Do pułkownika zadzwoniłam nazajutrz i umówiłam się na dzień następny, w samo południe. Następnie, zgodnie z planem, załatwiłam sobie transport. Zadzwoniłam mianowicie do jednego z przyjaciół, posiadacza trabanta. Od lat przyzwyczajony był do moich rozmaitych pomysłów.
– Jerzy – powiedziałam tajemniczo – czy możesz równiutko za piętnaście dwunasta, jutro, czekać na mnie na ulicy Chmielnej, przed wejściem do kina Atlantic po to, żeby mnie zawieźć na Mokotów? Tylko zawieźć, nic więcej. Możliwie szybko.
– Jutro?
– Jutro. Za piętnaście dwunasta. W południe.
– Służę szanownej pani. Zapewne są pojazdy, które zawiozłyby cię szybciej, na przykład straż pożarna, ale mniemam, że z jakichś przyczyn nie reflektujesz na ich usługi. Za piętnaście dwunasta na Chmielnej przed wejściem do kina. Ja i mój samochód jesteśmy na rozkazy szanownej pani…
Więcej do załatwienia chwilowo nie było. Emocje miały nastąpić nazajutrz. Problemy zagadkowej egzystencji państwa Maciejaków stanęły niejako w martwym punkcie, pozwalając na złapanie oddechu.
Szłam na skwerek pełna łagodnego, melancholijnego zaciekawienia. Kontakt z blondynem wydawał się jakiś nietypowy, z jednej strony dziwnie ścisły, a z drugiej, nietrwały i nie obowiązujący. Absolutnie nie byłam w stanie przewidzieć, co z tego wyniknie i czy w ogóle wyniknie cokolwiek. Wyobraźnia, wbrew swoim zwyczajom, nie podsuwała mi nic, umysł zaś, wyczerpany widocznie kacykiem, stanowczo odmawiał współpracy. Zdecydowana byłam tylko na jedno, a mianowicie, nie kompromitować się głupio wykazywaniem jakiejkolwiek inicjatywy.
Ujrzałam go nagle, idącego z góry na dół, wcześniej niż zwykle. Zetknęłam się z nim akurat na skrzyżowaniu alejek, uczciwie nie czyniąc w tym kierunku żadnych starań. Tyle że nie zawróciłam i nie uciekłam biegiem, ale do tego już nie czułam się zobowiązana.
Zatrzymał się, kłaniając, i jakoś tak wyszło, że przywitanie stało się niezbędne i naturalne.
– Nie spodziewałam się pana o tej porze – powiedziałam, nic nie myśląc. – Zazwyczaj pojawia się pan później.
– Miałem wyjątkowo trudny dzień, dopiero teraz wracam do domu – odparł żywo. – Usiłowałem złagodzić jakoś skutki tego, co pani tak lubi. Nadmiaru niewyładowanej energii.
Od razu zirytował mnie tym wypominaniem.
– Ktoś zepchnął z szyn lokomotywę? – spytałam z jadowitą uprzejmością, ruszając wolno alejką w dół.
– Niezupełnie. Ale zdemolował stojąc na parkingu samochód i pójdzie siedzieć. Młody facet, którego mi szkoda, bo zrobił to z głupoty, po pijanemu. A upił się z rozpaczy, przez dziewczynę.
– Żartuje pan! W dzisiejszych czasach takie uczucia wśród młodzieży?!
– Zdarza się częściej, niż nam się wydaje. A chłopaka mi żal, bo w gruncie rzeczy wartościowy i mogłoby z niego coś być, gdyby nie ta dziewczyna.
– Czy pan nie jest przypadkiem antyfeministą?
– Nie sądzę. Chociaż czasami zastanawiam się, czy nie powinienem być. Kobiety bywają okropne.
– Mężczyźni również – powiedziałam z przekonaniem i zatrzymałam się. – Nie chce przesadzać, ale czy nie moglibyśmy usiąść? Rozmowa w pozycji pionowej przyprawia mnie o katusze, a wstać stąd można w każdej chwili.
Przypomniałam sobie, że miałam nie wykazywać żadnej inicjatywy.
– Chyba że pan się spieszy? – dodałam czym prędzej.
– Przeciwnie, z przyjemnością sobie tutaj odpocznę…
Wybrał ławkę, oczyścił ją, posadził mnie z referencjami i troskliwością, zgoła jak paralityczkę. Wyglądał przy tym cackaniu się ze mną, jakby glansował do połysku najrzadszą perłę świata. Świadoma znaczenia tych uprzejmości, dość ponuro pokiwałam sobie w duchu głową.
– Raczy pan wrócić do tematu – zażądałam. – Na jakiej bazie interesuje się pan chłopakiem, demoralizowanym przez złą dziewczynę? Milicja, sądy dla nieletnich?
– Ani jedno, ani drugie albo raczej i jedno, i drugie. Przypadkiem znam chłopaka. Dziewczynę podstawiono mu specjalnie, żeby go wciągnąć na tak zwaną złą drogę. Nasz element przestępczy działa niekiedy na wielką skalę i stosuje rozmaite pomysłowe metody.
– I pan w tym siedzi? Pan się tym zajmuje?
– Częściowo. Interesuję się tym. Nie lubię zorganizowanych mafii, których poczynania odbijają się na całym społeczeństwie. Przeciwdziałam, jeśli mogę.
– Nie do wiary! – wyrwało mi się. – Mafie, podstępy, tajemnice… Ależ mnie to jest niezbędne!
– Po co?
Ugryzłam się w język. Rola Basieńki zaczynała mi ciążyć niczym kula u nogi. Po jakiego diabła zgodziłam się w ogóle rozmawiać z panem Palanowskim…?! A, prawda, bez pana Pałanowskiego nie chodziłabym tu przecież na spacery…
– Charakter mam taki – powiedziałam ponuro. – Lubi się karmić sensacjami i ssie mnie bez tego. Wie pan, jak soliter.
– Soliter woli raczej mięso. Odnoszę wrażenie, że aktualnie nie powinna pani chyba narzekać na brak zagadek i tajemnic?
– Skąd pan wie?
– Sama mi pani daje do zrozumienia…
– Pan mi daje do zrozumienia rzeczy, od których włos się jeży na głowie. Wydaje mi się, że to, co pan robi… zapewne także robił pan w przeszłości… to są sprawy, które mnie zawsze szalenie pociągały. Czy ja bym się nie mogła jakoś w to wplątać?
– Nie – odparł spokojnie, nie usiłując nawet zaprzeczać moim insynuacjom. – Nie mogłaby pani. Do tego trzeba mieć odpowiednie przygotowanie i rozmaite cechy, których pani brakuje. Na przykład cierpliwość…
W żaden sposób nie mogłam go zrozumieć. Jeśli był czymś takim, o czym się jasno nie mówi, powinien się stanowczo wyprzeć, i wówczas wiedziałabym na pewno, że jest. Nie wypierał się wcale, wobec czego tym bardziej nie wiedziałam. Prezentował okropną szczerość, z której absolutnie nic nie wynikało.
Z cech charakteru wylęgła nam się różnica płci. Z różnicy płci naturalną rzeczy koleją wynikało małżeństwo. O małżeństwie, jako takim, zawsze miałam swoje, niezbyt pochlebne zdanie. Z jego wypowiedzi zaczęło mi się wyłaniać coś, co mnie zdziwiło i co zdecydowałam się wyjaśnić, nie bacząc na skutki, które łatwo było przewidzieć. Wyglądało na to, że odstrzał byków prowadzę pełną parą.
– Nie wiem, czy to nie będzie nietakt, ale czy pan ma żonę?
– Nie mam. Ale miałem. A pani? Mam na myśli, oczywiście, męża?
Zastopowało mnie jak nożem uciął. Co mu niby mogłam odpowiedzieć? Zełgać źle, wyznać prawdę jeszcze gorzej. Musiałam się zdecydować, kim tu jestem, Basieńką czy sobą…
– Nie mam żadnego męża – powiedziałam z determinacją, czując, że przyznanie się do pana Romana Maciejaka jest ponad moje siły. – Miałam, ale nie mam. Nie wytrzymał ze mną. Natomiast co do tej pańskiej żony, to dziwię się, że pan nie ma, bo powinien pan mieć i nawet wiem, jak powinna wyglądać.
Słusznie przypuszczałam, że jego żona usunie z pola widzenia mojego męża. Nie ukrywał zaciekawienia, zadowolona z efektu bez oporu opisałam mu wyimaginowaną połowicę. Słuchał opisu trochę rozbawiony, a trochę zdegustowany.
– Wcale nie wiem, czyby mi się podobała – stwierdził. – Wygląd jeszcze ujdzie, ale charakter…
– Toteż dlatego uznałam pańskie małżeństwo za niezbyt szczęśliwe. Oprócz żony powinien pan jeszcze mieć własny gabinet z przedwojennym biurkiem – ciągnęłam bez opamiętania, wszelkimi siłami starając się zniweczyć wszelką myśl o moim mężu. – W trzypokojowym mieszkaniu…
– Mieszkam w kawalerce – przerwał. – Biurka nie mam w ogóle, piszę na małym stoliku. Na litość boską, skąd pani przyszły do głowy takie rzeczy?
– Wygląda pan na to. Przyglądałam się panu na tym skwerku, bo nie miałam co robić, i dorabiałam panu entourage. Wygląda pan jak wykwit cywilizacji.
– Jak co?!
– Jak wykwit cywilizacji. Taki, który się nie nadaje do lasu, bo go tam wszystko gryzie, tu mu mokro, tu brudno, a tam kapie za kołnierz. I który siada na mrowisku.
Dostał takiego ataku śmiechu, że poczułam się zaskoczona. Wcale nie zamierzałam go aż tak rozweselić.
– A wie pani, że to jest najpiękniejszy komplement, jaki mogłem usłyszeć – powiedział, nie przestając się śmiać. – Nie ma pani pojęcia, ile miałem obaw i ile wysiłku zużyłem, żeby się upodobnić do ludzi cywilizowanych i nie wyglądać na leśnego dzikusa. Bardzo długo żyłem wyłącznie w lesie. Las był moim naturalnym środowiskiem, do dziś dnia czuję się w nim znacznie lepiej niż w mieście. Naprawdę tego nie widać?
– Lustra pan nie ma czy co? – spytałam zgryźliwie.
– Nie mam – wyznał, ciągle rozweselony. – Mam takie małe, do golenia. Widać w nim odrastającą brodę, która nie robi zbyt cywilizowanego wrażenia. A pani lubi las?
– No pewnie. I nawet nieźle się w nim czuję, nie zaziębiam się i nie dostaję kataru…
Z czystym sumieniem mogłam przysiąc, że nie trzymałam go siłą na tej ławce. W każdej chwili mógł sobie wstać i iść do domu. Z nie zbadanych pobudek nie wstawał i nie szedł. Dziwne jakieś to było…
Kiedy wkroczyłam do salonu państwa Maciejaków, okazało się, że jest północ. Mąż czekał w piżamie, nieopisanie rozczochrany.
– Ty mnie do grobu wpędzisz – oświadczył z przekonaniem. – Co cię napadło, jak rany, akurat teraz giniesz na całe noce! Przedtem wracałaś wcześniej!
Uciążliwa afera, przeszkadzająca mi przez cały wieczór, wdarła się dysonansem w mój błogi nastrój i wydała mi się nieznośne obrzydliwa. Na chwilę zapomniałam, że lubię sensacyjne wydarzenia.
– Kto ci każe na mnie czekać? – spytałam z irytacją. – Nie czekałeś jako mąż, a teraz ci nagle szajba odbiła!
Stało się co?
– No pewnie! Odłupałem kawałek tego glinianego świecznika i słuchaj, tam jest jakaś rzeźba.
– Jaka rzeźba?
– No rzeźba. Ze złota.
– Pewno też dzieło sztuki. To jest jakaś odwrotność tego, co robią handlarze. Podrabiają szkiełka na brylanty z carskiej korony, a tu dzieła sztuki podrobili na bohomazy. Żebyś mnie zabił, nie zgadnę, po co im to było!
– Ja nie wiem, musimy się chyba jeszcze zastanowić, może nam co przyjdzie do głowy przed tą twoją rozmową z pułkownikiem. Czy ty sobie zdajesz sprawę z tego, jakie to wszystko razem jest idiotyczne?
– Będzie jeszcze bardziej idiotyczne, jeśli się okaże, że musimy oddać kacykowi jego własność w nienaruszonym stanie – zauważyłam z niepokojem na widok spustoszeń, jakich dokonał w precjozach. – Mam nadzieję, że jednak to jest jakieś przestępstwo…
Mąż poszedł za mną do kuchni, upierając się przy konieczności kontynuowania rozważań. Uczynił przypuszczenie, że spodziewano się wizyty włamywacza i starano się zniechęcić go do kradzieży najcenniejszych przedmiotów, ukrywając je w ten szczególnie wyrafinowany sposób. Odstręczająco mógł działać także ciężar. Dałam się w końcu wciągnąć w temat, trzymając się jednakże raczej wersji wykroczeń i obaw przed milicją, bo na samą myśl, że poszarpaliśmy na sztuki własność uczciwych ludzi i będę teraz musiała własnoręcznie rekonstruować mordę płaczki, robiło mi się niedobrze. Dodatkowo mąciło mi tok myślenia wspomnienie pana Palanowskiego, którego ognista czułość nie pozwalała całkowicie wykluczyć amorów z Basieńką. Nie sposób przecież przypuścić, że przedmiotem czułości miałby być rycerz z łbem jak dynia…
Nazajutrz o wpół do dwunastej rozpoczęliśmy sensacyjną akcję. Zaparkowałam volvo Basieńki przed domami towarowymi Centrum i obydwoje z mężem weszliśmy do Sawy. Miałam na sobie jaskrawy kapelusz i jesionkę w kratę, mąż niósł bardzo wypchaną teczkę. Starannie symulując chęć dokonywania zakupów obeszliśmy parter, udaliśmy się na piętro, po czym weszliśmy na klatkę schodową od tyłu. Klatka schodowa była akurat kompletnie pusta. Zdarłam z głowy kapelusz, zdarłam z siebie płaszcz, mąż wyszarpnął z teczki jasny żakiet od spódnicy, którą miałam na sobie pod płaszczem, wepchnęłam mu w ręce torebkę od płaszcza, wydarłam torebkę od kostiumu, przejechałam grzebieniem po włosach, przygotowanym mleczkiem kosmetycznym zmazałam usta, brwi i kropkę z twarzy. Trwało to równo półtorej minuty. Włożyłam ciemne okulary, zostawiłam go, upychającego w teczce kraciasty płaszcz i zgruchmiony kapelusz i przez drugie piętro wyszłam na zewnątrz od strony Chmielnej.
Mój niezawodny przyjaciel czekał w trabancie w okropnym kłębowisku samochodów.
– Rób, co chcesz – powiedziałam, wsiadając pospiesznie. – Ale nie dopuść, żeby nas ktoś dogonił. Zorientuj się, czy nikt za nami nie jedzie i jeśli jedzie, ucieknij mu. Nie mogę jechać na Mokotów jawnie.
– Zadziwiasz mnie – powiedział Jerzy, ruszając z niezmąconym spokojem. – Zdawało mi się, że mieszkasz na Mokotowie, co jest powszechnie znane. Poza tym, jeśli goniącym pojazdem będzie milicja, od razu cię uprzedzam, że uciekać nie będę.
– Milicja mi nie przeszkadza, boję się osób prywatnych.
– Widzę, że nasza smutna, szara egzystencja na nowo nabiera barw! Co tym razem?
– Nie mam pojęcia, ale opowiem ci za dwa tygodnie. Do tego czasu powinno się wyklarować. O rany, jedź…!!!
Jerzy zrezygnował z praworządności i przejechał skrzyżowanie przy żółtym świetle, dzięki czemu byliśmy ostatnim samochodem na jezdni. Nikt nie jechał za nami. Uspokoiłam się.
Do pułkownika zostałam wpuszczona natychmiast, chociaż przyszłam parę minut za wcześnie. Popatrzyliśmy na siebie z wzajemnym zainteresowaniem, nie pozbawionym obaw. Jego niepokoiło zapewne, jakie też nowe kretyństwo zdołałam wymyślić, ja zaś zastanawiałam się, jak długo jeszcze on ze mną cierpliwie wytrzyma. Pocieszało mnie nieco, że z facetami, którzy mi się podobają, zawsze jest jakoś łatwiej rozmawiać, nawet jeśli są to rozmowy czysto urzędowe.
Pułkownik podobał mi się od pierwszego wejrzenia, co było o tyle naturalne, że istotnie był bardzo przystojny, i o tyle dziwne, że nosił brodę. Nie lubię bród, ale musiałam przyznać, że jest mu z nią wyjątkowo do twarzy, i kto wie, czy bez brody nie wyglądałby gorzej. Do wszelkich konwersacji z nim odnosiłam się z sympatią, żywiąc cichą nadzieję, że sympatia okaże się zaraźliwa.
– Mam zmartwienie – powiedziałam. – Przyszłam prywatnie zrobić donos na siebie. Popełniłam przestępstwo, nie wiem, co teraz, i bardzo proszę nie zamykać mnie od razu.
– Niech pani powie, o co chodzi, słucham. Jeżeli nie o morderstwo, możliwe, że zostanie pani na wolności.
– Pozwoli pan, że zacznę od końca. Mam wrażenie, że natrafiłam na kant, który polega na fałszowaniu dzieł sztuki. Moim zdaniem, powinien pan o tym coś wiedzieć.
Pułkownik popatrzył na mnie dziwnym wzrokiem.
– Nie wiem, czy pani się orientuje, że my raczej rzadko fałszujemy dzieła sztuki – zauważył uprzejmie.
– Ale wykrywacie kanty w tej dziedzinie na pewno częściej niż ja. Otóż znalazłam paczkę… To znaczy, przyniesiono ją nam… Nie, jednak w tę stronę nie pójdzie.
Pułkownik przyglądał mi się z wyrazem cierpliwego obrzydzenia. Zrezygnowałam z zaczynania od końca.
– Trudno, widzę, że trzeba od początku. Otóż jeden facet namówił mnie, żebym przez trzy tygodnie udawała jedną panią, która wyjeżdża. Miałam zamieszkać w jej domu i kłócić się z mężem. Jako ona. Podobna jestem do niej z twarzy, szczególnie w jej peruce i w jej kieckach. Zamieszkałam.
– Po co? – przerwał pułkownik.
– No, jak to po co, żeby udawać tę panią…
– Po co ją udawać?
– Ówże facet, który mnie namówił, twierdził, że w celach romansowych. Żeby ona mogła wyjechać z nim, w tajemnicy przed mężem. Taka wielka miłość, nielegalna i z przeszkodami… Niech pan zaczeka, bo tu jest właśnie pies pogrzebany. Zamieszkałam i po pewnym czasie wykryło się, że ten jej mąż wcale nie jest jej mężem, tylko podstawionym falsyfikatem…
– Czy pani nie mogłaby tego mówić jakoś bardziej zrozumiale?
– Staram się, jak mogę. Wystąpiłam jako ta pani w jej domu i w tym domu był mąż, który, jak się okazało, znalazł się w tej samej sytuacji co ja, mianowicie jeden facet namówił go, żeby udawał męża, to jest tego faceta. Żeby zamieszkał w jego domu i kłócił się z jego żoną. Zamieszkał i był przekonany, że ta żona to ja…
– Odnoszę wrażenie, że pisze pani aktualnie jakąś niesłychanie skomplikowaną powieść. Co mają do tego fałszerstwa dzieł sztuki?
– Szkoda, że nie przyniosłam panu tej płaczki nad grobem, od razu by pan uwierzył, że to wszystko realia – powiedziałam ponuro, myśląc równocześnie, że istotnie moja relacja brzmi jakoś niejasno. – Ale cholernie ciężkie, a poza tym nie chciałam pana narażać na wstrząsy. Zamiast być mi wdzięczny pan się naigrawa.
– Nie wiem, kto z kogo, zdaje się, że pani ze mnie.
– Ja bym się nie ośmieliła. Niech pan uprzejmie słucha dalej. Krótko mówiąc, wykryło się, że w tym domu mieszkają dwie osoby, które, obie, w tajemnicy przed sobą nawzajem, mają udawać kogo innego. Przyczyny, dla których nas do tego namówiono, wydały nam się niejasne i podejrzane i do tej pory nie udało nam się ich rozszyfrować. To jeszcze nic takiego, nie leciałabym z tym do pana, ale podejrzana wydała nam się także paczka, którą przyniósł parę dni temu jakiś chłop. Po pierwsze głupio ze mną rozmawiał…
– Jak? – przerwał znów pułkownik i nagle uświadomiłam sobie, że wbrew prezentowanemu pobłażliwemu niedowierzaniu słucha zadziwiająco uważnie i bezbłędnie wyłapuje z tego chaosu najważniejsze elementy. A twierdzi, że nic nie rozumie…! Poczułam coś w rodzaju podziwu.
– Kompletnie bez sensu. Spytał mnie o kury, zgodził się na krokodyle i oświadczył, że przyniósł dla nich marchew…
– Czy mogłaby pani zacytować tę rozmowę dokładniej? Marchew dla krokodyli budzi we mnie pewne opory.
– We mnie też. Mogłabym, oczywiście. Chce pan zaraz?
– Nie, za chwilę. I co dalej?
– Wręczył mi paczkę dla kacyka.
– Dla kogo? – spytał pułkownik dość ostro.
– Dla kacyka. Bardzo pana przepraszam, ja tego nie wymyśliłam…
Pułkownik przerwał mi gestem. Przez chwilę patrzył na mnie z namysłem, w którym zdawało mi się, że dostrzegłam odrobinę zgrozy, po czym podniósł się, wyjrzał do sekretariatu i zażądał natychmiastowego przysłania kapitana Ryniaka. Zaczął mnie ogarniać lekki niepokój.
– Niech pani zaczeka z tymi rewelacjami – powiedział, wróciwszy na fotel. – Zaraz tu przyjdzie mój współpracownik, którego zapewne zainteresują. Czy to, co pani mówi, to jest sama prawda, czy też dołożyła pani coś od siebie?
– Przecenia mnie pan. Do takiej prawdy nie sposób nic dołożyć…
Kapitana Ryniaka znałam z widzenia z dawnych lat. On prawdopodobnie pamiętał mnie również, i to lepiej niż ja jego, bo na mój widok jakby się z lekka zachłysnął. Pomyślałam sobie, że chyba jednak kocham milicję bez wzajemności.
– Pani Chmielewska opowiada interesującą historię – rzekł pułkownik odrobinę zjadliwie. – Może was to zaciekawi. Zetknęła się z jakąś paczką, przeznaczoną dla kacyka.
Kapitan spojrzał na mnie jak na upiora.
– Pani?! Kiwnęłam głową.
– Pani, pani – powiedział niecierpliwie pułkownik. – Wręczono jej tę paczkę, ponieważ od kilku tygodni odgrywa rolę zupełnie innej osoby. Namówiono ją do tego. Jak ona się nazywa, ta żona?
– Maciejak. Barbara Maciejak.
Kapitan wyglądał przez chwilę jak człowiek rażony gromem. Uczynił ruch zrywania się z fotela i zastygł w połowie, wpatrzony we mnie wzrokiem pełnym osłupienia i zgrozy. Zaczęło mi się robić gorąco i okropnie nieżyczliwie pomyślałam o panu Palanowskim. Pułkownik miał kamienny wyraz twarzy.
– A mąż?
– Roman. Też Maciejak, oczywiście.
– I sądząc z tego, co pani mówi, od pewnego czasu w zastępstwie Barbary i Romana Maciejaków zamieszkują ich dom dwie zupełnie inne osoby.
Kapitan opadł na fotel, po czym zerwał się i wybiegł bez słowa. Zaczęło mi się robić tak więcej tropikalnie. Uczyniłam nieśmiałą próbę uzyskania wyjaśnień, o co tu właściwie chodzi, którą pułkownik zdławił w zarodku. Po kilku dość przerażających chwilach kapitan wrócił z kartką w ręku.
– Wyszła z domu ubrana w fioletowy kapelusz, płaszcz w kratę, fioletowe, czarne, czerwone. Czarna torebka, czarne pantofle – odczytał z kartki. – Weszła do Sawy…
Urwał i obaj, jak na komendę, spojrzeli na mój jasny kostium i beżową torebkę, po czym zgodnie przenieśli wzrok na nogi.
– Zgadza się – przyznałam niepewnie. – Buty mam te same, nie pasują do tego kostiumu, ale miałam nadzieję, że nikt nie zwróci uwagi. Całą resztę ma w teczce fałszywy mąż, który czeka na schodach w DT Centrum.
Pułkownik i kapitan popatrzyli na siebie. Kapitan usiadł na fotelu jak człowiek, pod którym ugięły się nogi. Zapanowało złowrogie milczenie.
– Mam mówić dalej? – spytałam ostrożnie, ciężko już teraz wystraszona. – Zdaje się, że panom nabruździłam…?
– Owszem, troszeczkę – odparł pułkownik. – Czy pani musi wdawać się ustawicznie w jakieś takie rzeczy…? Niech pani zacznie jeszcze raz od początku, tym razem ze szczegółami. I niech pani zacytuje tę rozmowę.
Trzymałam się chronologii wydarzeń, wszelkimi siłami starając się wyeksponować wielką miłość pana Palanowskiego, która stanowiła dla mnie jedyną okoliczność łagodzącą. Kapitan słuchał z uwagą, wyraz osłupienia zamieniwszy na wyraz posępnej rozpaczy i patrząc na mnie z nie skrywanym wyrzutem. Znów dojechałam do paczki dla kacyka.
– Dlaczego pani z tym przychodzi dopiero teraz?! – wykrzyknął z irytacją i oburzeniem.
– Przedtem nie miałam powodu, w zdradach małżeńskich nie widzę nic podejrzanego…
– Czym pani tu przyjechała? – spytał pułkownik, jakby tknięty jakąś myślą.
Wyjaśniłam okoliczności towarzyszące wizycie. Obaj znów spojrzeli na siebie. Kapitan zaczął się nieco rozjaśniać.
– Jeszcze może da się coś uratować – mruknął z nadzieją.
– To się może nawet przydać – odparł pułkownik. – Tego męża…
– Ależ niech pan zaczeka, to jeszcze nie wszystko, będą weselsze rzeczy – wtrąciłam się zniecierpliwiona, że stopują mnie ustawicznie na kacyku, nie pozwalając wyjawić reszty. – Clou imprezy to jest zawartość tej paczki! Dlatego właśnie przyszłam.
– Jak to, otworzyła ją pani?
– Oczywiście. Do spółki z mężem. Tym fałszywym.
– I co tam było?
– Widzi pan, tu właśnie dochodzimy do fałszerstw dzieł sztuki. Określenie jest nieścisłe i niewłaściwe, należałoby to raczej uznać za kamuflaż dzieł sztuki. Dwie straszliwe mazepy, bohomazy tysiąclecia, pod nimi zaś stare ikony, oprócz tego cztery złote rzeźby, przeobrażone w świeczniki, jakich świat nie widział. Nie wiem, jakie rzeźby, dokopaliśmy się tylko kawałka. To wszystko razem wydało nam się dziwne.
– I gdzie to teraz jest?
– Leży w kuchni na stole, przykryte papierem. Pułkownik znów popatrzył na kapitana. Kapitan potarł brodę i rozmyślał nad czymś, patrząc na mnie w skupieniu. Miałam wrażenie, że obaj wiodą ze sobą dyskusję, porozumiewając się telepatycznie. Afera państwa Maciejaków była im znana, co do tego nie miałam już najmniejszych wątpliwości, co gorsza, musiała to być potężna chryja, skoro wywarła takie wrażenie. Pułkownik nie należał do osób ujawniających wstrząsy w łonie MO jednostkom spoza łona.
– Pani co…? – spytał nagle kapitan, spoglądając na pułkownika.
– Pomoże – odparł pułkownik bez wahania. – Nie ma innego wyjścia.
Doznałam niejakiej ulgi. Kapitan kiwnął głową.
– W porządku – rzekł szorstko. – Jutro przyjdą do pani hydraulicy. Prawdopodobnie trzech. Proszę ich wpuścić.
Zgodziłam się, przypominając, że to ciągle jeszcze nie wszystko. Opowiedziałam o włamywaczu. Przyjęli to zdumiewająco pogodnie, po czym wzięli mnie w krzyżowy ogień pytań. Moje rozrywki towarzyskie na skwerku potraktowali marginesowo, na kwestię honorarium prawie nie zwrócili uwagi. Wreszcie wydali mi się usatysfakcjonowani.
– Trzeba teraz dopaść jakoś tego pani fałszywego męża – powiedział kapitan energicznie. – Gdzie on czeka?
– Na tylnych schodach w Sawie. Niech pan go ostre żnie dopada, bo jest zdenerwowany.
– Ja tu z panią załatwię – powiedział pułkownik. – Wróćcie potem tu do mnie.
Uczynili do siebie nawzajem jakieś niezrozumiałe gesty za pomocą spojrzeń osiągnęli pełne porozumienie i kapitan wyszedł. Pułkownik zwrócił się do mnie.
– Co pani do głowy strzeliło, żeby się zgodzić na tę idiotyczną maskaradę? – spytał z irytacją, naganą i niejakim wstrętem. – Po jakiego diabła wystąpiła pani w charakterze tej żony? Nie przyszło pani do głowy, że w tym je: coś nielegalnego?
– Występować w cudzym charakterze jest zawsze nielegalnie – zgodziłam się ze skruchą. – Ale Bóg mi świadkiem, że w pierwszej chwili uwierzyłam w te dzikie namiętności! Popieram romanse, wzruszyli mnie… Niech pan okaże jakiś cień ludzkich uczuć, niech pan powie, o co chodzi!
– Pewnie, że pani powiem, bo inaczej nie wiadomo, co pani może wykombinować. O zachowaniu tajemnicy ni muszę pani przypominać, sama się pani zorientuje, czym grozi rozgłaszanie. Rzecz polega na tym…
Zamilkł na chwilę. Wstrzymałam oddech i zaniechałam myślenia.
– Chodzi o przemyt. Od półtora roku grzebiemy się z wyjątkowo obrzydliwą sprawą. Po jednym niemieckim baronie został tak zwany skarb, zgromadzony przez niego na drodze rabunku, w czasie wojny, wie pani, jak to było. Zbiór dzieł sztuki wielkiej wartości, nasze, radzieckie, bułgarskie, nawet greckie i włoskie. Nie wiadomo, gdzie on to ukrył, ale ktoś to znalazł i teraz przemyca, a oprócz tego przemyca wszelkie ocalałe po wojnie resztki, jakie się jeszcze u nas uchowały. Pani wie, że ja jestem na to uczulony i jak pomyślę, że pani w tym wzięła udział, że pani to ułatwiła… Gdybym pani nie znał…
– Ale mnie pan zna i niech pan lepiej nie mówi, co by było, gdyby mnie pan nie znał – przerwałam pospiesznie, głęboko wzburzona, bo na ten gatunek przemytu byłam uczulona nie gorzej niż pułkownik. – I w ogóle niech pan zaczeka, bo mnie apopleksja zadusi. Przemyt dzieł sztuki…!
Powstrzymywałam cisnące mi się na usta komentarze, ale twarz musiała je widocznie wyrazić, bo pułkownik uczynił uspokajający gest.
– Tylko spokojnie – powiedział ostrzegawczo. – Niech mi tu pani z niczym nie wyskakuje!
– Spokojnie…!!! Szlag mnie trafi! Romans wszechczasów, psiakrew, wymyślili! Niech sobie wywożą dolary, wódkę i kiełbasę, ale nie dzieła sztuki! I mnie w to wrąbać…!!!
Nagle przypomniałam sobie umeblowanie państwa Maciejaków.
– Tam jest tego więcej – powiedziałam mściwie, wściekła do nieprzytomności. – Tam stoi rokoko, meble, na ścianie wisi Watteau, srebrne świeczniki, alabastrowa waza z osiemnastego wieku! Niech pan sobie robi, co pan chce, ale niech pan z tym natychmiast skończy!!!
– Kiedy to nie ja wywożę, proszę pani…
– Wszystko jedno! Niech pan to ukróci! Dosyć tego, może pan być spokojny, że zrobię wszystko…!
– Niech mi pani, na litość boską, nie wydrapie oczu. Zwracam pani uwagę, że to nie ja jestem tą fałszywą żoną, tylko pani…
Z wolna odzyskałam odrobinę równowagi. Głupi dowcip przemienił się w ponure świństwo. Ironia losu polegała na tym, że moje uczucia patriotyczne najbujniejszym kwieciem rozkwitały na widok zabytków w innych krajach, w Danii, we Francji, we Włoszech… Świadomość naszego ogołocenia w tej dziedzinie gryzła mnie w serce i budziła zbrodnicze myśli. Miałam okropną ochotę tam ukraść i przywieźć tutaj…
Odrażający podstęp pana Palanowskiego przeistoczył mnie w Erynię, płonącą żądzą zemsty. Pułkownik dolał oliwy do ognia, bezlitośnie prezentując mi, jak wpadam w oczach prawa. Gdyby mnie nie znał osobiście…
– Zaagitował mnie pan najzupełniej dostatecznie – powiedziałam ze złością. – Co mam robić?
– Tylko jedno. Udawać dalej panią Maciejakową z największą starannością.
– Jak to…?! Udawać Basieńkę i nic więcej?
– A co pani jeszcze chciała? Strzelać do przechodniów? Udawać tę całą Basieńkę i to tak, żeby nikt się nie domyślił, że pani coś wie. Uprzedzam panią, że ta zabawa może być niebezpieczna. W grę wchodzą olbrzymie pieniądze, ci ludzie mogą się zdecydować na jakieś drastyczne posunięcia. Nikt absolutnie nie ma prawa zorientować się w tej mistyfikacji i w naszym porozumieniu. Kontaktować się pani będzie wyłącznie z kapitanem Ryniakiem, on pani da swoje numery telefonów. Niech pani teraz wraca do tego domu…
– Nie mogę, nieodpowiednio wyglądam! Upodobniłam się z powrotem do siebie, nie okręcę sobie przecież głowy gazetą! Mąż ma w teczce płaszcz i kapelusz…!
– Nie szkodzi, niech się pani wreszcie uspokoi. Przerobi się pani w domu. Niechże pani myśli logicznie!
– A…! – powiedziałam, przytomniejąc nagle i milknąc. Stało się dla mnie jasne, że państwa Maciejaków obserwowała milicja, a nie żadne tajemnicze bandziory. Stąd to nasze podobieństwo na odległość!…
Wróciłam do domu okrężną nieco drogą, poprzez DT Centrum, skąd musiałam zabrać samochód, starając się ochłonąć i ułożyć jakoś uzyskane wiadomości. Wszystko mi się nawet nieźle zgadzało. Państwo Maciejakowie, węsząc opiekę, postarali się zniknąć i w spokoju pozałatwiać interesy, opiece rzucając na żer dwie niewinne ofiary. Pomysł był godzien uznania, tak głupi, że nikt by na niego nie wpadł, a równocześnie nadspodziewanie skuteczny…
Mąż wrócił późnym popołudniem, półżywy ze zdenerwowania. Zażądałam sprawozdania z wydarzeń.
– Powiedziałem im wszystko! – oświadczył dramatycznie. – Jakiś facet mnie dopadł, podobno kapitan, podobno rozmawiał z tobą, nie rozumiem, co to znaczy, zdegradowali pułkownika…? Miał być pułkownik!
– Ty głupi jesteś, pułkownik akurat nie ma co robić, tylko latać po klatkach schodowych i łapać ciebie. Przydzielił nam tego kapitana i niech ci to wystarczy.
– A!… Może być. Zamieszanie tam było, jakaś dziewczyna zleciała ze schodów, ekspedientka, musiałem ją doprowadzić do dyżurki, bo kulała, i on tam już czekał. Nie wiem, skąd wiedział, że ona zleci i ja przyjdę. Przytomny gość, spodobał mi się, chociaż nic z tego nie rozumiem, słuchaj, on mi kazał dalej udawać tego Maciejaka! Tobie co…?
– Mnie też. Mów dalej!
– Myślałem, że mi nie będzie wierzył, sam bym nie wierzył, ale nie, jakoś tak wyglądał, jakby mu się wszystko zgadzało. Oni o tym coś wiedzą. Nie wiem, jak ty, ale ja się trzymam milicji, to był bardzo dobry pomysł. Będę robił za Maciejaka nawet przez rok! Obiecał mi, że to się nie rozgłosi pod warunkiem, że pomożemy. Logiczne, jak nie pomożemy, to znaczy, że coś w tym mamy. Jutro podobno mają przyjść jacyś hydraulicy, a o kacyku dalej nic nie wiem. Rany Boga, zdaje się, że wyszedł z tego epokowy melanż, a z tobą jak?
Relacja wydała mi się jasna, zrozumiała i zgodna z moimi przypuszczeniami.
– Ze mną tak samo. Nadal jestem Basieńka, żeby to piorun trafił. Pułkownik mnie nie podejrzewa o przestępczą działalność, ale za to uważa mnie za idiotkę, jakiej świat dotychczas nie widział. Nie rozumie, jak można było tak się nabrać na to romansowe gadanie. Mąż pokiwał głową.
– Trzeba mu było posłuchać, jak ta łajza boża skamlała – powiedział z rozgoryczeniem. – Sam się dziwiłem, co on taki uczuciowy, małpiego rozumu dostał na tle tej swojej podrywki, a kantowanie żony uzasadnił naukowo. Ostatecznie zdarza się, dziwne, bo dziwne, ale możliwe. Skowyczał i jojczał i prawie płakał, każdy by się dał skołować. A ja w dodatku mam litosierne serce. Dopiero jak oprzytomniałem, zaczęło mi się wydawać, że coś tu nie gra. Słuchaj, a tak między nami, o co tu właściwie chodzi? Powiedział mi, że wrąbali nas w przestępstwo, ale nie powiedział, w jakie. Ty wiesz?
– Wiem. Przemyt dzieł sztuki.
Mąż patrzył na mnie tępo.
– Przemyt do nas czy od nas? – spytał niepewnie po chwili.
– Idiota! Przemyt do nas bardzo by mnie ucieszył.
– Jak to? Te nędzne, ocalałe resztki…?!
– Oświadczam ci – powiedziałam z gniewem, na nowo poruszona – że osobiście uważam to za zwyczajne świństwo! Oglądałam rozmaite zabytki w paru krajach i coś mi się w środku robiło. Najchętniej odkradłabym sama wszystko to, co zostało od nas wywiezione od przedwojennych czasów, niezależnie od tego, w czyje ręce wpadło!
– I co? – zainteresował się mąż nagle. – Próbowałaś?
– Nie było warunków – wyznałam z żalem. – Ale gdyby były, to jak Bóg na niebie, coś bym chyba rąbnęła! I przywiozła. A ci tutaj, co nam zrobili…?
Do męża wreszcie dotarło i zdenerwował się nie mniej niż ja. W ocenie działalności państwa Maciejaków i pana Palanowskiego wykazaliśmy się absolutną zgodnością poglądów. Na dość długą chwilę pogrążyliśmy się w rozpatrywaniu ich poziomu moralnego i szkodliwości społecznej czynu, w który wplątano nas podstępem.
– Tu nikt nie jest święty – powiedział mąż ze śmiertelną urazą. – Mnie tam aureola nad głową nie świeci, ale rozumiesz, dla mnie to jest tak. Można niby rąbnąć poduszkę takiemu, co ma ich dwadzieścia, szczególnie jak się samemu nie ma, ale rąbnąć takiemu, co ma tylko jedną, po to, żeby sobie pod tyłek podłożyć, a on niech trzyma łeb na gołych deskach, to jest zwyczajne zbydlęcenie. Nie będę w tym brał udziału za żadne pieniądze! Argumentacja nadzwyczajnie przypadła mi do gustu, rozpogodziłam się nieco i w, dowód aprobaty usmażyłam mu kotlet schabowy. Szczątki kacyka narzucały się same jako temat do rozważań. Konfrontacja wydarzeń z uzyskanymi wiadomościami pozwalała nam odkrywać coraz to nowe tajemnice, w żaden sposób jednakże nie mogliśmy znaleźć sensu w opakowaniu skarbów. Należało mniemać, że zostały przystosowane do nielegalnego przewiezienia przez granicę. Prawdziwe dzieła sztuki ukryto we wnętrznościach skarbów sztuki ludowej. Jakim cudem mogłyby w tej postaci nie obudzić żywego zainteresowania kontroli celnej, nie sposób było odgadnąć. Zamysły organizatorów przemytu wydawały nam się niepojęte.
– Pojęcia nie masz, jak ja tego nie lubię – oświadczyłam z niesmakiem. – Dedukować i dedukować! Dobrze pułkownikowi mówić, że już dosyć wiem i resztę potrafię sobie dośpiewać! Figę potrafię! Ja lubię wiedzieć na pewno, a nie tylko się domyślać. Co mi z tego, że się nawet dobrze domyślam, skoro zawsze mam wątpliwości!
– Gdzie masz teraz, na przykład? – zaciekawił się mąż.
– Jak to gdzie, wszędzie! Nie jestem pewna, czy oni wiedzieli, że gliny za nimi chodzą, czy tylko bali się na wszelki wypadek. Nie mogę zrozumieć, skąd ta sprzeczność w kwestii paczki, chłop nalega na pośpiech, a oni o tym nic nie powiedzieli! Przecież gdyby nas uprzedzili, że przyjdzie paczka i ma poleżeć, do głowy by nam nie przyszło zaglądać do niej! Domyślam się, że pan Palanowski w ogóle nie był podejrzewany, kryształowy człowiek, utrzymujący luźną znajomość z Basieńką, do której czuje prywatną miętę i nic więcej. Dopiero ja go wkopałam. Domyślam się, że milicja chce wyłapać ich kontakty i powiązania i zamknąć wszystkich razem, tak się zawsze robi. I że ta paczka dla kacyka może naprowadzić na cenny ślad. Ale tego się tylko domyślam, a diabli wiedzą, może ja się źle domyślam?
– Moim zdaniem dobrze się domyślasz i dziwię ci się, że nie masz większych zmartwień. Ja dopiero teraz widz na co my się narażamy. Złoto w domu, cholera, i drogie kamienie! Ja nie wiem, chyba w ogóle nie pójdę spać, tylko będę przy tym stróżował. Nie daj Boże, co zginie i będzie na nas!
– Nie zginęło do tej pory, to nie zginie i dalej. Mai nadzieję, że hydraulicy to jutro zabezpieczą.
– Jutro! – prychnął mąż z irytacją. – Do jutra Bóg wie co może się zdarzyć!
– Żebyś w złą godzinę nie wymówił. W razie gdyby nie wróciła ze spaceru, dzwoń na milicję i niech zawiadamią pułkownika, on już znajdzie moje zwłoki. A niezależnie od tego trzeba porządnie pozamykać okna…
Z serdeczną niechęcią domalowałam sobie szczegóły dekoracyjne na twarzy i włożyłam perukę z grzywką. Możliwe, że wielkiej różnicy w urodzie mi to nie robiło, z dwojga złego jednakże wolałam się nie podobać blondynowi jako ja niż jako Basieńka. Przechadzka wyglądała podobnie ja wczoraj, nic go tam siłą nie trzymało, siedział do późnej nocy i rozmawiał ze mną najzupełniej dobrowolnie…