WYSPA MATAGORDA, TEKSAS

Był wczesny ranek, ale nad Zatoką już gromadziły się chmury. Od wody wiał ostry wiatr. Dan i Lynn Van Buren stali na brzegu platformy startowej i wyciągali szyje, żeby dostrzec rakietę nośną szesnaście pięter nad nimi, otoczoną ciężkim rusztowaniem wieży serwisowej.

— Najnowsza prognoza pogody nie jest najlepsza, szefie — rzekła Van Buren, przekrzykując wiatr. — Do dziesiątej pewnie ogłoszą alarm huraganowy.

— I co jeszcze? — warknął Dan. — Trzęsienie ziemi?

— Nie możemy ryzykować lotu rakiety nośnej w huraganie na otwartej przestrzeni — rzekła Van Buren.

Dan wiedział, że ma rację. Nie zadzieraj z matką naturą, powiedział sobie w duchu. Też mi matka. Nie może poczekać, aż ptaszek wystartuje?

— Ludzie Nilesa przygotowują wahadłowiec w hangarze B — powiedziała Van Buren.

Dan zachichotał, mimo ponurego nastroju. Niles Muha-med nie dopuści, żeby „jego wahadłowcowi” stało się coś złego. Wyobraził sobie Nilesa stojącego w drzwiach i odpychającego huragan, jak król Kanut próbujący powstrzymać przypływ.

— Przecież możemy polecieć podczas burzy — przekrzykiwał wiatr Dan. — Jest solidnie przymocowana i trzyma ją rusztowanie. Obliczyliśmy, że rakieta nośna może wytrzymać wiatr wiejący z prędkością 150 mil na godzinę, prawda?

— A jeśli nasze obliczenia były zbyt optymistyczne? — odkrzyknęła Lynn. — A jeśli wiatr będzie wiał z prędkością 160 mil na godzinę? Albo 180?

Dan skrzywił się. Bardzo chciał uniknąć kosztów demontażu rakiety nośnej, odholowania jej i ponownego montażu po burzy.

— I będzie deszcz — rzekła nieustępliwie Lynn. — Będzie lało diabli wiedzą jak długo. Rakieta powinna być w hangarze, gdzie jest sucho i bezpiecznie.

Dan pokiwał głową z niechęcią, przyglądając się linii drzew na granicy parku stanowego. Gięły się na tle szarych chmur toczących się po niebie. Zaraz zaczną spadać liście, potem gałązki. Drobne kamyczki też będą latać w powietrzu.

— Dobrze — odparł. — Ściągamy ją.

Odwrócił się i ruszył po stalowych schodach platformy, po czym szybkim krokiem podszedł do czekającego Jaguara. Jazda do hangaru A trwała krócej niż pięć minut, ale Dan dostrzegł, że nawet w tak krótkim okresie niebo wyraźnie pociemniało. Kiedy zaparkował na swoim miejscu, naciągnął dach i zamknął samochód. Ten samochód nigdy dotąd nie przeciekał, al nigdy nie przeżył huraganu.

W hangarze słychać było wycie wichru. Zaraz się prz namy, czy te budynki są w stanie przetrwać huragan, pom; Dan, biegnąc po schodach do biura. Jesteśmy na wystar jącej wysokości nad poziomem morza, żeby nie obawiać fal. Chyba że będzie to prawdziwe tsunami. To byłaby kr› przepełniająca czarę.

April siedziała przy swoim biurku ze zmartwioną m Na ekranie jej komputera widać było animowaną mapę pc dy. Dan dostrzegł wielki wir huraganu Fernando nad Zatc przesuwający się nieubłaganie w kierunku Teksasu.

— Idzie na nas, co? — spytał, przysiadając na brzegu biurka.

— Dokładnie na nas — odparła April lekko drżącym £ sem.

— Jedź do domu, dopóki prom jeszcze pływa.

— Muszę jeszcze dopilnować zamówienia na ciekły v dór.

— To może poczekać.

Z powodu zniszczenia instalacji do wytwarzania wodc Dan musiał kupować ciekły wodór i ciekły tlen do wahadłow od komercyjnego dostawcy. Poprosił April, żeby dopilnow; tego, nie przekazując sprawy działowi zaopatrzenia, bo i wiedział, komu w firmie może zaufać.

— Mogę zostać…

— Nie. Nie ma już dziś nic do roboty. Start wstrzymaliśn a załoga holuje ptaszka z powrotem do hangaru. Wracaj ‹ domu, mała.

— A reszta?

— Ogłoś przez głośniki, że dziś wszyscy z wyjątkiem zało startowej mogą już wracać do domu. Jeśli prom przestań pływać, mogą przenocować w motelu na koszt firmy.

Motel był oficjalnym firmowym schronieniem na wyśpi Miał zapasy wody i żywności, był też wyposażony w awaryjn generator.

April podłączyła telefon do systemu głośników, a Dan wszedł do biura. Był zbyt zdenerwowany, żeby usiąść przy biurku. Stał przy oknie i patrzył, jak opuszczają rakietę.

Czując, jak jest bezradny, niespokojny i przerażony, Dan pochodził tam i z powrotem po gabinecie, po czym ruszył do wyjścia.

April zatrzymała go.

— Telefon z Wenezueli — rzekła. — Seńor Hernandez.

— Ten to ma wyczucie czasu — mruknął Dan, wracając do biura. — Powiedziałem ci, żebyś wracała do domu, April!

— rzucił przez ramię. — Spadaj!

Opadł na fotel i nacisnął klawisz odbierania połączenia. Na wyświetlaczu pojawiła się przystojna twarz Rafaela Her-nandeza.

— Seńor Hernandez — Dan uśmiechnął się uprzejmie.

— Dzień dobry.

Hernandez odwzajemnił uśmiech.

Buenas dias, panie Randolph. Jak pan się miewa w ten piękny dzień?

Dan nie widział za wiele na ekranie poza głową i ramionami Hernandeza. Widać było tylko, że jest w jakimś biurze.

— Może w Caracas jest piękny dzień — odparł. — Tu idzie na nas huragan.

— Naprawdę?

— Naprawdę.

Hernandez, całkowicie nieprzejmujący się problemami Dana, rzekł spokojnym tonem:

— Dzwonię, żeby pana poinformować, że wszystkie ustalenia zostały już zrealizowane. Może pan wysyłać techników, kiedy tylko pan zechce. Załatwię im spotkanie z dyrektorem lotniska i wszystkimi innymi, których powinni poznać.

Dan uśmiechnął się szczerze.

— To bardzo dobra nowina, seńor Hernandez.

— Ja się również cieszę, panie Randolph.

To znaczy, że sprawdził stan konta w Waszyngtonie i odkrył, że są tam pieniądze, pomyślał Dan.

— Może będziemy mówili sobie po imieniu? — zaproponował głośno. — Mam na imię Dan.

Hernandez pochylił podbródek na zgodę.

— Mów mi Rafael.

Pogawędzili jeszcze kilka minut, po czym Hernandez przeprosił, tłumacząc, że wzywają go inne sprawy. Powiew wiatru uderzył w ścianę biura. Dan wyjrzał przez okno i zobaczył, że jest już prawie ciemno. Ale nie padało. Jeszcze nie.

Może też powinienem pojechać do motelu, pomyślał, po czym odpowiedział sobie: nie. Przeczekam tu. Jeśli ten hangar nie przetrwa burzy, to będzie lepiej, jak się utopię z całym tym interesem.

Загрузка...