WASZYNGTON, DYSTRYKT KOLUMBII

Senator Thornton rozsiadła się wygodnie w wysokim skórzanym fotelu i robiła wszystko, żeby się nie uśmiechnąć.

— Udało mu się, prawda? — spytała. — Lot próbny przebiegi pomyślnie?

W fotelu przed jej biurkiem siedziała wicedyrektor NASA. Wyraz jej kwadratowej twarzy był daleki od zadowolenia i siedziała jakoś tak, jakby było jej niewygodnie. Miała ciemnobrązowe włosy z czerwonawym odcieniem, co podpowiedziało Jane, że są farbowane. Po jej obu stronach siedziało dwóch mężczyzn. Starszy z nich, z departamentu stanu, miał na sobie klasyczny garnitur i krawat, jaki nosili przedstawiciele handlowi; szpakowate włosy były starannie uczesane, a jego twarz nie wyrażała niczego. Młodszy, łysiejący, o pulchnych, różowych policzkach, miał na sobie kraciastą sportową marynarkę; był analitykiem z Narodowego Biura Rozpoznania.

— Poradził sobie świetnie — rzekł analityk z NBR. — Z naszych danych satelitarnych wynika, że wahadłowiec wylądował dziś rano na lotnisku w Caracas. Jego ludzie już montują prze nośny dźwig, żeby załadować maszynę na przyczepę.

— A rząd Wenezueli nie protestował? — zwróciła się Jan› do przedstawiciela departamentu stanu.

Mężczyzna zamrugał, po czym odparł:

— Nie, nie kontaktowali się z nami. Najwyraźniej Randolpl uzgodnił z nimi wcześniej lądowanie w Caracas.

To cały Dan, pomyślała Jane. Właśnie po to szukał kontak tu w Wenezueli. Cwany lis. Zawsze jest krok przed nami.

— Rozmawiałam z FML — odezwała się kobieta z NASA — Są wściekli, ale wygląda na to, że Randolph miał wszystkis pozwolenia na start z Matagordy.

— Czyli nie złamał żadnych przepisów?

Cała trójka spojrzała po sobie, po czym pokiwała głowami Dość ponuro, jak zauważyła Jane.

— Nie pracuję w komisji do spraw astronautyki — rzekłc Jane do kobiety z NASA — więc proszę mi wybaczyć, jeśli te naiwne pytanie, ale czy wahadłowiec Randolpha nie mógłb} zastąpić naszego starego wahadłowca? Może przydałby się do wożenia ludzi i ładunków na międzynarodową stację kosmiczną?

— Na pewno — odparła dyrektor. — Pracowaliśmy parę lat temu nad podobnym pojazdem, ale obcięto nam fundusze i zakończyliśmy program.

— A Astro Corporation ma gotowy — podsunęła Jane. Kanciasta szczęka dyrektor NASA uniosła się odrobinę do góry.

— Podczas lotu próbnego zginął pilot.

— Tak — przyznała Jane. — To prawda. Ale dzisiejszy lol próbny zakończył się pełnym sukcesem, prawda?

Dyrektor zrozumiała, co Jane ma na myśli.

— Pani senator, on nie musi pracować w środowisku ograniczonym przepisami dla agencji rządowych — rzekła z irytacją. — To znaczy, NASA zmuszono do współpracy z siłami powietrznymi podczas projektu budowy wahadłowca. Poza tym mamy całą armię naukowców, specjalistów od bezpieczeństwa, specjalistów od ochrony środowiska, nawet związki zawodowe, które przy każdym kroku dyszą nam w kark. Że nie wspomnę o komisjach Kongresu.

— Nie miałam zamiaru niczego krytykować — rzekła Jane łagodnie. — Miałam na myśli tylko to, że NASA mogłaby kupować gotowe pojazdy od Astro Corporation.

Dyrektor już miała odpowiedzieć, ale wstrzymała oddech i odparła:

— Sądzę, że moglibyśmy, zwłaszcza jeśli otrzymamy takie polecenie od Kongresu.

Jane pomyślała, że mówi tonem, jakby ją to dotknęło. NASA nie lubi, gdy Kongres decyduje, co ma robić. A jeszcze bardziej nie lubi tracić monopolu na technologie.

— Pani senator — odezwał się człowiek z NBR — krążą plotki, że przyczyną niepowodzenia pierwszego lotu wahadłowca Astro mógł być sabotaż.

Brwi Jane powędrowały w górę.

— Powinniście wiedzieć o tym więcej niż ja. Człowiek z NBR uśmiechnął się skromnie.

— Pani senator, doskonale pani wie, że NBR nie wolno prowadzić żadnego dochodzenia. To działka FBI. Albo CIA.

— Oczywiście.

— Jeśli jednak doszło do sabotażu wahadłowca i jeśli była w to zamieszana jakaś obca grupa terrorystyczna… — zawiesił głos.

Jane przywołała na usta chłodny uśmieszek.

— Czy sądzi pan, że powinnam porozmawiać o tym z FBI? Czy Ministerstwem Bezpieczeństwa Wewnętrznego?

Analityk NBR skinął głową.

— Tak, sądzę, że powinna pani tak zrobić. Jane usiadła prosto.

— Bardzo państwu dziękuję. Dostarczyliście mi wielu cennych informacji.

Pojęli, że to koniec spotkania. Wymruczeli zapewnienia o tym, jak bardzo cenią jej pracę, i o swojej chęci pomocy, po czym opuścili jej gabinet.

Kiedy tylko drzwi zamknęły się za tą trójką, Jane sięgnęła po telefon i poprosiła o zarezerwowanie biletów na lot do Oklahomy. Muszę się zobaczyć z Danem, pomyślała. Muszę się upewnić, że sukces nie uderzył mu do głowy i że wszystko idzie we właściwym kierunku.


Kelly Eamons przybyła do biura szeryfa hrabstwa Całhoun koło północy, kiedy szeryf i czwórka jego zastępców nadal przesłuchiwała April, Kinsky’ego i Roberta.

Na komisariacie umieścili Roberto w jednym pokoju, pod strażą, a Kinsky’ego i April w oddzielnym małym pomieszczeniu. Kinsky, który milczał przez cały czas, gdy Roberto przetrzymywał ich w mieszkaniu, po wkroczeniu policji dostał słowotoku.

April słuchała, jak Len po raz kolejny powtarza swoją kiepską historyjkę: potrzebował pieniędzy, żeby opłacić prawnika od rozwodu. Roberto zaczepił go raz w barze w motelu i zaproponował, że zapłaci za informacje o tym, co się dzieje w Astro.

— Nic ważnego — upierał się Kinsky. — Tylko informacje o tym, jak firma stoi finansowo, jakie projekty realizuje, kiedy wystrzelimy rakietę, takie tam.

— Szpiegostwo przemysłowe — podsunęła April.

— Tak, zgadza się — podjął Kinsky z wdzięcznością. — Szpiegostwo przemysłowe.

— Kiedy go pan spotkał? — spytał szeryf.

Kinsky próbował sobie przypomnieć dokładną datę, ale był w stanie tylko podać, że było to parę miesięcy temu.

— Zanim Pete Larsen zginął? — spytała April. Kinsky zamarł i spojrzał na nią ze zgrozą w oczach.

— Nie sądzisz chyba…

April skinęła głową.

— I Joe Tenny.

— Och, mój Boże — jęknął Kinsky.

Szeryf wyglądał na żywo zainteresowanego.

— Czy było to przed tymi zgonami, czy po?

— Potem — odparł natychmiast Kinsky. — Jestem pewien, że to było później. Nigdy bym się z nim nie zadawał, gdybym tylko przypuszczał… to znaczy… nigdy. Po prostu nigdy.

Ukrył głowę w dłoniach i April pomyślała, że zaraz się rozpłacze.

Eamons, która przejechała połowę drogi do Houston i i powrotem, wyglądała na zmęczoną. Poprosiła o spotkanie z April na osobności.

— Nic ci nie jest? — spytała agentka, kiedy szeryf wyprowadził Kinsky’ego i zastępców do innego pomieszczenia.

— Wszystko w porządku — odparła April. — Trochę się wystraszyłam, zanim pojawiła się policja.

— To włączenie telefonu to bardzo sprytny pomysł. Niewiele słyszałam, ale to wystarczyło, żeby zadzwonić do szeryfa, zawrócić i przyjechać tutaj.

— Niewykluczone, że uratowałaś nam życie.

Agent Chavez przyjechał koło drugiej w nocy. Kinsky by I w drugim pokoju, w kółko powtarzając swoją historyjkę dwóm zastępcom szeryfa i stenografistce. Z tego, co April dowiedziała się od szeryfa, wynikało, że Roberto milczał jak głaz.

— Roberto Rodriguez. Popełnił przestępstwo w Kalifornii — powiedział szeryf Chavezowi. — Ale już odsiedział swoje i jest czysty. Teraz nie mamy na niego nic, poza stwierdzeniem Kinsky’ego, ze włamał się do jego mieszkania i przetrzymywał tam jego i panią Simmonds wbrew ich woli. Każdy prawnik za dwa centy go z tego wyciągnie za kaucją, jak tylko otworzą rano sąd hrabstwa.

Chavez zwrócił się do April.

— A włamał się?

April pokiwała głową, patrząc na Eamons.

— Możecie obejrzeć drzwi. Zamek jest wyłamany. Szeryf pokiwał głową.

— Ja z nim porozmawiam — zaproponował Chavez szeryfowi. — Może będzie bardziej rozmowny, gadając po hiszpańsku.

— Po angielsku nie powiedział ani słowa. Nawet nie poprosił o adwokata.

Zanim Chavez wyszedł z pokoju, April rzekła:

— Dzwonił do kogoś za granicą. Próbował parę razy, a ktoś, z kim rozmawiał, powiedział, że osoba, której szuka, do niego oddzwoni.

Szeryf spojrzał na Chaveza.

— Mamy jego telefon u mnie w biurze, tak jak wszystko inne, co miał w kieszeniach.

Ruszyli do biura szeryfa, April i Eamons za nimi. Zawartość kieszeni Roberta leżała na biurku szeryfa: niewielki plik banknotów, trochę drobnych, klucze, paczka chusteczek, cyzoryk. I telefon komórkowy.

Szeryf sięgnął po telefon i spytał zastępcę siedzącego pod drzwiami:

— Dzwonił?

— Tak, dzwonił. Jakąś godzinę temu.

— Odebrałeś?

— Tak, oczywiście.

— I co?

— Jakiś facet, brzmiał obco. Spytałem, kim jest, i rozłączył się. Szeryf poczerwieniał ze złości, ale Chavez położył mu rękę na ramieniu.

— Wytropimy to połączenie.

— Rozmowę zagraniczną?

— Chyba tak — odparł cicho Chavez. — Przy odrobinie szczęścia.

Загрузка...