Niepodległość się nam, Polakom, należy, jak psu buda. Pod takim zdaniem każdy się podpisze z głębokim przekonaniem. Ale zadajmy, proszę, tak z głupia frant, jedno proste pytanie: a właściwie dlaczego? Z jakiej racji? Czym sobie Polacy na prawo samostanowienia zasłużyli?
Już słyszę, że powstania, że Westerplatte i Monte Cassino, zabory i rozbiory, trudy, ofiary i tak dalej. Nie, kochani, proszę was bardzo – nie mieszajmy w to umarłych. Niech sobie spokojnie spoczywają w Panu, szczęśliwi, że nie muszą oglądać tej wymarzonej wolnej Polski, za którą dali się pozabijać. Mówmy o żywych, dzisiejszych Polakach, o tych trzydziestu paru milionach, które jeszcze nie dały stąd nogi i popychają lepiej lub gorzej swoje życiorysy na obszarze pomiędzy Odrą, Bugiem, południowym wybrzeżem Bałtyku a pasmami Sudetów i Karpat. Czym oni zasługują na własne, niepodległe państwo, uczestniczące w międzynarodowej polityce na prawach samodzielnego podmiotu? Tym, że istnieją, mówią innym językiem i mają swoją odrębną historię?
Obawiam się, że to trochę za mało. Kurdowie także istnieją, mają swoją mowę, zamieszkują na zwartym obszarze, a także złożyli w imię swojej niepodległości wiele krwawych ofiar. To samo daje się powiedzieć o Ujgurach, Czeczenach, Tybetańczykach i jeszcze paru innych nacjach, które, cokolwiek by tam gadano, wcale na niepodległość w oczach świata nie zasługują i nikt im jej nie proponuje.
Nikt tego na głos nie powie, ale zasada samostanowienia narodów jest jedną z tych pięknych zasad polityki międzynarodowej, która jej, owszem, przyświeca, tylko że nie zawsze. Przyświeca, konkretnie, wtedy, kiedy nie wchodzi w sprzeczność z zasadą ważniejszą. Jeśli wchodzi, to się o niej dyplomatycznie zapomina. Słowem, z tym samostanowieniem narodów jest tak samo jak z demokracją: generalnie kraje rozwinięte popierają demokrację, ale kiedy, na przykład, w Algierii demokratyczne wybory wygrali fundamentaliści islamscy, to cały demokratyczny świat rzucił się popierać wojskowy reżim, który tam demokrację obalił. Albo jak z prawami człowieka, o które potrafi Zachód narobić wiele krzyku, gdy, na przykład, miejscowy reżim skaże za cudzołóstwo na śmierć obywatelkę jakiegoś mało ważnego afrykańskiego kraiku – ale gdy podobne i większe okropności dzieją się codziennie w sojuszniczej Arabii Saudyjskiej, Czeczenii, stanowiącej „wewnętrzną sprawę” bratniej Rosji, albo w Chinach, z którymi lepiej nie zadzierać, to obrońcy praw człowieka albo sami wiedzą, że powinni patrzeć akurat w inną stronę, albo nagle przestają być zapraszani do telewizji.
Muszę tu od razu zrobić zastrzeżenie, które dotyczyć będzie wielu stwierdzeń zawartych w tej książce. Babrzę się w publicystyce od kilkunastu lat, piszę felietony, artykuły i polemiki na bardzo różne tematy, i dobrze już to znam, że ilekroć o czymś, co wygląda ponuro, napiszę rzeczowo, tak jak naprawdę wygląda, to słyszę od razu: ależ pan narzeka, ależ pan straszy, czy wręcz – ależ pan pluje jadem, żółcią i pogardą. Zaproszono mnie, na przykład, do jakiejś dyskusji o polskiej literaturze. Mówię, że w Polsce połowa obywateli nie czyta nic, a przytłaczająca większość pozostałych jeśli w życiu wzięła do ręki jakąś książkę, to tylko telefoniczną, że w związku z tym w naszym prawie czterdziestomilionowym kraju nakład sprzedany książki literackiej 3000 egzemplarzy uchodzi za duży, a 10 000 to już bestseller. Dla porównania, Czesi, których jest od nas ponad trzykrotnie mniej, drukują książki w nakładzie podstawowym 5000 egzemplarzy (co sprawia, że polskiemu pisarzowi bardziej się opłaca być przekładanym na czeski, niż wydawanym po polsku). Co tam Czesi, Litwini, których jest trzy miliony, z czego jeden nie mówi po litewsku, a pozostałe dwa znają rosyjski i mogą czytać wszystko w tamtejszych, masowych, a więc wielokrotnie tańszych wydaniach, za nakład podstawowy uważają dwa tysiące. Na warszawskim Stadionie Dziesięciolecia, przechrzczonym bezsensownie na „Jarmark Europa” (bezsensownie, bo jest to akurat jarmark Azja), nie znalazłem ani jednego stoiska z polskimi książkami; potrzeby kulturalne miejscowych zaspokajają w zupełności pirackie kompakty i wideokasety, przeważnie zresztą z pornosami. Znalazłem tam natomiast aż cztery wypożyczalnie książek rosyjskich. Aż tyle jest potrzebne do obsłużenia handlujących przy barachołkach kacapów, w stosunku do których przeciętny Polak żywi bezgraniczne poczucie cywilizacyjnej wyższości, odreagowując na nich kompleksy niższości, jakie z kolei ma wobec Zachodu. Nie pytałem o szczegóły, ale interesy w tych wypożyczalniach musiały iść nieźle, skoro oferowały nowości sprzed miesiąca, nawet dwóch tygodni. A ile razy zdarzyło się Państwu widzieć polskiego straganiarza czytającego w oczekiwaniu na klientów książkę?
Takie są realia i od tego trzeba rozmowę o polskiej literaturze zacząć. Tymczasem w odpowiedzi słyszę: ach, pan tu kreśli czarny obraz, pan narzeka, no rozumiem, pan jest rozczarowany, rozgoryczony, sfrustrowany, pan się obraża na Polaków, bo pana nie czytają, i po dziesięciu minutach wszyscy w najlepsze dyskutują o objawionej przeze mnie frustracji pisarza, który się nie cieszy taką popularnością, jaką by chciał, a do podanych przeze mnie faktów i liczb nikt się w ogóle nie próbuje odnieść.
O czymkolwiek byłaby mowa – czy o literaturze fantasy, czy o reformach gospodarczych (w III RP to zresztą tematy sobie bliskie) – miałem takich przygód zbyt wiele, żeby wzruszyć na nie ramionami. Wydaje mi się, że w takich chwilach dotykamy jednej z głównych przyczyn, dla których tak trudno w Polsce o sensowną i prowadzącą do jakichś wniosków rozmowę o naszej sytuacji i sposobach wybrnięcia z niej. Nie żyjemy w świecie realnym, tylko w świecie mitów i stereotypów. Samo stwierdzanie faktów, które powinno być po prostu ustalaniem obiektywnego stanu rzeczy i punktem wyjścia do dyskusji, jest tym samym już traktowane jako polemika – polemika z naszym na niczym nie opartym, ale powszechnym: a jakoś to będzie, nie jest tak źle, nie zginiemy. Świętej pamięci Kisiel wspominał kiedyś, że pukano mu się w czoło i nazywano skrajnym defetystą, kiedy w czterdziestym piątym nie podzielał powszechnej wiary, że najdalej za rok, dwa Amerykanie wypowiedzą Ruskim wojnę, żeby nas wyzwolić; we wspomnieniu Janusza Tazbira znalazłem wzmiankę o jego dziadku, który po klęsce wrześniowej jako jedyny, skrajny pesymista w całej podłomżyńskiej okolicy, oburzył wszystkich obawą, że ta wojna może jeszcze potrwać nawet ze dwa lata. Kolekcjonowanie innych, podobnych cytatów (zaręczam, że można ich znaleźć w różnego rodzaju pamiętnikach mnóstwo) pozostawiam Czytelnikowi, jeśli mu się oczywiście chce. Ograniczę się tylko do stwierdzenia faktu, że mamy w Polsce niewiarygodną wręcz skłonność do głupkowatego optymizmu, który dawał nam wielką siłę w chwilach narodowych katastrof (na tej zasadzie, że czyny bohaterskie najłatwiej przychodzą idiocie, bo nie umie on ogarnąć rozmiarów grożącego mu niebezpieczeństwa), ale w rzadkich momentach, kiedy odzyskamy niepodległość i moglibyśmy zacząć żyć i funkcjonować normalnie, natychmiast wprowadza on nas w świat urojeń i fantomów, uniemożliwiając rozsądną ocenę własnej sytuacji, a tym samym sensowne działanie. Otóż więc: będę pisał o polskich sprawach z brutalną szczerością nie po to, żeby się oburzać, narzekać, protestować czy temu podobne. Nie dlatego również, jakobym był cyniczny i lubił tym epatować, bo to nie ja jestem cyniczny. Ja tylko stwierdzam fakty, a jeśli budzi to w Czytelniku jakieś reakcje emocjonalne, to dlatego, że w Polsce przyjęło się nie przyjmować faktów do wiadomości. Polityczne elity krajów, które takowe posiadają, od pokoleń praktykują sztukę dwójmyślenia, dzięki której potrafią realizować swoje wąsko, a czasem wręcz egoistycznie i cynicznie pojmowane interesy, motywując je różnymi wzniosłymi hasłami – i chyba nawet głęboko w te hasła wierząc, dopóki oczywiście pozostają one wygodne. Polacy natomiast podchodzą do polityki albo z naiwnością dziecka, albo z nieufnością ciemnego chłopa, który instynktem czuje, że ktoś go chce zrobić w konia, ale kto i w jaki sposób – nijak nie jest w stanie pojąć, więc na wszelki wypadek z góry jest obrażony na wszystkich. Obie postawy zresztą wychodzą na jedno, bo nie rozumiejąc praw tej gry, jaką jest polityka międzynarodowa, ani nawet nie rozumiejąc, że to gra, możemy w niej wygrać tylko sporadycznie i czystym fuksem. Ostatni raz udało nam się paręnaście lat temu, a co z tą wygraną zrobiliśmy, o tym właśnie jest ta książka.
Świat ma swoje kryterium oceniania, który naród zasługuje na niepodległość, a który nie, i nie ma to nic wspólnego z niepodległościowymi dążeniami tegoż narodu i jego ofiarami. Jest to kryterium czysto praktyczne: na niepodległość zasługują takie kraje, z którymi mniej będzie kłopotu, kiedy będą niepodległe. Jeśli ich niepodległość ma światu przysparzać problemów, to niech lepiej rządzi nimi ktoś inny. Wiele, oczywiście, zależy tu od położenia danego kraju. Gdy chodzi o jakiś zapomniany przez Boga i ludzi kawał afrykańskiego buszu, to wygodniej było państwom zachodnim, zamiast ponosić koszty utrzymywania w nim porządku, zabrać się stamtąd, skoro tylko posiadanie kolonii okazało się nie przynosić spodziewanych korzyści, i nadać miejscowym Murzynom niepodległość – choćby oznaczało to wydanie ich na pastwę ludożerców, sadystów i marksistów po moskiewskiej akademii imienia Lumumby oraz uruchomienie lawiny plemiennych rzezi (oczywiście, Zachód nigdy nie przyznał uczciwie przed samym sobą, że o to w tak zwanej dekolonizacji chodziło – przyjemniej mu trąbić, jak to szlachetnie obdarował Czarne Ludy wolnością). Ale na przykład niepodległy Kurdystan, Palestyna czy którakolwiek z krain kaukaskich byłyby z tak wielkim prawdopodobieństwem państwami niestabilnymi, zagrażającymi spokojowi w regionie i matecznikami międzynarodowego terroryzmu, że lepiej, by były okupowane, skoro przypadkiem tak dobrze się składa, iż ma je kto okupować. Oczywiście, lepiej by było dla świata, żeby każdy z tych narodów wytworzył własny reżim, zdolny utrzymać go w jako takich ryzach. Takiemu reżimowi wybacza się wiele, jak wybacza się choćby środkowoazjatyckim satrapom, bez których świat miałby z tamtym regionem niezły ból głowy. No, oczywiście, tak w ogóle to by było najwspanialej, gdyby tamtejsze narody były w stanie stworzyć demokratyczne państwa, szanujące przyjęte przez Zachód standardy wolności obywatelskich i praw człowieka, ale skoro nie ma na to co liczyć, to trzeba się zadowalać tym, co jest realne.
Gwoli sprawiedliwości trzeba zresztą zauważyć, nie brnąc zbyt daleko w rozważania na ten temat, że ta gra interesów, nie mających nic wspólnego z moralnością, daje skutki na swój sposób moralne. Międzynarodowy ład jest wartością, choćby dlatego, że zapobiega wojnom i rewolucjom, a wojna i rewolucja gdziekolwiek się pojawi, kładzie kres wszelkiemu prawu i rozwojowi. A rozwój jest potrzebny po to, żeby ludzie żyli z pokolenia na pokolenie lepiej, żeby więcej dzieci dożywało dorosłości, a mniej dorosłych pozostawało w nędzy. Nędza sprzyja terrorowi i zbrodni. A postęp cywilizacyjny, zwany potocznie globalizacją, sprawia, że terror i zbrodnię coraz trudniej jest ogrodzić wysokim murem i machnąć ręką na cierpienia bliźnich, którzy się za tym murem znaleźli. Tak właśnie swego czasu zrobiono z byłymi koloniami w Afryce – od czasu do czasu posyłając im obłudnie darmową mąkę z nadwyżek, stare ubrania i różne zbędne rupiecie, które, niszcząc popyt na rodzimą wytwórczość (zarazem pozbawioną, wskutek protekcjonistycznej polityki państw bogatych, szans sprzedaży za granicą), do reszty wykańczają tamtejszą gospodarkę i wpychają coraz większy procent ludności w nędzę. I chętnie by tak postąpiono z innymi obszarami globu, gdyby zamach na WTC nie pokazał światu dobitnie, jak takie „dzikie pola” w dowolnym, najbardziej nawet zapyziałym, punkcie kuli ziemskiej wykorzystać może zdolny i pozbawiony skrupułów, a za to mający na swe zabawy trochę kasy terrorysta.
Polska to, oczywiście, nie Afryka ani Afganistan, ale sprawy mają się zasadniczo tak samo – tylko na innym poziomie. Jesteśmy państwem bez porównania bogatszym i stabilniejszym niż Zambia czy Afganistan. Ale też leżymy w punkcie świata, w którym wymagania są bez porównania większe, niż wobec środkowej Azji czy równikowej Afryki. Co do Zambii czy Afganistanu, światu wystarczy, żeby nie runęła nań stamtąd niemożliwa do opanowana fala imigrantów, żeby żadni terroryści nie mogli tam bez przeszkód szkolić kadr i produkować broni masowego rażenia, i, bardziej perspektywicznie, żeby nikt nie przeniósł tam zakazanych przez prawo krajów cywilizowanych eksperymentów naukowych, stanowiących „wyraźne zagrożenie” (clear and present danger, jak ujmuje to stosowna formuła amerykańskiego prawa) dla bezpieczeństwa państw rozwiniętych. No, dobrze by jeszcze było, aby nie miały tam miejsca masowe zbrodnie i katastrofy humanitarne, ale z tym świat zawsze może sobie poradzić, tak samo jak z eksterminacją Czeczenii, po prostu nie wysyłając w trefne miejsce kamer.
Wymagania wobec kraju środkowoeuropejskiego idą dalej: chodzi o to, żebyśmy nie odstawali rażąco od sąsiadów. A więc, żeby Polska się rozwijała, żeby jej gospodarka dawała pracę większości miejscowej siły roboczej, żeby egzekwowano tu prawo, nie czyniono narodowej specjalności z handlu kradzionymi na Zachodzie dobrami materialnymi i spiraconą własnością intelektualną, nie przemycano na masową skalę imigrantów i narkotyków, żeby państwo polskie nie bankrutowało od czasu do czasu, tak jak przydarzyło się Argentynie, było w stanie wybudować tranzytowe autostrady i szlaki kolejowe oraz dopilnować, aby miejscowa ludność nie rozkradła niezbędnych do ich funkcjonowania urządzeń, uregulować rzeki, dopilnować, aby nie zatruwano tu bardziej niż w krajach sąsiednich środowiska, aby nie szwendały się tu setki tysięcy nie leczonych nosicieli HIV-a i gruźlicy. I jeszcze dobrze by było, żebyśmy byli liczącym się partnerem w europejskiej wymianie gospodarczej, który ma co sprzedać i ma za co kupić, i przyczyniali się w ten sposób do rozwoju całej Europy, która nie zarzuciła jeszcze ambicji rywalizowania z coraz bardziej wyprzedzającą ją w rozwoju Ameryką i coraz ostrzej wychodzącymi na pozycję drugiego światowego mocarstwa Chinami. Żeby tutejsza ludność otrzymywała minimum niezbędnego dla funkcjonowania w cywilizacji informatycznej wykształcenia. I żeby, oczywiście, miała Polska stabilny ustrój, spełniający wszelkie pozory demokracji, i względny spokój społeczny.
Taki jest stan wymagań na dziś, pi razy drzwi absolutne minimum. Nie ma, oczywiście, żadnych gwarancji, że nie ulegnie on zmianie. Mamy akurat to szczęście, że po dwóch wielkich wojnach panuje na świecie, a zwłaszcza w Europie, względny spokój i nikt nie zabiera się do przesuwania słupków granicznych. Zachodnia Europa wyludnia się, usiłuje wyleźć ze stagnacji gospodarczej i poddać pewnej selekcji napływ imigrantów ze światowych centrów nędzy. Niemcy, których „Drang nach Osten” przysporzył tyle kłopotów naszym przodkom, dziś borykają się z „ostflucht”, ucieczką niemieckiej ludności ze wschodnich, wyniszczonych socjalizmem landów na bogatsze tereny zachodnie, a Rosja, straciwszy rangę światowego supermocarstwa, ma na razie dość kłopotów ze swoją gospodarką, demografią, narodową tożsamością i „ludnością o kaukaskim wyglądzie”, żeby starania o odzyskanie kontroli nad swą dawną strefą wpływów odłożyć i ograniczyć do marzeń oraz prac studyjnych (których jednak, skądinąd, nie zaniedbuje, podobnie, jak nie szczędzi kosztów na nic, co w przyszłości może posłużyć odbudowie imperium). Słabowite, wiecznie na poły zdechłe państwo polskie, stale zagrożone pomiędzy dwoma wielkimi drapieżnikami, zyskało od losu chwilę spokoju. Mogłoby ją wykorzystać, aby się wzmocnić, urosnąć, nabrać sił i znaczenia, bo nie wiadomo, jak długo ta laba będzie trwać.
Tylko że nie ma kto o tym myśleć. Nikomu nie spędza błogiego snu z powiek świadomość, że „to co było, może przyjść”. Rozwój w ogóle jest ostatnią rzeczą, o której myślimy. Samo trwanie, byle do pierwszego, i tak staje się zadaniem ponad nasze siły. Nie ma dwóch zdań, że gdyby w ciągu najbliższych dziesięciu lat krajom ościennym coś odbiło i zapragnęły nas zaatakować, to sprawa Polska zostałaby załatwiona w ciągu 24 godzin (no, gdyby atakowała armia litewska, to z uwagi na swą liczebność być może potrzebowałaby 48 godzin). Ale nie o tym przecież mówimy, nie o zbrojnej inwazji, bo to na razie nam nie grozi. Mówimy o tym, że jeśli sprawy w Polsce będą dalej szły tak jak idą, to w ciągu najbliższych dziesięciu lat ktoś po prostu będzie musiał odebrać Polakom kompetencje, które wydają się ich przerastać, i zająć się zapewnianiem streszczonego wyżej minimum za nas.
Żebyśmy znowu utracili państwowość, nie trzeba żadnej wojny. Wystarczy, że kolejny „chory człowiek Europy” w tym punkcie mapy jest staremu kontynentowi potrzebny jak gwóźdź w zadku. Jeśli niepodległa Polska okaże się niezdolna do spełnienia minimalnych oczekiwań, jakie ma wobec niej Europa i reszta świata, to sorry Winnetou, trzeba będzie rozwiązać sprawę jakoś inaczej. Możliwe, że poprzez stopniową, niezauważalną kolonizację. Już jakiś czas temu urzędnicy w Brukseli musieli przygotować własne założenia planu rozbudowy polskich autostrad, bo z naszego Ministerstwa Infrastruktury nie mogli się obiecanych papierów latami doprosić. Może więc Belgowie, Niemcy, Francuzi czy ktokolwiek inny zechce też zreformować nam służbę zdrowia, zrestrukturyzować górnictwo, hutnictwo i stocznie, zapewnić bezpieczeństwo na ulicach, wyprowadzić z wiekowego zacofania rolnictwo i załatwić jeszcze parę innych drobiazgów, których Polacy, rękami swoich własnych, demokratycznie wyłonionych rządów, załatwić od kilkunastu lat nie są w stanie. Może skalkulują, że im się to opłaci.
Ale mogą też uznać, że bardziej opłaci się oddać ten przysparzający wiecznych kłopotów kraj pod protektorat Rosji, zawsze chętnej zagwarantować, że w Warszawie znowu zapanuje porządek.
Donoszę – pisał Sławomir Mrożek w kpiarskim „Donosie do ONZ”, w czasach, kiedy Zachód, a zwłaszcza zachodnia Europa, traktował nas tak, jak dziś wspominaną tu już kilkakrotnie Czeczenię – że Polacy to też Murzyni, tyle, że biali. W związku z tym należy im się niepodległość. O niepodległość dla Murzynów faktycznie ONZ się wtedy, w 1982, upominała, o naszą nie. Lubimy, co tu gadać, pławić się w takiej ironii. My dla nich, znaczy, dla Zachodu, tyle robimy, a oni nam co? W 1920 powstrzymaliśmy bolszewicką inwazję na Europę, a w 1939 Francja z Anglią w podzięce wystawiły nas do wiatru. Nasi piloci, marynarze i strzelcy przelewali bohatersko krew, a zachodni dyplomaci po prostu sprzedali nas w Jałcie Stalinowi, jak zajeżdżonego konia na kiełbasę. My do Unii Europejskiej z taką miłością i oddaniem, a ona nas, zamiast przytulić do serca i wsunąć parę groszy w kieszonkę, doi jak frajerów, a to utnie fundusze strukturalne, a to przydusi jakimiś normami, a to w inny sposób odbierze, co wcześniej obiecała. My przy Ameryce wiernie u nogi, bez gadania posłaliśmy do Iraku całe dwa tysiące żołnierzy (kto by tam pamiętał, że na koszt budżetu USA), a ci nam nawet nie odpuszczą z wizami i pozwoleniami na pracę!
Stale skrzywdzeni, wystrychnięci na dudka i wydudkani na strychu, nabrani, wykorzystani i oszukani. Tak się czujemy, i wcale nie mówię, że nie mamy się prawa tak czuć. Ale z pławienia się w poczuciu krzywdy i przeżuwania doznanych zdrad niewiele wynika. A już lubować się w tym, wzruszać się, że jesteśmy niewolnicą Isaurą narodów, to po prostu zboczenie, jakiś cholerny, narodowy masochizm. Jeśli ktoś został oszukany raz, to może się uznać za ofiarę przykrego wypadku, jeśli dwa razy, za szczególnego pechowca. Ale jeśli ktoś jest robiony w konia regularnie, i to stale przez tych samych, i stale w taki sam sposób, to chyba nawet będąc ostatnim idiotą powinien w końcu zadać sobie pytanie, czy może nie popełnia w kółko jakiegoś zasadniczego błędu.
Mówiąc nawiasem, ta książka miała mieć nieco inny tytuł. Przyznam się: miała mieć tytuł „Gówno chłopu nie zegarek” (takie powiedzonko, którego czasem używał mój Tata – dalszy ciąg: „bo go będzie kłonicą nakręcał”), a podtytuł: „czyli co Polacy zrobili z niepodległością”. Dotąd żałuję, że zgodna opinia wydawcy i mojej żony przeważyła – może i mało kulturalny, ale lepiej by ten tytuł oddawał moje autorskie zamiary. Inna sprawa, że i „polactwo” wystarczy, aby ściągnąć na autora liczne wyrazy oburzenia. Ileż to razy zdarzało mi się wysłuchiwać, że gardzę Polakami! Cóż, na to akurat odpowiedź jest prosta. Gdybym naprawdę Polakami gardził, zbiłbym na tym grubą kasę. Zrobiłbym po prostu to samo co Urban czy Lepper. Założyłbym pismo, przemawiające chamskim, prymitywnym językiem i po chamsku mieszające wszystkich i wszystko z błotem, zgodnie z zasadą, że nic nie daje świni większej radości, niż wywodzenie, że wszyscy są takimi samymi jak ona świniami i taplają się w tym samym błocku. Albo też założyłbym partię polityczną, cynicznie grając na prymitywnych zawiściach prymitywnych ludzi, bluzgając ku uciesze hołoty Balcerowiczowi i bez skrupułów obiecując wszystko, co tylko można obiecać, tak jak w drodze do dyktatury czynił to Lenin. Ten sam Lenin, któremu kiedyś wypsnęło się w chwili szczerości, że aby zostać prawdziwym bolszewikiem, trzeba sobie uświadomić, na jak bezgraniczną pogardę zasługuje istota ludzka. Ciekawe, że podobne powiedzenie przypisuje się też jednemu z amerykańskich magnatów telewizyjnych: pogarda dla widza, miał stwierdzić, zawsze owocuje wzrostem oglądalności. W Polsce ta zasada się sprawdza, czy to w mediach, czy w polityce. Tu pogarda żywiona dla ciemnej masy, podchodzenie do wyborców jak do bandy matołów tak tępych, że można im wcisnąć każdą ciemnotę, stanowi najpewniejszą drogę do władzy i płynących z niej profitów. Kto tak sobie właśnie wyobraża statystycznego Polaka, ten jak dotąd doskonale na tym wychodzi.
Ale kto tymi ludźmi naprawdę gardzi, czy ja, nazywając ich polactwem, bo słowo „Polacy” nie chce mi w odniesieniu do nich przejść przez usta – czy ci, którzy na ich głupocie, naiwności i ślepej nienawiści do wszystkiego dokoła żerują, to już sobie Państwo ustalajcie sami. Proszę tylko, żebyście raczyli uważnie przeczytać to, co piszę, zamiast, jak to jest w Polsce we zwyczaju, wydawać opinię nie skażoną znajomością rzeczy.
Polacy mają w swej dawnej historii doświadczenie szczególne, obce większości narodów. Polacy mieli kiedyś państwo, które stanowiło jedną z największych potęg ówczesnego świata, górujące pod każdym względem nad sąsiadami, rozległe, obfitujące we wszystkie możliwe bogactwa – i w ciągu kilku zaledwie pokoleń doprowadzili je do zagłady. Ich państwo rozleciało się nagle jak domek z kart, nie dlatego, że najechała je jakaś potęga, której nie było w stanie się przeciwstawić, nie wskutek jakichś kataklizmów, epidemii, trzęsień ziemi i powodzi, ale dlatego, że po prostu do imentu przegniło. Nie miało ani władzy, ani egzekucji praw, ani sprawnej gospodarki, ani aparatu sprawiedliwości, ani armii, ani obywateli, którzy byliby gotowi w imię wspólnego dobra wyrzec się choć drobnej części swoich stanowych przywilejów. Zabił je nie żaden historyczny determinizm, tylko głupota jego własnych mieszkańców, ich zamiłowanie do powszechnego bałaganu, który zwykli utożsamiać z wolnością, nieodpowiedzialność, intelektualna i moralna degrengolada, a wreszcie kompletny brak elit politycznych, które byłyby w stanie zdefiniować narodowe interesy i kierować się nimi. Osobliwość naszego narodu nie polega jednak na tym, że ma w swych dziejach taką katastrofę – ale na tym, że od kilkuset lat żyjąc w jej cieniu, wypracował niepowtarzalną umiejętność nieprzyjmowania tego co się stało do wiadomości i co za tym idzie, niewyciągania ze swojej historii jakichkolwiek wniosków.
Nieliczni Polacy, którzy zabrali się do analizy dziejów z bezlitosną pasją ich zrozumienia, zostali wykpieni, odsądzeni od czci i wiary i oskarżeni o zdradę, jak historycy z otoczonej przez potomnych pogardą krakowskiej szkoły. Nie wymagaliśmy nigdy od naszych intelektualistów prawdy, bo prawda jest gorzka i kole w oczy, tylko „krzepienia serc”, utwierdzania stereotypów i mitów, jakie sobie na własny użytek stworzyliśmy (co zresztą sprawia, że nasza literatura jest dla innych narodów niezrozumiałym dziwaczeniem). Ulubionymi bohaterami polskiej wyobraźni nie byli kraczący realiści, tylko mitomani i opowiadacze bajek, tacy jak Mickiewicz – zręcznie składający rymy wariat, który napisanymi w sekciarskim omamie „Księgami narodu polskiego” na wiele pokoleń ogłupił polskie elity i pozbawił je umiejętności logicznego myślenia. Do dziś w tej dawnej, upadłej Rzeczypospolitej nie chcemy widzieć kraju, o którym ojciec nowożytnej ekonomii Adam Smith odnotował zwięźle, że o ile mu wiadomo, nie produkuje się tu niczego prócz najprostszych rzeczy, niezbędnych do domowego użytku. Kolejne pokolenia wolały patrzeć na to oczami wieszcza: oto tyrani z ościennych krajów, którzy nie mogli patrzeć na wspaniałą staropolską wolność, sprzysięgli się ukrzyżować im ojczyznę. I skutkiem takowej nauki, owe pokolenia zamiast wziąć się do pracy, zakładać banki i budować koleje oraz fabryki, szły od czasu do czasu „w pole”, by tam dokonać „czynu zbrojnego”. I były bardzo rozgoryczone, że Pan Bóg nie wywiązuje się ze swych obowiązków i mimo regularnie składanych za ojczyznę danin krwi, wciąż żadnego cudu z nami uczynić nie chce.
Komuniści, dyrygujący peerelowską edukacją, wpasowali tylko swoje propagandowe potrzeby w stary schemat. Od małego waleni byliśmy na lekcjach historii w łeb wizjami złej, warcholskiej szlachty, która swawoliła i wiodła Polskę ku zgubie – ale i dobrego, postępowego ludu, który kierowany patriotyzmem o wolność walczył. Tu naród do boju występuje z orężem i czarnymi od brudu paznokciami, a tu panowie sobie kurzą cygara i radzą o czynszach. Innymi słowy: nie naród był winny. Naród robił, co mógł, tylko ta wstrętna szlachta, ci panowie… Jakże bliskie to dzisiejszemu przekonaniu, że jako naród jesteśmy jak najbardziej OK, tylko mamy skorumpowanych i podłych polityków.
Stopień, do jakiego Polacy wykrzywili i zafałszowali swoją własną historię, naginając ją do narodowych mitów i powszechnego chciejstwa, to temat na osobną, grubą książkę, której na pewno nie powinienem pisać ja, tylko jakiś historyk. Ale muszę o tym wspomnieć, bo na te fałsze stale się nabijamy i ciągle muszę tłumaczyć, że, na przykład, minister Beck plótł wierutne bzdury, twierdząc, jakoby jedyną rzeczą bezcenną był dla narodu honor, bo są rzeczy dla narodu od honoru znacznie cenniejsze, i te właśnie, wskutek wyborów dokonanych przez niego i jego kumpli, straciliśmy. Straciliśmy w imię dogodzenia honorowi sześć milionów obywateli, w tym niemal całą elitę narodu, i 750 000 kilometrów kwadratowych terytorium, a faktu, że honor udało nam się obronić, i tak nikt na świecie nie docenił ani nawet nie zauważył. Naprawdę ktoś uważa, że było warto? Bo tacy, na przykład, Francuzi nie kiwnęli dla swego honoru palcem w bucie, pobili wszelkie rekordy kolaboracji, a jedyne porządne oddziały wojskowe w całej wojnie światowej wystawili na froncie wschodnim w ramach Waffen SS – i jakoś, dziwna sprawa, mają się dzisiaj znacznie od Polski lepiej!
Albo weźmy taką bzdurę: Konfederację Barską stale traktuje się u nas jako pierwsze narodowe powstanie, a Targowicę jako symbol narodowej zdrady, podczas gdy w istocie obie te konfederacje różnił tylko stosunek do Rosji i carycy Katarzyny, natomiast w zasadniczym swym programie i w dziele demolowania Polski z pozycji patriotyczno-katolickich były tak bliźniaczo podobne, zarówno w retoryce, jak i w obiektywnych skutkach, że można je właściwie uznać za dwie odsłony tego samego ruchu społecznego.
Historyczna edukacja o dzielnym ludzie, łącząca propagandę marksizmu z romantycznym badziewiem, ma swój udział w naszej powszechnej i opartej literalnie na niczym beztrosce. Skoro Polskę do upadku doprowadziła szlachta, a dziś już szlachty nie ma, to drugi raz nic nam nie grozi. A zresztą: przecież sam Papież – Polak powiedział, że „nie może być Europy sprawiedliwej bez Polski niepodległej”!
Jakoś nikt nie pomyślał, że Europa może sobie w najlepsze istnieć nie będąc sprawiedliwą. A jeśli będziemy kiedyś zmuszeni przyjąć to do wiadomości wobec takich a nie innych faktów, to tylko po to, żeby mieć Europie za złe, że jest podła. Że Unia Europejska miała zadbać o nasz dobrobyt, a NATO nas obronić, a tymczasem znowu nas zdradzili, oszukali i porzucili.
Kto nie wierzy, może sprawdzić, że Adam Smith naprawdę tak właśnie o kraju naszych przodków napisał: „W Polsce, o ile nam wiadomo, nie produkuje się niczego, z wyjątkiem najprostszych rzeczy, niezbędnych dla gospodarstwa domowego, jakie wytwarza się wszędzie”.
Polskie inteligenckie elity mają z dawna nawyk niezajmowania się niczym, co ma związek z gospodarką. Gospodarka to rzecz nieważna, drugorzędna. U nas najważniejszy jest człowiek, a jeszcze lepiej, cała ludzka zbiorowość – lud, naród, społeczność. Właśnie dlatego nie możemy zrozumieć tego nieszczęścia, które nas przed wiekami spotkało. Główna przyczyna, dla której dawna Rzeczpospolita musiałaby upaść, nawet gdyby nie zawiązała się Konfederacja Barska ani Targowicka, gdyby jakobini nie przeforsowali zagrażającej rosyjskim interesom konstytucji ani gdyby polski system polityczny nie został całkowicie sparaliżowany przez liberum veto, szlachecką anarchię i magnacką samowolę, została zauważona tylko przez Anglika: Rzeczpospolita Obojga Narodów była rzadkim w dziejach przykładem całkowitej nieproduktywności i niewiarygodnego wręcz przetrwonienia ogromnych zasobów. Jej gospodarka ograniczyła się do sprzedawania na Zachód ziemiopłodów i darów przyrody. Jedyną znaną naszym przodkom metodą maksymalizacji zysków był coraz dalej idący wyzysk chłopstwa, aż do poziomu oznaczającego wtrącanie go w coraz gorszą nędzę oraz zacofanie, a także coraz bardziej rabunkowa eksploatacja lasów. Dochody uzyskiwane w ten sposób kiedyś były zresztą ogromne. Nie tylko polscy magnaci olśniewali bogactwem zachodnie dwory; także poziom życia skromnego mieszczanina czy chłopa w szesnastym i jeszcze na początku siedemnastego wieku dla przeciętnego mieszkańca zachodniej Europy stanowić mógł tylko niedościgle marzenie – i zresztą przez wieki płynął stamtąd na nasze ziemie strumień osadników, szukających tu poprawy losu i znajdujących ją.
Mieszkańcy mniej przez Boga pobłogosławionych krajów zmuszeni byli imać się handlu i rzemiosła, żeglowali, kombinowali, zakładali manufaktury i banki, wymyślali fundusze asekuracyjne, czeki, obligacje – Polacy zaś wszystko, co samo nie urosło na polu, kupowali, dopóki ich było stać, w najlepszym gatunku, i z czasem coraz bardziej utwierdzali się w przekonaniu, że wszelka praca hańbi, a posiadanie w domu jakiegokolwiek wyrobu krajowego to po prostu ostatni obciach. Od handlu był Żyd, od kuchni i opieki nad dziećmi Francuz, szkło musiało być weneckie, sukno holenderskie, strzelba angielska. Trudno sobie wyobrazić coś bardziej pasożytniczego i bezproduktywnego, niż szlachecka Rzeczpospolita Obojga Narodów. Aż pewnego dnia Pan spojrzał na nią z góry i stwierdził, że trzeba z tym skończyć.
Ta książka nie jest o tego rodzaju sprawach, ale skoro wlazłem w historię, wydaje mi się, że dla przykładu warto wspomnieć o jednym z naszych największych, historycznych urazów – wrześniu 1939 roku. Mamy o to straszny żal. Nasi sojusznicy obiecali nam pomóc, a zdradzili. Myśmy poszli z bagnetem na czołgi żelazne, ufni w moc międzynarodowych traktatów, a Anglia z Francją, ani pomyślawszy o swoim honorze, palcem nie kiwnęły, żeby spełnić swe sojusznicze zobowiązania. Owszem, wypowiedziały Niemcom wojnę, ale na wypowiedzeniu się skończyło. Aha, brytyjskie lotnictwo kilkakrotnie „zbombardowało” Niemcy przy użyciu ulotek. Nosimy w sobie ten zapiekły żal i od czasu do czasu sobie o nim przypominamy. Zresztą komuna dbała, żebyśmy nie zapomnieli. Tym, których los Ojczyzny zdawał się cokolwiek obchodzić, zawsze sączyła w uszy: wrzesień 1939 i Jałta, Jałta i wrzesień 1939, Zachód nas zdradził, zawsze nas zdradza, dla ruskiej okupacji nie ma alternatywy, musimy się pogodzić, musimy się z Moskwą ułożyć, musimy się jej podporządkować, bo nie ma innego wyjścia, Zachód nas sprzedał i zawsze sprzeda, wrzesień 1939, Jałta… Jak żyję, a ostatnich piętnaście lat żyję już przecież w wolnej Polsce, nie słyszałem, aby ktokolwiek przedstawiał sprawę nieudzielenia nam pomocy wojskowej w roku 1939 inaczej, niż w tonie „sojusznicy nas zdradzili”.
Ale pewnego dnia przyszło mi do głowy, że należy spojrzeć na to tak. Otóż, jak wiemy z historii, kiedy władze II Rzeczypospolitej zdecydowały się na przyjęcie francusko-brytyjskich gwarancji bezpieczeństwa, było to właściwie jednoznaczne z decyzją, że będziemy z Hitlerem walczyć. Skończyły się wszelkie możliwości negocjacji, wszelkie manewry. Nie oddamy ani guzika, postawimy się zbrojnie, Anglia i Francja nam pomogą. Zgadza się?
Moja wiedza o historii politycznej nie jest wiedzą specjalisty. Ale z czasów chłopięcych pozostało mi zamiłowanie do wojskowości. Lubię w wolnych chwilach czytać opracowania dotyczące różnych konfliktów zbrojnych, bitew, rozwoju różnych rodzajów broni. Z tych lektur wiem, że w 1939 roku polscy wojskowi zdawali sobie sprawę z miażdżącej przewagi militarnej hitlerowskich Niemiec. Oczywiście, mieli pełne prawo nie spodziewać się, że poniesiemy klęskę tak szybko – Blitzkrieg był wtedy czymś zupełnie nowym i każda armia świata, poza wyznającą tę samą agresywną doktrynę co Niemcy armią sowiecką, byłaby zaskoczona. Nasi dowódcy mogli liczyć, że utrzymamy się dwa, trzy miesiące. Pół roku na pewno nie. Ale choćby i tyle, na wygranie wojny nie mieliśmy szans. Pomoc zachodnich mocarstw była tu sprawą kluczową.
Ale w tym właśnie cała sprawa, że mocarstwa te pomóc nam militarnie nie były w stanie. Przez całe dwudziestolecie, pod naciskiem swych wyborców, rządy tamtejsze systematycznie się rozbrajały. Wielka Brytania w roku 1939 praktycznie w ogóle nie miała jednostek pancernych, a jej nieliczne czołgi były powolne i przestarzałe. Francja cały wysiłek włożyła w ufortyfikowanie granicy i fizycznie nie była zdolna do jakiejkolwiek akcji zbrojnej poza obroną „linii Maginota”. To, że maszyna Blitzkriegu złamała polską obronę praktycznie w ciągu dziesięciu dni, niewiele zmieniało. Gdyby ta obrona trwała dwa czy trzy miesiące, Anglia z Francją też nie zaatakowałyby w tym czasie Niemiec, bo po prostu nie miały czym!
Potencjał zbrojny naszych sojuszników nie był, sprawdzałem w źródłach z epoki, nieznany. Zresztą w państwie demokratycznym nigdy nie ma możliwości, aby takie dane ukryć, tajemnicą da się otoczyć najwyżej pewne szczegóły. Mówi się, że podpisując owe sławne gwarancje, Francja i Anglia doskonale sobie zdawały sprawę, iż pomocy nam nie udzielą. Cóż za cynizm, przyjęło się to komentować. No, owszem, cynizm. Ale zapytajmy: a co nasi politycy? Czy oni tego wszystkiego nie wiedzieli? Jeśli nie zadali sobie trudu sprawdzić, jaki jest rzeczywisty potencjał tych, którzy nam swoje gwarancje obiecali, i zastanowić się, na ile perspektywa ich pomocy jest realna – to wypada stwierdzić, że byli idiotami. Jeśli zaś to wiedzieli, i mimo to podpisali układ, który oznaczał dla bezbronnego kraju nieuchronną klęskę i rzeź – to byli idiotami tym bardziej. Dlaczego uparcie, od pół wieku, nie chcemy tego przyznać, tylko nosimy w sobie pretensję do zachodnich aliantów o głupotę naszych własnych przywódców?
W Polsce się takich pytań nie zadaje. Wielka szkoda. Nie pytając o historię, nic się z niej nie uczymy. Nie ucząc się, w kółko wpadamy w te same pułapki i popełniamy te same głupstwa, a jedyną reakcją są tym głośniejsze lamenty.
Ale Polacy mają jeszcze bardziej niepowtarzalne, niewiarygodne i pozbawione jakiegokolwiek precedensu doświadczenie w swej historii – tym razem tej najnowszej. Przez parę lat świat przecierał w zdumieniu oczy, nie dowierzając, że zrujnowany przez komunizm kraj może się podnosić w takim tempie. Dziś, gdy szuka się modelowego przykładu gospodarczego i cywilizacyjnego awansu, wszyscy mówią o Irlandii. A przecież Polska przez tych kilka pierwszych lat była od Irlandii znacznie lepsza. W ciągu tych kilku lat po ustrojowej transformacji powstało w Polsce, kraju niespełna 40-milionowym, 6 milionów nowych miejsc pracy. W ciągu tych kilku lat roczne inwestycje sięgały 10 miliardów dolarów – dziś nie ma co o podobnym wyniku marzyć. Produkt Krajowy Brutto rósł w tempie 5-7 proc. rocznie. Powstały 3 miliony nowych firm, głównie małych, rodzinnych. Jeszcze dziś, w początkach roku 2004, widać skutki tamtego rozpędu – jeśli policzyć, ile mamy w Polsce małych firm, wypadamy w tej klasyfikacji wcale nieźle. A jeśli policzyć studentów na 100 tysięcy mieszkańców, to okaże się, że jest ich więcej niż w jakimkolwiek kraju europejskim, więcej nawet, niż w Japonii. Nawet biorąc poprawkę na „szkoły wyższe” założone tylko po to, by dawać chroniące przed deportacją papiery studenckie ruskim prostytutkom i „cynglom”.
Na początku lat dziewięćdziesiątych świat przyglądał nam się z autentycznym podziwem. Sam, jak większość rodaków, dopiero wtedy zacząłem wyjeżdżać na Zachód i spotykać się z ludźmi stamtąd. Polskie sukcesy gospodarcze zawsze były tym, od czego zaczynali oni rozmowę. Mogła to być, oczywiście, kurtuazja. Ale renomowane zachodnie pisma nie miały żadnego interesu w tym, żeby bawić się wobec nas w kurtuazję, przeciwnie, nigdy nie miały żadnych oporów, by bezkrytycznie powtarzać stereotypy o „polskim antysemityzmie” czy wręcz „polskich nazistach” – a wystarczy przejrzeć, co tych kilkanaście lat temu pisały o naszych sukcesach. Widziano w nas kraj bezprzykładnego rozwoju, nowych możliwości, nadziei. Zwłaszcza że o miedzę graniczyły z nami wschodnie Niemcy. Wschodnie Niemcy – porównajcie tylko, bo to dobry przykład. Bonn wpompowało w nie w ciągu piętnastu lat półtora biliona dojczemarek. Półtora biliona! Piszę po polsku, nie angielsku, jak to się pod wpływem zalewu złych tłumaczeń zdarza coraz większej liczbie niedouczonych żurnalistów, nazywam więc bilionem tysiąc miliardów, liczbę zapisywaną jedynką z dwunastoma zerami. Tyle właśnie zachodnioniemieckich marek wsiąkło w ciągu dziesięciu pierwszych lat w „enerdówek”, i – wbrew wszystkim mitom o niemieckiej zaradności, organizacji i pracowitości – na próżno. Gdyby Niemcy uzyskali tam rezultaty choć w połowie tak dobre, jak ci Polacy, z których lenistwa i bałaganiarstwa tak bardzo lubią się śmiać i od których czują się bezgranicznie lepsi, porobiliby się ze szczęścia. Ale jak na razie enerdówek pozostaje wielkim, walącym się skansenem, z którego młodzi i zdolni pryskają jak tylko mogą na Zachód, i po którym kolejne miliardy, teraz już euro, rozpływają się bez śladu.
Ale ten polski zryw potrwał raptem kilka lat. Kilka lat wystarczyło, by Polacy znienawidzili samych siebie, wolny rynek, kapitalizm i wszystko, co przyszło po roku 1989, by rzucili się w amoku wstrzymywać zmiany, restytuować kawałek po kawałku PRL i trwonić pierwsze owoce świeżo odniesionego sukcesu. Już w 1993 wyrokiem demokratycznych wyborów powrócili do władzy komuniści i wkrótce potem zmiany w kluczowych sferach życia publicznego zostały zatrzymane. W 1995 miłość do peerelu wprawiła polactwo w szał uwielbienia dla Aleksandra Kwaśniewskiego, przeciętnego aparatczyka, człowieka żenująco małego formatu, o życiorysie drobnego cwaniaczka i charyzmie biurowego bawidamka, na dodatek wielokrotnie przyłapywanego na nieudolnych krętactwach. A potem już poszło niepowstrzymaną lawiną. Kto nie zaczynał wykładu swej „myśli politycznej” od lamentu nad tym, jak to Polska została zniszczona, doprowadzona do ruiny, wyprzedana za bezcen, kto nie krzyczał, że Polacy żyją w nędzy i biedzie, kto nie obiecywał, że skończy z tym „wilczym kapitalizmem” i przywróci socjalne bezpieczeństwo, ten w ogóle nie miał czego w polityce szukać – wola ludu zmiatała go w niebyt.
Nic tej chorobliwej sytuacji nie obrazuje bardziej dobitnie, niż nienawiść, jaką żywi polactwo do człowieka uważanego za symbol polskich przemian. Leszek Balcerowicz jest jednym z nielicznych Polaków, których nazwisko jest dziś rozpoznawane na świecie. Jako ekonomista jest ceniony do tego stopnia, że całkiem poważnie rozważano jego kandydaturę do Nobla. Na posiedzeniach tuzów światowej gospodarki traktowany jest z całą powagą jako jeden z ważniejszych członków zgromadzenia, każdy zachodni uniwersytet, na którym zechce wygłosić wykład, poczytuje to sobie za zaszczyt, a ostatnio znalazł się w czwórce kandydatów do kierowania Międzynarodowym Funduszem Walutowym.
U nas tymczasem, w Polsce, wychodzi, ot, taki sobie wsiowy cwaniaczek, wykształcenie rolnicze zawodowe, i publicznie nazywa profesora Balcerowicza idiotą. „Ekonomicznym” idiotą, uściśla, i dodaje do tego jeszcze bandytę, łobuza tudzież szereg innych kwiecistych epitetów. Ale te na razie zostawmy, skupmy się tylko na tym drobnym fakcie, że oto ekonomiczną wiedzę człowieka wysoko cenionego przez największych w tej dziedzinie fachowców na świecie u nas weryfikuje negatywnie osobnik, który skończył przysłowiowe trzy klasy i czwarty korytarz. A polactwo, które tego słucha, zamiast parsknąć śmiechem i posłać głąba, gdzie jego miejsce, do kopania buraków – bije mu brawo! Prawie jedna trzecia zgłasza gotowość wybrania go premierem Rzeczypospolitej, a pięćdziesiąt parę procent deklaruje w badaniach, że ufa właśnie jemu, nie Balcerowiczowi.
Akurat teraz, gdy siedzę nad tą książką, usiłując natłok ponurych myśli o przyszłości, którą sobie szykujemy, ująć w jakąś nadającą się do czytania formę, polski Sejm po raz kolejny zamienia się w przedwyborcze targowisko głupoty i obietnic bez pokrycia. Po niesławnych rządach Leszka Millera postkomunistyczny Sojusz Lewicy Demokratycznej rozpękł się na dwie części, uwolniona spod jego kurateli partia-huba, Unia Pracy, zamarzyła o samodzielności, a „Samoobrona” wyrosła w sondażach na pierwszą siłę polityczną kraju. A zarazem realna stała się perspektywa przyspieszonych wyborów. Musiało się to, oczywiście, skończyć histeryczną licytacją, kto bardziej jest „po stronie ludzi”, kto więcej im da, kto goręcej współczuje i tak dalej. Bardzo charakterystyczną rzeczą jest, kto pierwszy padł ofiarą tej wojny. Otóż – dwóch profesorów z lewicy, Hausner i Belka. Pierwszą, rytualną deklaracją, jaką, chcąc nie chcąc (przeważnie chcąc), złożyć musieli wszyscy ścigający się z Lepperem do łask polactwa, było stanowcze odcięcie się od nich. Hausner, jeszcze parę tygodni wcześniej przedstawiany przez lewicę jako zbawca narodowej gospodarki, nagle stał się dla tejże lewicy śmierdzącym jajem, które każda z lewicowych partii najchętniej podkukułczyłaby konkurencji. Od Belki odcięły się wszystkie lewice niemal rutynowo, jako od „liberała”. Jeśli mimo to przejdzie, to tylko dlatego, że większość posłów doskonale wie, że do następnego Sejmu już się nie załapie, i szkoda im tracić diety za jeszcze bez mała rok urzędowania.
Ktoś mógłby sądzić, że w Polsce, zniechęconej do swych polityków i do partyjniactwa, hasło „rządu fachowców” zyska wielki poklask i liderzy polityczni, świadomi, że wyborcy pilnie ich obserwują i wkrótce wydadzą wyrok, będą się musieli zgodzić na oddanie zarządu nad państwem specjalistom od ekonomii i administracji publicznej, zamiast po staremu dzielić ministerstwa według partyjnego parytetu i potrzeb zachowania równowagi między koteriami. A tymczasem, wręcz przeciwnie – okazało się, że w zgodnej opinii większości poselskich klubów premier właśnie w tej sytuacji „musi” rekrutować się z grona polityków.
Dlaczego? W załganym języku polskiej polityki grzech Belki i Hausnera nazywa się „liberalizmem”. Ale nie warto sięgać do słownika wyrazów obcych – ludzie, którzy ten załgany język stworzyli i którzy się nim posługują, też tam nigdy w życiu nie zajrzeli. W polszczyźnie politycznej słowo „liberał” nie ma nic wspólnego z liberalizmem jako doktryną. Jest to po prostu rytualna obelga, znacząca mniej więcej tyle, co „ten co nie chce dawać pieniędzy potrzebującym, a nawet jeszcze je im zabiera”.
Liberałami we właściwym sensie tego słowa ani Belka, ani Hausner nie są w najmniejszym stopniu. Pierwszy, od zawsze mile widziany na lewicowych salonach, jest po prostu ekonomistą, cenionym przez środowiska fachowe na świecie, jednym z tych, którzy, gdy pojadą do Davos czy na Wall Street, traktowani tam są poważnie – takich ludzi nie mamy w Polsce zbyt wielu, więc wydawałoby się, że tych, których mamy, powinniśmy się starać należycie wykorzystać. Hausnera natomiast można wręcz uznać za lewicowca całą gębą. Współzałożyciel i aktywny działacz krakowskiej „Kuźnicy”, stowarzyszenia, które chciało naiwnie budować intelektualne zaplecze dla SLD (naiwnie, bo partii towarzyszy Szmaciaków zaplecze intelektualne potrzebne było akurat jak zawiasy w plecach), we wszystkich swych działaniach starający się realizować wskazania „sprawiedliwości społecznej” i mimo wszystkich swych przykrych przygód z głupimi i egoistycznymi watażkami ze związków zawodowych zawsze podkreślający znaczenie „społecznego dialogu”, równoważenia interesów pracodawców i pracobiorców oraz innych tego rodzaju bzdur z lewicowego dekalogu. Tyle, że przy tym mający dobre rozeznanie, co to finanse publiczne, jak działa administracja państwa, jak namnażają się w niej zbędne koszty i nadużycia, i zdecydowany owe patologie zlikwidować. I to właśnie wystarczyło, aby zyskać mu miano „liberała”, a jego ograniczony do najniezbędniejszego minimum plan uracjonalnienia walących się finansów państwa uczynić „antyspołecznym”, „antyludzkim” i „wymierzonym w najbiedniejszych”.
W załganym języku polskiej polityki „liberał” oznacza człowieka, który twierdzi, że dwa plus dwa równa się cztery – i że to się nigdy nie zmieni, mimo jednogłośnych uchwał komisji krajowej czy Wysokiej Izby. Człowieka, który przestrzega, że nie można wydać więcej, niż się ma w kasie, ani pożyczyć więcej, niż się będzie w stanie oddać. W ten sposób „liberałem” staje się u nas każdy, kto ma szczyptę zdrowego rozsądku i podstawową wiedzę. Zwłaszcza staje się nim, z urzędu, każdy profesor, choćby tak oddany lewicowym ideałom, jak Hausner. „Dobry fachowiec, ale bezpartyjny” – brzmiał za czasów peerelowskiego syfu wyrok, który dyskwalifikował w przedbiegach kandydata do stanowisk zarezerwowanych dla partyjnych kolesiów. Przykłady Belki i Hausnera pokazały, że w III RP, po piętnastu latach jej funkcjonowania, tę samą moc zaczęła mieć w politycznych elitach zasada odwrotna: „dobry partyjny, ale, niestety, fachowiec”. A partia, zwłaszcza lewicowa, a która nie jest u nas lewicowa, nie może sobie pozwolić, żeby popierać fachowca. Bo fachowiec, jako się przed chwilą rzekło, to „liberał”, a liberał to ten, przez którego nie można dodrukować pieniędzy na zasiłki, renty, emerytury, służbę zdrowia, skupy interwencyjne i dopłaty do węgla. Bo jeszcze się oburzone popieraniem kogoś takiego resztki elektoratu lewicy wypną ostatecznie na swych dawnych ulubieńców z SLD-UP-PSL oraz na innych i pójdą do Leppera, serwującego im te same, po raz nie wiedzieć który odgrzane głodne kawałki o sprawiedliwości społecznej, tylko uwiarygodnione argumentem, że on jeszcze nie rządził.
Skoro wspominałem tu o profesorze Balcerowiczu – a w książce o polactwie trudno o nim nie wspominać, zważywszy, że jest dla tegoż polactwa wcieleniem wszelkiego zła i ulubionym celem do plucia – to jego przykład pokazuje, iż choroba Polski objawia się najgłębszą pogardą nie tylko dla kwalifikacji fachowych, ale także moralnych.
Być może ktoś zechce mi wyrzucać, uważając to za niekonsekwencję, że w początkach swojej publicystyki więcej z Balcerowiczem wojowałem, niż go chwaliłem i bodaj nawet nazwałem go gdzieś w felietonistycznym ferworze „znachorem”. I owszem, w początkach lat dziewięćdziesiątych wiele mi się w firmowanych przez Balcerowicza reformach nie podobało – choć nigdy nie napisałem niczego, co współbrzmiałoby z tonem krytyk różnych „pożytecznych idiotów” z prawicy, którzy potępiając Balcerowicza za „doktrynalny monetaryzm”, „wyprzedaż majątku narodowego” i „niszczenie Polski” oraz w czambuł krytykując wszystkie skutki zmian po roku 1989, z wolnym rynkiem na czele, mościli komunistom drogę powrotu do władzy równie skutecznie, jak czynił to Adam Michnik swoją faryzejską publicystyką i toastami. Miałem za złe Balcerowiczowi coś dokładnie odwrotnego: zbyt powolne tempo zmian. To, że skupił się na kwestiach makroekonomicznych, zaniedbując dekomunizację aparatu skarbowego, że nie przeciwdziałał łupieniu państwowych banków, których pezetpeerowscy prezesi rozdawali majątki w formie kredytów „na wieczne nieoddanie” spółkom zakładanym przez partyjnych i ubeckich kolesiów, że zaniedbał reprywatyzację, zbyt wolno prowadził prywatyzację, że nawet nie wziął pod uwagę możliwości, by konieczną dla ratowania państwa operację likwidacji tzw. nawisu inflacyjnego połączyć z jakąś formą uwłaszczenia obywateli na majątku państwa, co mogłoby zrównoważyć poczucie przeciętnego Polaka, że nowy ustrój obrabował go z dorobku życia. Dzisiaj doskonale sobie wyobrażam argumenty, których można by użyć do odpierania tych zarzutów, jakie wtedy stawiałem, i zresztą jestem gotów do podjęcia sporu, choć cokolwiek byśmy ustalili, teraz i tak nie ma to już żadnego praktycznego znaczenia. Ale te sprawy nie mają żadnego wpływu na stwierdzenie faktu, w moim przekonaniu jak najbardziej oczywistego, że Leszek Balcerowicz okazał się jednym z bardzo rzadkich w najnowszej historii Polski przypadków autentycznego patrioty i człowieka oddanego idei.
Mówię o tym w tym akurat miejscu, bo trudno o przykład bardziej dobitny. Jako prezes NBP Balcerowicz zarabia pięć, nawet dziesięć razy mniej, niż dostałby jako prezes banku komercyjnego – a można być pewnym, że każdy bank komercyjny, gdyby tylko zechciał, zaofiarowałby mu prezesurę z pocałowaniem w rękę. Nawet, jeśli nie zostałby mianowany szefem Międzynarodowego Funduszu Walutowego – a trudno powiedzieć, jak potoczyłyby się sprawy, gdyby nie odrzucił tej oferty z góry – mógłby Balcerowicz przy swojej pozycji w każdej chwili wyjechać do Ameryki i tam, objąwszy katedrę na najbardziej prestiżowym z uniwersytetów, żyć jak pączek w maśle, zbierając hołdy. A gdyby mu się nie chciało męczyć regularną pracą, mógłby ograniczyć się do objeżdżania przez miesiąc – dwa w roku Ameryki i zachodniej Europy z wykładami, za które w kilka tygodni zarabiałby więcej, niż Rzeczpospolita wypłaca mu przez rok. Cokolwiek kto tam uważa na temat monetaryzmu, liberalizmu czy innych mądrych słów, które budzą w Polsce emocje, choć naprawdę mało kto rozumie ich sens, mamy oto człowieka, który mogąc zarabiać krocie za oceanem, od lat zadowala się w służbie swemu krajowi skromną jak na jego kwalifikacje pensyjką, domkiem pod Warszawą i średniej klasy samochodem. I oto na nienawiści do tego człowieka, na nazywaniu go „bandytą” i wycieraniu sobie nim gęby przy każdej okazji, polityczną karierę robi taki Lepper. Powiatowy cwaniaczek, który w ciągu kilku lat z właściciela zadłużonego gospodarstwa rolnego stał się właścicielem fortuny, nakupował sobie gdańskich mebli, a jego żonę stać na szpanowanie nawet w polu markowymi bluzeczkami po 150 euro. Człowiek, przez ręce którego w sposób nad wyraz podejrzany i przez nikogo nie kontrolowany przepływają miliony, który bezlitośnie wyrzuca z partii każdego, kto ośmiela się zapytać, co przewodniczący raczył zrobić z państwowymi dotacjami na partię oraz z pobieranymi od swych parlamentarzystów haraczami, który holuje za sobą bandę najzwyklejszych mętów, sądzonych i skazywanych za wyłudzenia, pobicia, kradzieże i różnego rodzaju machloje, któremu różne firmy w dyskrecji przekazują nie księgowane „składki na partię” w zamian za odstąpienie od ich blokowania czy terroryzowania w inny sposób – dość powiedzieć, osobnik, który przez jeden ostatni rok więcej zarobił na opluwaniu Balcerowicza, niż sam Balcerowicz na całej swojej służbie Rzeczypospolitej!
I spójrzcie w sondaże: komu z tych dwóch ufa pięćdziesiąt parę procent ankietowanych mieszkańców Polski?
Pięćdziesiąt parę procent. Bardzo proszę, żebyście Państwo zapamiętali tę wielkość. Te pięćdziesiąt parę procent powtarza się w rozmaitych sondażach i badaniach. Co kilka lat, na przykład, jeden z ośrodków badawczych organizuje sondaż z prostym pytaniem: kto pani/pana zdaniem powinien rządzić Polską? Pytanemu podsuwa się szereg opcji, obejmujących konkretne partie, a także instytucje takie jak wojsko, Kościół czy telewizja. Jest też na tej liście opcja zupełnie absurdalna: „koalicja wszystkich istniejących partii”. Ktokolwiek ma pojęcie, czym jest demokracja i o co w niej chodzi, nie może na podobny pomysł zareagować inaczej, niż wzruszeniem ramion. Jak mogłaby powstać „koalicja wszystkich istniejących partii”, nawet jeśli „wszystkich” nie ma oznaczać naprawdę wszystkich istniejących (w tej chwili bodaj coś koło dwustu), ale tylko tych kilka największych, obecnych w Sejmie i zapraszanych do programów telewizyjnych? Trudno o coś bardziej nonsensownego! A jednak tę właśnie arcyidiotyczną opcję wybiera regularnie, w każdym kolejnym badaniu, pięćdziesiąt parę procent pytanych.
O sposobie, w jaki myślą oni o demokracji, wyborach i państwie, wiele mówi sondaż, który przeprowadzono na krótko przed wyborami prezydenckimi w roku 2000. Można by zrozumieć, że ktoś głosuje na kandydata mającego liczne wady, bo mówi sobie – do licha z wadami, facet ma także zalety, i te zalety w moich oczach przeważają. Tak właśnie wyważają sobie plusy i minusy kandydata – bo ideałów, jak wiadomo, nie ma – wyborcy w krajach o długiej demokratycznej tradycji i o powszechnych obywatelskich nawykach. Ale to nie u nas. Krótko przed ostatnimi wyborami prezydenckimi socjolodzy zapragnęli ustalić, jakie konkretnie cechy kandydatów decydują o preferencjach elektoratu, i zlecili proste badanie: ankietowani mieli konkretnym kandydatom przypisać wyróżniające ich cechy. Potem socjolodzy dostali wyniki i stanęli nad nimi, jak to pięknie ujął poeta, niczym dziecko z usty zdumionymi. Bo okazało się, że pięćdziesiąt parę procent respondentów bez chwili namysłu, mechanicznie, przypisuje w czambuł wszystkie cechy pozytywne Kwaśniewskiemu, a wszystkie negatywne – jego konkurentom. Owe pięćdziesiąt parę procent obdarzyło więc Kwaśniewskiego nie tylko patriotyzmem, fachowością odpowiedzialnością za państwo i wszelkimi innymi zaletami, ale także stwierdziło, że Kwaśniewski ma ukończone studia i jest wysoki. I odwrotnie – Krzaklewskiemu, który ma nie tylko dyplom, ale i najuczciwszy pod słońcem doktorat, ci sami ludzie odmówili prawa do używania tytułu człowieka wykształconego, a Olechowskiego, który mierzy sobie dwa metry, uznali za niskiego.
Wielka szkoda, że takich badań nie robiono w innych historycznych momentach i w odniesieniu do innych osób publicznych. Jest bardzo podobne, że pięćdziesiąt parę procent mieszkańców naszego kraju w tej chwili, w kwietniu 2004, uważa, że Andrzej Lepper jest wykształcony, kulturalny i uczciwy – w przeciwieństwie do wszystkich jego przeciwników (o smukłej posturze i subtelnych rysach twarzy już nie wspomnę). Możliwie, że podobnie wypadłoby badanie opinii o Leszku Millerze, gdyby je przeprowadzić tuż przed wygranymi przez SLD wyborami. Bo w dwa lata później, oczywiście, już nie. W dwa lata później ci sami ludzie, pytani o Millera, plują, klną i zapewniają, że „panie kochany, jak ja tę mordę widzę, to aż mnie całego, panie, o!”. To istotne – ci ludzie nie powiedzą, że Miller zadłużył Polskę, że zmarnował międzynarodową koniunkturę, że oddał kraj na łup byłych wojewódzkich sekretarzy PZPR i komendantów MO. Jedyne, co powiedzą, to że nie mogą patrzeć na jego mordę. Choć jeszcze tak niedawno wślepiali się w nią z uwielbieniem. O Wałęsie też zresztą nie powiedzą niczego innego. Tak żyje polactwo – miotane maniakalno-depresyjnym rytmem od bezrozumnego uwielbienia do równie bezrozumnej nienawiści. Poddane całkowicie irracjonalnym emocjom i odruchom, i nawet niezdolne zastanowić się, w jak wielkim stopniu są one skutkiem propagandy i manipulacji, na które się swoją bezmyślnością wystawia. Tyle tylko, że cykl, w jakim uwielbienie zmienia się w furię, jest coraz krótszy.
Dodajmy, że pięćdziesiąt parę lub nawet więcej procent ankietowanych twardo podpisuje się w naszym kraju pod stwierdzeniami tego rodzaju, że za materialny poziom życia każdego odpowiada państwo, że rząd ma obowiązek zapewnić miejsca pracy, że państwo powinno przeznaczać pieniądze w pierwszym rzędzie na dotowanie deficytowych przedsiębiorstw i utrzymanie w nich zatrudnienia, a dopiero kiedy ewentualnie coś mu zostanie – na inwestycje w przyszły rozwój gospodarczy (tak! było takie badanie!). Zapamiętajmy te pięćdziesiąt parę procent i wszystkie te sondaże, bo jasno pokazują, jaką część mieszkańców Polski stanowi polactwo.
Popatrzmy na nasze państwo. Co się stało po kilkunastu – a Bogiem a prawdą, już po kilku zaledwie – latach z polskimi sukcesami, z gospodarczą przemianą, z tymi milionami drobnych przedsiębiorców? Co się stało z polskim bohaterskim oporem przeciwko komunizmowi, z „Solidarnością”, z naszą wiarą? Jak to się stało, że w tak krótkim czasie zmieniliśmy się w pogrążony w głębokiej depresji kraj pastuchów, zdominowany przez rozwydrzoną tłuszczę, która nienawidzi wszystkich i wszystkiego, nikomu nie ufa, na wszystko pluje, wszystkie wartości, zasady i prawa ma głęboko w de, i myśli tylko o czubku własnego nosa? Kraj, w którym 60 procent ankietowanych studentów deklaruje, że chciałoby stąd jak najszybciej wyjechać, z czego ponad połowa – na zawsze?
Co, u diabła, klątwa jakaś? Zmowa? Naród jakiś taki popaprany?
Nie. Oderwijmy się na chwilę od własnych problemów, popatrzmy na tych, którzy mieli podobną do naszej historię i podobne problemy. Litwa – państwo, które odzyskało niepodległość nie po żadnym „okrągłym stole”, który można by uznać za „zmowę elit”, ale po krwawych zamieszkach i demonstracjach. Wybory prezydenckie wygrał tu „człowiek znikąd”, cokolwiek w typie Tymińskiego, który szybko okazał się być powiązany z jakimś szemranym biznesmenem ze Wschodu. Ewidentnie znać w tym wszystkim rękę służb specjalnych imperialnej Rosji, tej samej, która od 1939 trzymała Litwę pod butem. Ale choć mający tak dziwne powiązania prezydent został odsunięty od władzy przez parlament, jego popularność w litewskim społeczeństwie wcale nie zmalała. Gdyby mu tego nie uniemożliwiono, po raz kolejny stanąłby do wyborów i znowu je wygrał. Choćby miał zaraz po tym wysłać w imieniu swego narodu wiernopoddańczy list do Moskwy z prośbą, aby wkroczyła i przyłączyła Wilno do wielkiej rodziny radzieckich stolic. A skąd tak wielka popularność tego człowieka, wręcz zajadłość, z jaką broni go przed zarzutami litewski kołchoźnik, który ulokował w nim wszystkie swoje najlepsze uczucia? Tylko z faktu, że przyszedł z zewnątrz, nie odpowiada za gospodarcze problemy transformacji („Jeszcze nie rządził” – znacie to?) i jest przystojny.
Słowacja. Państwo, w którym komuniści przepoczwarzyli się nie, jak u nas, w socjaldemokratów, tylko w narodowców, i przez które fala niszczącego populizmu w stylu „Samoobrony” przewaliła się u zarania dekady. I które, dodajmy, słono za to zapłaciło, nie tylko problemami gospodarczymi, ale także aferami czy brutalnym łamaniem wolności słowa. W ostatnich latach otrząsnęło się i odniosło wielkie sukcesy gospodarcze, zwłaszcza w dziedzinie uzdrowienia systemu podatkowego i finansów publicznych, wzbudzając podziw na świecie. I właśnie w chwili, gdy reformy zaczęły przynosić owoce, większości obywateli nie chciało się pofatygować na wybory prezydenckie, a ci, którzy się pofatygowali, zadecydowali o powrocie odpowiedzialnego za całe zło poprzedniej dekady postkomunisty-nacjonalisty Mecziara. Mało tego, wraz z tym upiorem przeszłości do drugiej tury przeszedł jego były bliski współpracownik, obecnie skłócony, ale w istocie bliźniaczo podobny.
Albo Bułgaria. Przykład nie tak spektakularny, bo tu przemiana komunistów w postkomunistów nie wiązała się z oddaniem przez nich władzy. Kraj od samego początku lat dziewięćdziesiątych rządzony mniej więcej tak, jak u nas zapewniają, że by rządziły PSL z „Samoobroną”. Z wielką „wrażliwością społeczną”, bez „dzikiego kapitalizmu”, bez „doktrynalnego monetaryzmu” i „wyprzedaży majątku narodowego”. Każdy zwolennik lewicy czy tak zwanej „narodowej” prawicy, każdy fan redaktora Barańskiego i czciciel księdza Rydzyka powinien uznać taką Bułgarię za prawdziwy raj: jeden wielki brud, smród i ubóstwo, na ulicach samochody przywleczone z polskich złomowisk (to nie figura retoryczna – wraki przywożone do nas przez laweciarzy z Niemiec, kupione za grosze i uznane potem za zupełnie już zajeżdżone, jadą potem dalej, na Bałkany właśnie), w stolicy poza dzielnicą rządową nie znalazłem ani jednego domu, z którego nie łuszczyłby się tynk i ani jednej ulicy bez wybojów i dziur, a od czasu otwarcia granic ludność kraju zmniejszyła się z dziesięciu do dziewięciu milionów, bo młodzi ludzie, którym marzy się porządne życie, wieją stamtąd jak najdalej, choćby do Turcji. I znikąd nadziei na zmianę. Na chwilę co prawda wzbudził entuzjazm były car, ale choć rekomendowany przez niego rząd poprawił nieznacznie gospodarcze wskaźniki, dziś już jest serdecznie znienawidzony, a w kolejnych wyborach, przy coraz mniejszej frekwencji, wygrywają komuniści.
A Białoruś? Nie dość, że zaledwie w kilka lat po odzyskaniu niepodległości wyrzekła się jej przygniatającą większością głosów, powracając do sowieckiego języka, godła i obyczaju, to jeszcze, mimo panującej tam nędzy, zacofania i zamordyzmu, wybrany głosami kołchozów ponury pajac wciąż cieszy się ich uwielbieniem i w cuglach wygra każde następne wybory.
Więc co, prawidłowość? Też nie. Przecież w Czechach i na Węgrzech, które dawno już odebrały nam pozycję prymusa w przygotowaniach do wejścia do Unii Europejskiej, też był taki sam komunizm jak u nas. I jakoś dyskurs publiczny nie został tam zdominowany przez histerię i demagogię, a populiści pozostają na marginesie. A Estonia? Okupacja, jakiej była poddana jako sowiecka republika, straty, jakie zadano temu narodowi w jego ludzkiej i materialnej substancji nie dadzą się porównać ze stosunkami, które panowały w naszym „najweselszym baraku w obozie socjalistycznym”. A wystarczyło dziesięć lat, by ten malutki i ciężko doświadczony kraj stał się autentycznym gospodarczym tygrysem, prawdziwym Zachodem, o jakim my długo jeszcze będziemy mogli tylko marzyć!
Jedni potrafili, inni nie. Uwarunkowania wszędzie były mniej więcej takie same, ale ostateczny efekt zależał od konkretnych decyzji konkretnych ludzi, podejmowanych w konkretnych chwilach i okolicznościach.
My, niestety, mimo początkowych sukcesów, stoczyliśmy się. I jak na razie staczamy się nadal. A ponieważ nie leżymy gdzieś na uboczu, na Bałkanach czy skalistych fiordach, tylko w samym środku Europy, pomiędzy Niemcami a Rosją, gdzie nie ma miejsca na bezhołowie wstrząsanej ciągłymi konwulsjami „kartoflanej republiki”, grozi nam to utratą państwowej suwerenności.
Dlaczego tak się stało? W gruncie rzeczy łatwo to wyjaśnić. I kiedy już to zrobię, sami dojdziecie do wniosku, że podobny splot głupoty i podłości kolejnych rządzących sił politycznych w połączeniu z takim, a nie innym dziedzictwem, systemem społecznym i latami spędzonymi w syfie „realnego socjalizmu”, gdyby spadł na jakikolwiek inny naród na świecie, dałby efekty dokładnie takie same.
Ale zanim weźmiemy się do diagnoz, zbadajmy dokładniej objawy zabijającej nas choroby.
Za mną, Czytelniku!