Egipcjanin za bardzo się denerwował, by siedzieć w prowizorycznym centrum kontroli lotów, więc wyszedł na zewnątrz, do ogrodu, i usiadł w cieniu starego, poskręcanego drzewa oliwnego. W piwnicy było zbyt duszno i gorąco, przy tej czwórce brodatych elektroników, poobwieszanych kolczykami, z licznymi ozdobami w wargach i brwiach. Ledwo rozumiał, co mówią, ich angielski składał się głównie ze słów jakiegoś dziwnego żargonu. Poza tym zrobili z piwnicy niezły chlew, rzucając na podłogę puste pudła po żarciu, pomięte papiery i plastikowe butelki; podłoga aż chrzęściła od okruchów, kiedy się po niej szło.
Wszystko idzie zgodnie z planem, uspokajał się Egipcjanin, patrząc na spokojne Morze Śródziemne. Poniżej willi na szczycie wzgórza rozpościerało się miasto, brudne, hałaśliwe i niebezpieczne. Stąd jednak widać było głównie morze, błyszczące łagodnie w słońcu, które zachodziło, kończąc piękne wiosenne popołudnie.
Wszystko idzie zgodnie z planem, powtórzył sobie. Astro-nauci przesiedli się na statek transferowy. Nowa antena była dokładnie tam, gdzie miała być, a teraz zabierali ją na satelitę. Jeśli wierzyć amerykańskim serwisom informacyjnym, satelita energetyczny już przesyła energię na Ziemię.
I ta energia zabije niedługo miliony ludzi. A Amerykanie nigdy się nie dowiedzą, że prawdziwą przyczyną jesteśmy my. Będą myśleć, że to awaria ich satelity. Będą uważać, że to niebezpieczne. I będą się domagać jego zniszczenia.
Nieźle, jak za cenę trzech męczenników. W dodatku jeden z nich nadal nie wie, że zostanie męczennikiem.
Nigdy nie powinno się rozdawać reporterom darmowego alkoholu, pomyślał al-Baszyr. Stał w kącie hangaru A i patrzył, jak dziennikarze spijają szampana i mocniejsze trunki podane przez Dana, upijając się i robiąc z siebie coraz większych durni. Dan umówił się z ochroną Astro, żeby zawoziła co bardziej pijanych do motelu. Niegłupio, pomyślał al-Baszyr.
Gubernator Scanwell i senator Thornton łyknęli symbolicznie po kieliszku szampana i odlecieli kontynuować kampanię wyborczą. Hałas w metalowym hangarze stał się nie do zniesienia. Al-Baszyr dopił Cole, którą trzymał w ręce prawie od godziny, wyszedł na zewnątrz i wsiadł do swojego Mercedesa.
Zapalił silnik i włączył klimatyzacje na pełną moc, po czym wyjął telefon i zadzwonił do swojego biura w Houston. Przekierują tam połączenie do Tunisu, a tam z kolei — do Marsylii. Całe to przekierowanie było czasochłonne, ale al-Baszyr musiał mieć pewność, że rozmowy nie da się wytropić.
Może powinienem porozmawiać z Garrisonem i poinformować go o sukcesie Randolpha. Uśmiechając się lekko, zastanowił się, czy ta wiadomość nie przyprawi go o udar lub zawał. Mało prawdopodobne. Garrison to twardziel.
Rozmowa z Egipcjaninem w Marsylii była krótka.
— Udało się — rzekł al-Baszyr, nawet się nie przedstawiając.
— Tu też wszystko zgodnie z planem.
— Dobrze. Przylecę pewnie jutro rano.
— Zatem czekamy.
Al-Baszyr wyłączył telefon. Teraz trzeba znaleźć April, pomyślał. Najwyższy czas ją stąd zabrać.
Kiedy Jane opuściła przyjęcie, Dan uznał, że też ma już dość. Zobaczył w tłumie April, rozmawiającą z al-Baszyrem. Potem Arab wyszedł i nie wrócił, a April plotkowała z paroma reporterami. Też mi pogawędka, pomyślał. Trzeba krzyczeć, żeby cokolwiek usłyszeć. Hałas był tak okropny, że zaczynały go już boleć uszy. Vicki Lee chyba była gdzieś w tłumie; stracił ją z oczu.
Przecisnął się więc przez pijany tłum do Nilesa Muhame-da i poprosił go o pomoc przy załadowaniu kartonu butelek z szampanem i pojemnika z lodem do jednej z firmowych furgonetek.
— Robimy własną imprezę? — spytał podejrzliwie Muhamed.
— Coś w tym stylu — Dan posłał mu krzywy uśmieszek. Muhamed usiadł na miejscu dla pasażera i podjechali do głównej bramy. Policji stanowej już tam nie było, ale ochrona Astro nadal tkwiła na posterunku; garstka demonstrantów siedziała z rezygnacją na maskach samochodów, rzuciwszy transparenty na ziemię.
Dan poprosił ochronę o otwarcie bramy, przejechał przez nią i zjechał na bok.
Wyskoczył z samochodu, podszedł do tylnych drzwi i otworzył je.
— Pomyślałem, chłopcy, że macie ochotę na szampana — rzekł radośnie.
Niski, potężnie zbudowany mężczyzna z kucykiem podszedł do Dana z podejrzliwą miną.
— Szampan? Dla nas?
— Czemu nie? — odparł z uśmiechem Dan. — Nie musimy być na siebie obrażeni tylko dlatego, że się nie zgadzamy.
Rich Chatham spojrzał uważnie na Dana.
— Dan Randolph, prawda?
— Tak — odparł Dan, podając Chathamowi butelkę szampana.
— Nie, dziękuję.
Dan wzruszył ramionami.
— Posłuchajcie. Chcieliście zorganizować sobie demon-l strację, to zorganizowaliście. A my zorganizowaliśmy własną. Satelita przesyła na Ziemię energię i nie nastąpił koniec świata. Napijmy się.
Do Chathama podeszło kilku demonstrantów, nie spuszczając szampana z oczu.
— To jeszcze nie koniec — rzekł Chatham. — Jeszcze się nie poddaliśmy.
— Doskonale — odparł Dan. — A tymczasem łyknijcie bąbelków. Trochę ciepły, ale tu macie pojemnik z lodem.
Demonstranci otoczyli furgonetkę i rzucili się na butelki.