Niewiele rzeczy charakteryzuje zbiorowość lepiej, niż to, jakich bohaterów czci. Dla polactwa, bez dwóch zdań, największym bohaterem przeszłości jest dzisiaj Edward Gierek. I nie powinno to zaskakiwać nikogo, kto rozumie, że trzonem dzisiejszej, zdegenerowanej polskości jest przedziwny amalgamat folwarcznego chamstwa z tym, co zdołało ono kiedyś podpatrzyć u panów – a najłatwiej było fornalom podpatrzyć i skopiować to, co najgorsze.
Otóż i bez Gierka mieliśmy już w naszej historii bohatera, do którego wstyd się przyznawać, a który otoczony został tak wielkim i spontanicznym kultem, że jego ślady przetrwały kilka wieków. Nie ma wprawdzie pomników, nie nadaje się jego imienia szkołom – ale to wszystko mało ważne, bo cześć, na jaką sobie u narodu zasłużył, uwieczniona została w materiale twardszym od spiżu. W języku.
Ów bohater to „król Sas”. Epoka „króla Sasa” pozostała w polszczyźnie przysłowiową krainą szczęścia i świętego spokoju. „Jak za króla Sasa” znaczy tyle co „jak w złotym wieku”. Kim był ów król, któremu wdzięczni potomni zbudowali w swej mowie – w pewnym momencie będącej jedynym, co im zostało – taką dziękczynną świątynię? Zwycięskim wodzem, jak Jan III, któremu za wojenne przewagi nad bisurmany dziękowało całe zachodnie chrześcijaństwo z Papieżem na czele? Wielkim budowniczym, jak Kazimierz, który odziedziczył państwo w stanie rozsypki, a uczynił je mocnym i zasobnym (ostatni nasz władca, zauważył satyryk, który zostawił Polskę w lepszym stanie niż ją zastał)? Może przynajmniej mecenasem kultury i sztuki, jak, średnio skądinąd udany, Stanisław August?
Nic z tych rzeczy. O Auguście III Sasie, bo o nim to mowa, historycy nie mają do powiedzenia absolutnie nic dobrego. Wybrany pod rosyjskimi bagnetami, większość czasu spędzał w ogóle poza Polską, polował, ucztował, a sprawami państwa nie zajmował się w najmniejszym stopniu, bo i zresztą był za głupi, by je ogarnąć. Za jego czasów państwo polskie zgniło, a społeczeństwo rozprzęgło się do cna – nie doszedł do skutku bodaj jeden Sejm, obce wojska łaziły po Rzeczypospolitej niczym po rozgrodzonym pastwisku, prowadząc rekwizycje i wybierając rekruta, król Prus bezkarnie zasypywał kraj fałszywą monetą, doprowadzając do ruiny gospodarkę, szczytów sięgnęła magnacka samowola, prawo przestało istnieć wobec przekupności sędziów i braku egzekucji, a ze świetnej niegdyś armii pozostało tyle akurat, co na oficjalne parady i pogrzeby. Powszechnie sprzedawano i kupowano wszystkie publiczne godności, urzędy, stopnie oficerskie, a czym nie kupczono, to puszczano w karty – władza nie istniała, panowało ostatnie bezhołowie i anarchia. Raj na ziemi! Za króla Sasa jedz, pij i popuszczaj pasa, chwaliły te czasy następne pokolenia.
Oczywiście, za te radosne zapusty przyjść musiał w końcu rachunek. Zmówili się tyrani, żeby ukrzyżować wolność – czyli, mówiąc mniej poetycko, a bardziej w zgodzie z faktami, trzy ościenne mocarstwa po prostu zapukały w mapę i wygniła Polska wysypała się z niej jak próchno. Ale to już nie była wina króla Sasa. Broń Boże! On, chłopina, rządził jak się należy, za jego czasów to się żyło. Zło przyszło potem.
Gierek, miernota z partyjnego aparatu, zasłużył sobie na wdzięczną pamięć polactwa dokładnie w ten sam sposób. Odziedziczył peerel już w czasach, gdy permanentny kryzys socjalizmu i wyczerpanie przez ten system możliwości rozwoju stawało się oczywiste, ale naturalnie nie zdawał sobie z tego sprawy ani nie był w stanie wyobrazić sobie skutecznej rady. Gdyby miał niezbędną ku temu porcję wiedzy i rozumu, nie zaszedłby przecież w kompartii tak wysoko. Odziedziczył państwo po siermiężnym Gomułce, komuniście z pokolenia wojennego, o wyglądzie gnoma z normańskich sag, który „sporty” (najgorsze peerelowskie sierściuchy bez filtra – wyjaśnię młodym Czytelnikom) dla oszczędności dzielił żyletką na pół i palił je w fifce, narodowi fundował mikroskopijne mieszkanka ze ślepymi kuchniami i chciał go wyżywić domowymi kiszonkami, a gdy słyszał o marnowaniu cennych dewiz na import tak niepotrzebnych luksusów jak prawdziwa kawa, popadał w autentyczną wściekłość: ludziom pracy zbożówka w zupełności wystarcza!
Gierek, którego plusem było, że widział za młodu kawałek cywilizowanego świata – pracował jako górnik w Belgii – z punktu zyskał sobie miłość aparatu, pozwalając na używanie życia, o jakim za czasów ascetycznego piernika nie mógł ten aparat marzyć. A, jak już wspominaliśmy, dla fornala, którego marzenia tak prosto i celnie streścił Wyspiański („złota wór wysypie ludziskom przed ślipie, postawie se pański dwór”) partyjna kariera traciła połowę uroku, jeśli nie mógł zewnętrznymi oznakami zbytku udokumentować swej wyższości nad tymi, spomiędzy których ledwie parę lat wcześniej się był wyawansował. Za Gierka zaś mógł wreszcie zacząć korzystać z nagrabionego dobra i uprzywilejowanej pozycji, pobudować sobie „pańską” willę, oraz, rzecz też nie bez znaczenia, rozwieść się z roztytym, koszmarnie ubranym baleronem, w jaki zmieniła się towarzyszka żona zapoznana swego czasu na rozkułaczaniu czy innej zetempowskiej imprezie, i wziąć sobie młodą laskę; pruderyjny Gnom za takie braki w socjalistycznej moralności bezlitośnie wywalał z KC. Ale reformatorskie ambicje pierwszego sekretarza szły dalej. Nie tylko aparat, ale cały lud pracujący miast i wsi niech zazna trochę Zachodu. Zbudujemy drugą Polskę – że niby, nowoczesną i dostatnią – rzucił hasło pierwszy sekretarz i tak zaczęła się dekada względnego luksusu; względnego, bo będącego luksusem tylko w porównaniu z czasami Gnoma. Oczywiście, ten gierkowski dobrobyt, co wie każdy człowiek jako tako znający sprawy, a czego polactwo do dziś nie chce przyjąć do wiadomości, polegał był wyłącznie na przejadaniu kredytów.
Przy czym chodziło, to ważna sprawa, którą trzeba wyjaśnić, nie tylko o te sławne pożyczki zagraniczne, których Gierek nabrał i z których wiele spłacamy jeszcze dzisiaj (jakie owoce najbardziej lubi Gierek? Zielune pożyczki – jeszcze jeden dowcip zapamiętany z podsłuchiwania rozmów Taty). Owszem, stanowiły one jedną z ważnych przyczyn załamania się peerelowskiej gospodarki. Sowiet pozwolił na zaciągnie kredytów, uznając peerel za swego rodzaju poletko doświadczalne nowej polityki „odprężenia”. A Zachód udzielał ich chętnie, prawdopodobnie zdając sobie sprawę, że ekonomicznie na tym nie zarobi, ale politycznie tak. I faktycznie, uzależnienie się peerelu od zachodnich banków przyniosło istotne konsekwencje – aby uprościć sobie kontakty z Zachodem, gierkowszczyzna ratyfikowała międzynarodowe traktaty o prawach człowieka, na co potem, legitymizując swe prawo do istnienia, mogły powoływać się ruchy opozycyjne. Obawa przed utrudnieniami w wyciągnięciu z Zachodu kolejnej transzy kredytu kazała jej też wziąć na nieco krótszą smycz ubecję. Ludzi, którzy otwarcie ogłaszali antypeerelowskie materiały nękano aresztowaniami, niszczono materialnie zakazami pracy, nachodzono, demolowano im mieszkania i samochody, nasyłano zbirów i aktywistów z SZSP, od czasu do czasu bito – ale nie strzelano im już w potylice, z czego dzisiaj niektórzy usiłują zrobić jeszcze jeden liść w laurowym wieńcu dla Gierka. Bez tej wymuszonej kredytami względnej pobłażliwości dla opozycji strajki roku osiemdziesiątego wypaliłyby się tak, jak dziesięć lat wcześniej, i skończyły na jakichś guzik wartych „dodatkach drożyźnianych” i wciągnięciu paru utalentowanych przywódców w partyjno-związkowe tryby, które prędzej czy później pomiażdżyłyby ich jak Goździka, robotniczego lidera z października 1956.
Liberalizacja systemu była zresztą hasłem w czasach gierkowskich żywym nie tylko w kręgach „opozycji demokratycznej”, czyli tych, którzy bądź zdali sobie sprawę, że PZPR-u zreformować się nie da i zaczęli swe poszukiwania prawdziwego socjalizmu w opozycji do kompartii, bądź też za nazbyt literalne czepianie się marksowskich obietnic wobec „ludu” zostali po prostu z tejże kompartii wyrzuceni. Liberalizacja chodziła po głowie także ludziom osobiście głęboko wobec komuny lojalnym, partyjnym literatom czy środowisku skupionemu wokół „Polityki” i Mieczysława F. Rakowskiego. Postulowali ją – bardzo ostrożnie, cichutko, w poufnych rozmowach i memorandach, opakowując belami wiernopoddańczego bełkotu o wyższości socjalizmu nad wszystkim innym – nie z umiłowania wolności czy troski o Polskę, tylko dlatego, że mając w czaszkach nieco więcej mózgu niż stanowiło w kierownictwie partii przeciętną, zaczynali rozumieć, iż totalny zamordyzm musi doprowadzić „realny socjalizm” do zagłady, i to z wielu względów. Wymieńmy dwa.
Po pierwsze, selekcja kadr według kryterium lojalności i „ideowości”, preferująca typ człowieka bez żadnych wątpliwości i wahań, sprawiała, iż z roku na rok w urzędniczej maszynerii decydującej o wszystkim, o każdym najmniejszym nawet szczególe, wzrastał odsetek kompletnych durniów, gotowych bez zmrużenia oka podejmować decyzje najbardziej nawet bezsensowne i katastrofalne w skutkach, albo, co w sumie jeszcze gorsze, w ogóle nie podejmować żadnych, latami odsyłając sprawy ping-pongiem pomiędzy coraz liczniejszymi agendami i biurami stale się rozrastającej czerwonej biurokracji.
Po drugie, ludzie poddani całkowitej kontroli, ubezwłasnowolnieniu i dyktatowi popadali po prostu w apatię i przestawali dbać o cokolwiek. Można ich było, mając w ręku takie narzędzia, jakie dał Stalin, śmiertelnie zastraszyć, można było zmusić do posłusznego wykonywania każdego, najgłupszego nawet rozkazu, można było bezkarnie deptać ich godność, ale żaden, najsprawniejszy nawet, aparat terroru, cenzury i propagandy nie mógł na dłuższą metę wzbudzić w poddanych systemu autentycznej aktywności i entuzjazmu. Wódka i totalny zwis – to były dwie rzeczy najbardziej w socjalistycznym pejzażu rzucające się w oczy, i sądząc po różnych relacjach i opracowaniach, było tak w każdym kraju dotkniętym tą zarazą. Nikomu nie zależało na niczym. Przewróciło się, niech leży. Nie moje. Skoro wyżej de i tak nie podskoczysz, to po co się szarpać. Partyjne czołówki produkowały miliony metrów bieżących czerwonych transparentów z hasłami „pracuj wydajnie”, „nasze czyny – partii”, „wydajną pracą do socjalizmu”, ale, rzecz dla normalnych ludzi oczywista, nie dawało to i nie mogło dać niczego, zwis pogłębiał się z roku na rok.
Można było w to brnąć, tak, jak prawie do samego końca brnęli Sowieci i większość krajów bałkańskich – wtedy koniec końców system musiał się załamać wskutek niewydolności warstwy rządzącej i bierności z pokolenia na pokolenie coraz bardziej zdegenerowanych (także biologicznie, od nadmiaru pochłanianej gorzały) poddanych.
Można też było, jak spróbowano tego w Polsce i w ostatnich, przedśmiertnych drgawkach w samej sowieckiej centrali, częściowo liberalizować. Ale takie próby tylko przyspieszały upadek. Nie można człowieka uwolnić „częściowo”, częściowa wolność to coś takiego jak częściowa ciąża albo częściowo świeże jajko. Kiedy w spójnym świecie wzajemnie się uzupełniających kłamstwa i przemocy, jaki ku podziwowi wieków zbudowali Lenin ze Stalinem, pojawiało się pęknięcie, dalej było podobnie, jak gdy zacznie pękać tama – dziura rosła niepowstrzymanie. Jeśli łaskawie pozwolono myśleć o „bolączkach” i szukać racjonalnego rozwiązania w jakimś szczególe, to każdy w końcu logicznie dochodził do wniosku, że cały system jest oparty na idiotycznych założeniach, cała ideologia o kant dupy potłuc i nie ma co „naprawiać” socjalizmu czy malować mu „ludzką twarz”, tylko trzeba z tym świństwem wreszcie skończyć. Wtedy władzy nie pozostawało nic innego, niż ściągnąć dochodzącego do zbyt daleko idących wniosków reformatora batem przez gębę, i na osłodę wyjaśnić mu, że po różnych stronach granicy, a i w samym peerelu, stoją sowieckie dywizje, które w każdej chwili mogą z nas zrobić mazdygę.
W sposób genialnie prosty opisał sprawę anonimowy autor powiedzonka (nieźle by on wyglądał, gdyby nie był anonimowy!), że człowieka w socjalizmie opisać można trzema parametrami: mądrość, uczciwość i partyjność, przy czym zasada rządząca opisem jest taka, że razem nie mogą występować więcej niż dwa z tych parametrów. Jeśli więc ktoś jest mądry i uczciwy, to na pewno nie jest partyjny. Jeśli jest mądry i partyjny, nie może być uczciwy. A jeśli uczciwy i partyjny, nie może być mądry. (Naturalnie, można było być i głupim, i nieuczciwym, i partyjnym, z której to opcji korzystano najczęściej.) Jedno zastrzeżenie, które w tamtych czasach nie było potrzebne, ale dziś może już tak – słowo „partyjny” oznaczało tu zaangażowanie w partyjnym aparacie, a nie samo posiadanie legitymacji, bez której w wielu obszarach życia publicznego nie dało się wtedy istnieć ani pracować, i którą setki tysięcy ludzi przyjęły jako konieczne nieszczęście, tak jak jakąś gibaną legitymację związku zawodowego, bez której nie można było wyjechać na wczasy.
Mówiąc krótko, właśnie w dekadzie Gierka okazało się, że wbrew marksowym bełkotom to nie kapitalizm, a właśnie „realny socjalizm” wytwarza nierozwiązywalną sprzeczność – nie liberalizować źle, liberalizować jeszcze gorzej. Jakbyś się nie kręcił, de zawsze będzie z tyłu: tego systemu nie były w stanie uratować nie tylko zachodnie pożyczki, ale w ogóle nic. Sprzeczności rozwiązać się nie dało, ale skutki jej uświadamiania sobie widać było na każdym kroku: z każdym rokiem ubywało idiotów, którzy umieli być zarazem uczciwi i wierzyć w socjalizm, i z każdym rokiem przybywało cynicznych kanalii, które miały się stać motorem ustrojowych przemian u schyłku lat osiemdziesiątych.
Skoro wspomniałem o partyjnych „liberałach”, w ich gronie wyróżniając szczególnie środowisko „Polityki”… Losy tego środowiska mogły się w sumie potoczyć zupełnie inaczej, i ciekawe, czy nie wyszłoby to lepiej dla Polski. Oczywiście, tego rodzaju gdybania nie mają nic wspólnego z poważnymi politycznymi analizami. Ale ja nie jestem poważnym analitykiem i lubię zajmować czymś myśli w wolnych chwilach. Krótko po wyborach 1995, które dla wszystkich ludzi mających jednoznaczną opinię o peerelu stanowiły straszny szok – legendarny przywódca „Solidarności” pokonany przez ugłaskanego karierowicza z aparatu – napisałem sobie nowelkę z gatunku tzw. historii alternatywnej. Nie wiem, czy muszę tłumaczyć, ale na wszelki wypadek: rzeczywistość alternatywna to stary pomysł klasycznej SF, bierzemy jakieś wydarzenie historyczne jako „zwrotnicę”, dajmy na to, zakładamy, że Napoleon wygrywa bitwę pod Waterloo, i logicznie staramy się układać dalszy bieg wypadków. W mojej nowelce, nazywało się to „Nieznośna względność bytu”, Kwaśniewski też wygrywał wybory prezydenckie, tylko że jako kandydat neosolidarności. A konkretnie, tej jej części, którą nazywam Familią. Punktem zwrotnym całej historii było przyjęcie, na którym, za czasów późnego Gierka, młody zdolny działacz partyjny wypił o jeden kieliszek za dużo, i, by użyć staropolskiego określenia, „puściło mu gardło”, czym sobie zarobił na tak daleko idącą niechęć małżonki ważnego towarzysza, że z dalszą karierą w PZPR mógł się już pożegnać – nie pozostało mu więc nic innego, niż przystąpić do michnikowszczyzny.
Wracam myślą do tej historyjki nie dlatego, że wykazałem się wtedy godną pisarza SF przenikliwością – słabość kwaśniewskich „goleni” nie była wtedy, gdy to pisałem, tak powszechnie znana – ale dlatego, że kilku kolegów po lekturze zwróciło mi uwagę na herezję, jakiej się dopuściłem. Otóż jednoznacznie wynikało z mojego opowiadanka, że Polska na rządach Kwaśniewskiego – opozycjonisty wyszłaby lepiej, niż wyszła na prezydenturze Wałęsy.
Trudno, jeśli się publicznie głosi pochwałę logiki i konsekwencji jako głównych cnót publicysty, to trzeba czasem przyznawać rzeczy, od których serce boli. Gdyby partyjni „liberałowie” nie poszli do Jaruzelskiego, tylko poczekali parę lat, najpewniej to oni rządziliby „ustrojową transformacją”, w ten czy inny sposób – niewykluczone, że Rakowski byłby pierwszym reformatorskim premierem zamiast Mazowieckiego, a nawet jeśli nie, to nie spaliwszy się wcześniej, jego środowisko na pewno stanowiłoby trzon przemalowanej na socjaldemokrację postkomuny. I jeśli się zastanowić, nie byłoby to wcale takie złe. W czasach, gdy ludzie opozycji siedzieli w więzieniach albo, w najlepszym wypadku, byli w swych karierach mocno zablokowani, ci faceci jeździli na Zachód, mieli możliwość nauczyć się tego i owego o gospodarce oraz demokratycznej polityce. Myślę, że nauczyli się więcej, niżby wynikało z ich dokonań w latach osiemdziesiątych – ówczesne reformowanie socjalizmu, pod kierownictwem ludzi wierzących w moc rozkazów i wojskowego drylu i rękami tych samych bezmyślnych biurokratów, którzy go obsługiwali od lat, nie mogło dać niczego poza przyspieszeniem śmierci leczonego w taki sposób pacjenta. Ale ludzie typu Rakowskiego czy Urbana uznali po prostu, że trzeba „wchodzić” w Jaruzela, bo lepiej nie będzie. Przecież ruskie nie odpuszczą, dla socjalizmu nie ma alternatywy i tak dalej. Z punktu widzenia logiki karierowiczów podjęli, oczywiście, decyzję jedynie słuszną, która okazała się niesłuszna jedynie dlatego, że świat zachował się inaczej, niż powinien. Ze swojego własnego punktu widzenia, oczywiście, zachowaliby się mądrzej, gdyby podjęli decyzję na ów czas niemądrą, przedkładając przyzwoitość nad kariery, ale, ba, gdyby myśleli w taki sposób, to nie byliby tam, gdzie byli. Tak to się zabawnie polityka układa.
Wydawało mi się, że paru Czytelników psyknęło przed chwilą z irytacji, że tak zachwalam fachowe kwalifikacje ludzi, którzy coś tam niecoś w głowach mieli (jestem daleki od peanów, ale na takim a nie innym tle wypadają, powiedzmy uczciwie, dobrze), dzięki swemu konformizmowi i dostępowi do Zachodu – ale którym przecież opozycja mogła przeciwstawić ludzi uczciywych i ideowych. No, ale ja bym przecież nie pozwolił sobie na takie porównania, gdyby właśnie nie fakt, że kiedy po Okrągłym Stole przyszło do egzaminu, kiedy zagrały wybujałe ambicje, upojenie władzą i osobiste korzyści, to z ideowością tych naszych bohaterów z podziemia okazało się być, hm… różnie.
„Ale czemuż koło wyprzedza wóz”, powściągnę się w rozpędzonej narracji słowami, jakimi czynił to Gall Anonim – o Okrągłym Stole pogadamy w następnym rozdziale. Jesteśmy cały czas przy Gierku i jego długach. Te zagraniczne, zaciągane od rządów i od banków komercyjnych, to drobna część zasobów, jakie pochłonęła budowa „drugiej Polski”. Przede wszystkim, w czasach Gierka przeżarto oszczędności i składki emerytalne kilku pokoleń. Demografia wtedy komunie sprzyjała, stosunek liczby ludzi aktywnych zawodowo do emerytów był nader korzystny, o dzisiejszym szaleństwie rozdawania rent nie było mowy – składki emerytalne, potrącane z wynagrodzeń (składkami będące jedynie teoretycznie, bo szły do wspólnej państwowej kasy, nie kapitalizowano ich) wystarczały z nawiązką na wypłaty bieżących świadczeń. Czerpano więc z tego źródła bez żenady. Za te pieniądze, wiecie, zbudujemy hutę, i z zysków, jakie ta huta przyniesie, wypłacimy przyszłym pokoleniom emerytury. Możliwości, że huta będzie przynosić straty kierownictwo nie wzięło pod uwagę, bo niby po co – przecież na tym właśnie polegała wyższość socjalistycznej gospodarki nad bałaganem wolnego rynku, że w tej pierwszej, dzięki dobrodziejstwom centralnego planowania, wszystko się opłacało i wszystkie zasoby wykorzystywano w sposób optymalny – zatrudnienie wynosiło sto procent zdolnych do pracy i nic się nie marnowało.
Czerpano też z oszczędności obywateli. W wielu polskich domach leżą jeszcze książeczki oszczędnościowe PKO, na których latami odkładano po ileś tam złotych, sumy mające swoją wartość, by po latach za wszystkie te składki razem z oprocentowaniem móc kupić sobie paczkę papierosów. Podobnie jak za ciułane latami „wkłady mieszkaniowe” i inne przedpłaty. Kiedy na przykład fabryce samochodów małolitrażowych udało się wyprodukować na licencji cudo socjalistycznej motoryzacji, małego fiata, bez cienia żenady przyjęto przedpłaty od kilkuset tysięcy chętnych, choć wtajemniczeni doskonale wiedzieli, że taka liczba fiacików nie zjedzie z taśm produkcyjnych przez dwadzieścia najbliższych lat. No i wreszcie – drukowano pieniądze bez pokrycia. Obywatelom wydawało się, że są wynagradzani za swą pracę, a tymczasem mieli w ręku tylko papier. Już za Gierka zaczęła się w rachunkach planistów pojawiać stale rosnąca wielkość, którą w komunistycznym żargonie nazwano „nawisem inflacyjnym”. Czyli po prostu – masa pieniędzy bez pokrycia w towarach. Ten „nawis” rósł, rósł, aż w końcu pogrzebał pod sobą i PZPR, i – jak o tym będzie dalej – „Solidarność”, czy raczej „neosolidarność”, tę założoną na nowo po Okrągłym Stole. Aby go zmniejszyć, ekipa Gierka zdobyła się na „regulację cen”, czyli po prostu podwyżkę, nie bacząc na doświadczenie grudnia’70, kiedy podobna operacja ekipy Gomułki przyniosła jej szybki kres.
Podwyżka cen była takim momentem, kiedy czerwony dowiadywał się ze zdziwieniem, że nie wszystko z polactwem przechodzi. Zdawało się, że to polactwo zostało już tak kompletnie rozdeptane, zgnojone, częścią zastraszone, częścią kupione, tak ogłupione kłamliwą propagadną, wymytłane powojennymi migracjami i awansem społecznym, tak zglajszachtowane, że można z nim zrobić wszystko. A jednak, kiedy zaczynało brakować michy, polactwo szczerzyło zęby, a gdy już zaczynało szczerzyć zęby, to przypominało sobie skąd jego ród i skąd ród pasących się u władzy komuchów. Za swoich najlepszych lat komuna guzik by się tym przejęła – ot, wsadzić parę tysięcy ludzi więcej, trochę rozstrzelać, najwyżej towarzysze z bezpieczeństwa wezmą nadgodziny. Ale Gierek, jako się rzekło, nie mógł sobie na to pozwolić. Jego chwalcy podkreślają uparcie, że także nie chciał, że rozkaz strzelania do robotników był dla niego psychologicznie nie do przyjęcia. Niechby nawet – ale gdyby takie strzelanie było wtedy dla władców peerelu opłacalne, to albo by Gierka postawili przed faktem dokonanym, albo by go usunęli i zastąpili kimś bardziej zdecydowanym.
Wspomniałem chwilę wcześniej, nadmieniając o przedpłatach wyłudzanych za obietnicę samochodu dla każdej polskiej rodziny, o istnieniu „wtajemniczonych”, którzy znali prawdziwy stan rzeczy. Bardzo ciekawe, czy zaliczał się do nich sam Gierek. Wcale nie było to oczywiste, wiele wskazuje, że od samego początku nie kontrolował on sytuacji, zwłaszcza gospodarczej. Zresztą niby jak? Tłum niedokształconych urzędasów, choćby nawet bardzo chciał, nie był w stanie układać ani realizować żadnych sensownych planów. Na wszelki wypadek starał się jednak sprawić dobre wrażenie na zwierzchnikach. A ci – na swoich zwierzchnikach. Okłamywano się na każdym szczeblu, od dołu do góry i od góry do dołu. Kiedy otwierano Port Północny, oczywiście na jakąś tam partyjno-państwową rocznicę, dyrekcja budowy „zasadziła” w przeddzień na wydmie całe zagajniki zrąbanych w pobliskich lasach świerczków, aby delegacji politbiura zasłonić widok na niedokończone obiekty, a żeby z komina portowej siłowni, w której jeszcze nie było żadnych urządzeń, walił czarny, gęsty dym, kazano robotnikom palić w piecu opony. Przyuważył to partyjny literat i usiłował skrytykować, oczywiście z pozycji socjalistycznych, ale te pozycje nic mu nie pomogły, cenzura wszelkie wzmianki, że cokolwiek jest nie tak, wycinała bezlitośnie. Cenzurowano nawet przemówienia członków politbiura i samego Gierka, nikt zresztą nie wiedział, co właściwie wolno napisać, a czego nie – czasem zatrzymywano także kawałki zbyt komunistyczne, bo, jak się zdaje, już wtedy cenzorzy podejrzewali, że jeśli ktoś w zbyt gorących słowach wychwala komunizm, to pewnie sobie robi jaja. Prawdy nie znał nikt, a najmniej ci, którzy mieli planować i kontrolować. Polecenia Gierka spełniano bezmyślnie i na opak, kiedy na przykład poszedł z góry prikaz, że dla unowocześnienia technologicznego kraju należy kupować licencje albo nowoczesne maszyny, to jechały na Zachód w delegacje bandy kompletnych idiotów i kupowały za ciężkie pieniądze, co popadło – kto wiedział, jak z takimi ludźmi rozmawiać, za grube miliony opychał peerelowi przeróżne kompletnie przestarzałe i zupełnie nikomu do niczego niepotrzebne badziewie, które potem rdzewiało i próchniało, zawalając magazyny.
To niesamowite, przepraszam, już kończę ten temat, bo żaden ze mnie historyk, kto ciekaw, więcej i mądrzejszych informacji na ten temat znajdzie w innych książkach – to niesamowite, jak łatwo zapomniało polactwo o tym, co bodaj najbardziej te czasy charakteryzowało: wszechogarniającym, przepraszam za jedyne stosowne tu słowo, burdelu. Nikt nic nie wiedział, wszystko robiono na opak, a każdy odruch protestu przeciwko powszechnemu absurdowi, każdy jęk zdrowego rozsądku, jeśli się jeszcze u kogoś trafił, tępiono bezlitośnie. Na jednym polu gniją ziemniaki, na drugim buraki, co się najpierw zbiera? Plenum – żartowano. Całą książkę można by wypełnić nonsensami gierkowskiego „ładu”. W pierwszej mojej książce wydawca zamieścił, dla reklamy, fragmenty szykowanej do druku książeczki Eugeniusza Korenza „Pamiętnik inżyniera budowy Ursusa”. Nie wiem, czy ta książka w końcu się ukazała, ale z samych zajawek można było wyłuskać co niemiara rzeczy charakterystycznych. Dwudziestotonowe ciężarówki jeżdżące do magazynu po kilka pilników i rękawic, wożenie piasku z odległości stu kilometrów, chociaż równie dobry był pod nosem, nowoczesne maszyny, sprowadzane zanim jeszcze zbudowano dla nich halę i trzymane bez przykrycia na deszczu i mrozie, tak, że zanim się na cokolwiek przydały, zżerała je rdza, i tak dalej, i tak dalej – przecież na każdej socjalistycznej budowie, w każdym socjalistycznym zakładzie pracy było tak samo! Naprawdę, zatraciła się ta pamięć zupełnie?
Nie jestem historykiem. Dam Czytenikowi tylko jeden prosty przykład, negliżujący z całą jaskrawością absurd gierkowskich, a zresztą w ogóle peerelowskich czasów i dojmującą głupotę ludzi, którzy wtedy rządzili: obsesja „przekraczania planu”. Wyższość gospodarki socjalistycznej nad wolnym rynkiem, tak wbijano mi w głowę w ramach „bezpłatnej, powszechnej, socjalistycznej edukacji”, polega na tym, że jest to gospodarka planowa. W Ameryce nikt nie planuje, każdy robi co chce, na własną rękę i w tym bałaganie zawsze czegoś wyprodukują a to za dużo, a to za mało, jest przez to straszne marnotrawstwo pracy i surowca. A u nas wszystko idzie jak dobrze uregulowana maszyna: mądrzy ludzie przewidzieli i policzyli, ile czego będzie potrzebne, stosowne władze rozdzielą zadania na froncie robót, kto co zrobi i na kiedy, podstawią w porę transport, odpowiednie centrale rozdystrybuują gotowe produkty, zwrotną pocztą dostarczając producentom odpowiednią ilość odpowiednich surowców na nowe partie, nic na żywioł, wszystko przemyślane. Jeśli wziąć to za dobrą monetę – spróbujmy na chwilę, dla eksperymentu myślowego – to najgłupszy człowiek musi zauważyć, że przekroczenie przez którąś z firm powiązanych systemem centralnego sterowania wyznaczonego jej planu szkodzi systemowi w nie mniejszym stopniu, niż jego niewykonanie. Zaplanowano, że w danym roku potrzeba dla realizacji zadań miliona muterek, fabryka śrubek wykonała plan wzorowo, a fabryka nakrętek, dla uczczenia sławnej rocznicy, trzasnęła pół miliona sztuk więcej. Jeśli te dodatkowe nakrętki do czegokolwiek się przydadzą, to znaczy, że plan był do bani. A jeśli plan był dobry, to na cholerę nagle pół miliona nakrętek, do których nawet nie ma śrubek? Co z nimi zrobić? Aby je wytworzyć zużyto dodatkowy surowiec, a że huty wytworzyły go zaplanowaną ilość, więc teraz tego surowca gdzieś zabraknie. Trzeba te nakrętki albo wywalić w diabły – straszne marnotrawstwo! – albo przechowywać, póki się nie przydadzą, więc zajmuje się magazyny, a skoro plan był tak doskonały, jak mówiono, to na pewno nie przewidziano w nim żadnych magazynów stojących na pusto. Więc przez fantazję fabryki nakrętek na coś teraz tych magazynów zabraknie, jakieś ważne towary wylądują pod gołym niebem, może przez to zniszczeją. Fabryka wykonała plan przed terminem, ale samochody czy wagony, niezbędne, żeby zabrać jej produkty, będą dopiero w terminie zgodnym z planem, bo tak to bystrzy planiści mądrze ułożyli – na razie transport potrzebny jest do obsługi akcji żniwnej, wożenie produkcji przemysłowej nieprzypadkowo przełożono na później.
Jednym słowem – dyrektor fabryki nakrętek, która narobiła takiego zamieszania, powinien zostać surowo ukarany. A tymczasem, wręcz przeciwnie, za przekraczanie planu i wykonywanie go przed terminem sypały się odznaczenia, premie i tytuły bohaterów pracy socjalistycznej, donosiła o tym triumfalnie telewizja. Plan przekraczał więc kto mógł i o ile mógł. Przekraczanie planu i wykonywanie go przed terminem było dowodem cywilizacyjnej wyższości, naszą odpowiedzią na amerykański imperializm i wojnę w Wietnamie. A skoro z przekraczania planów uczyniono największą cnotę, to co cwańsi ludzie – a do partii szli i załapywali się na dyrektorskie beneficja głównie cwaniacy – instynktownie, w lot chwytali, że plany trzeba ustalać tak, aby je potem łatwo było przekroczyć. Z zapałem więc okłamywali górę co do swoich rzeczywistych możliwości i potencjału. Choćby nawet gierkowscy planiści byli autentycznymi geniuszami – nie chcę dłużyć tego wątku, więc uwierzcie mi na słowo, że nie byli – to bazując na danych fałszowanych na każdym możliwym szczeblu, nie mogli niczego zaplanować sensownie. Zresztą gdyby nawet mogli, w obsesji przekraczania i oddawania przed terminem i tak cały plan szlag by trafił z punktu.
Nigdy, przez cały czas trwania „realnego socjalizmu”, w żadnym z porażonych nim krajów nie znalazł się w partyjnych kierownictwach nikt na tyle mądry, żeby uświadomić sobie i innym, że robienie z przekraczania planu cnoty i obiektu socjalistycznego współzawodnictwa to gorzej niż nonsens, to po prostu zaprzeczenie całej idei gospodarki planowej. Nikt, nigdzie, ani razu. Tacy nami wtedy rządzili mędrcy – niezdolni zrozumieć nawet swoich własnych referatów, które dukali z kartki na rozmaitych posiedzeniach i naradach.
Burdel, powtórzę to brzydkie słowo, kosmiczny. Koszty własne – potworne, marnotrawstwo – niewiarygodne, wydajność pracy pod psem, efektywność gospodarki – ujemna. I na to wszystko nałożony lukier telewizyjnej propagandy, wrzeszczącej po sto razy dziennie, że jesteśmy dziesiątą potęgą gospodarczą świata (!) oraz obrazki z gospodarskich wizyt, które towarzysz Gierek regularnie składał w socjalistycznych zakładach pracy, w upiornym blasku jupiterów tucząc swym gospodarskim okiem socjalistyczny ład i porządek, odbierając meldunki o wzroście produkcji tudzież dobrobytu i ojcowskim tonem zadając wizytowanym fornalom swe ulubione, gospodarskie pytanie „a jak tam w waszym życiu osobistym?”.
W wywiadzie-rzece, który krótko po ustrojowej zmianie stał się wielkim bestsellerem, opowiada Gierek bez ustanku, jak było świetnie, jak gigantyczny sukces i spłacenie zagranicznych długów były już tuż-tuż, tylko mu podłożyli nogę zawistni konkurenci wewnątrz partii. I co najciekawsze, mówi to z takim przekonaniem, że gotów jestem sądzić, iż naprawdę mógł w to wierzyć. Naprawdę mógł nie wiedzieć, co się w kraju dzieje, jakie to licencje i technologie są kupowane za podpisywane przez niego pożyczki, jaki bałagan panuje na każdym kroku. Przecież wszystkie statystyki i raporty, które do niego docierały, wyraźnie dowodziły, że Polska rośnie w siłę, a ludziom żyje się dostatniej. Ba, ludzie sami mu to mówili, spontanicznie, kiedy spotykał się z nimi podczas swoich gospodarskich wizyt. Wzrost zamożności społeczeństwa odnotowywały na każdym kroku socjalistyczne media. Czemuż miałby im nie wierzyć? Skoro, jak powszechnie wiadomo, partia komunistyczna budowała swoistą piramidę głupoty, i można w niej było zajść tym wyżej, im się było bardziej bezmyślnym, to czego się spodziewać po człowieku, który siedział na samym szczycie tej piramidy?
Nie robiono w tych czasach socjologicznych badań – nie sposób ocenić, jaki procent ludzi akceptował ten system i w jakim stopniu. Czasem ten socjalistyczny bardak zaczynał drażnić, czasem ktoś padł ofiarą absurdu, podpadł jakiemuś partyjnemu kacykowi i tak dalej – ale, jak sądzę, dopóki była micha, większość sobie raczej nie krzywdowała. Zresztą, była jakaś alternatywa? Piło się zdrowo, zakąszało i nie przepracowywało. Cytowany już inżynier budowy Ursusa wspomina, że w dniu popularnych imienin – Jana, na przykład – cała socjalistyczna budowa stawała, bo obsługująca ją betoniarnia zaprzestała pracy już o dziesiątej rano: ani jeden robotnik nie był w stanie już o tej porze utrzymać się na własnych nogach. „Zależało mi kiedyś na zabetonowaniu pewnego fragmentu. Poszedłem do operatorów Stettera i poprosiłem: panowie, niech wam się nic nie popsuje do godziny 17.00, bardzo mi na tym zależy. Dam wam ręką znak, kiedy się już może psuć. I tak było. Po zabetonowaniu dałem znak ręką i zaraz usłyszałem krzyk od strony Stettera: płukać rurociąg, agregat nawalił!”. Mieliby robotnicy nie wspominać tego budowania Ursusa jak złotego wieku? Zwłaszcza że ten inżynier, któremu z jakiegoś powodu (chory jaki, czy co?) zależało na zabetonowaniu czegoś tam na termin, zarabiał pewnie ze trzy razy mniej od nich. Pensje na budowie, z tego samego źródła: inżynier – 4000 zł, operator dźwigu po kilkumiesięcznym przyuczeniu – 20 000. Żeby klasa robotnicza nie miała wątpliwości, kto jest między Bugiem a Odromnysom najważniejszy.
Myliłby się zresztą, kto by sądził, że na takie kursy, po których zarabiało się dwadzieścia tysięcy, pchali się robotnicy masowo. Przypomina mi się opowieść znajomej, która już parę lat po ustrojowej przemianie zadała, z głupia frant, pytanie byczącym się pod sklepem wielobranżowym bezrobotnym, zresztą w regionie o strukturalnym bezrobociu, dlaczego nie spróbują zmienić zawodu, pójść na jakiś oferowany przez pośredniak kurs, nauczyć się czegoś. Usłyszała, że nie ma głupich – był tu, owszem, jeden taki ambitny, to go teraz ciągle do roboty pędzą. Dodajmy, że już w czasach budowy Ursusa wspominany wyżej „nawis inflacyjny” powodował, iż pieniądz był w sumie średnią pokusą, bo niewiele można było za niego kupić. Dobra luksusowe wymagały albo „wystania w kolejce”, względnie wynajęcia do tego zawodowego „stacza”, albo posiadania waluty innego rodzaju – dewiz, czy ich substytutu „bonów PKO”, bądź też „asygnat”, rozprowadzanych przez partię.
Mówiąc krótko: Gierek, ludzki Pan. Do roboty nie za bardzo gonił, a wszystko, co trzeba, było. Świnie się karmiło chlebem ze sklepu, opowiadał mi rozmarzony chłop, bo był tańszy od paszy. Za litr mleka w skupie można było kupić cztery litry w sklepie. Na boku się wyhodowało jedną-drugą „blondynkę”, to miastowe brali za każde pieniądze z pocałowaniem. A z kolei robotnik – potrzebował czegoś, brał z zakładu. Absurd planowej gospodarki łagodził spontanicznie powstały rynek nielegalnych usług i towarów, kierowcy służbowych samochodów wozili pasażerów „na łebka”, konwojenci i sklepowe organizowali na lewo towar, lekarz, za ten lewy towar albo pracę ekipy z państwowej budowy przy remoncie jego domu odwdzięczał się lewymi zwolnieniami lekarskimi i tak to szło, prawie każdy coś tam mógł skręcić albo załatwić – ludzie wyskrobywali sobie nisze w systemie, i w sumie jakoś sobie w nich żyli. Że działo się to kosztem trwonionych miliardów, że szły na to ich przyszłe emerytury i pensje ich jeszcze nie urodzonych dzieci? Ani o tym nie wiedzieli, ani nie mieli na to wpływu, ani ich to w sumie nie obchodziło. Który fornal, kiedy go nie gonią do wykopków, będzie się troskał, że jak zimnioki pognijom, to dziedzic straci? Co się będziemy martwić, niech się oni martwią, mawiało się.
Znam ludzi, którzy w gierkowskich czasach, przyciśnięci niefartem, poważnie się zastanawiali, czy nie przenieść się do PGR-u, bo – dzisiaj młodszym ludziom trudno w to uwierzyć, ale tak było – w PGR-ach kasy nigdy nie brakowało, jako ideologicznie słuszna forma gospodarki rolnej mogły one liczyć na pokrycie każdej straty wywołanej bałaganem i niegospodarnością. Czy wasz PGR przynosi zysk? Tak, licząc z dotacją, w ubiegłym roku mieliśmy zysk półtora miliona złotych. A ile wyniosła dotacja? No, czterdzieści milionów. Taki wywiad z dyrektorem PGR-u zapamiętałem z radia w początkach posierpniowej odwilży, kiedy średnia pensja wynosiła kilka tysięcy złotych.
Przez całą gierkowską dekadę tysiące ludzi pchało się na Śląsk, bo górnikom płacono, jak na owe czasy, krocie, przysługiwały im dodatki, asygnaty i szesnaste pensje, a wojennej machinie Układu Warszawskiego każdej ilości węgla, jaką tylko dało się wydobyć, i tak było za mało, żeby odlać dość czołgowych skorup na potrzeby wyzwalania zachodniej Europy i reszty świata spod kapitalistycznego wyzysku. Na utrzymanie tego wszystkiego poszły zasoby pokoleń, także tych, które dopiero się urodzą.
Kogo to obchodzi. Za Gierka to było życie. Jadło się, piło i popuszczało pasa.
Jeszcze jedna sprawa, o której zupełnie się dziś nie pamięta. Czekam z utęsknieniem na książkę, w której ktoś opisałby skalę zbrojeń w peerelu lat siedemdziesiątych – i koszty tego obłędu, jakie na nas spadały. Ta sprawa wydaje się dziś na śmierć zapomniana. Może dlatego, że w wielostopniowym systemie cenzorskich zakazów i propagandowych kłamstw, jaki obowiązywał w peerelu, to wszystko, co dotyczyło tzw. obronności, czyli przygotowań do ataku na Europę, okryte było tajemnicą i cenzurą najściślejszą z możliwych. Prędzej można było zdemaskować klikę partyjnych złodziei, napisać prawdę o Katyniu, nazwać pierwszego sekretarza grubym słowem, nawet naurągać samemu Breżniewowi, niż drobną wzmianką zahaczyć o sprawę wydatków wojskowych bądź władzy, jaką miało wojsko, żartobliwie zwane „ludowym”, nad każdą dziedziną życia.
W istocie, w swojej głębokiej warstwie, peerel, tak jak wszystkie państwa socjalistyczne, zaprojektowany był jako państwo przejściowe i cała jego konstrukcja podporządkowana została wielkiemu zadaniu, jakie postawiła historia przed całym „obozem” – zadaniu zaniesienia płonącej żagwi rewolucji aż do wybrzeży Atlantyku i dalej, na cały świat, żeby i oni zaznali wreszcie tego raju, który raczyli nam zabezpieczyć w Jałcie i Poczdamie. Peerelowskie miasta, do dziś można zauważyć tego ślady, budowano tak, że od przedmieścia do centrum ciągnęły się pasy pustego miejsca. Wiatr duł tymi ciągami, zwłaszcza na peryferiach, tak, że wychodził człowiek zza węgła i miał wrażenie, że cug mu zaraz urwie łeb. Oficjalnie nazywało się to „klinami napowietrzającymi” i jakoby służyć miało temu, żeby do centrum miasta docierało świeże powietrze. Ale nieprawda, chodziło o przepływ w stronę odwrotną – te niezabudowane kliny miały rozbić falę uderzeniową wybuchu atomowego i zminimalizować w ten sposób zniszczenia.
Zauważalny fakt, że każda rzecz wykonana w socjalizmie była toporna, nieporęczna, za duża i w ogóle jakaś taka, chciałoby się rzec, chamska, w dzieciństwie tłumaczyłem sobie marnością socjalistycznej technologii. Byle drobiazg kupiony w peweksie wydawał się śmiać w ręku, zachęcać, żeby go chwycić, jeszcze do tego znać było w nim troskę o ekonomię – wyrób socjalistyczny wyglądał przy nim jak bunkier przy domku z bajek Disneya. Kuchenka czy lodówka opakowane były w blachę diablo grubą, choć każdy głupi widział, że to zwykłe marnowanie surowca, pociągające za sobą na dodatek niewygody dla użytkownika. Kiedyś mi uświadomił znajomy inżynier, że to kwestia maszyn, niezdolnych do precyzyjnych czynności, i tego, że nasze huty po prostu nie były w stanie walcować cienkiej stali. Dlaczego? Dlatego, że te maszyny i te blachy miały służyć przede wszystkim produkcji wojskowej, i do niej były przystosowane. Chwilowo produkowały wyroby cywilne, owszem, ale nie było to ich prawdziwe przeznaczenie. O tym, do czego je zrobiono naprawdę, szczegóły znaleźć można było w kopercie „mob”. Odpowiednie władze wojskowe konsultowały, co można było zainstalować na wyposażeniu fabryki, a co było zbędne. Odpowiedni wydział musiał zatwierdzić każdą przebudowę budynku, każde byle przepierzenie czy podpiwniczenie.
Nie mielibyśmy dziś tak potwornego gospodarczego i społecznego problemu z kopalniami, gdyby były one drążone z myślą o potrzebach Polski, a nie dla napędzania zbrojeniowych młynów Kriuczkowa czy innego Greczki. Nie użeralibyśmy się z kolejarzami, gdyby głównym zadaniem postawionym przed peerelowskimi PKP nie było przewiezienie w odpowiedniej chwili sowieckich jednostek drugiego i trzeciego rzutu, i gdyby w związku z tym nie utrzymywano tam ogromnego nadzatrudnienia. Polskie huty nie miałyby takiego kłopotu z konkurencją na światowych rynkach, gdyby zbudowano je do wytapiania wysokogatunkowej stali i przygotowywania z nich wyrobów potrzebnych w normalnej gospodarce, a nie do produkcji prefabrykatów na pancerze i lufy. I, przede wszystkim, załamanie gospodarcze nie byłoby może aż tak głębokie, gdyby peerel nie utopił ogromnych środków, surowców i bezmiaru ludzkiej pracy w uzbrajaniu na nic nam niepotrzebnej armii, po to tylko, żeby Jaruzelski mógł na jej czele najechać na Danię i okupować ją w imię Marksa-Engelsa-Lenina i ich proroków z Kremla.
Jaruzelski. Na liście bohaterów-idoli polactwa zajmuje na pewno drugie miejsce, po Gierku, a tuż przed czterema pancernymi i kapitanem Klossem. Fakt, że sowiecki generał w polskim mundurze i były komunistyczny namiestnik priwislanskiego kraju zachował w Polsce tak liczną rzeszę histerycznie mu oddanych zwolenników, sam w sobie jest wystarczającym dowodem, jakiej degeneracji uległ ten dumny naród, który niegdyś żył na zajmowanych przez nas ziemiach. Trudno mi sobie wyobrazić, co musi się człowiekowi stać w głowę, aby, dostawszy po pysku, jeszcze za to dziękował bijącemu, chwaląc go, że przecież mógł zamiast niego przyjść ktoś silniejszy i obić gorzej.
Zresztą wdzięczność polactwa dla Jaruzelskiego za to, że wprowadzając stan wojenny dał pohulać ubekom i zomolom i pozwolił położyć fundamenty pod przyszłe fortuny różnym komunistycznym szumowinom, obywa się byle jakim pretekstem. Propaganda stanu wojennego bazowała na twierdzeniu, że „Solidarność” szykowała jakieś krwawe zamachy, powstania, falę terroru – i śmiała akcja WRONy zapobiegła wojnie domowej. Była to oczywista bzdura, ale ponieważ po roku 1989, w ramach zawartego kontraktu politycznego, nikt nie prostował ani tego, ani innych kłamstw upowszechnianych latami przez komunistyczną propagandę, więc wcale często można jeszcze spotkać ludzi, którzy wciąż głęboko w tę niedoszłą wojnę domową i jej nieszczęścia wierzą.
Potem chwalcy Jaruzelskiego wystąpili z tezą, że gdyby nie stan wojenny, doszłoby do ruskiej inwazji. A ruska inwazja, ma się rozumieć, spowodowałaby tak straszne ofiary, że tych kilkunastu zastrzelonych górników plus ponad sto ofiar skrytobójstwa „nieznanych sprawców” to przy tym pikuś. Bzdura jest tak piramidalna, że aż człowiek nie wie, od czego zacząć jej rozplątywanie. Po pierwsze, teza, że wejście do Polski Sowietów wywołałoby jakieś spontaniczne powstanie, jest kompletnie wyssana z palca. Skoro nie było żadnych większych wystąpień przeciwko rodzimemu żołdactwu i ZOMO, choć ktoś mógłby się łudzić, że Polak do Polaków strzelać nie będzie – to znaczy, że tym bardziej nikt nie wyszedłby na ulice demonstrować ani nie barykadowałby się w fabrykach przeciwko Armii Czerwonej. A tej ostatniej też przecież nie zależałoby na krzyczących relacjach w zachodniej prasie. Najpewniej cała interwencja przeszłaby nie bardziej krwawo, niż w Czechach. Zresztą szkoda o tym gadać, bo – po drugie – wiemy przecież ponad wszelką wątpliwość, że Sowieci wchodzić do Polski z wojskiem nie zamierzali, mamy ujawnione przez Bukowskiego protokoły z samego ich centrum decyzyjnego. I, mało jeszcze, jasno wynika z rozmów, które tam sowieccy przywódcy toczyli, że to Jaruzelski zabiegał u nich o zbrojną interwencję, i od nich właśnie usłyszał, że ma sprawę załatwić sam.
Mówiąc nawiasem, Czesi, nad którymi polactwo przyzwyczaiło się odczuwać wyższość, kpiąc sobie z ich tchórzostwa (dlaczego w Czechach nie było w czasie wojny partyzantki? Bo Niemcy zabronili) jakoś nigdy nie czcili Husaka i nie wmawiali sobie, że w końcu mogli im Sowieci osadzić u władzy kogoś gorszego. Nikt na Węgrzech nie ośmieli się nazwać patriotą Kadara. W tych krajach trafili się komuniści – Dubczek i Nagy – którzy zasłużyli sobie na wdzięczną pamięć swoich narodów, ale za to akurat, że, choć czerwoni, mieli odwagę postawić się Moskwie. W Rumunii z tego samego powodu do dziś zdarza się usłyszeć dobre słowo o Ceausescu – drań był, ale nasz, i z ruskim potrafił gadać ostro. Jedno tylko polactwo upatrzyło sobie na bohatera właśnie tego komucha, który na rozkaz Moskwy przetrącił swojemu własnemu narodowi kark.
Mówiąc jeszcze jednym nawiasem, kult Jaruzela łączy polactwo zupełnie harmonijnie z kultem Gierka, do czego trzeba nielichej dawki demencji. Kult Gierka, poza wymienionymi już przyczynami, żywi się w znacznym stopniu konstatowaniem i przeżywaniem wielkiej krzywdy, jaką wyrządzono byłemu pierwszemu sekretarzowi, wywalając go z partii i odbierając związane z tym apanaże, tak, że na starość musiał żyć bardzo skromnie z emerytury, na którą zapracował sobie w młodości, kopiąc węgiel u wrażych kapitalistów (poglądowa lekcja, swoją drogą, wyższości kapitalistycznego wyzysku pracownika nad socjalistyczną troską o tegoż). Oczywiście sklerotykom, którzy stawiają dziś Gierkowi pomniki, zawieruszyło się w pamięci, że w ten sposób potraktowała ich idola nie brzydka „Solidarność”, która za amerykańskie dolary zniszczyła socjalny raj peerelu, tylko drugi ich idol – Jaruzelski. I że to on właśnie zapakował Gierka i jego ekipę do internatu, zarzucając jej zrujnowanie kraju, bo wymyślił sobie, niesłusznie, że społeczeństwo będzie miało Gierkowi coś za złe. Popieram pomysł Macieja Rybińskiego, żeby dla oszczędności obie miłości polactwa połączyć w jednym pomniku, przedstawiającym Jaruzelskiego internującego Gierka.
Jest i trzeci element Jaruzelskiego kultu, nie do końca pasujący do pozostałych, bo wykuty w intelektualnych kuźniach Michnika – i o tym trzeba napisać najwięcej. Owoż, wedle pokrętnej michnikowej logiki, Jaruzelski zasłużył sobie na wdzięczność potomnych, bo, wprowadzając stan wojenny, otworzył drogę do historycznego kompromisu przy Okrągłym Stole. To niezłe wykręcenie kota ogonem. Można by równie dobrze rzec, iż atak Hitlera na Polskę we wrześniu 1939 otworzył drogę do zwycięstwa nad faszyzmem i na tej podstawie wzywać do oddania Adolfowi historycznej sprawiedliwości. Ale mniejsza o pokrętność, o michnikowszczyznie piszę gdzie indziej. Tu czuję się w obowiązku wystąpić w obronie Jaruzelskiego, przeciwko krzywdzie, jaką mu – zapewne nieświadomie – taką linią obrony Michnik wyrządził.
Otóż robienie z Jaruzela jakiegoś liberała, który po to tylko wprowadził stan wojenny, aby potem móc oddać władzę i rozpocząć ustrojową transformację, oznacza automatyczne odebranie mu tego, że był, i chyba do końca pozostał, ideowym komunistą. A jest to bodaj jedyna rzecz, z jakiej Jaruzelski mógłby być dumny; wedle stosowanej już wcześniej metodologii opisu łączył on bowiem partyjność z osobistą uczciwością. Chyba ta właśnie ostatnia cecha sprawiła, że na ostatnim (wszystko wskazuje na to, że naprawdę ostatnim) zjeździe SLD delegaci urządzili mu większą owację niż któremukolwiek z czynnych wówczas liderów lewicy. Facet, który przez ładnych parę lat sprawował w Polsce władzę niemal dyktatorską i nie skorzystał z okazji, żeby się nakraść, to na tle lewicowców III Rzeczypospolitej niezłe dziwowisko.
Ale Jaruzelski naprawdę chciał bronić socjalizmu. Na tym polegało całe nieszczęście: jako szczery komunista, on naprawdę wierzył, że socjalizm to przodujący ustrój, a trudności mają charakter przejściowy. Naprawdę był głęboko przekonany, że towaru nie ma w sklepach tylko dlatego, że wykupili go spekulanci, a niskiej wydajności pracy i marnym ekonomicznym wynikom socjalistycznych przedsiębiorstw można zaradzić wprowadzeniem w nich wojskowej dyscypliny. Socjalizm uratować miały inspekcje robotniczo-chłopskie, wojskowe grupy operacyjne posyłane w teren do walki z marnotrawstwem i spekulacją, oraz komisarze wojskowi przy socjalistycznych zakładach pracy. Zwłaszcza z tymi ostatnimi bywała niezła jazda. Jeśli trafił się jakiś rozsądny, to po prostu się w nic nie wtrącał, produkując tylko dla picu jakieś raporty dla dowództwa, ale wielu podwładnych towarzysza generała głęboko się przejęło otrzymaną od niego misją i aktywnie zabrało do uzdrawiania powierzonych im zakładów – jedynymi metodami, jakie znali. Spotęgowało to, oczywiście, chaos jeszcze bardziej, choć parę miesięcy przed stanem wojennym wydawało się to już niemożliwe, i stanowiło jeśli nie ostatni, to na pewno jeden z ostatnich gwoździ do trumny dla przodującego ustroju.
W jednostce, w której odsługiwałem zaszczytny obowiązek obrony ludowej ojczyzny przed dybiącymi na nią Duńczykami, chodziła opowieść o tym, jak to Jaruzelski podczas jakiejś inspekcji miał wyleźć na wartownika i jak wartownik, zgodnie z regulaminem, położył go wraz z całą świtą na ziemię do czasu przybycia wezwanego dowódcy warty. Pointa była taka, że miał ów żołnierz na osobiste polecenie, nie pamiętam już, czy jeszcze tylko ministra obrony, czy już premiera i pierwszego sekretarza, Jaruzelskiego właśnie w każdym razie, zostać nagrodzony urlopem za wzorowe pełnienie służby. Nie dam głowy, czy tak było naprawdę, ale zakładam, że nikomu nie chciałoby się wciskać nam kitu. Nawet zresztą gdyby, to fabrykowanie takich kitów też by dobrze świadczyło o wyczuciu ludzkich potrzeb, a ich podchwytywanie przez kadrę oficerską – o autorytecie, jaki sobie Jaruzel u niej wyrobił. W każdym razie przypomniała mi się ta opowieść parę lat później, gdy pani premier Suchocka jechała nieprzepisową kawalkadą i pewien policjant usiłował ją zatrzymać, a wobec braku reakcji na jego polecenia dobył broni i oddał strzały ostrzegawcze w powietrze. Zachował się dokładnie tak, jak według przepisów i regulaminów powinien, ale ponieważ w jednym z łamiących przepisy samochodów jechała jaśnie pani, został za to ukarany. Śledziłem tę sprawę, głęboko przekonany, że pani Suchocka zrobi to, co się na jej miejscu narzucało, ale jakoś nie wpadła na pomysł, aby tę niesprawiedliwą karę anulować. Jaruzelski, choć komunista i pachoł okupantów, miał jednak cechy dobrego dowódcy i klasę zdecydowanie kontrastującą z większością późniejszych przywódców państwa – przykro to przyznawać, ale trzeba, bo w narodzie tak skłonnym do kierowania się zewnętrznymi pozorami mają te fakty na pewno znaczenie dla zrobionego Jaruzelowi pijaru.
Duże znaczenie miało też dla niego to, iż Jaruzelski wypowiadał się publicznie, jak na pierwszego sekretarza, dość rzadko i zwięźle, a przemówienia miał dobrze napisane. Mając przy tym dobrą dykcję i głos, potrafił na poddanych sprawić wrażenie mądrego. Że nie jest to prawdą, dowodzą przechowywane dziś w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej stenogramy z posiedzeń politbiura i rządu. Dopiero te zapisy długich, ciągnących się chyba godzinami tyrad towarzysza generała na każdy możliwy temat pokazują, jaki rzeczywiście był poziom wiedzy i inteligencji człowieka, który deklarował, że będzie „bronił socjalizmu jak niepodległości”. Każdy, kto miał nieprzyjemność odsługiwać w latach peerelu służbę wojskową wie, co kryje się w słowie „trep”, ale miał już prawo zapomnieć znaczeniowe niuanse tego słowa. Otóż, czytając te tyrady Jaruzelskiego, odkryłby je na nowo. To po prostu najklasyczniejsze bredzenie peerelowskiego trepa, z jego charakterystyczną pokręconą logiką, pustosłowiem oraz natłokiem cudacznych słów z partyjno-wojskowego żargonu umożliwiających zadawanie pozorów sensu i logiki oczywistym bredniom ignoranta. A i tak, jak twierdzi historyk, z którym rozmawiałem, fragmenty, które znalazłem w jego pracach, to te najbardziej jeszcze strawne i najbardziej o czymś. Towarzysz generał znał się na wszystkim i o wszystkim miał swym podwładnym coś mądrego do opowiedzenia, od wytopu surówki po delikatne kwestie wychowania seksualnego młodzieży.
Nie różniło go to zresztą od poprzedników – można nawet z dużą dozą prawdopodobieństwa przypuszczać, że zanim sam został numerem pierwszym przodującego ustroju, musiał cierpliwie i z gotowością potakiwania wysłuchiwać podobnych bredzeń swoich zwierzchników. Socjalistyczni przywódcy tak właśnie mieli. Z zachwytem oglądałem kiedyś w telewizji satelitarnej, jak na wiecu w Hawanie Fidel Castro z wyżyn swojej wszechwiedzy opowiadał Kubańczykom o produkcji, budowie i eksploatacji roweru – niestety, w telewizji pokazano tylko drobny, dziesięciominutowy ułamek z półtoragodzinnego przemówienia. To i tak nic wobec dokonań wielkiego wodza Kim Ir Sena, rozwiązującego na poczekaniu problemy, nad którymi na próżno biedzili się najwięksi naukowcy świata. Kolega z klubu fantastyki, w czasach, kiedy można u nas było dostać północnokoreańską gazetę wydawaną po rosyjsku przynosił czasem, zaczerpnięte z niej, fantastyczne doprawdy opowieści o Wielkim Wodzu. Wódz nawiedzał w tych opowieściach gospodarstwa rolne, fabryki i instytuty naukowe, spotykał się ze swymi prostymi poddanymi na ulicach, i każdemu udzielał jakiejś cennej rady, która z początku wydawała się dziwna, ale po zastanowieniu i zrozumieniu potwierdzała nadprzyrodzony geniusz koreańskiego przywódcy.
Jedna z tych opowiastek była tak wspaniała, że nie oprę się pokusie zacytowania. Owoż Wielki Wódz odwiedził pewnego razu instytut, w którym opracowywano pasze – między innymi dla drobiu. i zapytał, z czego przygotowywana jest pasza dla kurcząt. Kiedy mu powiedziano, że ze zboża, skarcił po ojcowsku wizytowanych i pogroził im palcem – rozrzutność, towarzysze, rozrzutność! Paszę dla kurcząt można robić z trawy! Wywołało to niejakie zdumienie, kilku małych duchem naukowców ośmieliło się nawet wyrazić wątpliwości, ale Wielki Wódz powtórzył tylko: a ja wam mówię, towarzysze, że paszę dla kurcząt można robić z trawy. I co powiecie? Pracownicy instytutu przysiedli fałdów, wzięli się za eksperymenty (ile kurzych istnień to kosztowało, gazeta, niestety, nie podała) i już po roku od tej wizyty mogli na międzynarodowym kongresie ogłosić o stworzeniu rewelacyjnej paszy z trawy… z pewną domieszką ekstraktu zbożowego.
(Skoro się nie powstrzymałem przed zacytowaniem tej opowieści, to zadedykuję ją tu niniejszym wszystkim niestrudzonym poszukiwaczom „nieliberalnej alternatywy”, którzy z determinacją godną koreańskich specjalistów od pasz usiłują wbrew wszelkim historycznym doświadczeniom dowieść, że socjalizm może funkcjonować… z pewną domieszką wolnego rynku.)
W Polsce nie było aż tak, ale nie było inaczej. Pamiętam z dzieciństwa, jak Gierek na jakimś transmitowanym przez telewizję spotkaniu czy naradzie z aktywem wyjaśnił, że przejściowe braki na rynku przetworów żywnościowych wynikają nie z braku tychże przetworów, tylko z niedociągnięć w zabezpieczeniu pełnego pokrycia potrzeb… no, mówiąc po ludzku, że nie ma chłodni i linii do robienia konserw, i nie można ich na razie zbudować z braku cennych dewiz. W związku z czym rozwiązaniem powinno być robienie przetworów domowych, żeby ludzie przechowywali tę żywność, wiecie, różnymi domowymi, starymi sposobami, które, wiecie, też są dobre, i tu zaczął się rozwodzić, jak to, wiecie, można wpuścić siatkę do studni, albo wykopać jamę i wyłożyć ją liśćmi łopianu czy tataraku – zapamiętałem to w miarę dobrze, bo mój wujek, tak się przypadkiem składa, że z zawodu właśnie specjalista od przetwórstwa żywności, słuchając z nami tych bredni na przemian pękał ze śmiechu i klął w żywy kamień. Takie to właśnie były czasy, że z reguły robiło się te dwie rzeczy na przemian. Po co zresztą o tym gadać, kto przeżył, wie, a kto nie przeżył i tak nigdy nie uwierzy.
Ciekawe, nawiasem mówiąc, że w tej akurat scenie, która tak mi się wryła w pamięć, Gierek zachowywał się dokładnie, jak Gomułka, plotący z zamiłowaniem o kiszonkach i makuchach (ale tego już z własnego doświadczenia nie pamiętam, musicie spytać kogoś starszego). Pewnie dlatego, że wyniesiona z domu wiedza, jak się kisi ogórki, należała do nielicznych rzeczy, jakie ci ludzie naprawdę wiedzieli. Poza tym cała ich edukacja sprowadzała się do wkutych na pamięć grubych tomów bełkotu różnych mełamedów od marksizmu-leninizmu.
Piszę o tym wszystkim dlatego, żeby wyjaśnić Czytelnikowi, iż, dokładnie odwrotnie od propagandowej tezy ukutej dla politycznych potrzeb michnikowszczyzny, Jaruzelski, zostawiając już na boku jego rzekomy patriotyzm (gdy w istocie zachowywał lojalność nie wobec swego narodu, ale wobec komunistycznej ideologii i Kremla), nie był żadnym mądrym, przewidującym mężem stanu. Przeciwnie, był jeszcze jednym ograniczonym partyjniakiem i wyhodowaną przez negatywną selekcję partyjnego aparatu miernotą, tak jak jego poprzednicy. I że wcale nie był tak przewidujący ani mądry, by zdawać sobie sprawę, że wprowadzając stan wojenny, uruchomił proces, który nieuchronnie doprowadzić musiał do demontażu „realnego socjalizmu”. Wręcz przeciwnie: był taki głupi, że do ostatniej chwili nie zdawał sobie z tego sprawy. Do ostatniej chwili wierzył, że wcale socjalizmu nie rozmontowuje, tylko właśnie go ratuje – Inspekcjami Robotniczo-Chłopskimi, Grupami Operacyjnymi, wojskowym malowaniem trawy na zielono, PRON-em, drugim etapem reformy, o pierwszym nie wspominając, no i, oczywiście, esbeckimi szwadronami śmierci oraz Zmotoryzowanymi Odwodami Milicji Obywatelskiej.
I chyba do ostatniej chwili nie zauważył, że ze swoją grupką partyjnych dziadków i sztabem trepów z WRON-y, został w wierze w przodujący ustrój sam. Jaruzel, jak już wspominałem, postanowił się od gierkowskiej ekipy odciąć całkowicie i demonstracyjnie. Musiał to zresztą zrobić, z dwóch co najmniej względów. Po pierwsze, była skrajnie niekompetentna – a towarzysz generał, wierząc w socjalizm, nie rozumiał, iż jest to skutek wieloletniego działania systemu, i przypisywał tę niekompetencję błędom gierkowskiej polityki personalnej. Po drugie, była odpowiedzialna za liczne nadużycia, korupcję i tworzenie lokalnych sitw. Przez pewien czas nawet rozważano urządzenie propagandowych igrzysk i publiczne rozliczanie z nadużyć, z pomysłu tego ekipa Jaruzelskiego ostatecznie zrezygnowała, bojąc się, że takie pranie brudów zanadto by partię skompromitowało, niemniej w ramach przygotowań specsłużby opracowały dość szczegółowy raport, który potem wyciekł jakoś na Zachód i zamieszczony został w jednym z „Zeszytów historycznych” paryskiej „Kultury”. Z perspektywy dzisiejszych afer czyta się go z pewnym pobłażaniem, bo po prostu możliwości przekrętu były za Gierka znacznie mniejsze niż dziś – wtedy partyjny kacyk mógł ukraść willę, teraz, w zamęcie ustrojowej transformacji, tym z najlepszymi układami zdarzało się „prywatyzować” na swoją korzyść całe branże. Niemniej, jest to materiał bardzo ciekawy, a czegoś mało po roku 1989 rozpowszechniony. Pewnie dlatego, że już tam pojawiają się nazwiska osób, które w III RP bywały bardzo czynne i miewały fantastyczną prasę. Tak czy owak, odwołując lub zsyłając w odstawkę współpracowników Gierka z nim samym na czele, niechcący oczyścił Jaruzelski wierchuszkę PZPR z ostatnich komunistów. Ci internowani byli niedobitkami, którzy jeszcze umieli w marksistowskie bzdury autentycznie wierzyć. Zachowały się przezabawne opowieści o tym, jak pozamykani przez Jaruzela gierkowscy prominenci urządzali sobie w internacie zebrania partyjne, wspólne śpiewanie pieśni rewolucyjnych i obchody czerwonych świąt – warto by było, żeby ktoś to kiedyś wydał drukiem ku uciesze narodu. Ci natomiast, którzy przyszli na ich miejsce, to było już pokolenie Kwaśniewskiego, pokolenie karierowiczów i konformistów, wychowanych na Ordynackiej (warszawska siedziba Socjalistycznego Związku Studentów Polskich, potem przemianowanego na Zrzeszenie Studentów Polskich) i Smolnej (Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej – w sumie to samo, tylko dla wieśniaków). Ci ludzie mieli ideolo głęboko w tyle. Naturalnie, sami by tego nie przyznali nawet przed sobą. Mieli pełne gęby socu, mogli o nim tokować godzinami, posłusznie dawali się ubecji posyłać do mieszkań opozycjonistów, by rozbijać ich wykłady czy to pięściami, czy chamskimi okrzykami, tupaniem i wyciem. Dopóki było trzeba, byli najszczerszymi komunistami pod słońcem. Ale – ani chwili dłużej.
Ludziom, którym los oszczędził styczności z komuną, trudno jest zrozumieć zjawisko, które Orwell nazwał dwójmyśleniem. To był wyższy stopień hipokryzji. Zwykła hipokryzja polega na udawaniu, natomiast komunistyczne dwójmyślenie zasadzało się na umiejętności wzbudzania w sobie wiary w to, w co akurat należało wierzyć. Kiedy na przykład generał Kiszczak – niedawno ujawniono stosowne dokumenty – przyznawał nagrody funkcjonariuszom, którzy różnymi podłymi sposobami „wrobili” w zamordowanie Grzegorza Przemyka lekarkę i sanitariuszy pogotowia ratunkowego, aby wybielić w ten sposób rzeczywistych morderców z MO, nie napisał, że nagradza ich za sfałszowanie aktów oskarżenia, zeznań świadków etc. i doprowadzenie do skazania niewinnych ludzi. Napisał, że nagradza ich za zasługi w odkryciu i ujawnieniu prawdy o tym morderstwie. Czy Kiszczak mógł wierzyć, że Przemyka pobili śmiertelnie sanitariusze, a nie milicjanci? Oczywiście, że nie. Gdyby w to wierzył, byłby idiotą, a idiota nie mógłby skutecznie kierować całą potęgą tajnych służb i aparatu przemocy państwa policyjnego, nawet tak dziadowskiego, jak rozsypujący się peerel. Ale przecież pisał to w tajnym dokumencie, wiedząc, że nikt jego słów nie będzie czytać poza tymi, którzy równie dobrze jak on sam wiedzieli, jaka jest prawda i jakimi metodami uzyskano „dowody” niewinności MO w sprawie Przemyka. Czemu więc nie poszedł otwartym tekstem? Bo sam był w stanie uwierzyć, że może i subiektywnie nie była to prawda, ale obiektywnie była, jako że prawdą obiektywną było to, co służyło socjalizmowi, nawet jeśli subiektywnie prawdą nie było – umiał więc sam sobie narzucić głębokie przekonanie, że obiektywnie wina sanitariuszy była prawdą, mimo subiektywnych…
Nie, obawiam się, że młody Czytelnik, który miał szczęście nie zmarnować młodości w tej beczce z czerwonym łajnem, jaką był peerel, nic z tego nie rozumie. Odpuszczam. Nie wyjaśnię mu tego. Bo to jest, tak naprawdę, nie do wyjaśnienia i nie do zrozumienia dla człowieka normalnego. Proszę, po prostu przyjmijcie na wiarę – tak właśnie dziwnie i pokrętnie funkcjonował homo aparatus, i na tym, że zdołali sobie wyhodować takich mutantów, polegała wyższość sowieckich komunistów nad ich niemieckimi braćmi w socjalizmie spod znaku swastyki. Kiedy hitlerowcy mordowali Żydów, to pisali w raportach: tego a tego dnia zagazowano i spalono tylu a tylu Żydów. Potem wystarczyło wziąć te raporty do ręki i wydać wyrok. Sowieci potrafili mordować i głęboko wierzyć, że wymordowani wymordowali się sami, albo że w ogóle nigdy ich nie było. Życie stało się lepsze, towarzysze, życie stało się weselsze, jak mówił towarzysz Stalin. Rozumiecie to? Obawiam się, że nie. Powiem szczerze, im dalej, tym mniej sam to rozumiem. A przecież to istniało, choć nie chce się wierzyć.
W każdym razie, właśnie dzięki takiemu wyćwiczeniu umysłów w dwójmysleniu rozmaici młodzi karierowicze z socjalistycznych związków socjalistycznej młodzieży potrafili zarazem być i nie być komunistami. Z jednej strony, gorliwie wierzyć, że socjalizm jest słuszny, zdając sobie sprawę, że od stopnia tej wiary zależą ich partyjne kariery – i z drugiej strony, równie głęboko wierzyć, że socjalizm uratować mogą tylko reformy. A jedyną możliwą reformę socjalizmu stanowiło, tak jak w północnokoreańskiej paszy dla kur, dodawanie do niego domieszki kapitalizmu.
O tym, że głęboka i na różne sposoby demonstrowana wiara w słuszność systemu opartego na sprawiedliwości społecznej i równości nie przeszkadzała tym ludziom dorabiać się prywatnych fortun i wspierać się w tym dziele w ramach stworzonych na bazie socjalistycznych związków towarzystw kolesiów, chyba nawet nie trzeba wspominać.
Wspomnę za to o czym innym. O tym, że „magister” Kwaśniewski, symbol tej umysłowej i pokoleniowej formacji, wychował się na paryskiej „Kulturze”. Tak twierdzi. I na pewno w to wierzy, że stamtąd właśnie zaczerpnął swe duchowe inspiracje. I że całe życie był krytycznie nastawiony do peerelowskiego systemu. Po to tylko poszedł do partii, żeby go reformować. Wiemy to, bo sam tak mówił.
Jaruzelski, jak sądzę, nie zrozumiał nigdy, że pomiędzy nim a Gierkiem (krótko urzędującego bezbarwnego aparatczyka Kanię można pominąć) sytuacja w kraju zmieniła się zasadniczo. Tak zasadniczo, że właściwie towarzysz generał objął władzę już w innym zupełnie kraju.
Stanisław Lem napisał kiedyś opowiadanko o planecie, którą rządzą roboty. Ludzi oficjalna ideologia uważa za największych wrogów, roboty spotkane przez bohatera na ulicy wygłaszają przeciwko ludziom namiętne filipiki, zachwalając robocią cywilizację – ze zdumieniem odkrywa on jednak, że niektóre z tych robotów tak naprawdę robotami nie są. Tak naprawdę to ludzie, poukrywani w metalowych skorupach, usiłują jakoś żyć wśród nienawidzących ich robotów. Pointa opowiadania jest zaś taka, że robotów okazuje się już w ogóle na planecie nie być – zaludniają ją sami poprzebierani ludzie, z których każdy sądzi, że jest tym jedynym.
Tak właśnie wyglądał komunizm czasów gierkowskich. Pod prasą ogłupiającej propagandy i drobiazgowo zorganizowanego obłędu każdemu wydawało się, że jest ostatnim normalnym człowiekiem w morzu absurdu, a jego dom – ostatnim miejscem, gdzie się mówi prawdę, formułując ją w normalnej, polskiej mowie, a nie w koszmarnym partyjnym slangu.
Dzisiejszym młodym ludziom trudno sobie wyobrazić, jak silne było to poczucie oblężenia. O swoim dziadku, o jego endeckiej działalności, legionach i POW dowiedziałem się dopiero wtedy, gdy byłem dorosły. O tym, że mój własny Ojciec zdążył jeszcze jako młody chłopak złożyć wojskową przysięgę w AK – dopiero po jego śmierci. Mój własny Tata, kochany, cudowny człowiek, bał się ze mną rozmawiać na takie tematy. Bał się, że coś wyniosę z domu, chlapnę w szkole, a jakiś kapuś natychmiast doniesie – i zgnoją mu syna. Do dziś pamiętam, jak się o mnie przestraszył, gdy przypadkiem natknął się w moim pokoju na rzuconą gdzieś byle jak „bibułę”.
Często pytam ludzi, których spotykam, jak to wyglądało u nich. Przeważnie – podobnie. Nasi ojcowie bali się nam opowiadać o rodzinnej historii, o krewnych zaginionych na Wschodzie czy pomordowanych po wojnie. W każdym razie odkładali te rozmowy, aż dzieci podrosną i dojrzeją do wtajemniczenia. Trudno się dziwić, jeśli wziąć pod uwagę, w jakie czasy sięgali pamięcią. Może nie całe pokolenie polskiej inteligencji, ale ogromna jego część, rosło w kompletnej próżni. Bez pamięci, bez tradycji, bez historii, ani tej wielkiej, narodowej, ani rodzinnej. Przeszłości nie było, zostały z niej jakieś strzępki, i nie każdy miał czas, chęć i możliwości, aby mozolnie odnajdywać zagubione elementy i stopniowo układać z nich cały obraz.
Pod koniec podstawówki udało nam się u jednego z kumpli znaleźć jakiś stary portret Piłsudskiego. Odfotografowałem go, porobiłem odbitki dla kolegów i siebie, a potem z dumą umieściłem Marszałka na honorowym miejscu w swoim pokoju. Mój Tata popatrzył, pokręcił głową i westchnął „gdyby dziadek to widział, to by chyba umarł!”. Ale nawet wtedy nie chciał mi jeszcze wyjaśnić, dlaczego mój dziadek, choć legionista, Piłsudskiego szczerze nienawidził. A ja i moi rówieśnicy, choć nie byliśmy jakimiś opornymi na wiedzę młotkami (śmiem twierdzić, że przeciwnie), o Piłsudskim wiedzieliśmy akurat tyle, że bił czerwonych i że szkolny podręcznik nazywał go faszystą. Gdyby ktoś wtedy nazwał go przy nas socjalistą, to jak nic zarobiłby w kły.
Zdarzały się wyjątki. Przez krótki czas, bodaj w szóstej klasie, przedmiotu zwanego „Przysposobieniem Obronnym” nauczał nas, wskutek braków w ciele pedagogicznym, niejaki pan Gałach, z zawodu trener siatkówki, w szkole zatrudniony jako WF-ista (gdziekolwiek dziś jest, niech postępują za nim słoneczne promienie i śpiew ptaków). To na jego lekcji po raz pierwszy w życiu usłyszałem straszne słowo „Katyń”. A kiedy na pytanie o największą polską organizację podziemną nierozgarnięty kolega odpowiedział zgodnie z podręcznikiem „Armia Ludowa” (AK, wedle tego samego podręcznika, przestała wojnę z bronią u nogi), Gałach potrafił cisnąć w niego sabotem, rycząc: „To Polak tak mówi? Patriota? Won, skurwysynu, za drzwi!”. Ale ten złoty człowiek funkcjonował w szkole na wariackich papierach. Większość nauczycieli śmiertelnie się bała – wyjąwszy tych kilkoro całkowicie zaprzedanych czerwonych świń, w rodzaju pani dyrektor szkoły, która potrafiła wezwać do szkoły ubecję, odkrywszy w zeszycie jednego z moich kolegów obraźliwą karykaturę Jaruzela.
Przepraszam, ale potrzebne mi do wywodu jeszcze jedno wspomnienie. W dniu, kiedy przeniósł się do wieczności towarzysz Breżniew, w mojej szkole zapanowała spontaniczna radość – zresztą, wiadomość tę przynieśli do szkoły moi dwaj bracia, którym na tę okoliczność nasza matka po raz pierwszy i jedyny w życiu nalała wódki i wychyliła z dziećmi kieliszek, ku należnemu uczczeniu radosnej wieści. Przez całą przerwę wraz z kumplami tańczyliśmy na korytarzach, skandując radosne okrzyki i hasła, w których czcigodny zmarły przyrównywany był do zwierząt hodowlanych i narządów płciowych, a nauczycielki zamknęły się w pokoju nauczycielskim i nie odważały się wyściubiać z niego nosa, przerażone, że ktoś doniesie, że to widziały i słyszały. Dla nich było to niepojęte. Niektóre z nich pamiętały jeszcze, jak na wieść o śmierci Stalina w panice wcierały sobie pod powieki tytoń z papierosów, żeby mieć oczy równie czerwone i załzawione jak wszyscy dookoła.
Pomiędzy Gierkiem a Jaruzelskim stało się coś niewiarygodnego, niesamowitego. Przyjechał do nas Polak – Papież, a potem wybuchła „Solidarność” i ludzie nagle zobaczyli, ilu ich jest. Przestali chować się w robocich skorupach i wygłaszać do siebie nawzajem propagandowe filipki przeciwko ludziom. Okazało się, że nie ma się co wygłupiać, że komuna zdechła, wszyscy myślimy to samo i mamy ją głęboko gdzieś. Tego już nie można było cofnąć. Nie można było przywrócić martwej ideologii nawet pozorów życia. Można było zrobić tylko jedno: złamać odradzający się naród siłą, przetrącić wchodzące w życie pokolenie, odebrać mu nadzieję, zmusić do wyjazdu, do pogrążenia się w alkoholizmie, w najlepszym wypadku, zamknięcia się w czterech ścianach. Przedłużyć agonię i gnicie systemu kosztem złamania w ludziach nadziei. Tę właśnie przysługę oddał socjalizmowi Jaruzelski.
Czasem, proszę wybaczyć ten osobisty ton, trudno mi uwierzyć, że to się działo naprawdę. Pamiętam „Solidarność” jako jakąś niesamowitą eksplozję optymizmu, nadziei, energii. Tak musiały wyglądać, wyobrażam to sobie, czytając historyczne opracowania, czasy, gdy uchwalano Konstytucję Trzeciego Maja, albo pierwsze dni Powstania Listopadowego. Nie mogę uwierzyć, że ten wybuch tkwiącej w nas energii mógł do tego stopnia nie pozostawić po sobie żadnego śladu. Zniknąć, rozwiać się. W dzisiejszej Polsce, pełnej zapiekłej złości, frustracji, zrzędzenia, poczucia beznadziejności, mającego się zupełnie nijak do faktów, w Polsce, co tu gadać, po prostu ciężko chorej na psychozę depresyjną, usiłuję sobie ten entuzjazm przypomnieć – i długo muszę sam siebie przekonywać, że on istniał naprawdę, a nie tylko w którejś z fantastycznonaukowych powieści, których tyle za młodu pochłaniałem.
Być może, gdyby wśród ludzi decydujących o biegu wydarzeń po roku 1989 trafił się mąż stanu z prawdziwego zdarzenia, gdyby nie popełniono tych wszystkich głupstw i podłości, o których pogadamy w następnym rozdziale, udałoby się coś z tego kapitału ocalić. Ale co tam gdybać…
Historyczną zasługą Jaruzela – zasługą, oczywiście, nie dla Polski, tylko dla jej wrogów – było to, że zdołał zabić w nas nadzieję na lepsze jutro. Nie wymagało to masowych morderstw – wystarczały „punktowe”, wymierzone w podziemnych aktywistów i krzewiących patriotyzm księży. Nie wymagało masowych zsyłek na Sybir – wystarczała demonstracja siły i kilka czy kilkanaście tysięcy paszportów w jedną stronę. Wszyscy, którzy dywagują o rzekomej wojnie domowej, powstaniach i ofiarach, przed którymi miała nas akcja Jaruzela ochronić, bredzą albo świadomie łżą w obronie swoich nikczemnych biografii. To nie była już Polska szwoleżerów ani powstańców warszawskich. To była Polska wytrzebiona z elit, na poły rozstrzelana, Polska pamiętająca jeszcze swoją Białą Górę, triumf bezkarnej zbrodni oraz mużyckiej przemocy, i z tego powodu, mimo całego entuzjazmu, pełna czeskiej ostrożności. Przez cały czas istnienia „Solidarności” nie udało się milicji i SB, mimo licznych starań, sprowokować żadnego antysowieckiego ekscesu – w końcu musiały do profanowania nocami cmentarzy Armii Czerwonej posyłać swoich funkcjonariuszy. Nie było tak znowu trudno pokazać tej Polsce, że się w swoich nadziejach pomyliła, że, jak to zwięźle ujął car Aleksander – „żadnych marzeń”, nie ma co śnić o lepszym jutrze, każda praca zostanie tu zniweczona, każde działanie udaremnione i każde życie złamane.
Tak samo, jak pamiętam wybuch entuzjazmu po wyborze Jana Pawła II i zwycięskich strajkach sierpniowych, tak samo pamiętam ten zwis po stanie wojennym. Nikomu nie chciało się robić nic – niektórym, co najwyżej, uciekać gdzieś do normalnego świata. Najlepiej zresztą mówić za samego siebie. W połowie lat osiemdziesiątych nie chciało mi się już nawet pisać porządnej, wojującej science fiction w stylu zajdlowskim, dusza domagała się bajki o skarbach, stolinach i magicznych włóczniach. Ten i ów przez wzgląd na poczucie przyzwoitości robił coś dla podziemia, ale bardziej z jakiegoś konradowskiego poczucia wierności samemu sobie, niż z wiary, że kolportowaniem ulotek można zaszkodzić sowieckim dywizjom. Zresztą ulotki miały sens, gdy trzeba było ujawniać jakąś ocenzurowaną prawdę, a po stanie wojennym mieliśmy przekonanie, że wszyscy wszystko doskonale wiedzą, że wszystko jest oczywiste. Przekonanie, które się zresztą po roku 1989 strasznie na ludziach „Solidarności” zemściło.
Wiedzieliśmy, że wszystko wokół nas gnije i się rozpada, że życie w tym stanie rozkładu jest nieznośne, że będzie coraz gorzej – ale, z drugiej strony, że nic się nie da zrobić, bo za Bugiem stoi te czterdzieści dywizji, na które przecież nie rzucimy się z kamieniami. Pewnie właśnie dlatego, jeśli mnie jaki psychoanalityk będzie kiedyś próbował badać metodą wolnych skojarzeń, to na hasło: „peerel”? – zawsze, odruchowo, bez chwili namysłu odpowiem to samo: „syf”. Żadne inne słowo nie jest w stanie lepiej opisać tego, co stanowiło mój „kraj lat dziecinnych”.
Komuniści? Dziś wielu z nich udaje głupich, twierdząc uparcie, że przecież w ogóle żadnych komunistów ani komunizmu w peerelu nie było, no, może na początku, ale potem już nie. Pewnie, jeśli „komunizm” ma oznaczać głęboką wiarę w ideę i starania na rzecz zrealizowania utopii społeczeństwa bezklasowego czy jak tam się to niby nazywało, to ten gatunek ludzki wymarł na długo przed oficjalnym ogłoszeniem śmierci ustroju. Tylko nie bardzo rozumiem, po co się bawić w słówka. Być komunistą znaczyło należeć do nomenklatury, do rządzącej mafii, której ideologia w gruncie rzeczy nie różniła się od zasad życiowych pierwotniaka pantofelka: jeść i rosnąć. A komunizm oznaczał rządy tej mafii. Ponieważ do roku 1989 wszyscy oni chcieli, żeby ich nazywać komunistami, dlaczego nie mieliśmy im wyświadczyć tej drobnej uprzejmości i tak ich właśnie nazywać? I dlaczego mielibyśmy nagle teraz zmieniać nazewnictwo, bo ludzie, którzy kiedyś demonstracyjnie zwracali się do siebie per „towarzyszu”, dziś się tego wstydzą i chcą być nazywani inaczej?
W tamtym czasie spotykałem dwa rodzaje komunistów. Z pierwszym z nich najpełniej zetknąłem się w początkach swej pracy zawodowej. Miesięcznik „Fantastyka”, w którym załapałem się na etat stażysty, należał do partyjnego koncernu „RSW Prasa – Książka – Ruch” i po paru miesiącach obecności w pracy dowiedziałem się, że muszę wziąć udział w szkoleniu ideologicznym. Właściwie nie wiem, czy był to wymóg dotyczący każdego nowego pracownika, czy też zadziałała przeciwko mnie redakcyjna spychotechnika. Pojechałem na to szkolenie do ośrodka KC PZPR w Serocku, przysłano nam lektorów, oczywiście też z KC… Lektorzy partyjni, jak należało się spodziewać, stanowić powinni komunistyczną śmietankę. Powinni nas, młodych dziennikarzy, starać się natchnąć swym ideologicznym zaangażowaniem, zaagitować, rozgrzać, toż za to im, do cholery, płacono i rozdawano talony na małe fiaty. Tymczasem na swych szkoleniach z kamiennymi twarzami, monotonnym, znudzonym głosem recytowali nam brednie z przeznaczonych do tego broszurek, a po południu, przy obowiązkowym gorzałkowaniu (barek ośrodka zaopatrzony był w wódki i piwa o klasę lepsze od asortymentu dostępnego w sklepach) usiłowali się z nami zbratać, udowadniając, że tak prywatnie, między nami, mają to wszystko głęboko w tyle, no ale, bądźmy poważni, przecież jest określona sytuacja międzynarodowa, są pewne określone uwarunkowania, no nie, Jałta, czterdzieści dywizji, no co niby zrobisz. Taki był sznyt ówczesnych komunistów. W prywatnych kontaktach demonstracyjnie klęli komunę, opowiadali, jacy to kretyni siedzą w KC i politbiurze, co ci idioci znowu wymyślili – dokładnie tak, jak towarzysz Jan Winnicki z serialu Barei „Alternatywy 4”, postać doskonale podpatrzona w rzeczywistości tych czasów.
Ale widziałem także komuchów nieco innych. Komuszków, powinienem był właściwie powiedzieć, bo chodzi o moich rówieśników. Nie było ich wielu – na stuosobowym roku trafiał się taki jeden, albo i tego nie. Przeważnie synowie komunistycznych generałów, pułkowników lub sekretarzy, choć nie było to regułą. Inteligentni, doceniający wagę wykształcenia, uczący się języków i tak cyniczni, że aż nie było po nich tego cynizmu znać, do tego stopnia uważali go za rzecz najzupełniej naturalną. Szykowali się robić kariery, żyć w luksusowych domach, jeździć dobrymi samochodami, bywać na Zachodzie, i w gruncie rzeczy nic ich w życiu więcej nie interesowało. Pytani o swoje członkostwo w ZSyPie czy innej powszechnie bojkotowanej organizacji potrafili odpowiedzieć z rozbrajającą szczerością: „przecież jak się w tym kraju nie da dupy, to się do niczego nie dojdzie”. Komuna ich potrzebowała i korzystała z ich gotowości chętnie, bynajmniej nie egzaminując ze szczerości deklarowanych przekonań. Czasy były takie, że kto „dawał dupy”, a jeszcze nie był przy tym ostatnim mułem, znał jakiś język obcy i miał pojęcie o czymkolwiek, szedł w górę jak rakieta. Oczywiście, śmieliśmy się z nich i otaczaliśmy towarzyskim ostracyzmem. Ale oni jakoś ten ostracyzm znosili, wliczając go w koszty wymarzonej kariery, i śmieli się z nas, przy nielicznych okazjach, kiedy do takich rozmów przychodziło, mówiąc, że my nigdy nic nie osiągniemy, a oni kiedyś będą tu rządzić.
I rzeczywiście, rządzą. Co i raz widzę te zapamiętane z młodości padalcowate twarze i rybie oczka na zdjęciach i na ekranie telewizora. Są prezesami państwowych mediów i spółek skarbu państwa, ministrami, obsadzają zarządy i rady nadzorcze, przekręcają miliony, a jeden zdołał nawet tak w sobie polactwo rozkochać, że dwukrotnie wygrał wybory prezydenckie. Żeby nie było nieporozumień: tego akurat w młodości osobiście nie znałem, i naprawdę tego nie żałuję.
I jeszcze jedno, dla mnie osobiście ważne wspomnienie z mniej więcej połowy lat osiemdziesiątych. W podziemnym piśmie studenckim „HiP” – od „Historia i Prawo”, bo na tych dwóch wydziałach pismo to redagowano – autor, którego pseudonimu nie pomnę, napisał tekst „Między…”, hm, bądź tu mądry – w każdym razie chodziło o trzy ulice z warszawskiej Pragi. Niech będzie „Między Targową, Ząbkowskąa Radzymińską”. Był to z talentem napisany reportaż, uświadamiający mi, ówczesnemu studentowi polonistyki, że między tymi trzema ulicami żyją ludzie, którzy autentycznie wierzą we wszystko, co im pokazuje państwowa telewizja. Że „Solidarność” szykowała tu za amerykańskie dolary krwawe łaźnie, chciała wieszać i mordować wszystkich członków partii, i tylko zdecydowana akcja wojska i milicji zapobiegła straszliwej, krwawej apokalipsie. Że przez tę „Solidarność” panowało bezhołowie, przestępczość, zamęt, a dzięki generałowi wreszcie mamy porządek i spokój. Że wszystkie przejściowe trudności w zaopatrzeniu sklepów to przez strajki i tego Reagana.
Gdzieś tam, relacjonował ów autor, żyją ludzie, którzy uważają że wcale im nie jest tak źle, bo nie ma wojny ani nie cierpią głodu. I co wolna Polska, jeśli kiedykolwiek jej doczekamy, zrobi z tymi ludźmi, żyjącymi gdzieś między Targową Ząbkowską i Radzymińską (czy jakie tam ulice występowały w oryginale)?
Dzięki temu nieznanemu mi bliżej autorowi „HiP-a” uświadomiłem sobie, bodaj czy nie po raz pierwszy w życiu, że tu, w naszym kraju, oprócz Polaków żyje jeszcze polactwo. Że oprócz komunistów mamy jeszcze tego strasznego, wewnętrznego wroga, ich biernego, ale wypróbowanego sojusznika, o którym pisał Hemar. Wielka szkoda, że nie uświadomili sobie tego ludzie, którzy ledwie kilka lat potem mieli zasiadać przy Okrągłym Stole i brać się do budowania nowej, wolnej Polski.
Ale ten rozdział miał traktować o czasach, które Okrągły Stół poprzedzały. Widzę zresztą że wystukałem już te 80 tysięcy znaków, które na ten cel przewidziałem, a nie ma powodu, żebym się komunistycznym sznytem szarpał na przekraczanie planów. W tym więc miejscu na chwilę przerwę, zapraszając Czytelnika do rozdziału następnego.