LA MARSA, TUNEZJA

Z ogrodu na dachu hotelu Asim al-Baszyr widział błyszczące od upału ruiny Kartaginy. Rozpostarte szeroko Morze Śródziemne lśniło w popołudniowym słońcu; turyści i luksusowe jachty i statki wycieczkowe.

Siedząc w cieniu pokrytego listowiem treliażu, w chłodnej bryzie od morza, al-Baszyr patrzył na starożytne ruiny przez polaryzowane okulary. Kartagina była kiedyś potęgą, pomyślał. Okręty wojenne z tej przystani panowały nad całym Morzem Śródziemnym. Potem przyszli Rzymianie, stateczni i praktyczni Rzymianie. Choć Hannibal pokonał ich tyle razy, choć tyle armii rzymskich zostało startych, zawsze wracali: więcej ludzi, więcej armii, więcej bitew — aż rozbili Kartaginę w proch. Zniszczyli miasto, dom po domu, świątynia po świątyni, kamień po kamieniu, aż nie zostało nic. Potem posypali fundamenty solą, żeby nic już tu nigdy nie wyrosło. Zniszczenie było bardziej okrutne i gruntowne, niż gdyby wybuchła tam bomba atomowa.

Ostateczne poniżenie przyszło, gdy Rzymianie wybudowali nowe miasto obok zdewastowanych zgliszcz. Ruiny, na które patrzył teraz al-Baszyr, były ruinami rzymskimi.

I taki jest wróg, któremu musimy stawić czoła, pomyślał al-Baszyr. Bezlitosny, nieprzejednany, zdolny wystawiać przeciwko nam coraz to nowe armie, bez względu na to, jak długo trwa bitwa.

Wiedział, że tego wroga nie można pokonać w otwartej bitwie, a jedynie podstępem. Tak, by pokonał się sam. By zniszczyła go własna chciwość i żądza władzy. I do tego celu użyjemy ich satelity energetycznego. To będzie pierwszy krok na drodze do ostatecznego zniszczenia.

Usłyszał kroki na wyłożonym płytkami pomoście, który prowadził w kierunku jego zacienionego treliażu. Nerwowe, szybkie kroki. Odwrócił się i zobaczył Egipcjanina idącego w jego stronę, niskiego, przysadzistego, w białym płóciennym garniturze, który wyglądał, jakby był na niego o pół rozmiaru za duży, w kapeluszu z szerokim rondem zakrywającym łysinę.

Al-Baszyr wstał i skłonił się zdawkowo.

— Salaam, bracie mój — rzekł, zdejmując okulary. Egipcjanin również zdjął okulary i usiadł na pomalowanym na biało krześle, odlanym z żelaza.

— Czemu zawdzięczam przyjemność tej wizyty? — spytał al-Baszyr. pozwalając, by w jego tonie zagościła ironia.

Cała Dziewiątka spotykała się dość rzadko, a spotkania poszczególnych członków ograniczano do minimum. Niektórych spotkań twarzą w twarz nie dało się jednak uniknąć, gdyż obawiano się podsłuchiwania rozmów telefonicznych i łączy komputerowych przez zachodnie wywiady.

— Pozostali niepokoją się z powodu twoich działań dotyczących satelity.

— Rozmawiałem z większością. Wszystko przebiega zgodnie z planem.

Egipcjanin zdjął kapelusz i położył go na stoliku między nimi.

— Czy nie niepokoi cię fakt, że twój agent został aresztowany?

Al-Baszyr przywołał na usta uśmieszek.

— Mój agent to szofer, który kupował informacje od pracowników Astro Corporation. Nikt więcej.

— Jak sądzimy, to on spowodował eksplozję instalacji do wytwarzania wodoru?

— Amerykanie nie mają o tym pojęcia.

— Ale jeśli trochę potrzymają go pod kluczem, może zacząć gadać.

— Pod kluczem byl zaledwie parę godzin — wyjaśnił cierpliwie al-Baszyr. — Niczego nie powiedział. Teraz jest na wolności. Amerykańska policja ma bardzo ograniczone metody działania. Nie mamy się czego obawiać.

Egipcjanin pokiwał łysą głową. Obserwując go, al-Baszyr pomyślał, że w innym czasie, w innej epoce, ten człowiek mógłby być królewskim skrybą na dworze jakiegoś faraona, a nie mózgiem operacji terrorystycznych.

Egipcjanin oblizał grube wargi i rzekł:

— A tymczasem Randolph odbył lot próbny swoim wahadłowcem. Z pełnym sukcesem.

— To nam wyjdzie na dobre — rzekł al-Baszyr.

— Tak sądzisz? Al-Baszyr zarechotał.

— Gdyby Randolph był na tyle sprytny, żeby poprosić o pomoc, mógłbym mu pomóc.

Egipcjanin nie wyglądał na przekonanego.

— Bracie — rzekł al-Baszyr — chcemy, żeby Randolphowi się udało. Musi skończyć budowę satelity i uruchomić go. Dopiero wtedy możemy go wykorzystać do własnych celów.

— Żeby zabić wielu Amerykanów.

— Wielu. Może i prezydenta i cały Kongres.

— Naprawdę?

— Naprawdę. A najlepsze jest to, że oni nigdy się nie dowiedzą, że to my ich zaatakowaliśmy. Będą uważać, że to awaria satelity. I będą chcieli zniszczyć tego satelitę. A już na pewno rozedrą na strzępy Dana Randolpha.

Egipcjanin patrzył na niego z podziwem. Al-Baszyr dodał chłodno:

— Poza tym zniszczymy karierę polityczną jedynego kandydata na prezydenta, który może sprawiać problemy w przyszłości.

— Naprawdę?

— Morgana Scanwella — rzekł al-Baszyr. — Jego wszakże nie zabijemy. Poniżymy go i zrujnujemy.

— A Randolph?

— Tłumy rozniosą na strzępy jego siedzibę w Teksasie. — Zwrócił się w stronę ruin Kartaginy i dodał: — I posypią solą ruiny siedziby Astro Coiporation.

Загрузка...