ORBITA OKOŁOZIEMSKA

Williamson czuł, jak jego żołądek skręca się w mdłościach, i miał wrażenie, że głowę wypełniono mu zasmarkanymi chusteczkami. Próbował leżeć bez ruchu, przypięty do leżanki w rakiecie Sojuz. Jak trzy ciała wciśnięte do metalowej trumny, pomyślał. Rosjanin powiedział, że w zerowej grawitacji statek będzie robił wrażenie większego, ale i tak miał wrażenie, że siedzi w trumnie.

— Wszystko gra? — spytał Nikolajew.

Zanim Williamson zastanowił się, co chce mu odpowiedzieć, Buczaczi jęknął:

— Chyba umieram. Nikołajew zaśmiał się.

— Nie, nie umierasz. Teraz może i chciałbyś, ale za parę godzin będzie lepiej. Kiedy połączymy się z rakietą transferową, wydobrzejesz na tyle, że będziesz mógł wstać i poruszać się po statku.

Williamson zauważył, że głos Nikołajewa dobiega ze słuchawek w zamkniętym hełmie. Rosjanin podłączył ich do interkomu.

— Wszystko gra — zapewnił Nikołajew, wskazując odzianą w rękawicę dłonią krzywe na wyświetlaczu przed nimi. — Jesteśmy na kursie na rakietę transferową. Za dwie godziny i jedenaście minut przenosimy się do statku, który będzie na nas czekał, a potem lecimy na satelitę. Wy wychodzicie na zewnątrz i robicie, co macie zrobić, ja na was czekam.

Nie, zaoponował Williamson w duchu. Kiedy dotrzemy do satelity, zabiję cię, ty głupi Rusku. Gdyby tylko nie było mu tak niedobrze, Williamson pewnie by się uśmiechnął.


— Powinniśmy byli wynająć orkiestrę — rzekł Dan do April, gdy stali koło wieży kontroli lotów i patrzyli, jak prywatny samolot Scanwella podchodzi do lądowania. Wiatr się wzmaga, zauważył, patrząc na uginające się drzewa. Będziemy musieli uruchomić satelitę w środku burzy.

April rzuciła okiem na gromadzące się na niebie ciemne chmury i milczała. Dan zastanawiał się, czy jest zdenerwowana, zmartwiona, czy po prostu zmęczona. Pewnie wszystko jednocześnie, pomyślał. Al-Baszyr stał po jej drugiej stronie, dyskutując po cichu z przedstawicielem NASA, którego przysłano na tę okazję.

— Orkiestra dęta by się przydała — rzekł Dan w przestrzeń. Próbował zamaskować własne zdenerwowanie i doskonale o tym wiedział. — Mogliby zagrać Hail to the Chief, kiedy Scanwell wyjdzie z samolotu.

— Nie jest jeszcze prezydentem — zauważyła cicho April. Dan spróbował się uśmiechnąć.

— Cóż, jest gubernatorem Teksasu. Moglibyśmy zagrać The Eyes ofTexas Are Upon You albo coś takiego.

Uśmiechnęła się niewyraźnie. Dan poczuł się lepiej.

Na parkingu stało osiem wozów transmisyjnych z kamerami wycelowanymi w lądujący samolot Scanwella. Dan odwrócił się w drugą stronę i zobaczył rakietę nośną na stanowisku startowym, z umieszczonym na niej wahadłowcem. Gotowy do lotu, pomyślał. Jak rakieta Minuteman. Ale mam nadzieję, że nie będziemy go potrzebować.

Odrzutowiec wylądował z piskiem opon i podkołował do płyty postojowej, gdzie czekał Dan i cała reszta. Reporterzy rzucili się w stronę samolotu. Dan pogratulował sobie: żaden z wozów transmisyjnych nie został zatrzymany przez ekoświ-rów, mały trik zdał świetnie egzamin.

Drzwi samolotu otworzyły się i na szczycie schodków pojawił się Morgan Scanwell, wysoki, smukły, uśmiechnięty; machał do tłumu — składającego się głównie z dziennikarzy. Dan dostrzegł, że była wśród nich Vicki Lee, jako reprezen-i tantka Aviation Week. Zastanawiał się, czy planuje zostać na1 noc, a jeśli tak — co on na to.

Jane schodziła po schodach za Scanwellem; w zielonym kostiumie ze spódnicą wyglądała cudownie. Iście po królewsku, pomyślał Dan. To jest właściwe słowo. To ona powinna kandydować na prezydenta, pomyślał. Byłaby znacznie lepszym prezydentem niż on.


Eamons pomyślała, że Nacho Chavez zdecydowanie wygląda na nieszczęśliwego. Nie był zły ani wystraszony, po prostu nieszczęśliwy, jak mały chłopiec, którego przyłapano na czymś brzydkim.

Natomiast dyrektor lokalnego biura najwyraźniej była wściekła. Siedziała za biurkiem, jak ogarnięty złością gnom, a wściekłość aż promieniowała z jej wykrzywionej grymasem twarzy i oczu o stanowczym wyrazie.

Fajny sposób na spędzenie niedzielnego popołudnia, mu siała przyznać Eamons.

— Wszczepiliście jej mikronadajnik? — prychnęła dyrek tor.

— Ja to zrobiłam — odparła Eamons. — Agent Chavez do wiedział się o tym dopiero po fakcie.

— Sama przeprowadziła pani zabieg?

— Nie, pani dyrektor. Zamówiłam urządzenie z dziali logistyki i wezwałam miejscowego chirurga, żeby wykona zabieg wczoraj w nocy. To prosta procedura.

— I biuro ma za to zapłacić? Chavez poprawił się na krześle.

— Jeśli miałbym wyrazić swoje zdanie, to popieram inicjatywę Kelly.

— Inicjatywę? Tak zaczęliśmy określać coś takiego? Potężne ramiona Chaveza opadły.

— Ta kobieta zgodziła się na to.


— To jest jedyny sposób namierzenia jej — rzekła z naciskiem Eamons. — Podejrzany chce ją wywieźć z kraju, a my musimy wiedzieć, gdzie jest. Dla jej własnego bezpieczeństwa.

— Z kraju? Jadą do Meksyku?

Eamons potrząsnęła głową i odparła cicho:

— Nie, pani dyrektor. Do Francji.

— Podobno do Marsylii. Według naszych danych wyjeżdżają dziś w nocy.

— Prywatnym samolotem — wtrącił Chavez.

— Nie mamy prawa! — wrzasnęła dyrektor. — Co wam u diabła, chodziło po głowie, kiedy wymyśliliście sobie taki nonsens?!

Eamons zesztywniała.

— Pani dyrektor, mamy podstawy, by uważać, że ten cały al-Baszyr był zamieszany w sabotaż wahadłowca Astro Corporation i zamordowanie trzech pracowników Astro.

— A teraz leci do Marsylii — dodał Chavez.

— I kazaliście tej kobiecie polecieć z nim. Cywilowi! — Dyrektor obrzuciła ich wściekłym spojrzeniem. — Na litość boską, można was oboje oskarżyć o propagowanie prostytucji, wiecie o tym? Jeśli ona nie zginie.

Twarz Chaveza poczerwieniała.

— I nie macie żadnych poważnych dowodów dotyczących tego tak zwanego podejrzanego, prawda?

— To on — odparła z uporem Eamons. — Jestem tego pewna.

Dyrektor prychnęła pogardliwie.

— Marsylia — mruknęła.

— Możemy do niej zadzwonić i powiedzieć jej, żeby nie jechała — rzekła Eamons.

— Szpiedzy od satelitów będą mogli ją namierzyć — mruknęła dyrektor.

Eamons wyprostowała się.

— Nacho i ja moglibyśmy polecieć do Marsylii — zaproponowała.

— Jeszcze czego — warknęła dyrektor. — Już dość wydaliście pieniędzy z budżetu.

— Dlaczego on leci do Marsylii? — zastanawiał się głośno Nacho.

Dyrektor przez chwilę mierzyła ich wzrokiem, po czym rzekła cicho:

— Ostatnie wieści z Waszyngtonu są takie, że agenci namierzyli jakąś nietypową aktywność sprzętu elektronicznego niedaleko Marsylii. Taki był piątkowy raport z Ministerstwa Obrony Narodowej.

— Aktywność sprzętu elektronicznego?


— Nie mają pojęcia, co to jest. Próbują to namierzyć, ale sygnał jest przerywany, pojawia się i znika.

— Dan Randolph uważał — rzekła wolno Eamons — że jego wahadłowiec się roztrzaskał, bo ktoś wysyłał mu fałszywe rozkazy.

Dyrektor westchnęła z obrzydzeniem.

— Będę musiała przekazać to wyżej, do Waszyngtonu. Wychodząc z biura dyrektor, Chavez szepnął do Eamons:

— Jesteś pewna, że chcesz tej kobiecie pozwolić na lol z al-Baszyrem do Marsylii?

— Ona sama chce lecieć — odparła Eamons.

— To może być pakowanie palca miedzy drzwi.

— Dlatego właśnie wszczepiliśmy jej mikronadajnik.

— Akurat jej pomoże, jakby coś się stało.

Загрузка...