebna jest swoista „wiarygodność”. Tak swoista, i tak specyficzna, że nie mogę nie wziąć tego słowa w cudzysłów.

A tej specyfiki nie sposób zrozumieć, jeśli się nie pamięta, że Polska to wielki, pańszczyźniany folwark, z którego wicher dziejów wymiótł przed laty panów, i na którym nagle powiedziano fornalom, że teraz będą mieli wybory, i będą sobie mogli panów i ekonomów wybrać sami.

Wybory na folwarku dzielą się, jeśli chodzi o ich mechanizm psychologiczny, na dwa rodzaje. W wyborach prezydenckich, mówiąc brutalnie, cham wybiera Pana. Nie potrafią tego zrozumieć partie chłopskie, uparcie wystawiające wciąż własnych kandydatów do Belwederu i dziwujące się, kiedy dostają oni mniej głosów, niż sama partia. Pan to musi być Pan, a nie drugi fornal, przy czym powinien to być Pan dobry, oczywiście wedle pojęć folwarku – a więc taki, co się nie będzie za bardzo w codzienne sprawy wtrącał. Wałęsa nie był dobrym Panem, bo choć przyjmowała go angielska królowa i prezydent USA, nie potrafił ukryć swych gminnych korzeni. I ciągle mącił, ciągle z kimś się użerał – nie dawał się szanować. Kwaśniewski, to jest dobry Pan. Że gdzieś tam trochę popił, czy nakłamał w jakichś papierach… Nie byłby ludzkim Panem, gdyby nie miał jakichś grzeszków. A Kwaśniewska – o, to by dopiero była dobra Pani.

Co proszę? Dlaczego? A dajcie mi spokój, całe legiony publicystów i analityków wyrabiały przez wiele miesięcy wierszówki, usiłując znaleźć racjonalne przyczyny, dla których polactwo gremialnie zakochało się w swej matce boskiej eseldowskiej, i sam fakt, że tego próbowali, był najlepszym dowodem, że nic nie rozumieją. Rzeczy irracjonalnych nie można tłumaczyć racjonalnie, a polactwo w ocenie dziedzica jest całkowicie irracjonalne (co wcale nie stoi w sprzeczności z faktem, że dysponując potęgą mediów i wiedzą specjalistów od reklamy, nie można tymi irracjonalnymi odruchami sterować). Skąd zresztą miałoby umieć dokonywać choćby na najprostszym poziomie jakiejś analizy „za” i „przeciw”? Nawet obsługi sieczkarni trzeba się nauczyć – a co dopiero obsługi państwa demokratycznego. A przecież polactwa nikt tego nie uczył, niby kto, kiedy, w jaki sposób. Po prostu nagle zwalił się na nie dar wolnych wyborów i zaraz potem obskoczone zostało przez rozwrzeszczany tłum szarpiących się pomiędzy sobą polityków, na przemian to usiłujących polactwo nastraszyć, podjudzić i wprawić je w histerię, to znowu mamlających do niego przymilnie.

Pańszczyźniany, oprócz łatwych do wyartykułowania potrzeb – mniej robić, a więcej zarobić – ma także duszę. A ta pańszczyźniana dusza szarpana jest w tej sytuacji, wciąż dla niej nowej i niezrozumiałej, sprzecznymi uczuciami. Z jednej strony, dochodzi w niej do głosu typowa dla ludzi ze społecznych nizin zawiść i niechęć do ludzi, zwłaszcza tych, którym się lepiej powodzi albo którzy z jakiegoś powodu, dajmy na to, wykształcenia czy pozycji społecznej, uchodzą za lepszych od niego. Znajomy, który z racji jakichś badań naukowych trafił na tereny popegeerowskie, powtarzał mi słowa tamtejszego nauczyciela. Otóż wedle tej relacji, podawana na lekcji wiadomość, że taką czy inną postać historyczną ścięto albo spalono na stosie, u popegeerowskich dzieci wywołuje nieodmiennie odruch złośliwej radości. A dobrze mu tak – i rechot. Nie ma w tym żadnego uprzedzenia ideologicznego, bo wszystko jedno, czy mowa o ofiarach holokaustu, czy Świętej Inkwizycji. Po prostu ten gatunek ludzkiego mutanta, jaki się tam hoduje, od maleńkości karmiony opowieściami o tym, jakich to strasznych doznaje od świata krzywd, zionie nienawiścią wobec każdego, kto do niego nie należy – a i do tych, którzy należą, i do siebie samych, też.

Popegeerowska wieś to, oczywiście, przykład skrajny, ale w mniejszym nasyceniu widać w Polsce tę chamską nienawiść na każdym niemal kroku. Proszę zwrócić uwagę na tę skwapliwość, z jaką przeciętny tubylec podchwytuje każdą złą rzecz, jaką tylko usłyszy o jakiejkolwiek osobie publicznej. Proszę nastawić ucha w poczekalni, w autobusie czy pod sklepem – czy nie można odnieść wrażenia, że pomstowanie, sypanie jobami, a nade wszystko powtarzanie stawiających kogoś w złym świetle plotek, sprawia naszemu ludowi fizyczną rozkosz? Ten z telewizji to, pani kochana, chla na umór. Tamta piosenkarka daje de premierowi. A ten to znowu, taka jego mać, to się dopiero nakradł! Jedna ze znanych dziennikarek, która często jeździ do Krakowa, opowiadała – zresztą publicznie – że od czasu, gdy Jan Rokita wyrósł na jednego z czołowych polityków, każdy krakowski taksówkarz opowiada jej o willi, którą sobie właśnie Rokita postawił w luksusowej dzielnicy, nie szczędząc plastycznych opisów bogactwa i nawet podając w miarę dokładny adres. Fakt, że Rokita ani pod tym adresem, ani nigdzie indziej sobie willi nie postawił, nie ma, oczywiście, żadnego znaczenia. Wojciech Fortuna (młodszym Czytelnikom wyjaśnię – taki Adam Małysz z czasów głębokiego socu) wspominał kiedyś, że przez wiele miesięcy po zdobyciu złotego medalu na olimpiadzie dowiadywał się o sobie rzeczy stawiających włosy na głowie, i zdarzyło się nawet, że kiedy akurat był u swego trenera, do tegoż trenera zadzwoniło jakieś towarzystwo z knajpy, informując go z wyraźną satysfakcją, że w tejże knajpie pijany w sztok Fortuna tarza się właśnie pod stołem.

Pewien aktor wyjaśniał, dlaczego nie korzysta z zaproszeń na rozmaite imprezy towarzyskie. Pójdę z żoną – zaraz będą mówić, że baba go trzyma krótko, oho, panie, ani wyjrzy spod pantofla. Pójdzie sam, nazajutrz ruszy w Polsce plotka, że się rozwodzą i na dodatek żrą o majątek. Pójdzie, nie daj Boże, z inną kobietą, albo z kolegą… No, ale powiedzmy, że pójdzie. Jak już tam będzie, to oczywiście wszyscy się będą chcieli z nim napić. Odmówi – a to mu się w de przewróciło, z prostym człowiekiem to się już nie napije. Wypije bodaj kieliszek – chla, panie, na własne oczy widziałem, jak pod stół wpadał, oni tam wszyscy przecież chlają, że… Słowem, jak już mają człowiekowi obrabiać tyłek, oznajmił ów aktor, to niech mówią, że się zrobił wyniosły. I konsekwentnie przestał z jakichkolwiek zaproszeń korzystać.

Tę cechę polactwa doskonale wykorzystał Urban, tworząc szmatławiec, który w każdym numerze kogoś opluwał, mieszał z błotem, oskarżał i przede wszystkim – obsypywał bluzgami. Szmatławiec ten w szczytowym momencie miał 700 tysięcy egzemplarzy nakładu. Zważywszy, że każdy egzemplarz gazety obchodzi u nas, wedle badań, wiele osób – bo kwitnie drobne złodziejstwo, na przykład w postaci „wypożyczania” pisma przez kioskarza, który puściwszy je w obieg, po tygodniu oddaje zaczytany egzemplarz jako zwrot, nie wspominając już o sprzedawaniu potem tych zwrotów, wykradzionych z makulatury, za grosze na straganach – można policzyć, że jakieś trzy, pięć milionów tubylców co tydzień wślepiało się przekrwionymi ze złości gałami w kolumny plugawego piśmidła, chłonąc z zachwytem, komu w tym tygodniu Urban przysra, kogo nazwie obelżywym słowem i zainsynuuje przekręt, aferę czy jakąkolwiek inną podłość. Co prawda, pismo przegrywało potem procesy, ale oznaczało to tylko, zgodnie z odziedziczonym po peerelu prawem, czysto moralną satysfakcję dla oplutego (zazwyczaj w cztery, pięć lat po sprawie, kiedy już nikt w ogóle nie pamiętał, o co chodziło) i skromną nawiązkę na PCK. W najmniejszym stopniu nie przeszkodziło to Urbanowi zarobić na swoim szmatławcu, lekko licząc, czterdziestu milionów dolarów. A jednocześnie zyskał on niezwykle skuteczne narzędzie regulowania przepływu pomyj. Zniesławiając jednych, a innych otaczając ochronnym milczeniem, bądź opluwając tych, którzy próbowali ich świństwa wydobyć, przez wiele lat skutecznie mógł decydować o tym, na kim polactwo będzie swą nienawiść skupiać. Nie muszę chyba dodawać, że tę władzę wykorzystał do tego, aby wściekłość polactwa skupiła się na ludziach przyzwoitych, a odwróciła się od prawdziwych aferzystów.

Ale nie można życia duchowego na folwarku sprowadzać wyłącznie do nienawiści, złorzeczeń i bluzgów. Pańszczyźniana dusza ma także swój drugi biegun – pragnie dobra, oczywiście, rozumianego na sposób dla niej dostępny. W pewnym uproszczeniu rzec można, iż jest to głód sielskości, sentymentalizmu i swego rodzaju anielskości. Ktoś mógłby się spodziewać, widząc panoszące się w kioskach „Nie”, „Fakty i Mity” oraz z pół tuzina antysemickich obrzydlistw Bubla, że w kolorowych pismach z plotkami, które na Zachodzie pełne są plugastw o sławnych ludziach, znajdzie coś jeszcze straszniejszego. A tymczasem, polska specyfika, jest akurat dokładnie odwrotnie. Nasze brukowce są po prostu oazą łagodności – wielkie gwiazdy opowiadają tam w kółko o swoich udanych związkach, o miłości do najbliższych, o udanym życiu, a jeśli nawet któraś ma akurat złamane serce, to powzrusza się i zaraz znajdzie pocieszyciela. W Wielkiej Brytanii okładkowy materiał na temat pierwszej pary wyglądałby w tego typu medium tak, że prywatnie on jest pijak, ona jędza i oboje zdradzają się na prawo i lewo. U nas natomiast – sielanka, ona mu pomaga się relaksować po ciężkim dniu, a on odwdzięcza jej się drobnymi prezencikami i śniadaniami do łóżka (czy może odwrotnie, już nie pamiętam). Sztandarowym produktem kolorowych pism jest przecież matka boska eseldowska, która kocha dzieci, pomaga, stanowi wzór elegancji i w życiu absolutnie nie miała nic wspólnego ze spółką „Polisa”, a gdyby ktoś jakimś cudem przemycił na kolorowe łamy przypomnienie, że owszem, miała, to rozwścieczone dysonansem poznawczym czytelniczki wydrapałyby mu ślepia (nie wspominając, że wydawca wylałby go, nawet na to nie czekając).

Byłoby jednak dużym błędem uleganie stereotypowi, że sielskie tęsknoty, napędzające prasę adresowaną głównie do kobiet, ograniczają się do piękniejszej części polactwa. Przeciętny tubylec wydaje się rozdarty – z jednej strony, uwielbia złorzeczyć i pluć, a z drugiej nieobcą mu przecież tęsknotę za lepszym światem realizuje w marzeniach o powszechnej, sielankowej zgodzie i jednomyślności. Ulukrowanie w pamięci lat socjalizmu bierze się nie tylko z tęsknoty za materialnym bezpieczeństwem, za „czy się stoi, czy się leży” i światem bez kłującego w oczy bogactwa sąsiada. Gierkowski peerel jest też wspominany jako kraina bez żadnych konfliktów. Nie toczyły się wtedy przecież żadne poważne polemiki, we wszystkich gazetach pisano niemal słowo w słowo to samo, a w kampaniach wyborczych wszystkie media zgodnie namawiały do głosowania bez skreśleń. Od skreślania była cenzura, która uniemożliwiała rozpowszechnianie nie tylko jakichkolwiek krytyk przodującego ustroju peerelu i jego sojuszy, ale w ogóle jakichkolwiek krytyk i złych informacji. Kto zada sobie trud dotarcia do wewnętrznych biuletynów cenzury, gdzie odnotowywano każdą ingerencję, zobaczy, że większość cenzorskiej pracy polegała na zamazywaniu nieopatrznie przepuszczonych przez redakcje utyskiwań na jakość życia bądź wyrobów (z pewnego kryminału wycięto na przykład traktujące o samochodzie bohatera sformułowanie „bo by się ten grat rozsypał”, albowiem chodziło o polskiego Fiata). Wycinano nazbyt, zdaniem cenzury, ostre recenzje programu telewizyjnego. Nie pozwalano negatywnie wypowiadać się o festiwalach piosenki, i nie tylko tych w Kołobrzegu i Zielonej Górze, nie pozwalano skrytykować książki proreżimowego literata czy kiepskiej gry takiegoż aktora, dbano, by nikt nie zmartwił obywateli wspominaniem o wypadkach, o zniszczeniu środowiska czy innych tego typu sprawach. O klęskach żywiołowych dowiadywał się poddany PZPR tylko wtedy, gdy przytrafiły się one imperialistom, z agresywnym językiem miewał w mediach styczność tylko wtedy, gdy uznano za stosowne nadmienić coś o istnieniu KOR-u (ale przyjętą metodą walki z opozycją było raczej jej zamilczanie, niż opluwanie), a że w Polsce zdarzają się kradzieże, pobicia i morderstwa, w oficjalnych mediach przyznano dopiero po powstaniu „Solidarności”, kiedy to telewizja dostała polecenie wybijania w każdym dzienniku informacji o przestępstwach, aby pokazać polactwu, jak straszny zapanował w kraju chaos i tym sposobem z góry nastawić je pozytywnie do szykowanej operacji przywracania porządku. Wcześniej panowała po prostu sielanka, i wielu wspomina ją z tęsknotą do dziś.

I agresja, i skłonność do głupkowatego idealizowania spraw, zaznaczają się w dzisiejszym polskim społeczeństwie z równą siłą. Daje to dojmujące wrażenie miotania się przez nie od ściany do ściany. Z jednej strony uwielbia polactwo Leppera za to, że bluzga i wszystkich dookoła nazywa złodziejami – i nic polactwa nie obchodzi, że on sam otoczył się taką mętownią, przy której wszystko co dotąd było blednie, a filipiki przeciwko złodziejom pisze mu autentyczny skądinąd złodziej, skazany już jednym prawomocnym wyrokiem i oczekujący na drugi. Z drugiej strony, uwielbia polactwo Kwaśniewskiego nie za nic innego, tylko za to, że nie uczestniczy w żadnych konfliktach, sypie zdaniami gładkimi i grzecznymi oraz zapewnia, że kocha ludzi – i nic polactwa nie obchodzą wszystkie zdemaskowane kłamstwa i kłamstewka prezydenta ani jego pijackie ekscesy. Polactwo potrafi zmienić zdanie błyskawicznie i o sto osiemdziesiąt stopni. Kiedy w 1990 Wałęsa parł do prezydentury, wywijanie siekierą i publiczne opierdzielanie jajogłowych było bodaj głównym jego atutem w oczach wyborców. Pięć lat później ci sami wyborcy skreślili go definitywnie za to, że publicznie chciał ugrzecznionemu Kwaśniewskiemu podać nogę. Kiedy zaczynał swe rządy Jerzy Buzek, jego profesorska dystynkcja przydawała mu popularności – parę lat później tę samą dystynkcję uznawało polactwo za przejaw nieudacznictwa. Bezustannych napaści na tegoż Buzka, którymi sypał wtedy Miller, do czasu Leppera niewątpliwy lider w dziedzinie słownej agresji, polactwo słuchało wtedy jak muzyki. Kiedy Miller próbuje tej samej broni dzisiaj, efekt jest dokładnie odwrotny.

Gdy jakiś człowiek miota się w takim maniakalno-depresyjnym rytmie, to popadając w idiotyczną błogość, to trzęsąc się z wściekłości, uważamy za rzecz oczywistą, że jest chory psychicznie i musi się leczyć. Gdy dokładnie to samo robi społeczeństwo jako całość, wyciągnięcie tego samego, ze wszech miar oczywistego, wniosku odbierane jest jako coś krańcowo niestosownego.

W wielu krajach Afryki, omalże wymierających na AIDS, nie można nikomu pomóc, bo czarnoskórzy przywódcy uznali za obraźliwe stwierdzenie Światowej Organizacji Zdrowia, że ta straszna choroba narodziła się na tym właśnie kontynencie i na nim pleni się szczególnie, ponieważ afrykańskie obyczaje nader temu sprzyjają – więc, unosząc się godnością, odesłali zachodnich lekarzy do wszystkich diabłów. Polacy bardzo cierpią od choroby, która ich toczy jako społeczeństwo, ale jeśli ktoś usiłuje im to uświadomić, obrażają się zupełnie identycznie jak Murzyni z drugiego końca świata, choć zapewne uważają się za coś nieskończenie lepszego.


*

Dusza pańszczyźnianego, skoro o tym mówimy, w ogóle pełna jest strasznych sprzeczności i napięć. Zapewne każda w ogóle ludzka dusza rozpięta jest na sprzecznych namiętnościach. Ale ponieważ fornal jest z natury prymitywny, jego psychiczna konstrukcja ogranicza się do kilku najprostszych struktur, nie ma nic, co by te sprzeczności mogło złagodzić – może stąd tyle w polactwie zapiekłości i niepohamowania w popadaniu w skrajności. Na przykład, z jednej strony uważa pańszczyźniany, że wszyscy mieć powinni po równo. Różnych mędrków, którzy mu do tej genetycznej zawiści dorabiają ideologię, słucha z ukontentowaniem, a takich, co go swoją materialną przewagą kłują w oczy, autentycznie nienawidzi. Ale, z drugiej strony, on sam marzy o tym właśnie, żeby móc kłuć w oczy innych swą materialną nad nimi przewagą. Żeby się pokazać, choćby na kredyt – cecha niewątpliwie podpatrzona w poprzednich pokoleniach u wymarłej dziś szlachty.

Sondaże nie pozostawiają wątpliwości: przytłaczająca większość obywateli III RP życzyłaby sobie takiego spłaszczenia pensji, żeby najlepiej zarabiający mieli góra pięć – sześć razy większe pensje od najniższej. A jednocześnie szczególnym popytem cieszą się wszelkie dobra luksusowe, służące temu tylko, aby pokazać się przed sąsiadami, podkreślić materialną wyższość. Jeszcze w latach osiemdziesiątych znaleźliśmy się w ścisłej europejskiej czołówce pod względem liczby magnetowidów na mieszkańca – „widziaj” i kolorowy telewizor uchodziły wtedy za niezbędne w każdym domu. Potem, gdy zaczęła się moda na telewizje satelitarne, dystrybutorzy zestawów z niejakim zdumieniem stwierdzali, że podczas gdy na świecie starania producentów zmierzają ku budowaniu odbiorników jak najwydajniejszych, z jak najmniejszą anteną, bo taka jest praktyczniejsza – to w Polsce zestawy satelitarne sprzedają się tym lepiej, im antena większa. W blokowiskach z lubością wystawiali ludzie za okno talerze na pół balkonu. Na prowincji weszły w modę gigantyczne czasze, z daleka bijące w oczy jaskrawym, kolorowym logo, zastępując modne w poprzedniej epoce elewacje z lusterek względnie tłuczonych talerzy. Samochody, które przez wiele lat sprzedawały się u nas znacznie lepiej, niż można by się spodziewać po stopniu zamożności społeczeństwa, też muszą być na bajerze, drogie i duże. W modzie jest wszystko, co świeci, wali po gałach, co można wysypać ludziskom przed ślipie.

Toteż kiedy pańszczyźniany przypadkiem wydźwignie się ze swego pańszczyźnianego statusu, rzuca się robić to wszystko, za co tak głośno krytykował wcześniej rządzących, że aż udało mu się na fali społecznego oburzenia dołączyć do ich grona. Nikt nie wykazał się w ostatnim piętnastoleciu taką pazernością, jak działacze chłopscy i związkowcy z prowincji. Teraz, kurwa, my! – ten okrzyk, upubliczniony ongi przez Kaczyńskiego oddaje idealnie mentalność nowych kadr obrońców ludu, zasilających regularnie polską politykę. Jakież to pałace natychmiast budowali, ileż zużywali do przyobleczenia swych pękatych kształtów kosztownych tkanin z firmowymi metkami, takich, które cenę byle jedwabnej szmatki podnoszą do sumy, za jaką normalny człowiek może się utrzymać przez miesiąc! A jakie sumy wtykali za podwiązkę dziwkom tańcującym na rurze w najtklubach – bywało, że potem, wyczerpawszy zapasy gotówki, wymachując portierowi przed nosem poselską legitymacją…

To bardzo charakterystyczne: pańszczyźniany wprawdzie wyrzeka głośno na limuzynę księdza proboszcza, ale gdyby proboszcz jeździł byle czym, to by go nie szanował. W pamięci utkwiła mi opowieść jednego z ministrów rządu Mazowieckiego, że chłopi z okolicy, w której ma letniskowy domek, uważają go za idiotę i nieudacznika – był przecież ministrem, pokazywali go w telewizji, a jeździ takim gruchotem i mieszka w takiej byle chałupce. Głupek jakiś – być w rządzie i nie postawić sobie pańskiego dworu jak się patrzy?! Wierzę w tę opowieść, bo sam takich ludzi i ich sposób myślenia znam.

Pańszczyźniany żyje w poczuciu niesprawiedliwości: czuje przecież, choć nie umiałby złożyć tego w takie słowa, że jest niewolnikiem, zepchniętym na dno życia. Ale jeśli jego poczucie krzywdy zbadać bliżej, okaże się, że dla pańszczyźnianego niesprawiedliwość nie polega wcale na tym, że jedni są do bankietów, a drudzy do gnoju – tylko na tym, że on właśnie znalazł się w tej drugiej grupie. To, że jest pan i jest fornal, to normalne. Zawsze tak było, zawsze będzie. Pańszczyźniany sobie nie wyobraża, że może być inaczej. To nie znaczy, że obca mu jest naturalna, przyrodzona każdej ludzkiej istocie chęć poprawy swego losu – choć, oczywiście, w znacznej części wypadków skutecznie zabija ją gorzałą lub innym odurzającym świństwem. Ale prawdziwe nieszczęście niewolniczego, czy też, niech tam będzie, postniewolniczego, społeczeństwa polega na tym, że to dążenie do poprawy wyraża się nie w marzeniu o tym, aby folwark Rzeczypospolitej stał się wspólnym domem wszystkich, którzy w nim żyją – ale o tym, aby samemu przekroczyć barierę oddzielającą bankiet od gnojowicy, samemu dołączyć do panów, i mieć swoją trzodę fornali, których będzie się mogło traktować kopniakami. I jeśli pańszczyźnianemu przypadkiem się to uda – tak bywa w chwilach historycznych przełomów, i tak było także u nas – to, oczywiście, odruchowo stara się być dziedzicem takim, jakim sam wcześniej dziedziców postrzegał. Kopiuje dokładnie, nawet z przesadą, te właśnie zachowania, za które wcześniej pana nienawidził. Ten sam, który wcześniej krzyczał pod adresem władzy „zło-dzie-je-zło-dzie-je” ledwie sam poczuje w ręku odrobinkę władzy, choćby w gminie, natychmiast zaczyna kraść. Wcześniej oburzał się na arogancję władzy, teraz nabiera buty i demonstracyjnie pomiata ludźmi. To nie jest hipokryzja, bo hipokryzja jest tam, gdzie istnieje świadomość, że popełnia się coś złego. To po prostu trzymanie się jedynych znanych sobie zasad rządzących światem. Dziedzic ma prawo pomiatać pańszczyźnianym tak samo, jak pańszczyźniany ma prawo go oszukiwać i okradać. Tak było, tak jest, jakże by mogło być inaczej?

To właśnie, całkowita wiara w niezmienność niewolnictwa jako zasady rządzącej światem, stanowi istotę duszy niewolniczej, we wszystkich czasach, począwszy od starożytności, we wszystkich jej historycznych i współczesnych manifestacjach. Bo przecież nasze pańszczyźniane polactwo jest tylko jedną z wielu, specyficznie polską odmianą niewolnika. Niewolnika, z jakim próżno borykają się od dziesięcioleci potężne Stany Zjednoczone, bezskutecznie starając się rzesze murzyńskiej biedoty z socjalnych gett wydobyć z bagna beznadziei, narkotyków, przestępczości i zapiekłej nienawiści do normalnej części społeczeństwa, napędzanej niekończącymi roszczeniami wobec niej – roszczeniami, które uzasadnia ciągłe rozpamiętywanie z jakąś masochistyczną wręcz ekstazą swoich historycznych krzywd. Amerykańscy socjologowie opisali ten problem dość dokładnie, narażając się heroldom politycznej poprawności, i kto się tym pracom choćby pobieżnie przyjrzy, zobaczy, że murzynowo spod Los Angeles od postpegeerowskich wiosek w Słupskiem różnią tylko nieważne szczegóły. Murzyni są tu biali i zamiast narkotyków używają siarkowanej „taniochy”. Ale ten splot obezwładniającego poczucia pretensji z całkowitą bezwolą, niemożności wyrwania się z biedy i nałogu z nienawiścią do tych, którzy w biedzie i nałogu nie tkwią, jest niemalże identyczny.

Niemalże identyczne są nasze problemy z demokracją z tymi, które przeżywały jeszcze kilkanaście lat temu Indie. I z tymi, które przez kilka pokoleń kładły się cieniem, w wielu krajach kładą się nadal, nad Ameryką Łacińską. I bardzo podobne do tych, które w połączeniu z napięciami etnicznymi, których Polsce na szczęście Pan raczył oszczędzić, zamieniły postkolonialną Afrykę w krwawe bagno. Kto by chciał zrozumieć polskie problemy, niech studiuje historię krajów postkolonialnych, krajów, które otrzymały niepodległość i demokrację, nie mając wykształconych i skutecznych elit ani klasy średniej, a za to dźwigając bagaż niewolniczych nawyków.


*

Tylko – kto by chciał zrozumieć? Stykając się z ludźmi z Zachodu, często szczerze przejętymi misją pomocy młodym demokracjom, mam czasem wrażenie, jakbym natrafiał na jakąś niewidzialną barierę w ich umysłach – barierę wyznaczaną przez uczynienie z pewnych procedur demokratycznych, w tym zwłaszcza procedury głosowania, fetyszu. Dzisiejszy Zachód, miewam takie wrażenie, na śmierć zapomniał, co stanowi istotę demokracji. Może dlatego, że ma ją u siebie od wieków i jej podstawy uważa za tak oczywiste, że w ogóle ich nie zauważa.

Ja miałem możliwość, przyjechawszy z kraju niewolniczego, obserwować demokrację w kraju, który uważam za najlepszy we współczesnym świecie wzorzec do naśladowania. Co więcej, miałem okazję obserwować ją u samych podstaw. W małych amerykańskich miasteczkach, gdzie poczucie wspólnoty, wspólnej odpowiedzialności za życie gminy, osiedla, parafii, jest czymś równie naturalnym jak oddychanie. Gdzie jest oczywiste, że człowiek poświęca kilka godzin w tygodniu działalności społecznej – w radzie szkolnej, gminnej, przy udzielaniu pomocy najbiedniejszym, w miejskiej komisji. Że radny, burmistrz nie jest żadnym paniskiem, tylko po prostu społecznikiem nie pobierającym od gminy żadnych diet, choć dostaje od niej pieniądze na prowadzenie biura i opłacanie ekspertów. Że gdy ktoś mówi coś słusznego, mądrego, należy dołożyć się do jego kampanii wyborczej, pomóc mu znaleźć się w radzie, stanowej legislatywie, Kongresie, Białym Domu, bo to przecież nasz wspólny kraj i nasza wspólna przyszłość.

Zapadła mi boleśnie w pamięć scena z zachodniej telewizji, która relacjonowała przygotowania do przeprowadzenia w którymś ze spustoszonych afrykańskich krajów wolnych, demokratycznych wyborów. Owe wolne, demokratyczne wybory były oczywiście skutkiem jakichś międzynarodowych nacisków, miały położyć kres kolejnej międzyplemiennej rzezi i, sadząc po sączonych z offu bredniach, międzynarodowa opinia publiczna była z nich bardzo dumna. W obrazie zaś można było widzieć białych wolontariuszy, szczerze przejętych swą misją, jak pokazują mieszkańcom zapadłej wioski, gdzieś w głuchym buszu wprost z konradowskiego Jądra Ciemności karty do głosowania, i instruują, co należy z nimi zrobić. Ponieważ całą miejscową ludność stanowili analfabeci, więc karty miały charakter rysunkowy. Zamiast literek, wydrukowano na nich fotografie kandydatów i symbole ich klanów, które to klany na użytek wyborów Zachód nazwał sobie partiami politycznymi. Była więc partia oznaczona włócznią, była taka, którą symbolizował bęben, były inne jeszcze – miejscowa ludność miała zaznaczyć przy jednym z obrazków krzyżyk, potem wrzucić kartę do urny, i już. Taka prosta, magiczna czynność, i będziemy w tym kraju mieli demokrację. A jak demokrację, to i pokój, i dobrobyt. Wszystko dzięki temu, że analfabeci pozaznaczają krzyżyki na kartkach, a potem wrzucą te kartki do dużej kolorowej skrzyni, którą potem biali ludzie zawiozą gdzieś do stolicy, by nią nakarmić dobre mzimu demokracji. I ci ludzie, myślałem sobie, patrząc z opadniętą szczęką w ekran, na którym mądrzył się jakiś zachodni dyplomata czy wysoki komisarz ONZ, ci ludzie uważają się za bardziej cywilizowanych i mądrzejszych niż wierzący w skuteczność szamańskich pląsów i magicznych rytuałów buszmeni?

Zdarzyło się zachodniemu światu – zupełnym przypadkiem, jak dziś sądzę – zamienić obszar straszliwej postkolonialnej nędzy w jeden z najlepiej rozwiniętych regionów świata. Oczywiście, główna zasługa tego niebywałego cywilizacyjnego awansu i rozkwitu należy się miejscowym społecznościom, ich pracowitości i przedsiębiorczości. Ale rozkwit był możliwy dzięki temu, że stworzono dla niego odpowiednie polityczne warunki. O sto, pięćdziesiąt kilometrów od miast, które należą dziś do najbogatszych na świecie, gdzie zawsze mieszkała dokładnie taka sama ludność, o takim samym składzie etnicznym, dziedzictwie kulturowym i nawykach, a gdzie tych politycznych warunków zabrakło, panoszy się potworna, komunistyczna nędza, ludzie pożerają korę drzew i szyszki, a czasem nawet, jak ze zgrozą opowiadają uciekinierzy i pracownicy organizacji humanitarnych, zwłoki swoich własnych, pomarłych od głodu dzieci.

Myślę oczywiście o południowo-wschodniej Azji, a szczególnie o Korei. Jak doszło do tego, że ten jednolity pół wieku temu kraj podzielony został tak straszną granicą między wielkim bogactwem a przeraźliwą nędzą? Południowa Korea to dziś kraj wolnorynkowy i demokratyczny, ale zaczadzony ideologią Zachód nie chce dziś pamiętać, że krajem wolnorynkowym, kapitalistycznym została ona znacznie wcześniej, niż demokratycznym. Na początku władzę sprawowali tam po prostu dowódcy wojsk okupacyjnych, potem miejscowy, autokratyczny reżim. Ale amerykańscy wojskowi zadbali tam, i to samo wymogli na autokratach, którym stopniowo przekazywali władzę, przestrzeganie zasad praworządności, wolności osobistej i, przede wszystkim, wolności gospodarczej. Co tu gadać, po prostu narzucili tym krajom siłą system premiujący aktywność i pracowitość, zachęcający do kumulowania bogactwa, do tworzenia. Nic więcej nie było trzeba. Nabierając rozpędu, kapitalistyczna gospodarka po kilkunastu latach wytworzyła tam silną klasę średnią, zmieniając społeczeństwa nie mające żadnych demokratycznych ani wolnorynkowych tradycji na wzór społeczeństw Zachodu.

Ktoś może powie tu, że przecież Ameryka dała też kredyty. Fakt, dała. Ale to żadna zakichana łaska, banki, które tych kredytów udzielały, świetnie na nich zarobiły. Kredyt dany przedsiębiorcy, który wie, co z nim zrobić, to dla kredytodawcy czysty zysk. Zresztą my tutaj, w tej części świata, wiemy jak mało kto, że w chory system wrzucić można miliardy dolarów jak w studnię, i nie tylko niczego one nie poprawią, ale wręcz przeciwnie, jeszcze pogorszą!

Kilkanaście lat później John F. Kennedy, bodaj najgorszy dureń, jaki kiedykolwiek zasiadał w Białym Domu, uznał, że to nie wypada, aby demokratyczna Ameryka w imię demokratycznych ideałów popierała przeciwko komunistom kraj rządzony przez dyktatora – i nakazał swoim służbom specjalnym przyzwolić, czy może wręcz przyłożyć rękę, sprawa do dziś nie jest jasna, do obalenia wietnamskiego autokraty Diema. Po to, oczywiście, aby Południowy Wietnam zdemokratyzować. Gdyby nie ten fakt, Diem, nawet przy mniejszym zaangażowaniu US Army, spokojnie uporałby się z inwazją z komunistycznej Północy, mimo wsparcia udzielanego jej przez Chiny i ZSSR – i dziś Południowy Wietnam zapewne nie odstawałby standardem życia od Południowej Korei, Tajwanu czy Singapuru. Ale „demokratyzowanie” pogrążyło go w postępującym rozkładzie, korupcji i nieustannych politycznych swarach, w których, jak zanotował amerykański generał, rządy upadały wskutek kłótni dwóch pań pułkownikowych. W końcu Amerykanie uciekli z tego bałaganu tchórzliwie, a wolny Wietnam został zamieniony w „bambusowy gułag”. Dziś wygląda co prawda lepiej niż komunistyczna Korea, lepiej o te dwadzieścia parę lat opóźnienia w aplikowaniu idealnego ustroju – ale to jednak niewiele lepiej.

Amerykańscy ekonomiści udowodnili to swego czasu z tą dobitnością, jaką daje matematyczne wyliczenie: nie ma żadnej korelacji pomiędzy rozwojem a demokracją. Bywają demokracje bogate i biedne, bywają bogate i biedne dyktatury. Żadnej prawidłowości. Istnieje natomiast łatwa do udowodnienia, ścisła zależność pomiędzy rozwojem a praworządnością. Tym szybszy rozwój, im skuteczniej prawo chroni prywatną własność, swobodę działalności gospodarczej, egzekwowanie wzajemnych zobowiązań, bezpieczeństwo inwestycji i kredytów, słowem – to wszystko, co potocznie nazywamy kapitalizmem albo wolnym rynkiem. Oto sprawa, na której trzeba się skupić. Oto najlepsza droga do demokracji, najlepsza droga do dobrobytu i do przemienienia niewolniczej trzody w społeczeństwo obywatelskie. Najlepsza? Wydaje się wręcz, że jedyna.

Zachód dzisiejszy, porażony bzdurami wyprodukowanymi przez pokolenia lewicowych intelektualistów, buja wśród ideologicznych abstraktów, zamiast spojrzeć na oczywiste fakty i przyjąć je do wiadomości. Zapomniał nawet, że przecież w Ameryce, i w zachodniej Europie, nie zaczęło się od powszechnego prawa wyborczego, tylko od przemian społecznych powodowanych przez wolnorynkową gospodarkę, i one to dopiero pociągnęły za sobą żądania poszerzenia zakresu współdecydowania o państwie przez obywateli. Zachód zapomniał, na czym polega istota demokracji, czyniąc politycznym fetyszem jej procedury i zewnętrzne oznaki. Pies go trącał. Gorzej, że tu, u nas, ludzie odpowiedzialni za przebieg i kształt ustrojowej transformacji zachowali się dokładnie tak samo, jak ci przejęci swoją cywilizacyjną misją organizatorzy wyborów w afrykańskim interiorze. Powychodzili ze swoich zadymionych kawiarni, w których toczyli latami teoretyczne spory, świata bożego nie widząc, tak jakby spadli tu z księżyca. Jakby w ogóle nic nie wiedzieli o Polsce, o jej historii, stratach ludzkich, jakie poniósł naród, o komunistycznej tresurze, jakiej był poddawany przez pół wieku. Po prostu, hurra, będą wybory. I same z siebie wszystko zmienią. Rozdamy pańszczyźnianym wyborcze kartki, a ci zbiorową, ludową mądrością bezbłędnie wybiorą właściwy tor i pchną nań państwo, zakreślając krzyżyk przy siekierce albo grubej kresce.


*

Polactwo, mówiąc krótko, w swych wyborach politycznych kieruje się skrajnymi emocjami. Szarpie się pomiędzy nienawiścią a miłością. Przy czym, jeśli kogoś nienawidzi, to w zupełności wystarcza mu, że nie może patrzeć na tę wstrętną gębę, i nic nie jest w stanie znienawidzonej gębie pomóc. Natomiast jeśli kocha, to kocha na zabój. Jak w tym sondażu z wyborów prezydenckich, o którym pisałem na początku: niedoszły magister Kwaśniewski, wzrostu siedzącego psa, przez więcej niż połowę uważany był za lepiej wykształconego niż doktor Krzaklewski i wyższego, niż Olechowski. W cywilizowanym kraju wyborca zwraca uwagę na cechy kandydata, jego wypowiedzi, ocenia je jako dobre albo złe i wyciąga z tego wniosek co do kandydata. U nas myślenie, jeśli w ogóle można to myśleniem nazwać, większości elektoratu jest dokładnie odwrotne: nie łamiąc sobie głowy, wyborca z punktu nabiera silnego stosunku emocjonalnego do osoby, i później już wszystko, co się z tą osobą wiąże, odbiera stosownie do tego założenia, albo entuzjastycznie, albo nienawistnie. Oczywiście, sam nie wie, dlaczego mu się ten ktoś podoba albo nie. To wiedzą tylko macherzy od reklamy i masowej manipulacji, i jest to wiedza warta grube miliony. Obywatelskie debaty, dyskurs publiczny, programy, werdykt wyborczy… Ludzie, jak rany, o czym wy mówicie?!

Tak się sprawy mają, wróćmy do zarzuconego jakiś czas temu wątku, w wyborach prezydenckich. Natomiast wybory parlamentarne – o, to już całkiem inna sprawa. Gdzieś tam w Warszawie jest wielki wór z kasą. Z tego wora chcą brać wszyscy, i każdy głupi wie, że dla wszystkich nie starczy. I trzeba tam posłać swojaków, zaufanych, zobowiązanych. Takich, co dopilnują, abyśmy to my właśnie, a nie kto inny, dostali z wora jak najwięcej.

Jeśli spojrzeć na sprawę powierzchownie, to może się wydać, że polactwo jest po prostu bezbrzeżnie głupie i naiwne: obieca im niestworzone rzeczy jeden, wybiorą go, potem się czują oszukani, przychodzi drugi, obiecuje to samo, i wybierają z kolei jego, i znowu się historia powtarza, i tak w nieskończoność. Jak znienawidzili Millera, to wybiorą Leppera, a jak i Lepper okaże się kolejnym „zdrajcą”, który się sam nakradł, a ludowi nie dał, to jego miejsce w sondażach zajmie jakiś typek spod jeszcze ciemniejszej gwiazdy. Ostatni dureń doszedłby do wniosku, że wciąż mu się składa obietnice bez pokrycia – a polactwo nic, choć bij łbem o kamień!

Otóż nie. Nie takie to wcale proste.

Oczywiście, słowo głupota jest tutaj na miejscu. Ale to nieco inny rodzaj głupoty, niż się wydaje – ta, do której odwoływał się cytowany wcześniej oszust. Polactwo nie wierzy w gruszki na wierzbie, aż tak durne nie jest. Niby też nikt nie jest tak durny, by wierzyć w superokazje w rodzaju autentycznych złotych obrączek za półdarmo czy miliony, które spadną mu z nieba, jeśli na razie wyłoży sto tysięcy bez pokwitowania. A jednak zawsze znajdują się oszuści na tyle sprytni, żeby człowiekowi uważającemu się za rozsądnego tak namącić w głowie, że potem nie posiada się ze wstydu, jak mógł pozwolić się równie głupio okpić.

Tak samo jest z polactwem – choć programowo nieufne i w kółko powtarza sobie, że więcej już się nabrać nie da, za każdym razem znajdzie się polityk, który bez trudu raz jeszcze namąci mu w głowie i powiedzie za nos na wybory. A to dzięki temu, że zna tyleż prosty, co niezawodny sekret każdego dobrego oszusta. Wie, że najbardziej nawet nabzdyczony i podejrzliwy wyborca nie oprze się pokusie, jeśli polityk mniej lub bardziej wyraźnie obieca mu współudział w szwindlu. Kiedy zasugeruje: wszystkim lepiej nie będzie, ale o ciebie zadbam. Obrobię z kasy tamtych, a dam swoim. Pewnie, że przede wszystkim chcę ustawić siebie i znajomych, ale jak to zrobię, to i wam coś niecoś skapnie.

Polactwo na taką pokusę jest i zawsze pozostanie nieodporne, bo dzisiejszy statystyczny Polak nie chce patrzeć dalej własnego nosa. Nie obchodzi go los folwarku jako takiego, nigdy nie było to jego troską i nie ma najmniejszego powodu, by nagle się nią stało. O tym niech myślą panowie. On troszczy się przede wszystkim, żeby z jednej strony jak najwięcej od pana dostać, a z drugiej, żeby jak tylko można wykręcić się od swoich wobec niego powinności, przekimać w bruździe w czasie odrabiania pańszczyzny, ściągnąć coś cichcem z komory. Ot, „chytry niewolnik”, jak genialnie trafnym skrótem podsumowała mentalność mieszkańców krajów postkomunistycznych rosyjska socjolog, Tatiana Zasławska. Tak to przynajmniej zostało przełożone przez piszącego o niej dziennikarza. Nie znam rosyjskiego, i nie wiem, jak by się miało do oryginału użycie zamiast „chytry” słowa „cwany”. Do opisu polactwa, w każdym razie, pasuje to lepiej.

Jeśli polityk przyjdzie do takiego cwanego niewolnika z tekstami o wspólnym dobru, o ojczyźnie, czy nawet o Maryi Królowej Polski, to zobaczy zgiętą w łokciu rękę. On, owszem, czuje się Polakiem, ale tylko wtedy, gdy akurat przyjeżdża Papież albo wygrywa Małysz. A tak na co dzień czuje się przedstawicielem swojej branży, swojej grupy czy wreszcie regionu, myśli o swoim zasiłku, dotacji, miejscu pracy, tak dalej, tak dalej. I to go czyni bezbronnym wobec pokusy kombinowania: ten a ten jaki jest, taki jest, ale to nasz facet. On nam co trzeba załatwi, a więcej nie trzeba.

Potem jest, oczywiście, wielkie rozczarowanie, bo okazuje się, że usiłując być cwanym, wyborca znowu dał się zrobić w trąbę – jego wybraniec sam, owszem, wziął co miał wziąć, ale tego co miał załatwić „ludziom”, nie załatwił. Marna to pociecha, że by szczerze chciał, i że dałby, gdyby mógł, bo przecież chce zostać wybrany na następną kadencję. Tylko naprawdę nie ma już z czego dawać – chętnych liczba nieskończona, a Folwark Rzeczypospolitej splądrowany już do cna, co tylko się dało wyprzedać, dawno wyprzedano, gdzie dało się pożyczyć, już więcej pożyczać nie chcą, albo dają na taki procent, że trzeba całą pożyczkę przeznaczać na odsetki od pożyczek poprzednich… Tak, że koniec końców nawet ci, którzy, obiektywnie, wciąż jeszcze dostają pieniądze za nic, czują się rozczarowani, że dostają za mało. I reagują, po chłopsku, pełnym rozgoryczenia odwróceniem się, zamknięciem w sobie i utwierdzaniem się przy wódce w nieufności do wszystkiego i wszystkich. Aż znowu dadzą się skusić jakiemuś cwaniakowi, który podpuści ich do strajku czy blokady, obiecując podzielić się kasą, którą mu w ten sposób pomogą wycyckać od jakichś „onych”.

Kiedy słyszę, z jaką pogardą i nienawiścią mówi polactwo o swoich przywódcach, to czerpię z tej nienawiści pewną nadzieję. Bo oznacza ona, że gdzieś w duszy wciąż kołacze się w tym gnojonym przez pokolenia polactwie sumienie. Że przeglądając się w swoich wybrańcach jak w lustrze, nie jest zadowolone z tego, co widzi. A to dobrze. To znaczy, że, gdyby tylko ktoś chciał tego spróbować, jest w nim iskra, którą można rozdmuchać.


*

Nie potrzebuję być wielkim prorokiem, by przewidzieć, że kiedy ta książka ukaże się w księgarniach, tematem numer jeden prasowych komentarzy i polemik będzie rosnąca popularność Leppera. Będzie się wskazywać na jej rozmaite przyczyny i spierać się, czy Leppera należy ostro atakować, co tylko przysparza mu wyborców, czy też starać się o jego ekscesach milczeć, co też mu w zwiększaniu popularności nie przeszkadza. I będzie nad tym wszystkim wisiało zadawane ze zgrozą pytanie: jak to możliwe? Zresztą, tak jest już teraz, choć na razie gotowość głosowania na tego osobnika deklaruje tylko jedna czwarta wyborców.

Cóż, Lepper nie jest tematem tej książki, ale stanowi wdzięczny przykład szeregu spraw, o których tu piszę. Osobiście patrzę na jego karierę dość spokojnie. Może dlatego, że wchodzę powoli w wiek, kiedy człowiekowi nie chce się już zbyt denerwować byle kim. Może wyszarpałem już sobie wystarczająco bebechów, obserwując, jak niepowstrzymanie, ku zgrozie ludzi przyzwoitych, rosły sondażowe słupki Kwaśniewskiemu, potem Millerowi. A może z tej przyczyny, że Lepper wydaje mi się niezłym pomysłem na śmieszną w gruncie rzeczy powieść. Wiem nawet, jak by się ona zaczynała. Rok 1992, czasy Olszewskiego, prezydent Wałęsa, aby zrobić premierowi na złość postanawia łaskawie zaszczycić swą uwagą grupkę zadłużonych chłopów, okupującą gmach ministerstwa rolnictwa. Lepper, wówczas jeszcze nikomu nieznany, zostaje wpuszczony na audiencję. Rozgląda się po Belwederze – fajne miejsce, myśli sobie, pożyłoby się chętnie tak, jak ci tutaj żyją.

A potem przyjmuje go Wałęsa. Lepper patrzy, słucha, i zaczyna kombinować. Więc to ten sławny Wałęsa. A czy on jest ode mnie bardziej przystojny? Czy on jest ode mnie mądrzejszy? Czy on jest ode mnie lepiej wykształcony, lepiej wychowany, czy w ogóle jest ode mnie w czymkolwiek lepszy? Na wszystkie pytania odpowiada sobie przecząco. Nie, obaj są takimi samymi chłopami z małych wiosek. Więc dlaczego, pyta w końcu Lepper sam siebie, on jest prezydentem, a ja nie? I z tej audiencji wychodzi człowiek zupełnie odmieniony, ogarnięty ambicją objęcia w Polsce władzy, którą przez następnych paręnaście lat będzie w pocie czoła realizował.

Dałbym sobie rękę obciąć, że tak to musiało wyglądać.

A może względny spokój, jaki zachowuję w obliczu perspektywy dojścia lepperowej mętowni do władzy wynika u mnie z przekonania, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło? Każdy menedżer wie, że kiedy firma wklei się w sytuację beznadziejną, najlepszym rozwiązaniem jest upadłość. W kraju, w którym więcej ludzi żyje z zasiłków niż z pracy trudno sobie wyobrazić zdobycie demokratycznej legitymacji dla reformy zasiłki te odbierającej. Znacznie łatwiej – bankructwo państwa w stylu argentyńskim. Po takim bankructwie motłoch może sobie wyjść na ulice, może demolować miasta, jak w Albanii, wybijać szyby i rozkradać towar z supermarketów, ale nie zmieni to faktu, że laba się skończyła, kasy nie ma i nie będzie. Potem można się będzie zabrać do sprzątania i budowy państwa na nowo, miejmy nadzieję, że lepiej, niż to zrobiono po upadku komuny. Powtarzam znajomym, że główną naszą korzyścią z zaangażowania się w wojnę w Iraku jest fakt, że nasi generałowie nabierają tam wprawy w zarządzaniu społeczeństwem pogrążonym w bezhołowiu i rozpadzie. Po upadku Leppera – a powinno na to wystarczyć kilka miesięcy, góra pół roku – będzie junta jak znalazł. (Tylko nie zapomnijcie w porę wycofać oszczędności z banków.)

No dobrze, teraz poważnie. Lepper to niewątpliwie samorodny polityczny talent: ambitny, pracowity, pojętny, dobrze odczytujący społeczne nastroje, a przy tym całkowicie amoralny. Wszystko, co w dobrym polityku najlepsze i zarazem najgorsze. Takie talenty rodzą się, zgodnie z rządzącym przyrodą prawem rozkładu losowego, zawsze i wszędzie – ale co z nimi dzieje się dalej, zależy już od konkretnego miejsca i czasu. Gdyby Lepper przyszedł na świat w Ameryce, ambicje popchnęłyby go na studia i zmusiły do intensywnej pracy, dzięki której zapewne dobiłby się w końcu fotela w Kongresie, nie wyrządzając krajowi specjalnych szkód ani nie przysparzając mu pożytku. Ale urodził się w Polsce, a czas jego aktywności przypadł na lata dziewięćdziesiąte ubiegłego stulecia, więc do realizacji swych marzeń o władzy nie potrzebował wiedzy, jaką można zdobyć na uniwersytetach, tylko zupełnie innych talentów.

Trafił akurat na konkretne polityczne zapotrzebowanie: potężny układ, którego istnienia możemy się z dużą dozą pewności domyślać z licznych oznak jego działania rozsianych po całych dziejach III RP, ma na swoje usługi ludzi wystarczająco mądrych, aby zdali sobie oni sprawę, że Miller zetrze się w rządzeniu jak intensywnie używana miotła, i część wyborców zechce oddać głosy na kogoś „spoza układu”, kogoś, kto wyda im się pogromcą nielubianych elit. Wniosek prosty i logiczny: trzeba mieć kogoś takiego w zanadrzu. Zresztą, tutejszy układ nawet nie musiał sam na to wpadać. Całą operację przećwiczono wcześniej w Rosji, tworząc niejakiego Żyrinowskiego – kto nie zauważa lustrzanego podobieństwa dyżurnego rosyjskiego nacjonalisty do szefa „Samoobrony”, ten chyba jest ślepy. W obu wypadkach mamy do czynienia z człowiekiem, który pozycję zdobył bluzgając soczyście wszystkim, których motłoch nie lubi, niejako w imieniu tegoż motłochu mówiąc w telewizji to, co wcześniej usłyszeć można było tylko pod sklepem z wódką. I który w parlamencie głosował dokładnie odwrotnie, niżby to wynikało z całego jego gadania – zawsze tak, jak było to na rękę władzy.

Nie spotkałem zwolennika „Samoobrony”, który by powiedział, że wiąże z Lepperem jakiekolwiek nadzieje na poprawę sytuacji. Pytani, co w tym człowieku widzą, ludzie ci odpowiadają zawsze jednakowo: on im pokaże! Cała popularność Leppera opiera się na przekonaniu polactwa, że jest to człowiek nielubiany przez tych, których ono nie lubi. To właśnie sprawia, że perswadowanie, iż Lepper nie ma programu, otacza się aferzystami i oszustami, że sam oszukuje, a nawet eksponowanie tego, że jest bardzo bogaty i że bogactwo to pochodzi z niejasnych, delikatnie mówiąc, źródeł, nie odnosi żadnego zauważalnego skutku. Wręcz przeciwnie – nie lubią go, upewnia się elektorat, i właśnie za to lubi swojego wodza jeszcze bardziej. Kiedy fornal czuje się na dziedzica bardzo rozgoryczony i chce się na nim zemścić, to zrobi mu kupę do studni – i nic go przy tym nie obchodzi, że wodę z tej studni piją nie tylko państwo, ale także i on ze swoją rodziną. Lepper jest w chwili obecnej taką właśnie lecącą do wspólnej studni kupą, zemstą polactwa na tym, co prasa nazywa „elitami”.

Zgodnie z opisanym już mechanizmem, gdy w grę wchodzą silne emocje, mózgi pozostają wyłączone. Trudno mi zrozumieć, że wśród tej rzeszy zwolenników Leppera żaden nie zadaje sobie pytania, jak to możliwe, że ich ulubieńcowi wszystko to, co robił, zawsze uchodziło bezkarnie? Swego czasu pewien rolniczy działacz, Marian Zagórny, wysypał na stacji, w ramach protestu, importowane zboże. Zaraz został zamknięty, osądzony, skazany i wsadzony do pudła. Po jakimś czasie, ułaskawiony z woli prezydenta, wyszedł na wolność. Spróbował urządzić blokadę przejścia granicznego. Policja, która wobec Leppera zawsze okazywała się kompletnie bezradna, tym razem sprawnie wyłapała wszystkie autokary ze zdążającymi ku granicy uczestnikami protestu, zanim zbliżyły się do granicy na kilkanaście kilometrów. Inny facet gdzieś na Śląsku nazwał publicznie przedstawicieli władzy „palantami”, i poszedł za to na parę miesięcy do pudła, choć ujął się za nim z całą swą propagandową potęgą Urban. A Lepper blokuje, wysypuje, rozrabia przez całe lata, bluzga ile wlezie – i nic.

Nie tylko, że jest zawsze bezkarny, że sądy jakoś się nie potrafią zebrać, a jeśli zbiorą, skazać, a jeśli już skażą, to na zapłacenie sześciu złotych czterdziestu groszy – ale jeszcze wytwarza wokół siebie jakieś przedziwne pole, tak, że nikt, kto się w tym polu znajdzie, nie może być za nic ukarany. Kiedy ktoś wstępuje do Leppera na służbę, zaraz sąd przestaje wyznaczać mu terminy rozpraw, czekając, aż sprawa się przedawni, prokuratorzy, którzy dotąd prowadzili jego sprawę, zostają skierowani do pilniejszych zajęć i chwilowo nie ma ich kto zastąpić i tak dalej. Brak zainteresowania ze strony sądów rekompensuje za to wielkie skupienie uwagi na „marszałku” (jak nazywają Leppera jego ludzie) przez media. Szczególne zasługi przez długie lata miała tu czarzasto-kwiatkowska telewizja państwowa (chyba dla kpiny zwana u nas „publiczną”). Ludowy przywódca wciąż pojawiał się na jej ekranie, gromiąc złodziei, utyskując nad krzywdą prostego człowieka, względnie doznając operetkowych prześladowań, w postaci, na przykład, demonstracyjnego założenia mu na przejściu granicznym kajdanek, które zdjął natychmiast po wyłączeniu kamery.

Nie chce mi się o tym rozpisywać, tym bardziej, że tę pracę wykonali moi koledzy z gazety, poświęcając całą książkę wyłuszczaniu, w jaki sposób tego osobnika wykreowano, skąd miał pieniądze na zbudowanie partii i tak dalej; można łatwo się domyślić, kto zapewnił mu ten glejt na bezkarne obrażanie ludzi, i co otrzymał od Leppera w zamian.

Moją uwagę zwraca co innego. Otóż politykom, biadolącym nad tym, że taki Lepper wdarł się przebojem do ich grona, że zaniżył standardy, przyczynił się do zdziczenia politycznych obyczajów i tak dalej, chciałbym zadać jedno pytanie. Brzmi ono: a co takiego zrobił Lepper, czego by przed nim nie zrobił w Polsce jakiś inny polityk, uważany za „cywilizowanego”?

Że plecie populistyczne androny? Ależ plotło je tutaj i plecie 90 procent polityków! W końcu to nie komuniści upowszechnili wśród polactwa przekonanie, dziś podzielane powszechnie, że peerel był krajem dostatnim i przyjaznym obywatelom, który dopiero „Solidarność” doprowadziła do ruiny. Na początku lat dziewięćdziesiątych czerwoni nie śmieliby z czymś takim publicznie wyskoczyć. Wyręczyła ich tak zwana „centroprawica”, która – podzielona, śmiertelnie skłócona i licytująca się, kto skuteczniej trafi w nastroje niezadowolonego elektoratu – od stonowanej i często uzasadnionej krytyki tego czy innego posunięcia Mazowieckiego czy Bieleckiego błyskawicznie przeszła do chóralnego wrzasku, że przez kapitalizm Polskę zniszczono, wyprzedano, rozkradziono i wpędzono w nędzę. Starzy pezetpeerowcy i zeteselowcy uderzyli w ten ton znacznie później, w wypadku SLD stało się to właściwie dopiero po przekształceniu sojuszu w jedną partię, w budowie której z premedytacją oparł się Miller na starych aparatczykach, odsuwając pozujących na nowoczesnych Europejczyków działaczy byłej SdRP. I, oczywiście, to ci starzy aparatczycy zgarnęli owoce ciężkiej propagandowej orki narodowych katolików i solidarnościowych radykałów. Ci ostatni, wykazując się właściwym swej formacji oderwaniem od rzeczywistości, nie raczyli zauważyć, że elektorat radykalny, owszem, w Polsce jest – ale że jest to elektorat programowo antysolidarnościowy i propeerelowski. Co zresztą logiczne. Jeśli taki, powiedzmy, Macierewicz, klarował polactwu, że po roku 1989 Polskę doprowadzono do ruiny, to polactwo bardzo logicznie dochodziło do wniosku, że trzeba głosować na komucha, a nie na Macierewicza, który swą wieloletnią działalnością w KOR-ze (strach przypomnieć: żydowsko-masońskim) przyczynił się do upadku socjalnego bezpieczeństwa peerelu. A że PSL i SLD z czasem się skompromitowały, nic dziwnego, że obiektem westchnień czcicieli peerelu stał się Lepper, zawsze znajdujący dobre słowo dla Gierka i jego polityki.

Że blokował drogi? Ależ blokowanie dróg za bilet do polityki posłużyło już w 1990 ówczesnym działaczom rolniczych związków. Jeden z nich zaledwie dwa lata później został ministrem rolnictwa. Co więcej, za ich czasów blokowanie dróg było całkowicie nielegalne. Za Leppera – rzecz dyskusyjna, bo wprawdzie zakazuje tego, teoretycznie, prawo o ruchu drogowym, ale z drugiej strony, pod naciskiem wspomnianych już działaczy rolniczych wprowadzono do ustawy taki oto kwiatek, że związki rolników mają prawo do prowadzenia protestów w formie ustalanej przez związki rolników. Jasno więc z tego wynika, że jeśli formą swego protestu wymyślą sobie związki rolników, dajmy na to, bicie ministra pięściami po głowie, też będzie to jak najbardziej zgodne z ustawą.

Że przewodził zbiorowym napaściom na gmachy publiczne, połączone z ich okupowaniem, obrzucaniem śrubami i workami z farbą oraz paleniem opon? A czy to kiedykolwiek dyskredytowało przywódców „Solidarności” z Marianem Krzaklewskim na czele? Więc co, jego zwyczaj bluzgania grubym słowem? Bez żartów! Modę na używanie w polityce ostrych epitetów wprowadzono już podczas „wojny na górze”. Miller, jak się już wspomniało, używał sobie na Buzku jak na przysłowiowej łysej kobyle; szmatławca Urbana, pełnego najgorszych plugastw, nie wstydzili się kłaść na swych biurkach czy przeglądać podczas nudnych sejmowych posiedzeń członkowie rządu, posłowie, senatorowie. Jakoś też styl tegoż szmatławca nie przeszkadzał w zapraszaniu jego redaktora naczelnego i wydawcy do telewizyjnych dyskusji na prawach autorytetu moralnego, a ludzie, uważający się za elitę, nie mieli żadnych oporów, żeby się pluskać w jego basenie i wspólnie chlać gorzałę.

Zresztą Lepperem, nawet gdy był jeszcze tylko małym opluskwiaczem, też się nie brzydzono. Z jednej strony, owszem, wytaczano mu jeden po drugim farsowe procesy o „lżenie i poniżanie” władz państwowych, ale z drugiej przedstawiciele tychże lżonych władz, na czele ze „szmaciarzem” Kwaśniewskim, nie widzieli powodu, by nie posyłać kurtuazyjnych delegacji bądź nawet przychodzić osobiście na zjazdy „Samoobrony”. Nic zresztą, nawiasem mówiąc, nie pokazuje dobitniej, czym różni się okrągłostołowa Polska od normalnego państwa. W Stanach Zjednoczonych nikomu do głowy by nie przyszło, że prawo może przewidywać karę więzienia za lżenie władzy. To jest wolność słowa: nie podoba ci się prezydent, możesz go krytykować. Chcesz go nazwać grubym albo plugawym słowem, trudno, wolność słowa jest dla każdego, a nie tylko dla tych, którzy potrafią z niej dobrze korzystać. Ale jeśli się tak zachowujesz, nie licz, że ktokolwiek szanujący się poda ci rękę, przyjmie w swoim gabinecie albo wpuści do liczącego się programu w telewizji. Prawo nie zabrania głupich, antysemickich filipik, na jakie kilkakrotnie pozwolił sobie prezes Kongresu Polonii Amerykańskiej Edward Moskal, ale zabrania ich przyzwoitość – w związku z czym pan Moskal nie jest i nigdy już nie będzie przyjmowany nawet przez gminnego radnego. Nie istnieje. Po prostu. Oczywiście, jak wszystko, także i ten mechanizm jest podatny na degenerację – dzięki przyzwyczajeniu do takiego traktowania ludzi łamiących zasady przyzwoitości (i oczywiście, dzięki budowanym latami wpływom lewicy w mediach) możliwa stała się w Ameryce „polityczna poprawność”, nieformalna cenzura życia publicznego, bardzo podobna do tego, co u nas z dużym powodzeniem usiłowała stworzyć michnikowszczyzna. Nie masz rzeczy pod każdym względem błogosławionej, jak mawiali starożytni.

Ale wracajmy do Leppera: jak na razie nie udało nam się znaleźć w jego zachowaniu niczego, co byłoby nową jakością. Bo o rzucaniu pomówień z sejmowej mównicy nie warto nawet wspominać. Przecież już w 1992 roku sam profesor Geremek, jeden z arbitrów elegancji, oskarżył z tego samego miejsca obalonego dopiero co premiera Olszewskiego, że przygotowywał zamach stanu. Kilka lat później innego premiera jego własny (nominalnie, oczywiście, bo faktycznie prezydencki) minister oskarżył o szpiegostwo na rzecz obcego mocarstwa. To naprawdę były zarzuty znacznie poważniejsze, niż sugerowanie Andrzejowi Olechowskiemu, że umożliwiał Talibom zaopatrywanie się w hodowanego w PGR Klewki wąglika czy też że w warszawskiej kawiarni ktoś dyskretnie wręczył mu dwa miliony dolarów w gotówce (nikt, heca kompletna, nie zwrócił uwagi, że najwyższy pozostający w obiegu dolarowy nominał to setka, więc łapówka ta musiała mieć postać dwóch ogromnych toreb typu „przemytniczka”). Ani ich nie udowodniono, ani nie odwołano, starym polskim zwyczajem zostawiając niezałatwioną sprawę „do przyschnięcia”.

Więc czego teraz chcecie od Leppera? Facet, wbrew potocznemu mniemaniu, nie obalił żadnego tabu, żadnej bariery – wszystkie były obalone już wcześniej. Okazał się tylko bardziej konsekwentny, bardziej skuteczny i bardziej pozbawiony skrupułów w korzystaniu z metod, które dały władzę kolejnym zmianom rządzących III RP. Był i jest taki sam jak one, tylko bardziej. I mam wrażenie, że jeśli społeczeństwo spogląda na swoich wybrańców z obrzydzeniem, bo widzi w nich swój własny portret – to dokładnie z tego samego powodu politycy spoglądają z obrzydzeniem na Leppera.

Może z tą poprawką że stanowi on nie tyle portret, co karykaturę. Jego „Samoobrona” jest niczym więcej, jak tylko groteskową karykaturą „Solidarności”, podobnie jak on sam – Wałęsy. Próbuje odwołać się do tych samych patriotycznych i wolnościowych emocji, powtórzyć tkwiące gdzieś w zbiorowej pamięci doświadczenie Sierpnia’80. Pewnie, że rocznicowe obchody bijatyki w Bartoszycach i nadymanie byle rozróby do rangi narodowej martyrologii wychodzą żałośnie, bo od czasów Sierpnia sytuacja Polski zmieniła się diametralnie – ale jednak wychodzą bo wielu Polaków zmiany tej nie może zrozumieć albo przyjąć do wiadomości.

Oczywiście, o świadomym odwoływaniu się do wzorca „Solidarności” nie ma mowy. W tych kręgach społecznych, do których się „Samoobrona” zwraca, sama nazwa „Solidarność” jest dziś wręcz znienawidzona, do tego stopnia, że kiedy znalazła się ona w nazwie funduszu emerytalnego założonego wspólnie przez związek zawodowy i szwajcarskie banki, trzeba było szybko to zmienić, bo klienci pluli na akwizytorów. Ale symbole sobie, a mit pozostaje żywy, choć nie uświadamiany. Mit wielkiego, narodowego ruchu, kierowanego przez charyzmatycznego przywódcę, który odsuwa od władzy okradającą naród szajkę. Wszelka polityka w Polsce, od 1989, stale się musi z tym mitem borykać, albo się w niego wpasowywać – częściej to drugie. Wiadomo, co się raz zdarzyło na poważnie, będzie się potem powtarzać jako farsa. Łatwiej, niż namawiać polactwo do kombinowania nad podatkami, programami i innymi szczegółami, odwołać się do „pamięci materiału”, do wizji tkwiącej głęboko w zbiorowej pańszczyźnianej podświadomości. Państwo, ten nasz folwark, który powinien nam dawać chleb, ochronkę i bandosiarnię, dostał się w jakieś złe, obce ręce. Stał się wrogą, nieprzejrzystą strukturą, która zamiast nam, służy jakiejś mafii, skrywającej na dodatek prawdę o sobie, a nawet sam fakt swego istnienia. Stąd w myśleniu polactwa poprawa sytuacji nie leży w reformach, w dorabianiu się, w budowaniu, w sprawnym zarządzaniu, czyli w tym, o czym myślą obywatele państw o długiej demokratycznej tradycji – ale w zdemaskowaniu tej mafii, obcej narodowi, wypędzeniu jej z folwarku, i zastąpieniu „swoimi”. Przez piętnaście ostatnich lat nic nie zapewniało politycznego sukcesu lepiej, niż „zdemaskowanie” rządzących – jako sługusów pazernego kleru, ukrytych Żydów, czy, po swojsku, „złodziei”. Wczoraj Moskwa, dziś Watykan/Bruksela/Izrael, niepotrzebne skreślić, oto najkrótsze streszczenie polskiej debaty publicznej po 1989. Nie Lepper to wymyślił. On tylko zrobił lepiej to samo, co inni robili gorzej. Załapał się na casting na „polskiego Żyrinowskiego”, ale wyrósł znacznie wyżej, niż to zapewne dopuszczali jego protektorzy. W ich planach miał pozostać tak, jak za czasów Millera, czy jak jego rosyjski pierwowzór, dziesięcioprocentowym marginesem, politykiem wiecznego protestu, oczywiście, protestu pozorowanego, który będzie głośno darł mordę i wznosił buńczuczne hasła, a po cichu wspierał władzę i żył w zamian za to w bogactwie. Ale te plany, oczywiście, nie przewidywały, że w ciągu niecałych trzech lat SLD tak obrzydnie się społeczeństwu, że nawet jego żelazny elektorat zacznie szukać innego wyraziciela swych interesów. Czy to znaczy, że Lepper urwał się swoim mocodawcom ze smyczy, czy też – co nakazywałaby elementarna ubecka rutyna – zachowali oni sobie dość „haków”, żeby mieć faceta pod kontrolą? Osobiście zakładam to drugie, ale czas pokaże.


*

O Lepperze wypisuje się teraz całe tomy politycznych i socjologicznych analiz, a tak naprawdę wystarczyłoby zacytować jedną anegdotę. Przewodniczący „Samoobrony” wystąpił kiedyś – wielu ludzi musiało to przecież widzieć – w popularnym talk-show Ewy Drzyzgi, gdzie, zapewne chcąc zmienić swój prostaczy wizerunek, poddał się egzaminowi specjalisty od savoir-vivre’u. Ma pan ważnego i godnego szacunku gościa, mówi egzaminator, i podjeżdża limuzyna, do której obaj wsiadacie. Gdzie pan sadza gościa, a gdzie siada sam? Lepper: gość siada za kierowcą, a ja obok. Nie, poprawia specjalista od dobrych manier, za kierowcą siada pan sam, a gościa sadza obok siebie. Na co Lepper protestuje stanowczo: ależ ja jestem politykiem, a polityk jest najważniejszy!


*

W gruncie rzeczy zgadzam się z tymi, którzy protestują przeciwko krytykowaniu „klasy politycznej”, „polityków” czy „elit politycznych” jako całości. Fakt oczywisty – czyniąc tak, wsadzamy do jednego worka tego, kto posyłał Rywina do Michnika i tego, kto usiłował tego pierwszego wytropić, tych, którzy psuli gospodarkę z tymi, którzy ją naprawiali, i tak dalej. I, rzeczywiście, umacniamy w ten sposób stereotyp, że wszyscy politycy są siebie warci, a skoro tak, to trzeba popierać tych, którzy twierdzą, że politykami nie są. Stąd potem takie idiotyzmy, jak pozytywny odbiór przez polactwo lepperowych zapewnień „my jeszcze nie rządziliśmy”. Trudno by znaleźć takiego durnia, żeby, mając do wykonania nawet prostą operację, nie zaraz tam trepanację czaszki – choćby tylko wycięcie migdałków, zdecydował się pójść pod nóż facetowi chwalącemu się, że nigdy jeszcze nikogo nie operował, choć, na logikę, tylko takiemu można na sto procent zaufać, iż nigdy ani jednej operacji nie sknocił. Ba, nie sądzę, żeby ktoś mechanikowi, który nigdy jeszcze tego nie próbował, powierzył naprawę swojego samochodu. A jednak ludzie, którzy podobnych głupstw nie zrobiliby nigdy, gotowi są beztrosko powierzyć naprawę Rzeczypospolitej ludziom, o których tak naprawdę nie wiedzą (i nie chcą wiedzieć, w tym problem) niczego, tylko dlatego, że oni jeszcze nie rządzili?

Odpowiedź, dlaczego tak się dzieje, jest prosta: bo „jeszcze nie rządziliśmy” znaczy tu tyle, co „nie jesteśmy złodziejami”. Utwierdzać ten stereotyp znaczy tyle, co robić u Leppera za „pożytecznego idiotę”. W porządku, jest to pułapka, i ja też w nią wpadam – ale z drugiej strony, ile razy mogę zastrzegać, że „niektórzy”, że „większość” i że głównie zachowują się tak politycy lewicowi, skoro lewicowi są u nas prawie wszyscy politycy, także większość tych, którzy nazywają siebie prawicą? (Nie, mili Państwo, to nie żadna moja obsesja, tylko po prostu stwierdzenie faktu. W takiej Ameryce, na przykład, odwrotnie, politycy tam nazywani lewicowymi u nas uchodziliby za skrajnych zwolenników „wilczego kapitalizmu”.) W końcu zrobi się to równie żałosne, jak uparte nazywanie przez media robiących zadymy kiboli „pseudokibicami”. Mam się naprawdę bawić w podobne zaklinanie rzeczywistości i pisać o „pseudopolitykach”, sugerując, że prawdziwi politycy powinni być inni, tylko że tych prawdziwych nie masz w naszej chacie?

Pewnie, pisząc o braniu przez lekarzy kopertówek krzywdzi się jakąś grupę tych, którzy przypadkiem nie biorą – i tak dalej, nie dłużmy listy przykładów. Ale na ogólną ocenę polityków pracują ci, którzy są najskuteczniejsi i odnoszą największe sukcesy, a dążenie do sukcesu wymaga podporządkowania się właśnie takim a nie innym regułom. A to z kolei wynika z takich a nie innych oczekiwań, jakie ma wobec swoich polityków społeczeństwo. Lepper jest jaki jest, bo trafnie zanalizował mechanizmy sukcesu swoich poprzedników i skopiował je w udoskonalonej formie – i baw się teraz w kombinowanie, czy pierwsze było jajo, czy kura, to znaczy, czy tacy ludzie nami rządzą, bo lepszych od nich polactwo zmiotło ze sceny politycznej, czy też polactwo tak zdurniało, bo od piętnastu lat jest przez kolejne ekipy władzy i opozycji karmione kłamstwami, populistycznymi bredniami i zwykłą głupotą?

Nie będę się w to wdawał. Robię unik, do którego mam prawo jako felietonista, i zwracam uwagę Drogiego Czytelnika, jakiego znaczenia nabrało w polszczyźnie przez ostatnich piętnaście lat samo słowo „polityczny”. „To są polityczne zarzuty”, broni się każdy prominent oskarżony o przekręty, i ma to znaczyć tyle, co zarzuty fałszywe, sfabrykowane, oszczercze, stanowiące element jakiejś brudnej, personalnej rozgrywki. „To była polityczna nominacja”, pisze gazeta i wszyscy wiedzą, że znowu nominowano na ważne stanowisko ignoranta, tylko dlatego, że jest czyimś kolesiem. „Decyzja polityczna” nie oznacza u nas wcale, jak w cywilizowanym świecie, decyzji zasadniczej, określającej, jaką wizją świata będzie się kierować władza w konkretnych przypadkach – tylko decyzję nie mającą merytorycznego uzasadnienia, podjętą w interesie koterii, a nie ogółu.

Mówimy partia, a w domyśle – sitwa. Tak polactwo widzi politykę, i, co ciekawsze, taką ją w gruncie rzeczy akceptuje. Nie gębą, ale konkretnymi decyzjami, zgodnie z wieloletnim przyzwyczajeniem, że w tym kraju rozsądny człowiek co innego mówi, a co innego robi. Ciekawą zmianą, jaką przyniosły ostatnie lata, jest znacznie większe niż kiedykolwiek zainteresowanie mieszkańców naszego kraju osobistym wstępowaniem do partii politycznych. W początkach bowiem ustrojowych przemian liderzy byłej opozycji, mając wciąż w umysłach te legendarne dziesięć milionów obywateli, które pono należały do NSZZ po sierpniu 1980, byli przekonani, że jeśli tylko utworzą partię, to z punktu stanie się ona partią masową – i strasznie się nacięli. Nic podobnego nie nastąpiło. Do neo-Solidarności, która na mocy układu Okrągłego Stołu była zupełnie nowym, od zera rejestrowanym związkiem, a nie tą „Solidarnością” sprzed lat dziewięciu, nie chciała wstąpić nawet jedna piąta tego, co dawniej (jeśli tych dziesięć milionów było prawdą – ale niech to sprawdzają historycy), choć członkostwo w związku zawodowym dawało profity. Postsolidarnościowe partie właściwie zawsze pozostawały kadłubkami, przyciągającymi jedynie garść pasjonatów pracy społecznej i urzędników administracji publicznej, bo tak się niefortunnie złożyło, że powstawały one „od góry”, zakładane przez polityków rządzących. PSL twierdziło wtedy, że ma kilkadziesiąt tysięcy ludzi, rachując po starych kwitach wszystkich, którzy się nie wypisali, ale gdyby uwzględnić tak minimalny przejaw partyjnej aktywności, jak płacenie składek, liczbę tę na pewno trzeba by poważnie zredukować.

Łezka mi się zakręciła w oku, gdy z jakiejś zawodowej przyczyny – nie pamiętam już, do czego konkretnie było mi to potrzebne – musiałem liznąć odrobinę wiedzy o organizacjach społecznych w przedwojennej Polsce. Boże mój, wynika z tego, że co drugi Polak wówczas gdzieś należał, a wśród tych z górnej półki – każdy do kilku stowarzyszeń i organizacji jednocześnie. Jak w Ameryce! Różne towarzystwa gimnastyczne, ziemiańskie, przemysłowe, rolnicze, edukacyjne, kółka i komitety, stowarzyszenia krzewienia tego albo tamtego, robotnicze uniwersytety, spółdzielnie, związki, akcja katolicka, ligi na rzecz i przeciwko… Partie polityczne były w tym wszystkim tylko emanacją potężnych, spontanicznych ruchów społecznych, zakorzeniały się w dziesiątkach i setkach mniejszych i większych organizacji, prowadzących w duchu endeckim, ludowym czy socjalistycznym codzienną, przyziemną, potrzebną prostym ludziom działalność.

Po pół wieku socu czyta się o tym jak o Żelaznym Wilku – wszystko zostało zniszczone, zdeptane, rozpędzone, a ludziska pozaganiani każdy do swojej zagrody, w której siedzi, szczerząc nieufnie kły na wszystkich dookoła i usiłuje się nie wychylić, bo jak się kończy wychylanie, wiadomo. Problem nie na tym nawet polega, że całą tę infrastrukturę, która zamieszkujących pewien obszar i używających tej samej mowy tubylców przemienia w społeczeństwo, tak brutalnie komuniści zniszczyli, ale na tym, iż wcale ona nie odrasta. Bo wydaje się nikomu niepotrzebna. Kto, poza garstką nawiedzonych, działa u nas społecznie? Kto by chciał wiązać się z sąsiadami w jakąś kooperatywę czy spółdzielnię, na jakich opiera się całe rolnictwo Niemiec i Francji? Dzięki takim kooperatywom tamtejsze chłopstwo nie klnie na zawyżających ceny pośredników, bo samo trzyma w garści hurt swoich wyrobów. Ale dzisiejszy polski chłop woli raczej kląć, niż pogodzić się z myślą, że zarobi na nim sąsiad, a peeselowska nomenklatura z SKR-ów wręcz się przed powrotem autentycznej spółdzielczości broni rękami i nogami, bo uczyniłoby to ją całkowicie zbędną.

Zresztą, znam historię pewnego młodego, energicznego sadownika, który usiłował rozkręcić kooperatywę i sprzedawać jabłka do Anglii – zainteresowanie owszem, ceny całkiem niezłe, tylko jeden warunek, że pakowane do skrzynek jabłka mają być przebrane pod względem jakości i rozmiarów. Ale gdzie tam chytremu chamusiowi przetłumaczysz: miałby wyrzucać, rezygnować z paru groszy więcej, tylko dlatego, że zgnite? A upchnie jakoś, przecież nie sprawdzą, który konkretnie z uczestników interesu podrzucił zgniłka. Anglicy rzeczywiście nie sprawdzali, po prostu, kiedy raz i drugi dostali skargi od swoich klientów, kazali się całować w zaplecze i tak się cała historia skończyła. Ten facet już na pewno drugi raz nie będzie kombinować, żeby cokolwiek wspólnie z innymi rozkręcać – i na pewno nie znajdzie zbyt wielu naśladowców.

Polactwo przez pół wieku było brutalnie karane za każdy przejaw społecznego instynktu, za solidarność, współpracę, inicjatywę – a nagradzane za barani posłuch i bierność. Przez cały ten czas sączono mu w uszy, że wolno ewentualnie upominać się o „bolączki”, ale o sprawy poważne, prawdziwe, dotyczące wszystkich, to ani się waż! Nawet w sferach, od których z samej ich natury należałoby wymagać większej publicznej aktywności, pokutowała moda na szpan „nie zawracajcie mi głowy polityką” (za peerelu „polityką” było, hasłowo, wszystko, co się nie podobało partii) czy „phi, dla mnie Tygodnik Mazowsze to taka sama prymitywna indoktrynacja jak Trybuna Ludu”. Czegóż chcieć od pańszczyźnianych, u których socjalistyczna tresura dokładała tylko swoje do bierności i nieufności zapisanej w genach?

Zgodnie z „prawem Ziemkiewicza” finansowanie partii politycznych w końcu wzięło na siebie państwo (żadna zakichana łaska, zważywszy, że robi to za nasze pieniądze), bo sami obywatele nie potrzebują ich ani za grosz. Tych, którzy gotowi byli się zapisać, liczyło się kiedyś na palcach jednej ręki, ale gotowych zapłacić naprawdę groszowe składki była wśród nich średnio połowa. Podobna niechęć płatnicza charakteryzowała członków związków zawodowych – dać się ewentualnie skrzyknąć na jakiś strajk, to owszem, ale tylko w sprawie „bolączek” naszej firmy. To nie jest Ameryka, gdzie wsparcie datkiem kampanii wyborczej bliskiego sercu kandydata czy to do Rady Szkolnej, czy do Białego Domu, jest gestem oczywistym. Tu demokracja jest czymś obcym, zadekretowanym. Ma być, to niech sobie będzie, ale mnie nic do tego. Partie polityczne z niczego tu nie wyrastają, przypominają grupki spadochroniarzy zrzuconych w jakiś zupełnie sobie obcy kraj – i same zwykle traktują ten kraj jak podbity, łupiąc go po zwycięskiej kampanii bez cienia skrupułów, a tubylcy w najlepszym wypadku okazują im obojętność, uważając za zło konieczne.


*

Nawiasem mówiąc, jak niesamowicie powoli zmienia się ludzka mentalność – a żeby być ścisłym, nie zmienia się w ogóle, tylko biologia sprawia, że po jakimś czasie ludzie ukształtowani na nowszy sposób zaczynają mieć statystyczną przewagę – miałem okazję dobitnie przekonać się podczas zbierania podpisów pod „społecznym projektem konstytucji”, firmowanym przez „Solidarność”. Z tym projektem to był zresztą osobny kryminał; napisali go naprawdę dobrzy konstytucjonaliści, po czym jakieś młotki z komisji krajowej „poprawiły” projekt, wpisując do niego przywileje dla siebie jako zawodowych związkowców. W efekcie wyszedł żałosny knot, nie nadający się na konstytucję państwa w najmniejszym stopniu, przeciwko czemu eksperci nie odważyli się zresztą publicznie zaprotestować. W końcu związkowcy po pierwsze uosabiali Lud, więc musieli mieć rację, a po drugie stanowili „realną siłę polityczną”, czyli mieli rację w dwójnasób – podczas gdy eksperci byli tylko jakimiś tam inteligencikami, za którymi nikt poważny nie stał.

Tak czy owak, sprawa wzięła w łeb bynajmniej nie z tego powodu. Pod owym projektem zamierzano zebrać jakieś dziesięć – piętnaście milionów podpisów i przytłoczyć nimi zdominowany przez SLD-PSL parlament. Rzecz wydawała się zupełnie realna. Centroprawica wypadła wtedy z parlamentu nie tyle z niechęci wyborców, co poprzez rozbicie ich głosów, gdy się te głosy zsumowało, wychodziło całkiem sporo; związek miał rozbudowane struktury i etatowych pracowników, a na dodatek można było liczyć na poparcie proboszczów. Wydawało się, że zakładany wynik jest w zasięgu ręki. Tymczasem skończyło się na jakimś, jeśli mnie pamięć nie myli, milionie i paru tysiącach podpisów – mniej w każdym razie, niż „Solidarność” oficjalnie liczyła sobie członków.

Oczywiście, jako zagorzały wróg zawodowych związkowców, nie brałem w całej sprawie udziału, ale nagadałem się z kolegami, którzy usiłowali te podpisy zbierać. Byli zszokowani i przerażeni. Od zmiany ustroju minęło wtedy dobre pięć lat, a tymczasem ludzie proszeni o podpis po prostu chowali się we własne buty. Przepraszali, błagali, żeby ich zrozumieć, tłumaczyli: syn jest na studiach, nie mogę go narażać. Rodzinę mam za granicą, jak mi zabiorą paszport, to koniec, nigdy się z nimi nie zobaczę. Choruję, nie mogę ryzykować, że mi odbiorą świadczenia. Myślicie państwo, że żartuję? Szczerze mówiąc, ja też nie mogłem uwierzyć, ale mam do tych, którzy mi to opowiadali, zaufanie. Ludziska bali się złożenia podpisu pod czymś, co wydawało się niemiłe dla władzy, niczym diabeł święconej wody. Niby tam ustrój się zmienił, ale polactwo w to tak naprawdę nie wierzyło.


*

Skoro wspomniałem o tej szczególnej formie organizacji społecznej, jaką są związki zawodowe, to parę słów na ten temat. Związek zawodowy to po prostu gang – taki sam, jak łysole w dresach, którzy wymuszają haracze od restauratorów i sklepikarzy. Kieruje się jedną zasadą: swoim ludziom załatwić jak najwięcej. Wywalczyć, żeby pracowali jak najmniej za jak największe pieniądze, i żeby mieli, ile się tylko da, dotacji, subwencji i przywilejów branżowych. Interes ogółu obchodzi związkowca tyle co zeszłoroczny śnieg, bo to nie jego interes – co niektórzy potrafią nawet z całym cynizmem otwarcie i publicznie powiedzieć, jak ongiś szef górniczej „Solidarności” (zapadło mi w pamięć, bo cynizm tej wypowiedzi w szczególny sposób zderzył się z historyczną nazwą związku). Od prostych gangsterów różnią się tylko tym, że nie trudzą się wymuszaniem haraczu od każdego z nas z osobna – robi to za nich rząd, a oni tylko biorą swoją dolę z budżetu państwa, dzięki czemu nieoświecone w takich kwestiach masy w większości w ogóle nie zdają sobie sprawy, że to one im płacą.

Ale, generalnie, w państwach cywilizowanych związki zawodowe spełniły jedną pożyteczną cechę: dały możliwość awansu ambitnym energicznym ludziom ze społecznych nizin. Stanowią jakby drabinę awaryjną, po której może się wspiąć do warstw wyższych ktoś, kogo nie predestynuje do tego ani urodzenie, ani majątek, ani talent, ale kto mimo wszystko jest na tyle energiczny, że zepchnięty na dół społecznej drabiny byłby niebezpieczny. A może, zamiast o drabinie, powiedzmy raczej o wentylu. W każdym ustroju społecznym, jakkolwiek jest on ustawiony, jakaś liczba ludzi o przywódczych zdolnościach i ambicjach nie może spełnić swych aspiracji w panującym systemie. Zablokowani na nizinach, swą szansę widzą w buntowaniu tych, którzy znaleźli się tam razem z nimi. I jeśli takich ludzi zbierze się za dużo, to po prostu rozsadzają system.

Dlatego dla społeczeństwa jest bardzo korzystne, aby przywódcy potencjalnego buntu mieli szansę się zawczasu skorumpować i przejść do klas wyższych. Jak w dawnej Rzeczypospolitej Obojga Narodów, gdzie tak łatwo było sprytnemu mieszczaninowi lub chłopu wkręcić się w szeregi szlachty (patrz: „Liber chamorum”), że nigdy tu żadne wojny chłopskie ani ruchawki nie wybuchły, bo każdy polski potencjalny Pugaczow od razu przechodził na drugą stronę.

Tylko że w III RP i ten mechanizm schrzaniono. „Solidarność” była związkiem zawodowym. Uzyskawszy wpływ na władzę, kierowała się interesem swoim, jako związku, a nie kraju, co może oburzać, ale w końcu jest zrozumiałe. Przyznała sobie rozmaite przywileje – patrz wyżej. Ale dlaczego żaden osioł nie pomyślał, żeby przynajmniej zastrzec te przywileje tylko dla tych związków, które w chwili ich uchwalania już istniały?

W Niemczech czy Francji jest kilka dużych central związkowych, i oczywiście też szkodzą one państwu, ale to nic w porównaniu z tym, co dzieje się u nas. U nas wystarczy skrzyknąć dziewięciu kumpli, zarejestrować się jako grupa inicjatywna – i już korzystasz z tych samych przywilejów. Rozmawiałem kiedyś z osobą której zaproponowano uzdrowienie miejskiego ośrodka kultury – instytucja pogrążona była od lat w degrengoladzie totalnej, kosztowała miasto straszne pieniądze i nikt nie potrafił jej uporządkować; powiem od razu, że wspomniana osoba też nie dała rady. Z prostej przyczyny. Ośrodek ów zatrudniał 117 pracowników, i, co gorsza, działało w nim 11 związków zawodowych. Nie można było zwolnić nikogo (z arytmetyki może się Czytelnikowi wydawać, że siedmiu jednak wywalić się dało. Wyjaśniam: tych siedmiu nie było wcale takimi frajerami, po prostu ich chroniły zaświadczenia lekarskie o przewlekłych chorobach i udzielone na ich podstawie długoterminowe urlopy zdrowotne).

Już w roku 1993 działało w Polsce 1500 związków zawodowych, w tym 200 ogólnopolskich. O kilkunastu związkach pasożytujących na górnictwie już pisałem. W PKP, na przykład, pensje działaczy 16 związków zawodowych wynosiły wtedy kwartalnie 8,5 miliarda ówczesnych złotych, a ich rachunki telefoniczne – ponad miliard. W „Polskiej Miedzi” co miesiąc wypłacano działaczom 11 związków ponad miliard. To stare dane, potem związkowcy sprytniej już się ze swymi zarobkami ukrywali – ale jeśli ktoś założy, że z roku na rok było coraz lepiej, to uznam go za nastawionego do życia z przesadnym optymizmem. Ustawa określa, że związkowców ma obowiązek utrzymywać firma – musi płacić im pensje, zwracać za telefony i faksy, udostępniać służbowe pomieszczenia. Jeśli to firma prywatna, płacimy za to wszystko jako konsumenci, bo przecież te koszty znajdują się w cenach. Jeśli państwowa – płacimy jako podatnicy. Nic dziwnego, że zaroiło jak nigdzie na świecie odpasionymi zawodowymi obrońcami ludu, którzy nie dość, że na nas pasożytują, to jeszcze w imię egoistycznych interesów swoich gangów rozwalają nam krok po kroku państwo, jak kiedyś szlacheckie sejmiki i konfederacje.

Na tę kanadę obrońców robotników z zazdrością patrzyli działacze związków rolniczych – oni nie mieli kogo zobowiązać do płacenia im związkowych pensji, chyba siebie samych. Ale szybko wpadli na inny pomysł: żeby tzw. ubezpieczenia społeczne rolników wydzielić z ogólnej puli i założyć taki mały wsiowy zusik. A na tym już można pasożytować. Mniejsza o posadki – chociaż jeśli ktoś z Państwa pokaże mi jeden sensowny argument, po co Kasie Rolniczych Ubezpieczeń Społecznych pięćdziesięcioosobowa rada nadzorcza, to dostanie symboliczny talon na balon. Zresztą, co tam gadać o radzie nadzorczej: nie ma w ogóle żadnego powodu dla istnienia osobnej kasy rolniczej. Przecież gdyby chodziło tylko o to, żeby rolnicy płacili mniejsze składki, bo na normalne ich ponoć nie stać (nawet tych, co mają trzysta hektarów?!), to spokojnie można by załatwić sprawę wewnętrznym rozporządzeniem w ramach ZUS-u.

KRUS był potrzebny, oczywiście, do czego innego – do tego, by wydzielić z niego tak zwany „fundusz składkowy”, zasilający rolnicze organizacje. Ot, jeszcze jeden pomysł, by, mówiąc Szpotem, w ten socjalistyczny system rurek, którymi państwo przelewa od-do konfiskowane obywatelom pieniądze, swój prywatny wkręcić kurek. Tylko, jak zwykle, zgubiła chłopstwo pazerność – ustaliło sobie składki na tak absurdalnie niskim poziomie, że sprawa w końcu nabrała rozgłosu, narastającego z każdym rokiem. A rozgłos jest dla tego typu interesów bardzo niewskazany.

Gwoli uczciwości trzeba przyznać polactwu, że, jak jasno wynika z sondaży, od dawna nie ma już co do zawodowych związkowców złudzeń – zaufanie, którym ich obdarza, i respekt, jakim ich darzy, nie różni się od tego, co czuje do polityków.


*

Ale zacząłem przecież ten wątek od stwierdzenia, że coś się zasadniczo zmieniło. Otóż – w piętnaście lat po ustrojowej Wielkiej Przemianie skłonność mieszkańców naszego kraju do zapisywania się do partii politycznych okazuje się nieporównywalnie większa, niż u początków III RP. Z tym, że dotyczy ona tylko tych partii, które akurat wygrywają w sondażach.

Przed laty miałem okazję uczestniczyć w pewnym spotkaniu przygotowanym przez Grupę Windsor – było to coś jakby warsztaty dla polskich prawicowych polityków, prowadzone przez brytyjskich konserwatystów. Pamiętam, jak podczas dyskusji zabrał głos Ludwik Dorn, opowiadając o losach Porozumienia Centrum. W pewnym momencie, mówił, kiedy partia była uważana za tę właśnie, która będzie rządzić Polską, zaczął się masowy napływ chętnych, nagle się ich zapisało aż piętnaście tysięcy i zaczęliśmy nad tą masą tracić kontrolę – na szczęście udało nam się w porę wprowadzić procedury weryfikacji i dwóch trzecich się pozbyć. W tym momencie wszyscy Anglicy, jak jeden mąż, popatrzyli ze zdumieniem na tłumacza, a ten w swej kabinie rozłożył szeroko ręce i pokręcił głową, że nic nie pochrzanił, tylko dokładnie przetłumaczył to, co zostało powiedziane.

Aż piętnaście tysięcy ludzi – początek lat dziewięćdziesiątych. W parę miesięcy po tym, jak wskutek upadku sondażowych notowań partii Leszka Millera „Samoobrona” zaczęła wychodzić na prowadzenie w rankingach, zapisało się do niej, jak w wywiadzie dla jednego z tabloidów oznajmił triumfalnie sam przewodniczący, sto tysięcy nowych członków.

Sto tysięcy! Może „marszałek” przesadził, może nas buja? Może. Ale skłonny jestem wierzyć, bo nieco wcześniej działacze SLD przyznali się, że około stu tysięcy członków ubyło z ich szeregów, nie tyle wskutek weryfikacji, co wskutek niezłożenia na nowo deklaracji członkowskich. W chwilach swej potęgi SLD twierdził, że skupia 150 tysięcy ludzi – wynika więc z tego, że wraz z załamaniem popularności partii dwie trzecie organizacyjnego pogłowia dały sobie z nią spokój.

Zapewne nie wszyscy poszli do Leppera. Skądś się przecież także musiały wziąć masy szturmujące drugą partię liderującą w sondażach, Platformę Obywatelską. Platformersi co prawda nie pochwalili się konkretnymi liczbami, ale i u nich, sadząc po informacjach prasowych, ruch musiał być zbliżony. Wielokrotnie większy niż w opisywanych przez Dorna pionierskich czasach PC.

Niestety, może od długoletniej dziennikarskiej orki scyniczniałem, co, jak się zdaje, jest w tym fachu chorobą zawodową – ale nie potrafię w sobie skrzesać radości, że oto tak wielu moich rodaków wreszcie poczuło potrzebę działalności publicznej, że chce się twórczo zaangażować w demokrację, w rozwój kraju, coś z siebie dać innym. Fakt, że nabór dotyczy tylko partii mających szansę na dorwanie się do koryta, a te, które od koryta odpadają, więdną, dowodzi jasno, że polactwo zapisuje się do partii po to, aby się załapać na dobrą fuchę. Przez piętnaście lat rządzący stale i stale zwiększali liczbę stołków obsadzanych z partyjnej nominacji. Zawłaszczali na ten cel coraz to nowe obszary – samorządy, instytucje komunalne, rady nadzorcze w kasach chorych, sądowych ławników i co tam jeszcze. W Warszawie, kiedy rządząca miastem UW z AWS została wskutek partyjnych rozłamów i zmiany sojuszy zastąpiona koalicją PO z SLD, wymieniono nawet dyrektorów miejskich basenów. Jeszcze parę kroków w tym kierunku, a partyjnej nominacji wymagać będzie nawet stanowisko babci klozetowej.

Aż fakt, że kto należy, ten może liczyć na stołek, został przez znaczną część społeczeństwa zaakceptowany. Może niechętnie, jak akceptowało się reguły rządzące krajem za komuny, na zasadzie trudno, tak jest i inaczej nie będzie, trzeba się przystosować, ale w każdym razie – został zaakceptowany. Partia polityczna to sitwa, której głównym zadaniem jest popieranie swoich ludzi w zajmowaniu stanowisk – od tych najważniejszych po najniższe. Jeśli jesteś wobec partii, a zwłaszcza jej kierownictwa, wierny i lojalny, to partia ci się odwdzięczy. Jak za dawnych, peerelowskich czasów. Tyle tylko, że wtedy partia była jedna, a teraz ma człowiek straszny stres, którą obstawić.

Загрузка...