Rozdział II

Kiedy wicepremier Grzegorz Kołodko stwierdził w radiowych „Sygnałach dnia”, cytuję z pamięci, „gołym okiem widać, że polska gospodarka rozkwita”, to nikt mu nie uwierzył. Może dlatego, że akurat następnego dnia podał się do dymisji. Kiedy premier Miller oznajmił na konferencji sprawozdawczej, że Polska jest w znakomitej sytuacji, i tylko propaganda nieżyczliwych rządowi mediów wytwarza u co bardziej naiwnych odwrotne wrażenie, a następca Kołodki, Hausner, przy tej samej okazji zrugał jak niegrzecznych chłopców ekonomistów (praktycznie wszystkich, z wyjątkiem dwóch czy trzech afiliowanych bezpośrednio przy SLD), że kraczą i sieją defetyzm, zamiast dostrzegać niewątpliwe sukcesy rządu – to w najlepszym wypadku potraktowano ich wypowiedzi jak bezpodstawną fanfaronadę.

A tymczasem, rzeczywiście, Polska jest gospodarczym mocarstwem. Potęgą. Trzeba tylko umieć, no i, oczywiście, chcieć spojrzeć w odpowiedni sposób, żeby to zauważyć. Naprawdę, powtórzmy to: jesteśmy gospodarczą potęgą, rozkwitamy, rośniemy w siłę i żyje się nam coraz dostatniej.

Myślą Państwo pewnie, że sobie robię jaja?

No cóż, szczerze: oczywiście, że sobie robię jaja. Robienie sobie jaj to ostatnia broń bezsilnych, żadna inna już mi nie została. Ale moje kpiny odnoszą się do faktów, które każdy może łatwo sprawdzić.

Łatwo sprawdzić, że nie jesteśmy państwem biednym. Czy nazwiecie biednym faceta, który buduje sobie ogromną willę z dwoma basenami, spędza wakacje w najdroższych zagranicznych kurortach, jeździ luksusową limuzyną i funduje żonie kosztowne futra? No nie. Możecie go nazwać co najwyżej skończonym idiotą, kiedy okaże się, że wydaje na te luksusy pożyczone pieniądze. Ale biedny nie jest na pewno.

Otóż biedną Polskę, w której każdy kolejny rząd malowniczo wywraca kieszenie i jak mantrę powtarza, że nie ma pieniędzy na tę lub inną potrzebę, stać na takie rzeczy, na jakie nie stać żadnego innego państwa na świecie.

Nie znam na przykład kraju, który by miał w przeliczeniu na głowę mieszkańca liczniejsze władze. W polskim parlamencie zasiada 560 posłów i senatorów. Dokładnie tyle samo, co w USA. Tylko że USA liczą sobie około ćwierć miliarda mieszkańców. O jakimkolwiek zmniejszeniu liczby parlamentarzystów partie polityczne, dla których poselskie diety i ryczałty stanowią istotną część wpływów, nie chcą nawet słyszeć. Z tego samego powodu nie chcą też słyszeć o zmniejszeniu liczby radnych. W amerykańskim sześćdziesięciotysięcznym mieście pod Chicago, gdzie kiedyś bawiłem, rada miejska liczy sobie 8 osób. Kiedy mój współtowarzysz podróży powiedział, że u niego, w miejscowości liczącej sobie sześć tysięcy dusz, radnych jest ponad dwa razy tyle, autochtonom szczęki poopadały. Przez uprzejmość nie skomentowali tego w żaden sposób, ale co sobie o Polsce pomyśleli, nietrudno zgadnąć.

Podobnie jak ja w tym momencie, musiał się poczuć profesor Kieżun, kiedy – opisywał to w jednym z wywiadów – na międzynarodowej sesji zmuszony był odpowiedzieć na pytanie, jak wygląda ustrój polskiej stolicy. To bowiem, co wymyślono w Warszawie, stanowiło szczyt absurdu i pośmiewisko całego świata. Nasza stolica utrzymywała przez długi czas prawie 700 radnych (same ich roczne diety, nie licząc innych kosztów utrzymania tak licznej municypalnej władzy, stanowiły równowartość kosztu budowy jednego mostu). Tu jednak trzeba przyznać, że rzucanie grochem o ścianę dało pewien efekt – iście heroicznym wysiłkiem całej klasy politycznej udało się zmniejszyć tę liczbę o połowę, do 350. I tak jest to cyrk, zważywszy, że wielomilionowe metropolie na Zachodzie mają zazwyczaj po 40 – 60 radnych. Ach, omal bym zapomniał dodać – w większości wypadków pracujących społecznie. We wspomnianym już amerykańskim miasteczku – podam nazwę, żeby każdy, kto nie wierzy, mógł sprawdzić: Tinley Park; ale jeśli coś w Internecie nawali, możecie sprawdzać w dowolnym innym – radni dostają pieniądze na zatrudnienie sekretarki, prowadzenie biura i opłacanie ekspertyz, ale oni sami nie biorą żadnych diet. Ani centa! Co tam zresztą radni – sam burmistrz też pracuje po godzinach, za friko, na co dzień utrzymując się z pensji nauczyciela w miejscowej szkole. Takie sknerusy z tych jankesów.

Co roku – dane z ostatnich sześciu lat – przybywa w Polsce 30 tysięcy etatów dla urzędników państwowych. Szeroko pojęta administracja publiczna zatrudnia już 530 tysięcy urzędników i zapowiada się, w ramach dostosowania do standardów unijnych, zatrudnienie całej rzeszy nowych: nowi przejmą funkcje dotąd teoretycznie spełniane przez starych, ale o zwalnianiu tych ostatnich jakoś się nie słyszy. Przerosty idą od samego szczytu: ministrów, wiceministrów i sekretarzy stanu mamy około dziewięćdziesięciu, ponad dwa razy więcej, niż licząca o połowę więcej ludności i uchodząca za najbardziej zbiurokratyzowany kraj Zachodu Francja. Pod każdym, oczywiście, zwiesza się piramida zastępców, referentów i sekretarek. W tejże zbiurokratyzowanej Francji z zasady każdy minister ma tylko jednego zastępcę; bodaj w dwóch czy trzech resortach zastępców jest dwóch. U nas na przykład wicepremier Hausner ma wiceministrów – trzymaj się krzesła, Czytelniku – jedenastu! Akurat Hausner przyszedł mi w tym momencie do głowy, bo w ramach swojego bardzo z początku nagłaśnianego planu oszczędności, które potem obcinano, obcinano, aż nie zostało z nich nic poza pośmiewiskiem, zapowiedział ze strony rządu niewiarygodne wręcz poświęcenie i oddanie po jednym stanowisku wiceministra w każdym resorcie. Niestety, rozpatrzywszy uważnie swe potrzeby rząd uznał, że nie może sobie na tak znaczącą redukcję pozwolić: z wielkim bólem zdobył się na zdymisjonowanie… dwóch wiceministrów. Nie chce mi się szukać, kim był ten drugi – pierwszym był zastępca ministra kultury, z tym że akurat ten z jego zastępców, który uchodził za kompetentnego, tylko, wedle opinii panujących w środowisku, miał inny od ministra pomysł na prywatyzację polskiej kinematografii (czytaj – komu obhandlować cenne działki, zajmowane w kilku miastach przez wytwórnie filmowe). Nikt natomiast nie miał zakus na, na przykład, wiceministerialną rangę byłego rzecznika rządu Tobera, który w tym samym resorcie nawet nie udaje, że ma cokolwiek do roboty. Oficjalnie były rzecznik dostał zadanie przygotowania nowej wersji ustawy o mediach, po tym, jak wersję poprzednią trzeba było wywalić do kosza po aferze Rywina. Ale prace nad taką ustawą toczą się w Sejmie, nie w rządzie, zresztą gdyby nawet, to do pisania projektu ustawy nie trzeba przywilejów ministerialnej „siatki R”, samochodu, biura i innych luksusów. Trzeba natomiast zawodowych kwalifikacji.

Żeby nie było nieporozumień – w wynagradzaniu stołkami różnych kolesiów SLD Millera nie ustanowił żadnej nowej jakości. W gabinecie AWS, rządzonej rozmaitymi wewnętrznymi „parytetami”, liczba ministrów, wiceministrów i podsekretarzy stanu była jeszcze większa – 112. A w mieście stołecznym Warszawa w połowie lat dziewięćdziesiątych zawiązała się do rządów centroprawicowa koalicja, która dla usatysfakcjonowania wszystkich swoich uczestników postanowiła zwiększyć liczbę zastępców prezydenta miasta z trzech do 12 (słownie: dwunastu). Co prawda, koalicja w końcu do władzy nie doszła, ale wcale nie dlatego, żeby ten pomysł kogokolwiek oburzył.

Wydawałoby się, że w sytuacji takiego przerostu administracji wręcz narzuca się opozycji hasło wywalania biurokratów na zbitą twarz. Ale, ciekawostka – taka na przykład partia Leppera stanowczo odcina się od planów cięć w administracji publicznej, oznajmiając swoim ogłupiałym wyborcom, że ma ona pomysł znacznie lepszy, a mianowicie, żeby zamiast ciąć wydatki budżetu, zwiększać jego dochody. I jeszcze przedstawia to jako dowód swej wyższości nad tymi, którzy by chcieli tę przerośniętą biurokrację redukować. Rzecz jest tak charakterystyczna, że warto się nad nią na chwilę zatrzymać. Po pierwsze – dlaczegóż niby jedno miałoby przeczyć drugiemu? Rozsądna naprawa finansów państwa musi uwzględniać oba elementy – i redukcję wydatków, i zwiększenie wpływów. Z tym, że wpływy trzeba zwiększać tak, aby nie zaszkodziło to gospodarce, a to znaczy: poprzez obniżanie podatków. Tak, jak całkiem niedawno udało się to Słowacji, która po bardzo znaczącej obniżce podatków już w pierwszym kwartale 2004 zanotowała nadwyżkę budżetową, bo wiele przedsiębiorstw uznało, iż przy tak niskich podatkach opłaca im się wyjść z „szarej strefy”. Wpływy budżetu państwa rosną albo wtedy, kiedy postępuje wzrost gospodarczy i podatnicy, zarówno indywidualni, jak i przedsiębiorstwa, coraz więcej zarabiają – albo wtedy, gdy się ich niszczy coraz wyższymi stawkami podatkowymi, doprowadzając stopniowo do ruiny. Która z tych metod ma sens, chyba nie muszę wyjaśniać. Ale to tak, na marginesie.

Natomiast robienie polactwu wody z mózgu, że „zwiększanie wpływów” jest lepsze od „cięć” oznacza jedną, prostą rzecz: prąca do władzy opozycja ani myśli redukować liczby stołków, bo przecież niebawem zamierza sama je obsadzać. W końcu ma dość kolesiów, których trzeba będzie za zasługi dla wyborczego zwycięstwa jakoś nagrodzić i zobowiązać. To zupełnie tak samo, jak z histerycznymi wrzaskami opozycji, by ustępująca ekipa „nie wyprzedawała majątku narodowego”, czyli, by wstrzymała prywatyzację licznych spółek skarbu państwa. Ustępująca ekipa sama to krzyczała, gdy parła do władzy, a kiedy ją objęła, na długi czas istotnie prywatyzację wstrzymała – no, ale wtedy to ona rozdawała królewskim gestem fuchy w zarządach i radach nadzorczych. Pod koniec kadencji, kiedy i tak wiadomo, że wyżerka się skończyła, potrzeba ustawienia się ulega potrzebie napełnienia dziurawej państwowej kasy – i stąd wrzask opozycji: bo gdzie taki na przykład Lepper pousadza swoich licznych kolesiów, jeśli Miller mu posprzedaje spółki skarbu państwa? Cała sztuczka polega na nazwaniu tego, co państwowe, a więc podlegające łupieniu przez polityków, „własnością narodu”. Oczywiście polactwo, mentalnie wciąż zanurzone w ustroju, w którym wszystkie fabryki należały do ludu pracującego miast i wsi, ciągle daje się na to złapać. W ten sposób od dziesięciu z górą lat funkcjonuje u nas postkomunistyczny, gospodarczy koszmarek, pod nazwą „jednoosobowa spółka skarbu państwa”, czyli przedsiębiorstwo ni to państwowe, ni to prywatne, którego zarząd i rada nadzorcza obsadzane są przez politycznych mianowańców, pragnących wyciągnąć ze swej kadencji maksymalne prywatne korzyści i w najmniejszym stopniu nie zainteresowanych długofalowym sukcesem firmy. Politycy, z właściwą sobie perfidią, tłumaczą to obroną interesów państwa. Łżą bezczelnie. Jeśli państwo chce zachować wpływy w jakimś strategicznym sektorze, ma na to bardzo prosty sposób, z powodzeniem stosowany w Wielkiej Brytanii za czasów rządów Margaret Thatcher. Nazywa się to „golden share” – złota akcja. Państwo, prywatyzując firmę o znaczeniu strategicznym, zachowuje w niej jedną symboliczną akcję, ale jest to akcja „złota”, czyli uprzywilejowana, co najczęściej oznacza powiązanie jej z prawem weta. Jeśli nowy, prywatny właściciel, chciałby podjąć jakąś decyzję sprzeczną z interesem państwa, rząd, jako właściciel złotej akcji, udaremnia to, i już. Gdyby polskim politykom naprawdę leżało na sercu dobro państwa, sięgnęliby po ten sprawdzony wzór. Ale im chodzi wyłącznie o zachowanie przedsiębiorstw w ręku państwa, o te latyfundia, jakie stanowią rady nadzorcze i zarządy, po to, by mieć gdzie usadzać kolesiów.

I ile by już politycy nie zachapali, i tak im tego wszystkiego mało. Mając do podziału tyle etatów we władzach wszystkich szczebli, zwykli jeszcze zatrudniać po kilkudziesięciu doradców oraz „gabinety polityczne” – dziwne, nie przewidziane w konstytucji koleżeńskie gremia, opłacane z kieszeni podatnika nie bardzo wiadomo za co. Przed wojną – podaję za Stefanem Bratkowskim, którego wiedza w takich sprawach góruje nie tylko nad moją, ale i większości odpowiedzialnych za administrację wysokich urzędników – prezydent Mościcki, który skupiał w swym ręku najwyższą władzę, zatrudniał 60 osób; 40 w kancelarii cywilnej i 20 w wojskowej, bo był też najwyższym zwierzchnikiem sił zbrojnych. Dziś prezydent Kwaśniewski, którego obowiązki, poza polityką zagraniczną, mają charakter czysto symboliczny, zatrudnia 600 osób. Jego kancelaria dubluje wszystkie resorty Rady Ministrów, stanowiąc jakby drugi rząd, który tyle tylko, że niczym nie rządzi. A na wszelki wypadek mamy jeszcze trzeci rząd – ogromną i również dublującą wszystkie resorty kancelarię premiera. Proszę mi pokazać inny kraj na świecie, który stać na utrzymywanie trzech rządów, w tym jednego rozdętego ponad wszelkie pojęcie i dwóch rezerwowych!

Ale w wielkim dojeniu Rzeczypospolitej mają swój udział także rzesze prostych obywateli, i to mają w nim udział decydujący, bo żeby się dorwać do rządowego koryta, trzeba najpierw sobie kupić odpowiednio wiele głosów – najlepiej poprzez rozdawanie pomiędzy swoich wyborców pieniędzy publicznych. Stąd, według danych z marca 2004, pracuje w Polsce 13 100 tysięcy osób, a rozmaite zasiłki i świadczenia pobiera 13 200 tysięcy. O sto tysięcy więcej – i nie zdziwię się wcale, jeśli przewaga tej grupy do momentu wydania moich słów drukiem wzrośnie jeszcze bardziej. Oczywiście, trzeba tu wziąć poprawkę na tych, którzy pobierając zasiłki jednocześnie pracują, tylko nielegalnie. Ale z drugiej strony, wielu formalnie żyjących z własnej pracy w istocie wykonuje jakieś bezsensowne, biurokratyczne czynności, z których nic nie wynika. Summa summarum, można więc uznać, że dane Eurostatu odzwierciedlają faktyczne proporcje. Pokażcie mi drugie państwo na świecie, które stać na to, żeby połowę swoich dorosłych mieszkańców utrzymywać z budżetu! A Trzecią Rzeczpospolitą – owszem. Stać nas na 3 miliony 100 tysięcy rencistów, w większości w kwiecie wieku i zdrowych jak byki. Drugi po nas kraj OECD w tej konkurencji, Norwegia, ma rencistów w stosunku do całej ludności dwukrotnie mniej niż my. Można by sądzić, że przez nasz kraj przeszły jakieś potworne kataklizmy, jakaś Czeczenia i Afganistan do kwadratu, tak, iż po prostu nie zostało tu ani jednej rodziny, w której ktoś nie miałby urwanej ręki albo nogi. Ale odpowiedź jest prostsza. Wystarczy u nas iść do lekarza-orzecznika, powiedzieć, że ma się depresję albo chorą nóżkę, oczywiście wsuwając przy tym drobną grzeczność do kieszonki, i renta załatwiona. Kolejne rządy przymykają oko na radosne rozdawnictwo uprawnień rentowych, w błogim przekonaniu, że w ten sposób pacyfikuje się nastroje bezrobotnych, poprawia statystyki i nie musi się im płacić zasiłków.

Co bynajmniej nie znaczy, żeby którykolwiek z naszych włodarzy skąpił na zasiłki dla bezrobotnych. Jak przed chwilą wspominałem, znaczna część tych, którzy je pobierają – według autorów raportu sporządzonego na jesieni 2003 jedna trzecia, czyli, skromnie licząc, koło miliona – albo pracuje na czarno, albo nie pracowała nigdy w życiu i pracować nie zamierza, a zasiłek traktuje jak rentę socjalną. Stać nas.

Przeciętny obywatel Unii Europejskiej odchodzi na emeryturę w wieku nieco ponad 61 lat, a USA – ponad 63. U nas na emeryturę przechodzi się statystycznie mając lat niespełna 57. Krócej od nas zachowują zawodową aktywność tylko Belgowie, Francuzi i obywatele Luksemburga, ale i oni zauważają coraz częściej, że ceną takiego lenistwa jest spowolnienie wzrostu gospodarczego i zadają swoim rządom pytanie, czy aby ich na to stać. W Polsce nikt nie ma takich wątpliwości. Tłumy krzepkich ubeków i milicjantów, którym III RP łaskawie pozwoliła lata poświęcone utrwalaniu w Polsce sowieckoj własti zaliczać sobie do stażu pracy podwójnie, są dla pracodawców nader atrakcyjni, bo nie trzeba za nie płacić horrendalnych składek na ZUS, podobnie jak za tych, którym rozmaite branżowe przywileje pozałatwiali zawodowi związkowcy. Pozałatwiali, oczywiście, na koszt podatników, a nie swoich związków. Zresztą ich związki też żyją na koszt państwa. Same pensje górniczych działaczy związkowych to rocznie kilkaset milionów złotych, na wypłacanie których też Rzeczpospolitą stać.


*

Skorośmy już o tym wspomnieli: górnictwo… Duma i potęga peerelu, wbrew potocznemu mniemaniu, wcale nie przestała być oczkiem w głowie III RP. Nie wiem wprawdzie, czy nadal jesteśmy – jak się chlubiła gierkowska propaganda – czwartą światową potęgą w wydobyciu „czarnego złota”. Na świecie, generalnie, wiek dziewiętnasty dobiegł już końca (choć nie wszyscy to zauważyli), zapotrzebowanie na węgiel kamienny jest niewielkie i wydobycie tego surowca spada z roku na rok, mimo pewnych perturbacji na światowych rynkach wywołanych podjęciem przez Chiny intensywnych zbrojeń, skutkujących wzmożonymi zakupami tego surowca – więc możliwe, że awansowaliśmy w zaszczytnej rywalizacji jeszcze wyżej; z drugiej strony, przodujący przed laty w wydobyciu bratni Związek rozpadł się na kilka państw z równie rozbudowanym przemysłem wydobywczym, co musiało namieszać w statystykach. Przyznam, że nie dotarłem do odpowiednich danych. Ale dotarłem do wiadomości, że pod koniec 2003 mieliśmy w Polsce 140 tysięcy górników. Cała Unia Europejska (ta jeszcze nie rozszerzona) razem wzięta miała ich w tym samym czasie tylko 110 tysięcy. Unia to, bądź co bądź, 15 krajów, w tym parę znacznie od naszego większych, ale jeśli ktoś uważa, że to za mało, by się czuć węglowym mocarstwem, to dodajmy jeszcze 36 tysięcy górników pozostających na pięcioletnich urlopach, na których dostają oni wprawdzie tylko 75 proc. pensji, ale zachowują wszystkie przysługujące im ze wspólnej łaski komuny i „Solidarności” dodatki socjalne (z najzabawniejszym „ołówkowym”, czyli zasiłkiem na przybory szkolne dla dzieci – co zdaje się dowodzić jakiegoś szczególnego w tej grupie zawodowej zamiłowania do kształcenia potomstwa), deputat węglowy, nagrody jubileuszowe i barbórkowe, trzynaste i czternaste pensje. Publicysta, od którego spisuję te dane, oszacował takiego „urlopowanego” na pięć lat górnika na jakieś dwa tysiące miesięcznie na rękę. W Warszawie to może niedużo, ale na Śląsku z taką kasą można już funkcjonować, zwłaszcza że nie wiąże się ona z jakimikolwiek obowiązkami. Zresztą byle tylko dotrwać do emerytury. Przeciętny górnik, który zjechał pod ziemię w wieku lat 18, emeryturę dostaje mając lat 43; czas spędzony na urlopie liczy się oczywiście tak samo, jakby pracował. Cóż, górnictwo to zawód niszczący zdrowie, a nasz naród, sądząc po liczbie rencistów, jest wyjątkowo wątły. W takich Niemczech górnik haruje jak w każdej innej branży, a kiedy słyszy, że jego Polski kolega w wieku lat 43 już jest emerytem, łapie się za głowę i nie może uwierzyć, z jak bogatym krajem sąsiaduje.

Nie muszę chyba dodawać, że krzepki emerytowany górnik jest dla pracodawcy równie atrakcyjnym nabytkiem jak emeryt „mundurowy”, albo krzepki rencista. Zresztą górnik na urlopie też. Co prawda, z górnikami jest ten problem, że przeważnie nie potrafią oni niczego innego poza ryciem w podziemnych złożach, ale i na to jest rada. Kopalnie, które na koszt państwa wypchnęły swoich pracowników na górnicze urlopy bądź emerytury, muszą przecież zatrudnić kogoś, kto będzie rył pod ziemią zamiast nich – inaczej spadłoby im wydobycie i przykopalniane spółki nie miałyby długów do hodowania. Podpisują więc umowę z prywatną firmą, tak się dziwnie składa, że przeważnie należącą do jakiegoś zawodowego obrońcy praw ludu pracującego, a górniczego zwłaszcza, ta zaś dostarcza im siłę roboczą zatrudnioną na umowę zlecenie, czyli tych właśnie niby-urlopowanych bądź odprawionych. Rzeczpospolita płaci, stać ją na to.

Jakich znowu odprawionych? – ma prawo zapytać słabiej zorientowany w problematyce górniczej Czytelnik. Otóż urlopy dla górników, aczkolwiek zyskały sobie wśród nich największą popularność, nie były jedynym sposobem okazywania im przez Rzeczpospolitą swej hojności. Przez kilka lat górnik, który tylko łaskawie zgodził się przestać być górnikiem, dostawał za to na rękę czterdzieści tysięcy z hakiem (piszę „na rękę”, oficjalnie było to bodaj 55 tysięcy, ale brutto, bo państwo wyjąwszy tę sumę z jednej kieszeni, odliczało zaraz od niej i przekładało do drugiej kieszeni różne składki i podatki; jak każda hojna ciocia Rzeczpospolita bywa cokolwiek sfiksowana, zresztą takie przekładanie z kieszeni do kieszeni pozwala znaleźć zatrudnienie dla tych rzesz urzędników, których utrzymywanie świadczy o opiekuńczości i wrażliwości społecznej rządzących). Według zgodnej opinii znawców problemu te 30 tysięcy górników, którzy skorzystali z oferty i których możemy śmiało doliczyć do liczby 140 tysięcy nadal pozostających na utrzymaniu kopalń i 36 tysięcy urlopowanych, to najlepiej wykształceni, najbardziej zaradni i najbardziej przedsiębiorczy z całej górniczej braci. Wyobrażam sobie tych niezaradnych – bo spośród zaradnych prawie jedna trzecia przehulała odprawy w kilka miesięcy i zgłosiła się po zasiłek do pomocy społecznej. Oczywiście, nikt im go nie poskąpił. Gdzieżby tam Polski nie było stać na zasiłki!

W zasadzie liczba pracowników kopalń (zostawmy już na boku górników na urlopach, odprawach i zasiłkach) nie jest bezwzględnie związana z ilością wydobywanego węgla. We wstrętnej, kapitalistycznej Wielkiej Brytanii, gdzie przed dwudziestu laty Margaret Thatcher w okrutny sposób pogwałciła prawa socjalne i związkowe, 12 tysięcy górników wydobywa w ciągu roku 33 miliony ton węgla; u nas w 2002 roku 146 tysięcy górników wydobyło 100 milionów ton. Z tego 23 miliony sprzedaliśmy na eksport. Wydobycie tony węgla w polskiej kopalni kosztuje średnio 140 złotych, a cena, jaką można za tę tonę węgla uzyskać, to około 100 złotych. Ostatni głąb, jeśli nie jest działaczem związkowym albo partyjnym, potrafi policzyć, że do każdej tony dopłacamy 40 złotych, co daje kolejną imponującą sumę 800 milionów złotych; w praktyce zresztą więcej, bo kopalnie, o czym za chwilę, mają swoje powody, by sprzedawać poniżej cen rynkowych. Jest to kwota, którą Rzeczpospolita, z pieniędzy zabranych swoim obywatelom, dotuje obywateli państw znacznie od nas bogatszych. I na to też nas stać.

Choć niektórzy pocieszają: w praktyce spora część tego węgla eksportowana jest tylko na papierze. Spółki, pasożytujące na deficytowym górnictwie jak pchły na zdychającym psie, kasują co jest do skasowania i upychają towar na rynku krajowym. Poza tym miliardy złotych, które regularnie ofiarowuje górnictwu rząd, mają przede wszystkim charakter rozmaitych umorzeń i oddłużeń, a kopalnie potrzebują także żywej gotówki, skryptami przecież swoim prezesom i dyrektorom pensji nie wypłacą. Aby tę gotowiznę uzyskać, opychają węgiel na krzywy ryj, za półdarmo. W efekcie działania tych wszystkich mechanizmów, choć nikt nie ma wątpliwości, że węgla wydobywa się w Polsce za dużo, to kupić go nie sposób. Na pustych składach przed kopalniami całymi tygodniami koczują kierowcy ciężarówek z firm, które chciałyby kupić węgiel po obowiązującej cenie i sprzedać na opał tym, którzy go potrzebują. Taką sprzedażą węgla kopalnie nie są zainteresowane, bo nie ponoszą na niej strat.

A gdyby kopalnia nie ponosiła strat, nie miałaby długów, którymi może handlować, nie byłoby umorzeń, nie miałyby więc z czego żyć spółki dające zarobek zawodowym związkowcom, albo, o zgrozo, mogłoby się okazać, że w ogóle są psu na buty potrzebne wszystkie te ponadkopalniane biurokratyczne struktury, zjednoczenia czy kompanie węglowe, dające z kolei zarobek partyjnym nomenklaturom. Gdyby węgiel nie przynosił strat, Rzeczpospolita nie pakowałaby w górnictwo miliardów, a gdyby nie te miliardy, jeszcze by się mogło okazać, że wydobycie tony węgla wcale nie musi kosztować aż 140 złotych. Że może nawet jesteśmy w stanie wydobywać węgiel po cenach zbliżonych jak w innych krajach i nawet sprzedawać go bez dopłat. I nawet, Boże uchowaj, okazałoby się, że górnictwo zamiast kulą u nogi i kotwicą, może być dla gospodarki napędem!

Kilka miesięcy przed tym, jak usiadłem do pisania niniejszej książki, obliczano, że w polskim górnictwie na 20 pracowników pod ziemią przypada jeden prezes. Jak to wygląda w tej chwili, nie mogę sprawdzić, bo akurat trwa kolejna reorganizacja. Ale jestem dziwnie spokojny, jeszcze nie było w dziejach III RP takiej reorganizacji, po której zatrudnienie, zwłaszcza na stanowiskach kierowniczych, by zmalało. Powiedzmy sobie szczerze; wyrzucenie na bruk pięciu, dziesięciu, czy nawet pięćdziesięciu tysięcy górników, którym straszy się u nas takich, co ośmielają się podważać sens wydawania na górnictwo tak wielkich pieniędzy – to jeszcze pikuś. To by się jakoś przeżyło. Ale wyrzucić z gabinetów tylu prezesów, z których przecież każdy jest czyimś kumplem, kogoś wspiera, pod kogoś jest podwieszony, który komuś wyświadczył jakieś przysługi i sam ma prawo oczekiwać przysług – tego by system społeczno-polityczny III RP na pewno nie wytrzymał. Więc Rzeczpospolita płaci. Co jej szkodzi, w końcu płaci z naszych pieniędzy. Samo oddłużenie kopalń w roku 2003 to 18 miliardów. Bez mała 10 procent całego budżetu państwa! Do tego wspomniane już osłony i dodatki socjalne, odprawy, urlopy, a zresztą czort jeden wie, co właściwie, bo przez trzynaście ostatnich lat celowo tak pogmatwano wszelkie rozliczenia tej branży, pozaplatano je w tak misterne pętelki i kłębowiska, oparto na tylu fikcyjnych przelicznikach i wyssanych z palca parametrach, że księgowy z Enronu nad bilansami naszych spółek węglowych tylko by gwizdnął z uznaniem i zaczął się rozglądać za jakąś prostą pracą fizyczną.

Dobrze. Zostawmy na razie górnictwo na boku, bo jeszcze parę akapitów na ten temat i szlag mnie trafi przy klawiaturze. A przecież to nie jedyna podstawa naszej gospodarczej mocarstwowości.


*

Według oficjalnej informacji ze strony internetowej Ministerstwa Rolnictwa, dzierżymy chwalebne czwarte miejsce w Europie, a siódme w całym świecie, w produkcji żywca wieprzowego.

Na liście naszych sukcesów gospodarczych ten akurat plasuje się daleko za uprawą ziemniaków (3 miejsce na świecie, 2 w Europie – ale wcale nie to decyduje o tym, że nazywanie Polski „republiką kartoflaną” jest więcej niż uzasadnione) czy nawet buraków cukrowych (7 miejsce w świecie, 6 w Europie). Ale napiszę parę słów o hodowli świń, bo, podobnie jak węgiel, jest to doskonały przykład, jak funkcjonuje i czym się kieruje państwo polskie.

Być może to prawda, co twierdzą niektórzy historycy, że to właśnie hodowla świń zadecydowała o potędze Imperium Rzymskiego (że niby nażarci wieprzowiną Rzymianie lepiej się rozmnażali i żwawiej bili od innych ludów śródziemnomorskich, stroniących od tego wysokoenergetycznego pożywienia ze względów religijnych), ale było to już dość dawno temu. Dziś w krajach cywilizowanych wieprzowina nie jest w modzie. Lekarze zrobili jej fatalną opinię, zapanowała moda na fitness i podobnie jak w krajach zachodnich, spożycie wieprzowiny spada w Polsce z roku na rok. A mimo to z roku na rok wzrasta jej produkcja.

Ach, więc pewnie sprzedajemy ją gdzieś za granicę – wyrwie się może ktoś naiwny. Oczywiście, nie. Gdzie niby moglibyśmy ją sprzedawać? Po pierwsze, jest droga. Nie jesteśmy Nową Zelandią, gdzie całe rolnictwo zostało urynkowione i w ciągu kilku lat jego efektywność wzrosła tak, że opłaca się Nowozelandczykom sprzedawać swe produkty nawet na drugim końcu świata. Polska, żeby było ją stać na to wszystko, na co ją stać, musi nakładać wysokie haracze, wszelkiego rodzaju VAT-y i akcyzy na co tylko popadnie. Chłopi, oczywiście, cieszą się, bo od zarania III RP praktycznie nie dawało się tu stworzyć rządowej większości bez którejś z partii chłopskich, dzięki czemu chłopi załatwili sobie zwolnienie z podatku dochodowego i wydzielenie rolnictwa z tzw. ubezpieczeń społecznych (osobny kryminał, ale o tym w innym miejscu). Myślą więc, że to nie oni płacą, tylko miastowi. Oczywiście się mylą – płacą. Płacą, bo przecież muszą kupować benzynę i olej napędowy, muszą kupować nawozy, maszyny, ubrania, gumofilce, magnetowidy, zestawy satelitarne i wszelkie inne produkty, których producenci bądź importerzy zmuszeni są płacić podatki i za siebie, i za pozwalnianych od podatków chłopów, i które muszą zostać wielokrotnie przewiezione, z fabryki do magazynu, z magazynu do hurtowni, z hurtowni do sklepu, i w ten sposób przechodzi w ich cenę akcyza nałożona na paliwa, z której bierze się prawie połowa budżetu tego najhojniejszego na świecie państwa. A skoro płacą, to nie mają innego wyjścia, niż wliczyć to z kolei w ceny swoich produktów, i przez to są one drogie.

Nigdy, nawiasem mówiąc, nie przestanie mnie dziwić, że u nas tak elementarne rzeczy ogłaszać można niczym prawdy objawione. To przecież oczywiste, że podatki są jak naczynia połączone – koniec końców wszyscy zapłacą mniej więcej tyle samo, z dwoma wyjątkami: miliarderów, których stać na takich księgowych, że nawet jak płacą, to w istocie nic nie płacą, tylko jeszcze zarabiają – i nurków śmietnikowych, którzy wszystko, czego potrzebują, wyławiają z recyklingu. Natomiast ci, którzy chcą normalnie żyć i utrzymywać rodziny, chcąc nie chcąc, muszą w rozmaitych cenach zapłacić podatki za tych, którzy im dostarczają towarów i usług. Tak, jak „ścieka w dół” bogactwo, bo bogacz zatrudnia do swej obsługi sekretarzy, kamerdynerów, ogrodników, tapicerów, dziwki i instruktora jazdy konnej – tak samo rozpływają się po obywatelach nakładane na nich podatki. Piekarz musi mieć buty, więc zapłaci w ich cenie część podatków nałożonych na szewca, no ale gdyby nie szewc, kupujący u niego bułki, to z kolei nie miałby z czego zapłacić swojego podatku piekarz. I tak, żeby tej starej wyliczanki nie przedłużać, każdy płaci za każdego, karmiąc molocha państwowej biurokracji – i właśnie dlatego nikt w Polsce nie ma kasy, mój maleńki kolego, chyba że kręci coś na lewo.

To przecież elementarne, drogi Watsonie – jak mawiał sławny detektyw. Wystarczą trzy szare komórki, by zrozumieć, że cały ten socjalistyczny bełkot o „redystrybucyjnej funkcji podatków” jest gigantyczną bzdurą. Że obietnice, iż władza zabierze bogatym po to, by dać biednym, pomijając już ich moralny aspekt, są gigantycznym łgarstwem: wszystkie nałożone na bogaczy podatki i tak zapłacą za nich właśnie biedni. A jednak przyjęcie do świadomości tej prostej prawdy, że podatki są przerzucalne, przekracza zdolności umysłowe nie tylko przeciętnego Polaka, ale i przeciętnego Francuza czy Niemca. Widocznie marzenie o „sprawiedliwości społecznej” tak się ludziom rzuciło na głowy, że jeśli fakty to marzenie niweczą, to tym gorzej dla faktów. Tylko w Ameryce, gdzie zresztą zasada przerzucalności podatków została odkryta, wyborcy po prostu przyjęli ją do wiadomości, i dlatego Ameryka wygląda tak, jak wygląda, a Polska też wygląda tak, jak wygląda.

Nasi hodowcy zatem, kończąc tę dygresję, nie mogą sobie pozwolić na ceny, po których można by ich świnie sprzedać na zagranicznych rynkach. Zresztą niby na których? Unia Europejska sama dusi się w nadprodukcji rolnej, Rosja weźmie wszystko, ale nie bardzo ma czym płacić, zresztą chętniej kupi od zachodniej Europy, bo tamci dopłacają do eksportu, żeby sprzedać taniej (dotując tym samym statystycznego Rosjanina z pieniędzy swoich podatników). Z tego samego powodu nie ma co marzyć o podbijaniu rynku amerykańskiego, o nowozelandzkim nie mówiąc.

Więc skąd to wysokie miejsce Polski w światowym rankingu produkcji rolnej? Odpowiedź jest prosta: ze skupu interwencyjnego. Możecie śmiało nie kupować od rolników wieprzowiny czy zboża, zrobi to za nas rząd. Już nie wyjaśniam, za czyje pieniądze, bo skoro ktoś dobrnął w lekturze aż tu, już to wie. Ale może zapyta ktoś dociekliwy, co rząd robi z tym skupem potem? Przecież nie sprzedaje nam, bo, po pierwsze, jak się już rzekło, nie jemy aż tyle, a po drugie, wolimy kupować produkty z importu, bo tańsze. Importu rząd zakazać nie może, choć każdemu idącemu po władzę politykowi wydaje się, że to najprostsze rozwiązanie i bez cienia zażenowania obiecuje chłopstwu na wiecach i w ulotkach, że zabroni. Potem, jak już się do władzy dopcha, dowiaduje się – wtedy dopiero! – że jest coś takiego jak umowy międzynarodowe, światowa organizacja handlu, różne arbitraże, że gdyby chcieć tą metodą dogadzać wyborcom pana polityka, to inne państwa z punktu nałożą cła na nas i dostaniemy na tym w plecy, że hej. Polityk musi przyjąć to do wiadomości (choć coraz częściej odmawia – za złamanie przez rząd Millera umowy prywatyzacyjnej PZU możemy zabulić miliard euro, w chwili pisania tej książki sztokholmski sąd arbitrażowy otrzymał właśnie stosowne pozwy), ale nie ma odwagi powiedzieć chłopstwu prawdy, więc dalej żyje ono w przekonaniu, że na jego bolączki jest sposób prosty jak w pysk dał, i zniechęcone do zdrajcy szuka kogoś, kto następny zrobi je w głąba.

No więc – co robi Rzeczpospolita z tym nieszczęsnym skupem interwencyjnym?

Ano nic. Magazynuje go. I trzyma. Państwo, oczywiście, nie ma tylu chłodni i silosów, ile do tego trzymania potrzeba, ale to żaden problem – wynajmuje prywatne. Tak się przypadkiem składa, że w zdecydowanej większości należące do prominentów różnych chłopskich partii i związków, co oczywiście szalenie wzmaga determinację tych ostatnich w prowadzeniu chłopstwa na blokady i demonstracje do walki o zwiększenie zakresu skupu interwencyjnego i podniesienia jego cen. Mówiąc krótko: najpierw z naszych pieniędzy, ściągniętych w formie podatków, z PiT-ów, akcyz, VAT-ów, obowiązkowych składek i innych, skupuje rząd nikomu niepotrzebne płody rolne, a potem jeszcze płaci cwaniakom, którzy tym interesem kręcą, za to, że zechcą je przechować w swoich magazynach. Cwaniaczkom zresztą często i to jeszcze mało – chamowi zawsze mało, pazerność jest jedną z jego głównych cech, o czym szerzej w innym miejscu – i, jak poseł Bonda z „Samoobrony”, najbezczelniej ten przechowywany u nich skup interwencyjny sprzedają, kasując po cenie rynkowej, znacznie niższej od interwencyjnej, ale w żywej gotówce do własnej kieszeni, w błogiej nadziei, że nikt się o te góry zboża czy mięsa nigdy nie upomni.

Albowiem, co w tym wszystkim najważniejsze, zakupionej interwencyjnie przez państwo żywności nie magazynuje się u nas w jakimś konkretnym celu. Jeśli ktoś naiwnie sobie wyobraża operację w stylu tego, co niejaki Kunik podpowiadał Nikodemowi Dyzmie – że państwo skupuje w czasie klęski urodzaju, by po paru latach, wyczekawszy na nieurodzaj, sprzedać i na tym zarobić – to jest po prostu jeszcze jednym z zaludniających nasz kraj naiwnych leszczy. Ceny interwencyjnych skupów, określane wskutek politycznych targów i pod naciskiem ulicznych rozrób, dawno już weszły na taki poziom, że o sprzedaży tego wszystkiego z zyskiem nie ma nawet co marzyć. Pamiętajmy, że w każdej z branż czy grup interesu, rozrywającej czerwone sukno Rzeczypospolitej jak stado sępów ścierwo, rywalizują pomiędzy sobą liczne partie i związki. Każda chce zagarnąć jak najwięcej stołków, przyssać się do koryta w jak najliczniejszej gromadzie, a droga do sukcesu wiedzie przez pochwalenie się polactwu: patrzcie, my wam załatwiliśmy więcej, niż tamci. Tamci chcieli tylko po dwa pięćdziesiąt za litr, a my wytargowaliśmy trzy pięćdziesiąt! Tamci chcieli skapitulować, a myśmy wyrwali jeszcze po sto złotych dotacji do każdej tony, plus gwarancje, plus jeszcze coś. To na polactwo działa, to jest argument…

Cholera, znowu zniesie mnie w dygresję, ale taka to już jest książka – trudno o tym wszystkim pisać spokojnie, metodycznie, według konspektu. Ale skoro już przy tym, demokracja w Polsce, w czternaście lat po jej zadekretowaniu, to w praktyce zwykły bandycki targ. Nic to nie ma wspólnego z pięknymi ideami ojców założycieli amerykańskiej demokracji, ani nawet z pomysłami jakobinów. Po prostu, w Polsce budżet państwa to taki, powiedzmy, roczny udój Rzeczypospolitej. Mniej więcej połowa tego, co się rocznie w Polsce udaje wytworzyć i zarobić, i czego nie uda się ukryć przed pazernością aparatu państwowego, trafia w ręce rządu. Być w rządzie, to mieć możność skierowania jakiejś części tej kasy do określonych środowisk. Żeby być w rządzie, trzeba być w parlamencie, żeby być w parlamencie, trzeba dostać odpowiednio wiele głosów, a żeby się nabrać głosów, trzeba przekonać odpowiednio liczną grupę, że będzie się – jak to ładnie politycy w swoim załganym języku nazwali – „reprezentować jej interesy”, czyli że się wyrwie innym, a da im. Raz kasa podatników szła na dofinansowanie banków spółdzielczych, raz na interwencyjny skup, kiedy indziej znowu na górnictwo czy jeszcze co innego, zależnie od układu sił i umów koalicyjnych. Kto wygrał, kto się ułożył z innymi wygranymi, nabywa na czas kadencji prawo do łupienia społeczeństwa jako takiego i obdarzania zyskami swoich wyborców i – nie zapominajmy o tym – swoich sponsorów z czasów kampanii. Do sponsorów wrócę potem, ale co do kupowania sobie głosów rozmaitych grup, to zwróćmy uwagę, że w swej istocie oznacza to uruchomienie swoistego społecznego darwinizmu. Silna branża, która może politykom dostarczyć struktury i kasę, która może ściągnąć pod URM parę tysięcy miotających mutrami i palących opony demonstrantów, albo sparaliżować cały kraj strajkami, wyrwie ze wspólnej kasy tyle, że nachapią się i jej przywódcy, i szeregowe, strajkowe mięso. A emeryci, pielęgniarki i wszyscy, którzy takich możliwości nie mają, mogą sobie zdychać. To się ładnie nazywa „sprawiedliwością społeczną”, względnie, w wersji solidarnościowej, „społecznym solidaryzmem”.

No dobrze, macie Państwo prawo powiedzieć – ale może, Ziemkiewicz, skończysz wreszcie o tym skupie interwencyjnym?

Słuszna uwaga, już mknę ku konkluzji. A zatem: władza, aby okazać rolnikom swą łaskę, skupuje ich produkty – nie za swoje pieniądze, bo takich przecież nie ma, tylko za nasze, wspólne – a potem trzyma je w magazynach. I nie pytajcie mnie, na co liczy, bo to ostatnia rzecz, jaką wiem. Liczy chyba tylko na to, że to wszystko pieprznie nie za jej kadencji, tylko kiedyś tam, za następców, kiedy ludzie aktualnej władzy, już nachapani po uszy, będą się mogli po cichu śmiać z polactwa w kułak, a głośno mówić, że gdyby to oni nadal rządzili, nigdy by do czegoś takiego nie doszło.

Pod koniec roku 2003 okazało się nagle, że Polska przechowuje w chłodniach (prywatnych, należących do zawodowych obrońców ludu, i odpowiednio za to kasujących – przypomnę) 170 tysięcy ton mrożonej wieprzowiny. Może na kimś ta liczba nie robi wrażenia, może trzeba przeliczyć, ile to setek tysięcy półtusz, ile milionów kotletów schabowych. A może wystarczy powiedzieć, że cała razem wzięta Unia Europejska – było nie było 15 państw, w większości znacznie od Polski ludniejszych i bogatszych – w tym samym okresie miała w swoich chłodniach 140 tysięcy ton. Rzecz nader symptomatyczna, że pewnie byśmy się o tym w ogóle nie dowiedzieli, gdyby nie Bruksela. Okazało się, że według unijnych norm możemy mieć najwyżej 40 tysięcy. Większych zapasów Bruksela nie toleruje, uważając – skądinąd słusznie – że kto ma tak wielkie zapasy, prędzej czy później rzuci je na sprzedaż po dumpingowych cenach i rozwali w ten sposób regulowany z takim trudem unijny rynek.

Oczywiście, nasze kolejne rządy, prąc, z różnych zresztą względów, do członkostwa w UE, jakoś nie pomyślały, że w ramach akcesji trzeba będzie z tym i dziesiątkami innych absurdów coś zrobić. No i zaczął się lament: jak w parę miesięcy upłynnić 130 tysięcy ton mrożonej wieprzowiny? Ktoś wymyślił, żeby ją rozdać za darmo charytatywnym jadłodajniom, żywiącym bezdomnych. Oczywista bzdura: 130 tysięcy ton to wielokrotnie więcej, niż takim jadłodajniom potrzeba, zresztą rzucić na rynek taką ilość darmowego mięsa, w jakikolwiek bądź sposób, znaczy kompletnie załatwić bieżącą sprzedaż. Więc ktoś inny wymyślił – wysłać to wszystko do Afryki dla głodnych Murzynów. Że przy okazji puści się z torbami tysiące czarnych rolników, będzie tylko w zgodzie z tradycją postępowego świata, który upychając w Afryce swoje nadwyżki pod obłudnym hasłem „pomocy humanitarnej”, a jednocześnie stawiając przed biednymi krajami mury zaporowych ceł, od dawna metodycznie wtrąca je w coraz głębszą nędzę i jeszcze bardzo się przed samym sobą chlubi swą łaskawością. Ale, niestety, nie mamy statków-chłodni, żeby ten dar dla głodującej Afryki zawieźć na miejsce, ani pieniędzy na taką operację. Ktoś nawet wymyślił, że za mrożone mięso można by drogą wymiany towar za towar kupić nowe samoloty dla naszego rządu, bo lata takimi sowieckimi trupami, że aż żal. Ale, niestety, nie znaleziono na szerokim świecie chętnego do dokonania takiej wymiany. Pewnie niedługo, wzorem niesławnej ustawy o utylizowaniu nadwyżek produkcji rolnej poprzez dolewanie ich do paliw, zaproponuje ktoś wzniesienie z mrożonej wieprzowiny drugiego kopca Kościuszki, albo ustawowy nakaz mieszania zgniłej wieprzowiny z cementem (gdzieś czytałem, że na bazie padliny robiono zaprawę murarską w średniowieczu). Zanim do tego dojdzie, proponuję sposób prostszy: wszystkim tym mądrym, którzy tej cholernej wieprzowiny nakupowali, wszystkim tym obrońcom chłopa i zawodowym związkowcom wypłacać wszystkie ich diety, ryczałty, pensje i premie w naturze. Dużo bym dał, żeby móc zobaczyć Kalinowskiego z Lepperem, Serafinem i resztą ferajny, jak wpieprzają cały ten wieprzowy nawis. I nie mogliby, przy tej wypisanej na twarzach wrodzonej inteligencji, wykręcać się, że im religia nie pozwala.

Myślę sobie nawet, że mógłby to być iście kopernikański przewrót w myśleniu naszych elit politycznych o gospodarce. Gdyby tak nagle dowiedzieli się, że nie wystarczy wyprodukować, trzeba sprzedać, i że sprzedać można tylko za tyle, ile nabywca gotów jest zaoferować, a nie za cenę, którą sobie wymyśliła władza… Już widzę oczyma ducha, jak jeden z drugim nasz włodarz dostaje rano telefon: panie premierze, wczoraj dostał pan w naturze premię, tysiąc złotych – to znaczy, ciężarówka zrzuciła pod kancelarią dziesięć ton węgla po stówie za tonę. Ale ponieważ dzisiaj węgiel zdrożał do stu pięćdziesięciu za tonę, powstała u pana rezerwa rewaluacyjna na kwotę pięćset złotych, i tyle właśnie ma pan zaraz zwrócić gotówką. Nie zrozumiałby wreszcie, jeden z drugim, co to takiego ta rezerwa, którą od miesięcy wycierają sobie gębę, mącąc w głowach naiwnym?

Cóż, znów sobie robię jaja, ale jak już pisałem, to ostatnie co mogą ci, którzy nic nie mogą – przecież i tak wiem, jak to się skończy: po cichu, korzystając z faktu, że opinia publiczna zajęta jest odkrywanymi co dnia nowymi aferami, rząd zapłaci Brukseli za tę nieszczęsną wieprzowinę żądane kary i będzie ją trzymał nadal. Na takie wydatki Rzeczpospolitą zawsze stać.

Oczywiście, rzecznicy tych wszystkich dopłat, subwencji i interwencyjnych skupów, o których tu piszę, mają swój argument. Argument jest ważki i brzmi następująco: przecież tak jest na całym świecie.

Nie wierzcie w to Państwo. To kolejne, obrzydliwe kłamstwo, jedno z wielu, których używają cyniczni dranie, by na plecach zdesperowanej biedoty dorwać się do rządowej kasy i stołków.

Po pierwsze: „cały świat” oznacza w ich ustach kilka bogatych państw zachodniej Europy. Stany Zjednoczone, wspominana tu Nowa Zelandia czy azjatyckie „tygrysy” zasadniczo od podobnych pomysłów stronią i świetnie na tym wychodzą. A jeśli od czasu do czasu, chcąc przekupić wąską grupę wyborców w jakimś konkretnym stanie, któryś z tamtejszych polityków ulegnie pokusie i pójdzie na łatwiznę – to, jak w stosunkowo niedawnym przykładzie wsparcia udzielonego przez Busha amerykańskim stalowniom, i USA jako całość, i ten polityk, i wspierana branża wychodzą na tym źle.

Po drugie: gdyby nawet państwa zachodniej Europy naprawdę robiły to samo, co kolejne rządy Polski (a nie robią, o czym za chwilę), to są to państwa bogate i jeśli mają kaprys wyrzucać swoje bogactwa w błoto, stać je na to – my natomiast jesteśmy państwem biednym. I jeśli przy naszej polskiej biedzie zamierzamy się wzorować na Francji czy Niemczech, trwoniących co roku gigantyczne pieniądze na socjal i gospodarczy interwencjonizm, to zachowujemy się jak biedak, który za pożyczone pod zastaw domu pieniądze kupuje luksusową limuzynę, a resztę przepuszcza na popijawy w ekskluzywnych knajpach, bo zobaczył, że tak żyją bogacze, i uznał, że jeśli będzie ich naśladował, to też zostanie bogaczem.

Ale w istocie wspieranie niewydolnego przemysłu i nadprodukcji rolniczej z funduszy publicznych „na całym świecie”, czyli w tych kilku państwach Unii Europejskiej, od radosnego rozpierdzielania budżetu przez Rzeczpospolitą różni się zasadniczo. Tam, choć są to kraje bez porównania bogatsze i niewiele mniej od nas przeżarte zarazą socjalizmu, widać jednak jakąś szczątkową troskę o państwo. Jeśli państwo dopłaca chłopu do jego produkcji, to zarazem wyznacza mu produkcyjny kontyngent, którego chłop przekroczyć nie może. Ktoś siada i liczy: w skali kraju możemy wyprodukować wieprzowiny (czy czego tam) tyle a tyle ton, w budżecie do wyrzucenia mamy tyle a tyle milionów, wypada po tyle a tyle ton i tyle a tyle euro na chłopa. I cała subwencja ma charakter transakcji: masz tu kasę, ale za to ograniczasz produkcję. Podobnie z subwencjami do przemysłu: dostaniecie kasę podatników, jeśli najpierw przedstawicie i zobowiążecie się wdrożyć plan naprawczy, który da państwu gwarancję, że za pięć czy siedem lat to, co dostaliście, zwrócicie mu w formie podatków – a przynajmniej staniecie na własnych nogach i przestaniecie być dla państwa ciężarem. Powiedzmy, górnictwo – nie opłaca się, ale podtrzymamy was dotacją w ramach troski o bezpieczeństwo energetyczne, tylko pod warunkiem, że zmniejszycie wydobycie do wyznaczonego poziomu. Stocznie – tu kasa, tu biznesplany, i wymieniamy się z ręki do ręki. I tak dalej.

U nas jest inaczej. U nas, jeśli rząd dopłaca z pieniędzy obywateli do nadprodukcji rolnej, to po prostu daje kasę każdemu, kto się zgłosi – wskutek czego, mechanizm dość oczywisty, z roku na rok nadprodukcja ta, zamiast maleć, coraz bardziej rośnie. Chłop byłby idiotą, gdyby w tych warunkach nie rzucał innej, niepewnej produkcji, i nie przestawiał się na hodowlę świń, skoro wie, że świnie rząd skupi na pewno, i to po gwarantowanej cenie. W kilka tygodni po tym, jak ujawniony został problem z zapasami mrożonej wieprzowiny, „Samoobrona”, pospołu z kółkami rolniczymi, peeselem, „Solidarnością Rolników” i czym tam jeszcze, zapowiedziała blokady pod hasłem skłonienia rządu do podniesienia tegorocznej kwoty przeznaczonej na interwencyjny skup i, jakże by inaczej, interwencyjnych cen. Do protestów nie doszło, bo ledwie je zapowiedziano, odpowiedni minister obiecał przedstawicielom rolniczych związków, że kasa na wykupienie od chłopów i zmagazynowanie kolejnej partii świniny znajdzie się na pewno. I jestem dziwnie spokojny, że na to akurat kasa naprawdę się znajdzie.

Podobnie, jak się znajdzie na skupienie po absurdalnie wysokiej – w porównaniu ze światowymi – cenie kolejnych tysięcy ton zboża, i jak znajdą się kolejne miliardy na dotowanie pamiętających jeszcze czasy carskie cukrowni, co roku zasypujących kraj stertami drogiego jak diabli cukru, z którym nie ma co robić.

No bo przecież tak się robi „na całym świecie”. Ale na owym „całym świecie” rolnicy to parę procent społeczeństwa. Na dodatek Francja, która najwięcej im oferuje rozmaitych dopłat i z tego powodu stanowi natchnienie naszych działaczy, w dużej części robi to bardzo sprytnie za pieniądze niemieckie – bo taka była logika funkcjonowania wspólnoty europejskiej u jej zarania, że Niemcy, łożąc hojnie na rozmaite „wspólne polityki”, kupowały sobie prawo powrotu do Europy po tym, co zrobiły jej w czasie wojny. Ale nawet gdyby Francja nie sięgała po środki unijne, to z rolnictwa utrzymuje się w niej kilka procent społeczeństwa, a nie, jak u nas, prawie jedna piąta. Już samo to jest wystarczającym powodem, by powiedzieć sobie, że Polski na podchwytywanie francuskich pomysłów po prostu nie stać.

Tylko dlaczego miałby to ktoś powiedzieć akurat chłopom? A dlaczego nie pracownikom tej czy owej huty, albo bankrutującej fabryki samochodów, albo stoczni? A dlaczego nie kolejarzom? A czym się różnią pod tym względem od prostego chłopa z blokady tak zwane środowiska twórcze? Niewątpliwie mówią lepszą polszczyzną i mają mniejszą siłę przebicia, ale przekonanie, że ich właśnie Rzeczpospolita powinna utrzymywać i obdarzać szczególnymi przywilejami żywią dokładnie takie samo.


*

Gwoli uczciwości: piszę tu sporo złych rzeczy o naszych politykach, bo piszę szczerze, co myślę, a o naszych politykach, poza wyjątkami dającymi się wyliczyć na palcach jednej ręki, nie sposób myśleć dobrze – ale coś trzeba tu rzec na ich usprawiedliwienie. Margaret Thatcher mogła sobie pozwolić na to, by wypowiedzieć wojnę górniczym związkom zawodowym, bo przez cały czas miała za sobą poparcie większości społeczeństwa. Przeciętny angielski wyborca tych czasów wiedział, że oto pewna grupa zawodowa walczy o swoje przywileje, których koszt ponosi całe społeczeństwo, i że likwidacja tych przywilejów jest w interesie wspólnym, w interesie kraju. Dziś, jak wcześniej wspominałem, wydajność zreformowanego i zredukowanego do rozmiarów uzasadnionych ekonomiczną potrzebą brytyjskiego górnictwa jest najwyższa w Europie.

Kiedy w Stanach Zjednoczonych strajk ogłosili kontrolerzy lotów, Ronald Reagan, odwołując się do swoich uprawnień, po prostu ten strajk złamał siłą, a jego przywódców powywalał z pracy na zbity pysk. Mógł to zrobić i puścić mimo uszu histeryczny wrzask wrogich mu mediów, bo i on odwołał się do milczącej większości – wytłumaczył Amerykanom, że to, czego egoistycznie domagają się kontrolerzy, wykorzystując swe szczególne możliwości sparaliżowania amerykańskiej komunikacji, jest sprzeczne z interesem ogółu. I Amerykanie się z nim zgodzili, czego dowód złożyli wkrótce potem, wybierając go na drugą kadencję.

Kiedy w Polsce ktokolwiek strajkuje, blokuje drogi albo tory kolejowe, wysypuje zboże, okupuje gmachy publiczne, pali opony, rzuca kamieniami i tak dalej – można być pewnym, że większość pytanych przez ankieterów rodaków wyrazi dla niego poparcie. Ci albo ci chcą od państwa więcej pieniędzy? Dać im! Mają rację! Widocznie im się należy! Należy się przecież każdemu. Spójrzcie Państwo, jak z roku na rok na fali ogólnej życzliwości dla wszelkiego rodzaju protestów ujawniają się roszczenia coraz bardziej groteskowe. Oto, czytam w gazecie, w ramach protestu kilkaset tak zwanych „mrówek”, czyli drobnych przemytników, zdemolowało przejście graniczne, żądając, aby celnicy przestali im egzekwowaniem obowiązujących przepisów utrudniać działalność, z której się utrzymują. Oto, czytam kilka miesięcy później, w Szczecinie, gdzie od lat działa w najlepsze wielkie targowisko kradzionych w Niemczech samochodów i wszyscy udają ślepych, kiedy pod naciskiem mediów policja zdecydowała się wreszcie zrobić na to targowisko nalot i zatrzymać parę trefnych bryk, handlarze zrabowanym mieniem odpowiedzieli zablokowaniem jednej z ulic miasta, żądając, aby policja natychmiast przestała im utrudniać zarobkowanie i żeby za swą niewczesną akcję poniosła stosowną karę. W tym samym czasie pod wałbrzyskim ratuszem demonstrowało tysiąc kopaczy z tak zwanych biedaszybów, domagając się – cytuję za gazetą – „m.in. zapewnienia pracy na dwa lata z pensją co najmniej 2,2 tys. miesięcznie, a jeśli byłoby to niemożliwe – trzyletnich zasiłków dla bezrobotnych i zaprzestania nękania przez policję…”. Nie zauważyłem, żeby w tej z kolei sprawie też przeprowadzono sondaż, ale i bez niego wiem, że znowu 80 proc. pytanych powiedziałoby, że kopacze mają rację. Kiedy wyjdą na ulicę złodzieje samochodów, domagając się przywrócenia w kodeksie karnym peerelowskiego paragrafu o „czasowym zaborze mienia”, który przez wiele lat zapewniał im bezkarność, albo dilerzy narkotyków, też pewnie pięćdziesiąt parę procent indagowanych przez ankieterów przyzna im rację. Co dopiero wtedy, gdy od państwa domagają się pieniędzy jacyś ludzie, którzy przestępcami nie są?

Nawet nie dopatrywałbym się w tym jakiegoś wyrachowania – że niby, dzisiaj popieram roszczenia innych, żeby jutro, kiedy ja sam będę chciał wyrwać coś dla siebie, oni popierali mnie. To coś głębszego, spontanicznego. Odruch solidarności: my wszyscy, razem, przeciwko państwu. Jest w tym jakiś wyrodzony, zdegenerowany ślad bohaterstwa, z którym poprzednie pokolenia stawiały mniej lub bardziej czynny opór zaborcy czy okupantowi.

Tylko że dzisiaj jest to solidarność przeciwko państwu własnemu, wreszcie odzyskanemu, czego nikt jakoś nie dostrzega. Dziś jest to odruch walki przeciwko tej właśnie Polsce, za którą tylu frajerów dało się zaszlachtować na jakichś redutach, za którą ludziom wyrywano paznokcie, miażdżono genitalia, strzelano w potylicę, zsyłano na Sybir – Polsce chwilowo niepodległej. Ta Polska nie jest dla przytłaczającej większości tutejszych mieszkańców wartością, wspólnym dobrem, nadrzędnym interesem. Ta Polska jest dla polactwa tylko dojną krową, którą każdy chce klepać po cyckach, i nikogo nie obchodzi, że krowa w końcu może paść. To nie jego problem. Ale nie dosyć na tym: państwo polskie jest dla polactwa głównym wrogiem, i poza skokami Małysza oraz adorowaniem Papieża nic nie jednoczy go skuteczniej, niż wspólny wysiłek skierowany na wyrwanie z tegoż państwa kolejnych pieniędzy i wtrącenie go w jeszcze bardziej beznadziejną sytuację. Wspominam tu nieraz, że w większości swoich zachowań nie różni się polactwo od rozmaitych innych ludów, przetrąconych długotrwałym zniewoleniem. Ale ta perwersyjna solidarność przeciwko własnemu państwu, ta pasja, z jaką zwalczamy własny kraj, wydaje się ewenementem na skalę światową – i jeśli można znaleźć dla niej jakąkolwiek analogię, to tylko w naszej własnej przeszłości, tylko w tej zajadłości, z jaką pokolenia polskiej szlachty walczyły z urojonym zagrożeniem „absolutum dominium” i w imię swej „złotej wolności” paraliżowały wszelką władzę, rwały sejmy, niszczyły administrację i uniemożliwiały królom zdobywanie pieniędzy na zaciąg wojsk, dopóki w końcu nie wzięli ich za mordy i pod but caryca pospołu ze starym Frycem.

Profesor Wilczyński nazwał ten fenomen – jak na profesora przystało, mądrze – „wrogim państwem opiekuńczym”. Z jednej strony, polactwo postrzega swoje państwo jako dawcę dóbr, zobowiązanego zapewnić każdemu środki utrzymania, szkołę, opiekę zdrowotną, pracę, wczasy, i tak dalej, aż do renty i emerytury. Z drugiej jednak strony ów wielki rozdawca dóbr jest powszechnie znienawidzony. Bo ilekolwiek by dawał, i tak zawsze daje za mało.

Można tu więc i trzeba rzec na obronę polskich polityków, że ustępując przed najbardziej nawet egoistycznymi i szkodliwymi dla ogółu żądaniami, rozdając coraz to nowym grupom kolejne pieniądze i przywileje, ustępują zawsze przed wolą większości – a w końcu w demokratycznym kraju, w którym polityk uzależniony jest od kaprysów tłumu jak gwiazda telewizji od humorów publiczności, trudno sobie wyobrazić demonstracyjne postępowanie wbrew tej woli. Ale trzeba dodać, że ustępując tchórzliwe przed każdym tupnięciem, wcale sobie poparcia nie kupują. I tak zostaną znienawidzeni, i tak pod koniec kadencji rządząca partia będzie biła kolejne rekordy niepopularności, a jej szeregowi, mniej znani tłumom członkowie będą się ratować przemalowywaniem szyldów.


*

Oczywiście, w przekonaniu polactwa „oni” – politycy – nie dają, bo nie chcą. Pieniądze z wielkiego wora, jakim jest budżet państwa, zamiast przeznaczać, jak obiecali, na nas, biorą dla siebie i swoich kolesiów, złodzieje jedni. „Złodzieje” to jedno z kluczowych słów polskiej debaty ulicznej, skandowane rytmicznie: zło-dzie-je-zło-dzie-je podczas każdej demonstracji, bez różnicy, kto demonstruje, w jakim celu i z jakich pozycji. Oczywiście w tej ludowej intuicji jest coś z prawdy, w końcu nie jesteśmy tacy głupi, żeby nie wiedzieć, kogo posyłamy do władzy. Ale jest też wielkie rozgrzeszenie: skoro wszyscy tam na górze to w czambuł złodzieje, my tutaj, na dole, nie robimy nic złego, usiłując urwać coś dla siebie. Ba: bylibyśmy frajerami, gdybyśmy tego nie robili.

Polactwo, choć generalnie jest w stosunku do polityków po chłopsku nieufne, w jedno wydaje się im wierzyć bez zastrzeżeń: w coraz to nowe obiecywane sposoby wyczarowania pieniędzy. Żaden polityk nie powie przecież wyborcom: słuchajcie, na zaspokojenie waszych oczekiwań kasy nie ma i nie będzie. Zamiast tego mówi, jak Miller czy Lepper – my wiemy, gdzie są pieniądze, i jak je wziąć. (Święta prawda, jeśli rozumieć tę zapowiedź „my wiemy, skąd się będziemy mogli nachapać” – ale na pewno nie jako „my wiemy, skąd wziąć na te wszystkie zasiłki, dopłaty i subwencje”.)

Więc przede wszystkim – pieniądze mają się wziąć z „rozliczania aferzystów”. „Rozliczanie aferzystów” obiecuje nawet zdychający SLD, co już mnie rozśmieszyło do rozpuku, bo przecież, żywiąc o postkomunistach jak najgorsze mniemanie, nie uważam ich za tak głupich, żeby mieli obrócić się przeciwko ostatniej grupie społecznej, która ich jeszcze popiera.

Rozliczanie aferzystów to jedna z najbardziej niezniszczalnych bzdur III Rzeczypospolitej. Oczywiście, afer było w naszym kraju, jak w każdym innym kraju postkomunistycznym, co niemiara – znacznie więcej, niż się to zdarza w starych demokracjach. Afery, szwindle założycielskie, były wpisane w logikę „pokojowego przekazania władzy”, zgoda „Solidarności” na bezkarną grabież przez funkcjonariuszy partyjnych i ubeków państwowego mienia, jak się dziś wydaje, stanowiła wręcz niewypowiedziany na głos warunek całej umowy. Ale wszystko wskazuje, że sumy, o jakie wskutek nich zubożono państwo, stanowią inny zupełnie rząd wielkości, niż potrzeby budżetu (przypomnijmy: budżet na rok 2004 to pi razy drzwi 200 miliardów złotych. Zależnie od kursu, nieco więcej lub nieco mniej niż 50 miliardów dolarów. A miliard to tysiąc milionów, jedynka z dziewięcioma zerami). A na dodatek działa tu mechanizm, znany każdemu, kto miał przykrość przeżyć w domu włamanie: złodziej z reguły mniej ukradnie, niż zniszczy. Po to, aby bezkarnie ukręcić parę milionów, nieuczciwi zarządcy państwowego majątku powodowali straty kilkanaście, kilkadziesiąt razy większe. Tych strat odzyskać po prostu nie można, tak jak nie można złapanemu włamywaczowi odebrać pieniędzy, które kosztowała właściciela domu naprawa zniszczonych drzwi i wstawienie nowego zamka. Można, zapewne, skonfiskować jakąś jedną czy drugą willę, luksusowy samochód, ale jeśli ktoś wierzy, że z tego będzie na wypłacanie parunastu milionom ludzi minimum socjalnego dziewięćset złotych miesięcznie, to jego nauczyciele dostali za swoją pracę znacznie więcej, niż im się należało.

Afery, oczywiście, rozliczyć by wreszcie należało, począwszy od tych głównych – rublowej, spirytusowej czy FOZZ. Ale trzeba to zrobić dlatego, że na ich bezkarności cierpi państwo, i dlatego, że wymaga tego poczucie sprawiedliwości – nie dlatego, że będą z tego kokosy na dalsze finansowanie gierkowskiego „czy się stoi, czy się leży”.

Tylko że kto chce wierzyć, uwierzy we wszystko. Niedoceniony showman Grzegorz Kołodko wymyślił, że można by się dobrać do wspomnianej już rezerwy rewaluacyjnej NBP. Owa rezerwa w istocie nie istnieje, jest tylko wielkością księgową. Po prostu, kiedy NBP skupuje waluty, czyni to po określonym kursie, i te zmiany kursu, a ściślej, różnica pomiędzy ceną zakupu, a ceną bieżącą, to właśnie owa rezerwa. Dostałeś na imieniny, PT Czytelniku, porcelanową durnostojkę, która w sklepie kosztowała pięć dych, a pewnego dnia, patrzysz na wystawę – taki sam mathom wyceniają w pamiątkarskim na siedemdziesiąt złotych. Czy czujesz się bogatszy o dwie dychy? Teoretycznie tak. Ale będziesz bogatszy dopiero wtedy, gdy zdołasz komuś swoją figurkę za te siedem dych opylić. Natomiast jeśli ktoś powiedziałby ci, żebyś już teraz, bez sprzedawania czegokolwiek, te dwie dychy, skoro ci nagle spadły z nieba, dał mu na piwo – pewnie byś go spuścił ze schodów, prawda?

Tymczasem pan Kołodko umyślił sobie, żeby pod tę wirtualną rezerwę – ale bez sprzedawania rezerw walutowych NBP, bo to wywołałoby skutki, które wykształconemu ekonomiście są znane – dodrukować trochę kasy na bieżące potrzeby dziurawego budżetu. W istocie był to pomysł ryzykownej, dodatkowej emisji pieniądza bez pokrycia. Pomysł równie rozpaczliwy i doraźny, jak inne kołodkowe rady, z niesławną abolicją podatkową na czele. I, o dziwo, przy powszechnej w naszej klasie politycznej ignorancji w dziedzinie ekonomii, pomysł eseldowskiego żonglera przeżył jego samego, podchwytywany nawet przez polityków, których bardzo chciałbym móc uważać za poważnych. Przy okazji jednym wyraźnie się pomyliła rezerwa rewaluacyjna z rezerwami walutowymi NBP, a innym – z poziomem tzw. rezerw obowiązkowych, określanych przez Bank Centralny. Pogłoska, że gdzieś tam u znienawidzonego Balcerowicza w piwnicy leżą skrzynie pełne dolarów, do których można by się dobrać, bardzo rozpala namiętności różnych przywódców ludu i ich pomagierów. Do tego stopnia, że nie pytają o szczegóły.

W ogóle, jeśli chodzi o pomysły, skąd wziąć pieniądze na spełnienie wszystkich składanych po drodze do władzy obietnic, panuje u nas swoisty głuchy telefon: nie dość, że obrońcy praw socjalnych ludu podkradają je sobie bez żenady, to jeszcze po drodze wszystko im się myli (byłoby to bardzo zabawne, gdyby nie fakt, że chodzi w końcu o nasz kraj). Ktoś coś tam powie, inny podchwytuje, a za czas jakiś, jak Polska długa i szeroka, powtarza się to na wiecach od lewicy do prawicy, korzystając z faktu, że naród niekształcony. Kiedy euro kosztowało cztery złote, jak mantrę słyszałem, że złoty jest za mocny, i byle się osłabił, gospodarka rozkwitnie. W rok później euro było już prawie po pięć złotych, i oczywiście obiecywane korzyści jakoś nie nastąpiły, ale próżno by szukać kogoś, kto by umiał wyjaśnić, dlaczego rok temu twierdził, że tańszy złoty ma być lekiem na wszystkie problemy. Wszystko, co się wiąże z pieniądzem, jego kreowaniem, z kredytem i stopami procentowymi, to dla przeciętnego polityka, tak samo jak i dla jego wyborcy, czarna magia – można pleść, co komu do głowy przyjdzie. Że polska gospodarka jest jak wysuszona gąbka i można ją nasycić „nieinflacyjnym dodrukiem pieniądza”. Albo że można by wykreować „pieniądz narodowy”, pod zastaw zaufania narodu do siebie samego (jak bogackiego, dokładnie coś takiego usłyszałem kiedyś z ust działacza partii przekraczającej w sondażach pięcioprocentowy próg, jakim obwarowano wejście do sejmu). Albo… Do diabła zresztą z tym, nie zamulajmy sobie mózgów pomysłami żądnych sejmowych diet cymbałów.

Przypomniał mi się niejaki Siemienas, facet, który straszył gdzieś na początku lat dziewięćdziesiątych, a potem zniknął nie wiedzieć gdzie i jak. Uchodził za milionera z Ameryki, jeździł białym rolls-royce’em, którym podwoził zaczynającego wtedy przy nim karierę Leppera, robił długi – do tego, jak się zdaje, ograniczały się jego biznesowe uzdolnienia – i sypał różnymi genialnymi pomysłami na zamienienie Polski w Kuwejt (nie w sensie obfitości ropy naftowej, tylko sum pieniędzy, sypiących się na każdego obywatela za to tylko, że istnieje). Jeden z nich szczególnie zapadł mi w pamięć. Otóż policzył był pan Siemienas, ile jest w Polsce ziemi ornej, porównał to z ilością pieniędzy w obiegu, następnie wykonał takie obliczenie w stosunku do USA, i wyszło mu, że w Ameryce na jeden hektar przypada ileś tam wyemitowanych przez bank centralny dolarów, a w Polsce wielokrotnie mniej złotych. Ergo, można i należy w Polsce wydrukować ileś tam jeszcze miliardów. To, że pieniądz jest ekwiwalentem obecnych na rynku towarów i przeliczanie, jak się jego podaż w Ameryce i gdzie indziej ma w stosunku do długości granicy w centymetrach, rocznej produkcji parasoli albo dni deszczowych i słonecznych nie ma najmniejszego sensu, nie zmieniało faktu, że cała rzesza ludzi łykała te brednie niczym karmny gąsior gałki.

Bardzo przepraszam, że wyciągam tu jakieś skrajne przypadki, ale to tylko dla przykładu – jeśli chodzi o wymyślenie jeszcze jednego „dowodu”, że może być tak, jak w wyidealizowanych przez sklerozę czasach słodkiego gierkowskiego nieróbstwa i radosnego przeżerania pierwszych dolarowych kredytów, polactwo kupi każdą, najgorszą nawet głupotę. A wiara, że gigantyczne pieniądze są gdzieś w zasięgu ręki, tylko tę rękę wyciągnąć, potęguje z kolei wściekłość na polityków, którzy z niezrozumiałych przyczyn sięgnąć po nie nie chcą.

Trzeba naprawdę tłumaczyć, że gdyby jakiekolwiek cuda dało się zrobić, politycy nie wahaliby się ani chwili? Przecież gdyby którakolwiek z rządzących ekip zdołała zaspokoić roszczenia, rządziłaby do dziś. Ba – gdyby umiała jakąś kasę wyczarować, sama by się jeszcze nachapała!

Ale, niestety, wbrew przekonaniu wielkiej części mieszkańców naszego kraju pieniądze nie biorą się z drukarni. Ich zasoby są ograniczone. Dwa plus dwa równa się cztery, i będzie tak zawsze, choćbyś pękł – w cywilizowanym świecie to podstawa rachunków, a u nas przecież „liberalizm”, i to jeszcze liberalizm „doktrynalny” i „antyspołeczny”. Nie można więcej wydawać, niż się ma, i więcej pożyczać, niż się będzie w stanie oddać – w innych krajach takie przekonanie nazywa się zdrowym rozsądkiem, ale u nas to „monetaryzm”, chętnie nazywany „skrajnym” czy „obłędnym”. A każdy, mniejsza, czy deklaruje się jako katolik, czy jako ateista, kto w liberałów i monetarystów wali jak w bęben, może u polactwa liczyć jeśli nie na poparcie, to przynajmniej na poklask. Pod hasłem walki z monetaryzmem i liberalizmem już od dawna wygrywa się u nas każde kolejne wybory. Dopiero potem, po wygranych wyborach władza otrząsa z siebie wiecową retorykę, zaczyna przeglądać szuflady świeżo wziętych w posiadanie biurek i szukać jakiegoś profesora, który jej objaśni, o co w tym interesie chodzi.

Ja, oczywiście, profesorem nie jestem, ale potrafię to każdemu, kto chciałby sobie Polską porządzić – naprawdę, jak pokazują kolejne przykłady, nie wymaga to żadnych kwalifikacji i każdy może – wyjaśnić sprawę bardzo przystępnie. Dawno już odkryłem i ogłosiłem prawo, które rządzi u nas konstruowaniem finansów publicznych. Pozwoliłem sobie nawet, w swej nieokiełznanej pysze, nazwać je „prawem Ziemkiewicza”. Prawo to jest bardzo proste. Owoż: rząd musi wydawać pieniądze w pierwszej kolejności na to, czego obywatele nie potrzebują. Na to, czego obywatele potrzebują, rząd wydawać pieniędzy nie musi.

Dlaczego? Z bardzo prostej przyczyny. Za to, czego potrzebują, ludzie zapłacą i tak. Na przykład – potrzebujemy opieki medycznej, więc jeśli lekarzowi nie zapłaci państwo, zrobią to pacjenci. Państwo może latami tolerować stan, w którym profesor specjalista nominalnie dostaje pensję mniejszą niż sprzątaczka, bo wiadomo, że jak ktoś zachoruje, albo zachoruje mu ktoś z najbliższej rodziny, sprzeda medalik i obrączkę, żeby dostać się na odpowiedni oddział i załatwić operację. Potrzebujemy bezpieczeństwa, więc jeśli na ulicy nie ma policjantów, właściciele sklepów najmą ochroniarzy, a za tych ochroniarzy zapłacą, w cenie towarów i usług, ich klienci.

A komu z państwa przyszłoby do głowy wcisnąć kopertę z pieniędzmi reprezentującemu go i walczącemu o jego żywotne interesy przywódcy związkowemu? Kto gotów jest zapłacić chłopu za mnożenie wieprzowej nadprodukcji, i jeszcze potem chłopskiemu posłowi za to, że raczy trzymać tę nadprodukcję w swojej chłodni albo silosie? Kto z własnej kieszeni wyłożyłby kasę na pensję pełnomocnika do spraw równego statusu kobiet, na idiotyczne ekspertyzy, służące tylko temu, żeby dać zarobić kolesiom władzy, na tysiące stołków w administracji istniejących tylko w tym samym celu? Nikt. A kto weźmie na siebie zaspokajanie roszczeń „silnych branż”? Kto dobrowolnie da bodaj złotówkę na przekupywanie związkowego aparatu, żeby zapewnić krajowi „pokój społeczny”? Też nikt, oczywiście.

I właśnie dlatego musi to zrobić państwo.

Dobrze. Jakoś mnie to wszystko nagle przestało śmieszyć, więc teraz już przez chwilę śmiertelnie poważnie. Od chwili swego powstania III Rzeczpospolita trwoni nasze skromne zasoby na rzeczy, z których jako naród nie mamy i nie będziemy mieli żadnego pożytku. Duża część tych zasobów została od razu na starcie, w ramach ustrojowej transformacji przeprowadzonej według ubeckiego scenariusza, zmarnowana i rozkradziona przez komunistyczne specsłużby i aparat. Jeszcze większa została roztrwoniona na kręcenie kiełbasy wyborczej, bo, jak już pisałem, żeby móc się dorwać do koryta, trzeba sobie kupić wyborców. Wbrew jednak potocznemu mniemaniu, nawet kilkuset wielkich aferzystów i oligarchów nie jest w stanie ukraść drobnej części tego, co kradną rzesze drobnych wyłudzaczy i oszustów powszednich; to tak jak z piraniami, które, choć malutkie, potrafią, dzięki swej mnogości obgryźć krowę do gołego szkieletu w kilkadziesiąt sekund, czego nie dokona największy nawet rekin. Ale i to wszystko, co ukradziono i co nadal się kradnie, to jeszcze grosze wobec strat, jakie wywołuje fakt, że priorytety finansowe naszego państwa ustalane są dokładnie odwrotnie, niżby nakazywał interes wspólny.

Wspominałem już o pewnym badaniu opinii publicznej z roku 2001. Pytanie: na co rząd powinien w pierwszej kolejności przeznaczać pieniądze, można wybrać więcej niż jedną opcję. Utrzymywanie nierentownych miejsc pracy, zabezpieczenie społeczne, interwencyjny skup płodów rolnych i tego typu rzeczy – wszystko powyżej 50 procent wskazań. Obronność – osiem procent. Inwestycje – dwanaście. Edukacja – jedenaście.

Cokolwiek mówić złego o kolejnych ekipach rządzących, spełniały one to społeczne oczekiwanie. Kraj, który przez tyle pokoleń krwawił w walkach o niepodległość, od 1989 co roku wciąż bardziej i bardziej obcina budżet swoich sił zbrojnych (jak ten budżet jest potem wykorzystywany, to osobny kryminał, ale może napisze o tym ktoś inny) i dziś mamy armię mniej więcej taką, że, proporcjonalnie do sąsiadów, w porównaniu z tym w 1939 byliśmy autentyczną militarną potęgą. Kraj, który bardziej niż czegokolwiek innego potrzebuje wykształconych kadr, modernizacji, rozwoju, którego być albo nie być leży w dogonieniu Zachodu, wszelką edukację ma za piąte koło u wozu – profesorowie i badacze nie przyjdą przecież pod URM napierdalać kamieniami, więc władza ich olewa. Nie podoba im się, to niech wyjeżdżają do Ameryki, tym lepiej, pastuchami łatwiej się będzie rządziło. Kraj zapóźniony w cywilizacyjnym rozwoju o pół wieku, którego żywotnym interesem jest wyjść z zacofania poprzez inwestycje, inwestycjom szczególnie nie sprzyja; chyba, że to spektakularne, dające się zdyskontować w politycznej propagandzie wielkie fabryki, które „tworzą miejsca pracy” – nikt nie zwraca uwagi, że kosztem takich podatkowych umorzeń i budżetowych dotacji, iż więcej na tym Polska traci, niż zyskuje.

Na co kieruje, zamiast tego, nasz kraj zasoby? Na podtrzymywanie w stanie wegetacji archaicznego, niewydolnego rolnictwa. Na utrzymywanie milionów nierobów i meneli. Na przedłużanie agonii kopalń i hut, pobudowanych swego czasu na potrzeby sowieckich zbrojeń, i oddalanie w nieskończoność zmian w państwowych kolejach, zorganizowanych nie na potrzeby krajowego transportu, ale do przewiezienia w stosownej chwili setek tysięcy sołdatów i czołgów ruszającej na Europę krasnoj armiji. Na „sprawiedliwość społeczną”. Na rozkurz. Na wyrzucenie w błoto.

Krótko mówiąc, na to, co w przyszłości profituje, co przynosi rozwój, zwiększa bogactwo i daje korzyści – nie mamy pieniędzy. Bo wszystko przeznaczamy na rzeczy, z których pożytek dla narodu jest żaden, a często wręcz niosą one szkody.

Naród, który tak się rządzi, szykuje sobie zagładę.

Naprawdę.

Загрузка...