WASZYNGTON, DYSTRYKT KOLUMBII

— Pani senator!

Jane odwróciła się na dźwięk czyjegoś głosu. Nie rozpoznała młodego człowieka, który przedzierał się przez tłum płynący wykładanym marmurem korytarzem siedziby Senatu imienia Harta. Denny O’Brien, kroczący obok niej, obejrzał się przez ramię i szepnął:

— Gerry Zisk, Wall Street Journal.

Była prawie czwarta, godzina oficjalnego zakończenia pracy personelu i na korytarzach pełno było ludzi spieszących, by utknąć w korku w drodze do domu. Młody człowiek przedzierający się sprawnie przez tłum wygląd zbyt niechlujnie jak na dziennikarza szacownego Journal Miał łysinę i idiotycznie wyglądającą bródkę. Ubrany b; w luźne spodnie, ponaciągany pulower i — jak zauważy Jane — drogie sandały firmy Birkenstock, które wygląd; ły, jakby przewędrowały wiele kilometrów. Ale nie mii skarpetek.

— On pisze o technice, nauce i takie tam — wyjaśnił 0’Briei zanim zapytała.

Zisk dotarł do nich i wyciągnął rękę.

— Dziękuję, że państwo na mnie poczekali — rzeki, usmie chając się radośnie. — Chciałbym tylko zadać pani kilka pytar dotyczących projektu ustawy, jaki przedstawiła dziś pan w Senacie.

— Może pójdziemy do mojego biura, gdzie będzie znacznie wygodniej? — zaproponowała Jane. Zisk pokiwał głową z entuzjazmem. Ruszyli pod prąd; Zisk między Jane a O’Brienem.

— Czy ta ustawa będzie elementem planu gubernatora Scanwella, mającego na celu korzystanie z niezależnych źródeł energii? To znaczy, jej celem ma być zapewnienie pomocy w zdobywaniu kapitału firmom zajmującym się najnowszymi technologiami, prawda?

— Odpowiedź na oba pytania brzmi „tak” — odparła Jane. Minęli róg i podeszli do windy z napisem „WYŁĄCZNIE DLA SENATORÓW”. O’Brien nacisnął guzik, mamrocząc, że winda i tak będzie się zatrzymywać na każdym piętrze, skoro wszyscy właśnie wychodzą do domów.

— Naprawdę pani sądzi, że Stany mogą się stać całkowicie niezależne od arabskiej ropy? — dopytywał się Zisk.

Przyjechała winda i wysypali się z niej liczni urzędnicy Senatu, przez co Jane i obaj mężczyźni musieli się cofnąć od drzwi. Jane pomyślała o starym dowcipie: ilu pracowników pracuje w Senacie? Jakaś jedna trzecia personelu.

Weszli do windy i Zisk powtórzył pytanie, gdy drzwi się zamykały.

— Całkowicie niezależne od importowanej ropy? — zadumała się Jane. — Taki jest nasz cel. W jakim stopniu się do niego zbliżymy i jak szybko, to już zależy od tego, kto będzie rządził tym krajem.

Zisk uśmiechnął się do niej.

— Ja piszę o technologii, pani senator, nie o polityce. Czy jest to możliwe z technicznego punktu widzenia?

— Oczywiście, że tak. Większość niezbędnych technologii już istnieje, a można stworzyć takie, których jeszcze nie ma.

Dotarli na najwyższe piętro i ruszyli korytarzem w stronę biura Jane. Senator nie skierowała się w stronę pomieszczeń zewnętrznych, lecz wstukała kod do zamka swojego prywatnego biura.

Piękne meble z czarnego mahoniu najwyraźniej nie zrobiły na Zisku wrażenia. Ledwo spojrzał przez okno na budynek Sądu Najwyższego.

— Są państwo przekonani, że można stworzyć coś takiego jak satelita energetyczny?

— Na Księżyc polecieliśmy, prawda? — warknął O’Brien, ruszając w stronę lodówki ukrytej za sięgającymi sufitu pólkami na książki.

— Za dwadzieścia milionów doków.

Jane zajęła jedno z wyściełanych krzeseł w biało-zielone paski, przy oknie. Zisk usiadł naprzeciwko niej.

— Coś co picia? — zaproponował O’Brien, wyciągając butelkę z chłodną wodą mineralną.

— A mają państwo piwo?

— Jakie?

— Jakiekolwiek jasne.

— Poproszę tonik z limonką — zawołała Jane.

— Zaraz będzie — odparł O’Brien.

Zisk pochylił się w stronę Jane i powtórzył pytanie.

— Naprawdę pani sądzi, że ten satelita energetyczny będzie działać?

Jane zawahała się. Dziennikarz nie miał żadnego notesu. Nie dostrzegła też żadnego urządzenia nagrywającego, chyba że miał coś pod swetrem albo w kieszeni spodni.

— Nagrywa pan to? — spytała. Postukał palcem w skroń.

— Mam dobrą pamięć.

Jane obdarzyła go chłodnym uśmiechem.

— W takim razie lepiej będzie, jak my nagramy to, co powiemy.

O’Brien podał jej wysoką szklankę z tonikiem, a wtedy zwróciła się do niego:

— Denny, włączysz maszynę? Spojrzała na Ziska.

— Możemy panu wysłać kopię, jeśli pan sobie tego życiy.

— Wszystko mi jedno — odparł, wzruszając beztrosko ramionami. — A zatem, wracając do kwestii ustawy: to ma być dofinansowanie dla Astro Corporation, tak?

O’Brien rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie i ruszył w stronę biurka. Jane poczekała z odpowiedzią na pstryknięcie klawisza cyfrowego dyktafonu.

— Moja ustawa ma w zamierzeniu zapewnić finansowanie zmagającym się z trudnościami firmom zajmującym się nowymi technologiami energetycznymi, i to tak, żeby nie kosztowało to podatników ani grosza.

— Chyba że taka firma jak Astro przestanie spłacać kredyty.

— Takie sytuacje już się zdarzały — przypomniała Jane. — W przypadku Chrysłera albo Lockheeda. To nic nowego.

— Ale w zamierzeniu ustawa ma zapewnić finansowanie dla Astro, tak?

— Oczywiście, pomoże także i Astro. I innym firmom zmagającym się z wprowadzeniem technologii dla odnawialnych źródeł energii. Rockledge Industries planuje zbudowanie instalacji do wytwarzania wodoru, jak słyszałam. Kilka innych firm bada możliwości budowania farm wiatrowych, chyba tak się to nazywa.

Uśmiech Ziska stał się jeszcze szerszy.

— A Sam Gunn i jego hotel dla nowożeńców, w stanie nieważkości?

— To nie jest technologia związana z energią — odparła Jane chłodno.

Zisk zmienił temat.

— Słyszałem, że Astro ma się sprzedać Tricontinenal Oil. Albo Yamagacie. Wygląda na to, że jednak nie będą potrzebowali pomocy.

Jane miała swoje metody ukrywania zaskoczenia. Pociągnęła łyk toniku z trzymanej w ręce szklanki, po czym posłała dziennikarzowi swój najpiękniejszy uśmiech i intensywnie rozmyślała nad odpowiedzią, by w końcu odezwać się:

— Jeśli tak się stanie, Astro nie będzie potrzebować pomocy, jaką może im zapewnić moja ustawa. Ale są inne nowe firmy próbujące wprowadzać nowe technologie.

Zisk pokiwał głową, a jego uśmiech stał się jeszcze bardziej promienny.


Tego wieczora Dan siedział w barze motelu Astro z Clau-de’em Passeau. Zjedli podłą kolację i zdecydowali, że solidny drink zrobi im lepiej niż oferowane przez restaurację desery.

— Musisz przyjechać do Nowego Orleanu — rzekł Passeau.

— Jedzenie jest tam znakomite.

— Przynajmniej udało mi się zdobyć przyzwoity koniak — odparł Dan, obracając w dłoni szklankę z El Presidente.

Passeau potrząsnął głową.

— Powinieneś skosztować armaniaku, Dan. O wiele lepszy.

— Armaniaku?

— Region Armagnac leży w pobliżu Cognac, ale armaniak jest smaczniejszy i delikatniejszy — Passeau położył dłoń na piersi. — To oczywiście tylko moja opinia.

— Armaniak — mruknął Dan. — Muszę zapamiętać. Passeau rozejrzał się dookoła. Przy barze siedziało kilku Latynosów pijących w milczeniu piwo. Barmanka z ożywieniem rozmawiała przez telefon, wymachując wolną ręką, jakby próbowała komuś coś przekazać językiem gestów. Z wbudowanych w sufit głośników sączyła się muzyka country, lament nad utraconą miłością przy akompaniamencie gitary.

— Dlaczego zdecydowaliście się na zbudowanie tu bazy? — spytał Passeau. — To przecież koniec świata.

Dan pociągnął łyk koniaku.

— Stąd możemy latać nad Zatoką Meksykańską. I miałem wujka, który zdołał omamić władze parku stanowego, przekonując je, żeby pozwolili nam wydzierżawić pół wyspy od suwerennego stanu Teksas.

— Ach — odparł Passeau. — Pieniądze rządzą światem.

— Zwłaszcza nieoznakowane banknoty przekazywane pod stołem.

Passeau zaśmiał się.

— Ty jesteś naprawdę kawał drania, wiesz? Udając zdziwienie, Dan odparł:

— Nie przekupiłem władz stanowych. To zrobił mój wuj. — I patrz, co ci z tego przyszło.

— Nie jest to tropikalny raj, to prawda — przyznał Dan.


— Byłem na przylądku Canaveral — rzekł Passeau. — Myślałem, że to ruina. Ale to… — machnął ręką w kierunku baru.

— Kiedyś będzie tu prawdziwa metropolia — oznajmił Dan z uśmiechem.


— Nie za naszych czasów. Dan wzruszył ramionami.

— Może istotnie nie.

— Pracowałeś dla Japończyków, prawda?

— Tak.

— W kosmosie?


— Z technicznego punktu widzenia nie byłem astronautą. Byłem, jak to mówią, specjalistą misji — co w moim przypadku oznaczało bycie robotnikiem budowlanym w stanie nieważkości.

— Hm. Podobało ci się?

— Uwielbiałem każdą minutę — Dan dotknął lekko nosa. — Nawet bójki.

Na twarzy Passeau malowało się coś między niedowierzaniem a fascynacją.

Dan poczekał, aż Passeau przełknie szkocką, po czym pochylił się nad stołem i rzeki cicho:

— Claude, jesteśmy gotowi na próbny lot wahadłowca. Passeau cofnął się lekko.

— Nie mogę wydać zgody na kolejny lot próbny, dopóki nie będę znał przyczyny katastrofy.

— Wiemy, jaka była jej przyczyna. Sabotaż.

— Wiem, że w to wierzysz, Dan. Ja też. Ale nie mam dowodów.

— Bo dowodów nie znajdziesz we wraku.

— W takim razie gdzie?


— W głowie Pete’a Larsena. Passeau wciągnął głęboko powietrze.

— Całkowicie poza naszym zasięgiem.

— Posłuchaj — rzekł Dan, pochylając się jeszcze bardziej.

— Pete miał dostęp do kodów sterujących. I znał trasę lotu. Sprzedał komuś tę informację. Ten ktoś posłużył się nadajnikiem radiowym, którym przesłał komendę odpalenia silnika. Wiedzieli, jak uruchomić system sterowania wahadłowcem, wiedzieli, gdzie i kiedy to zrobić.

— Ale pilot mogła odwołać tę komendę!

— Nie przy wejściu w atmosferę — szeptał z naciskiem Dan.

— W tym punkcie lotu każda mikrosekunda ma decydujące znaczenie. Hannah zaczęła manewr nurkowania, który miał ustawić wahadłowiec pod takim kątem, by osłona cieplna pod spodem przejęła większość obciążenia. Odpalenie silnika spowodowało, że wahadłowiec zanurkował pod niewłaściwym kątem i straciła panowanie nad sterami. Żaden pilot by z tego nie wyszedł. Wahadłowiec był skazany.

— Nie katapultowała się?

— Pewnie próbowała.


— Wszystko to są wyłącznie przypuszczenia — rzekł Passeau.

— Gdybyśmy polecieli zapasowym i nic by się nie stało, to byłby dowód na to, że mamy rację, prawda?

— Nie, to żaden dowód. Jeszcze mogło…

— Chcę wykonać próbny lot drugim wahadłowcem — upierał się Dan. Po czym dodał: — Bezzałogowy.

— Bez pilota?

— Wyłącznie z automatycznym sterowaniem — rzekł Dan. — Ale tym razem nie udostępnimy nikomu kodów ani trasy.

— Nie możesz zorganizować takiego lotu, nawet bezzalogowego — protestował Claude. — Na niebie są inne pojazdy, wiesz. Musisz mieć wolną trasę lotu, zgodę FML…

— To twoja działka, Claude. Potrzebna mi spora przestrzeń, na tyle szeroka, żeby ta banda drani nie była w stanie obliczyć, w którym punkcie wahadłowiec wejdzie w atmosferę.

— To niemożliwe. FML musiałoby oczyścić przestrzeń nad polową Ameryki Południowej.

— Tylko na pół godziny, w fazie wejścia w atmosferę. Kiedy ptaszek będzie na orbicie, nie ma problemu.

— To niemożliwe, Dan. Przykro mi, ale to się nie uda.

— Chcesz powiedzieć, że…

Telefon Dana zaczął wygrywać Take Me Out to the Bali Gamę. Skrzywił się, wyciągnął telefon z kieszeni koszuli i otworzył go.

Na malutkim ekranie pojawiła się twarz Jane. Wyglądała na nieszczęśliwą. Zanim Dan zdołał coś powiedzieć, oznajmiła:

— Dan, musimy porozmawiać. Rzucił okiem na Passeau.

— Twarzą w twarz?

— Tak.


— Może mógłbym przylecieć do Waszyngtonu na weekend.

— Nie, nie tu. Na ranczu.

Dan zawahał się na moment i znów spojrzał na Passeau. Ten usiłował ściągnąć na siebie uwagę bannanki, która nadal gestykulowała z telefonem przyciśniętym do ucha.

Dan ściszył głos.

— Scanwell tam będzie?

— Nie. Jedzie z wizytą do New Hampshire. Dan uśmiechnął się.

— Przylecę w sobotę na lunch.

— Przyjedź sam — odparła i przerwała połączenie.

Загрузка...