Dan dostrzegł kulę ognia, przelatując nad parkiem stanowym.
Właśnie zanurkował Staggerwingiem pod gęstniejącą pokrywą chmur, wiedząc, że nie zdoła wylądować na lądowisku koło siedziby Astro. Odbierał akurat polecenia dotyczące lądowania z lotniska w Lamar, po drugiej stronie zatoki oddzielającej Matagordę od stałego lądu, kiedy wybuchła instalacja do wytwarzania wodoru.
— Co to jest, u licha? — kontroler lotów wrzasnął Danowi do ucha.
Staggerwing szarpnął, czy to z powodu fali uderzeniowej, czy reakcji Dana. Dan nie wiedział. I nie obchodziło go.
— Wybuch na terenie mojej firmy na wyspie Matagorda — powiedział do mikrofonu, który prawie dotykał jego ust.
— Zawrócę i zobaczę, co się stało.
Dan poczuł drapanie w gardle. Wiedział, że jedyną rzeczą, która mogła eksplodować, powodując powstanie tak potężnej kuli ognia, była należąca do Astro instalacja do wytwarzania wodoru.
— Chryste, tylko nie to — mruknął. Najpierw wahadłowiec, a teraz to. Jestem zrujnowany. Załatwili mnie.
Krążąc wokół dopalających się szczątków, Dan zrozumiał, że oto ziściły się jego najgorsze obawy. W miejscu, gdzie kiedyś była instalacja do wytwarzania wodoru, teraz buzowały płomienie. Trawa płonęła; rozprzestrzeniający się pożar dotarł do nadwątlonego ogrodzenia, które otaczało instalację. Dostrzegł, że w dole nie ma nic poza dopalającym się zgliszczami. Pewnie okna wyleciały w promieniu wielu kilometrów.
Na drodze po drugiej stronie zatoki Dan dostrzegł światła samochodów pędzących w kierunku pożaru. Miejscowa straż pożarna, pomyślał. Ochotnicy. Będą musieli wyciągnąć z łóżka faceta od promu.
Żeby tylko nikomu nic się nie stało, modlił się w duchu do Boga, w którego nie wierzył. Żeby tylko nikomu nic się nie stało. Okrążając płonące pobojowisko, dostrzegł resztki jakiegoś samochodu albo innego pojazdu.
Tenny? Serce zamarło Danowi w piersi. Samochód Ten-ny’ego jeździł na wodorze. Mój Boże, czy on tam był, kiedy to wszystko wybuchło?
— Staggerwing zero dziewięć — w słuchawkach rozległ się głos kontrolera — podaj pozycję.
Dan powrócił do rzeczywistości. Chciał powiedzieć: właśnie okrążam piekło. Zostałem potępiony i zesłany do piekła.
Dan próbował dodzwonić się do biura z lotniska, ale nikt nie odbierał. Zastanawiał się, czy tam nie pojechać, ale uprzytomnił sobie, że prom popłynął ze strażakami i pewnie nie wróci do rana. Wynajął więc pokój w motelu na lotnisku i próbował zasnąć. Próbował.
Z samego rana Dan poleciał z Lamar na własne lądowisko, z przekrwionymi i zapuchniętymi oczami. Lokalne radio podało krótką informację o eksplozji w bazie Astro. Stacje radiowe z Houston nawet o tym nie wspomniały.
Poczekajcie, aż się dowiedzą, że wyleciała w powietrze instalacja wodorowa, pomyślał Dan, gdy koła Staggerwinga dotknęły pasa. Przylecą tu z Nowego Jorku i Transylwanii, żeby wszystkim opowiedzieć, jak niebezpieczny jest wodór.
Biegnąc po schodach do swojego biura, był w kwaśnym humorze. April siedziała już przy biurku, z czerwonymi i zapuchniętymi oczami.
— Czy ktoś… — Dan zamilkł. Jeden rzut oka na twarz asystentki powiedział mu wszystko. — Kto to był?
— Doktor Tenny — odparła April i wybuchła płaczem.
— Nie żyje?
Pokiwała głową, szlochając.
— Dwakroć do piekła i z powrotem — mruknął Dan, mijając biurko April i kierując się do własnego biura.
Passeau już tam był, bez marynarki; stał przy oknie z kubkiem parującej kawy w ręce.
Odwrócił się, gdy Dan stanął przy swoim biurku.
— Tenny został zabity — oznajmił Passeau pustym, zrezygnowanym tonem. Dan dostrzegł, że wygląda na zmęczonego i oczy ma podkrążone, jakby tej nocy też nie spał. — Został zamordowany.
Passeau podszedł do wyściełanego krzesła przed biurkiem Dana i usiadł. Pociągnął ostrożnie łyk kawy.
— Wczoraj wieczorem, koło dziesiątej, dzwonił do mnie do motelu.
Dan pochylił się i oparł łokcie na biurku.
— Byłem w barze, jak zwykle.
— Joe zostawił wiadomość?
— Powiedział, że wie, kto dokonał sabotażu wahadłowca. Zanim odsłuchałem wiadomość…
— Został zamordowany — powtórzył Dan. Passeau skinął głową.
— Pewnie próbował też dodzwonić się i do mnie — Dan odpiął telefon od zaczepu przy pasku. Pięć wiadomości, wszystkie od Joe. Gdybym nie wyłączał tego pieprzonego telefonu, Joe by żył, wyrzucał sobie Dan.
— Szef służby przeciwpożarowej hrabstwa prowadzi dochodzenie w miejscu wypadku — rzekł Passeau. — Zaraz będzie tu więcej agentów niż twoich pracowników.
Dan wziął głęboki oddech, próbując uspokoić bijące serce.
— Claude, musisz mi pomóc.
Brwi Passeau powędrowały lekko w górę.
— Skoro Joe powiedział, że wie, kto doprowadził do katastrofy lotu Hannah, skoro ktoś go zamordował, żeby zmusić go do milczenia…
— Potrzebujesz kogoś, kto zbada jego ślady.
— Tak.
Passeau milczał przez długą chwilę, po czym potrząsnął głową.
— Już zadzwoniłem do biura FBI w Houston.
Dan przymknął oczy. Dobrze, powiedział sobie, to było nieuniknione. Może powinienem był do nich zadzwonić tydzień temu.
— Nie możemy tak po prostu siedzieć i czekać, aż federalni zrobią swoje, Claude — odezwał się do Passeau.
— Chyba nie sądzisz, że ja…
— Nie proszę cię o zrobienie czegoś, czego nie chcesz robić — przerwał mu niecierpliwie Dan. — Chcę prześledzić, co robił Joe. Chcę, żebyś pomógł mi zebrać dowody.
— Jako konsultant? — Passeau o mało się nie uśmiechnął.
— Bezpłatny.
Śledczy FML tym razem się nie uśmiechnął.
— I nieoficjalny, proszę. Nie chcę, żeby moi przełożeni dowiedzieli się, że odwalam dla ciebie jakąś fuchę.
— Zrobisz to?
— Zdajesz sobie sprawę z tego, że podążanie śladami Tenny’ego może być niebezpieczne? Zabili go, bo był blisko rozwiązania.
— Kogo jeszcze mamy?
— Federalne Biuro Śledcze. Czasem zdarza im się złapać jakiegoś przestępcę.
Dan skrzywił się.
— Zanim przekonam po dwakroć przeklętych federalnych, że popełniono przestępstwo, morderca będzie w Timbuktu.
— Podejrzewam, że tak. Oficjalnie katastrofa wahadłowca nadal jest uważana za wypadek.
— Wiesz, że tak nie było.
— Tak, moim zdaniem to nie był wypadek. Ale nie mamy na to żadnych dowodów.
— Joe powiedział, że ma dowody.
— I już nie żyje.
— Wiesz, Claude — rzekł wolno Dan — może pomógłbyś szefowi służby przeciwpożarowej. Na pewno ma pełne ręce roboty.
— Pewnie tak. Mogę z nim porozmawiać. Oczywiście, nieoficjalnie.
— Oczywiście. Passeau wstał z krzesła.
— Doskonale. Idę na nieoficjalną pogawędkę z szefem służby przeciwpożarowej.
Dan życzył mu szczęścia. Kiedy Passeau wyszedł, Dan włączył komputer i zastanawiał się, co dalej zrobić z firmą. Do licha, pomyślał, nie będzie łatwo zdobyć pieniądze na wypłaty w przyszłym tygodniu.
Pod koniec długiego, męczącego dnia Dan siedział przy biurku, z podkasanymi rękawami, ze stertą papierów na biurku i kolumnami cyfr na ekranie komputera, które wyglądały tym gorzej, im dłużej na nie patrzył.
Z niechęcią wezwał April. Pojawiła się w drzwiach. Oczy miała suche, ale nadał wyglądała jak kobieta, która straciła dziecko.
— Połącz mnie z Garrisonem, dobrze? — poprosił.
— W Houston?
— Tak. W Houston.
Wróciła do biurka, a Dan rzekł w duchu: nie masz wyboru. Albo sprzedasz część firmy Garrisonowi, albo nic z tego nie będzie.