*

Nazajutrz rano obudził mnie dźwięk dzwonka. Wyrwana ze snu, półprzytomna, spojrzałam na zegarek. Było wpół do szóstej. Szlag mnie trafił, ale sięgnęłam po szlafrok, żeby zejść na dół odebrać ten kretyński telefon. Kiedy byłam na schodach, dzwonek znów zadzwonił i okazało się, że dźwięczy u drzwi. Z wściekłością pomyślałam, że ten idiota zapomniał widocznie kluczy, budzi mnie o obłąkanej porze i czego jak czego, ale tego mu już chyba nie daruję. Wciąż jeszcze byłam półprzytomna i nawet mi w głowie nie zaświtało, że mam własną twarz, bez maquillage'u a la Basieńka, wobec czego nie wolno mi się nikomu pokazywać. Ziewając okropnie, otworzyłam.

Za drzwiami stał obcy człowiek wyglądający dość gburowato.

– Są tu kury? – spytał niegrzecznym tonem. Szaleństwo zakotłowało się we mnie. Co za bydlę jakieś, budzi mnie o wpół do szóstej rano, żeby pytać o kury!!!

– Nie – warknęłam, usiłując zamknąć drzwi. Facet je przytrzymał.

– A co? – spytał niecierpliwie.

– Krokodyle – odparłam bez namysłu, bliska uduszenia go gołymi rękami.

Antypatyczny gbur jakby się zawahał.

– Angorskie? – spytał nieufnie.

Tego było dla mnie doprawdy za wiele. O wpół do szóstej rano angorskie krokodyle…!!!

– Angorskie – przyświadczyłam z furią. – Wyją do księżyca.

– Marchew jedzą?

– Nie, nie jedzą. Trą na tarce! O co, u diabła, panu chodzi?!

Facet wydawał się niewzruszony.

– Miały być angorskie króle – oświadczył z niezadowoleniem. – Proszę. To dla kacyka. Trzeba mu odnieść jak najprędzej. Maciejak tu mieszka?

Z wysiłkiem powstrzymałam się od poinformowania go, że nie Maciejak, tylko król August Adolf.

– Maciejak. Tu.

– No to zgadza się. Mówię, to dla kacyka, zaraz odnieść.

Wbrew mojemu oporowi wepchnął mi w ręce dużą paczkę, kształtu walizki, ciężką potwornie, omal nie upuszczając mi jej na nogi.

– Dla kacyka – powtórzył z naciskiem i oddalił się, zanim zdążyłam zaprotestować.

Zostałam za drzwiami kompletnie ogłupiała i szaleńczo wściekła, przytłoczona ciężarem paczki, która musiała ważyć chyba ze sto kilo i która, jak zrozumiałam, zawierała marchew dla angorskich krokodyli. Po głowie błąkało mi się przeświadczenie, że załatwiono właśnie ze mną jeden z interesów męża. Cóż to za bezdenny kretyn, co za matoł, bydlę, idiota, umawia się o wschodzie słońca, a potem wyjeżdża, specjalnie po to, żeby mnie budzili! Z takim cepem nie wytrzymam ani chwili dłużej, mowy nie ma, rozwodzę się!

Myśl o marchwi była tak silna, że nie zastanawiając się nad jej całkowitym brakiem sensu, zawlokłam paczkę do kuchni, z dużym trudem ulokowałam na stole, po czym wróciłam do łóżka.

Mąż objawił się dopiero późnym popołudniem. Do tego czasu zdążyłam oczywiście obudzić się, oprzytomnieć i zastanowić. Ów gbur bez wychowania, który pytał o krokodyle, nie, przepraszam, o kury, przybył jednakże raczej niespodziewanie, nie będąc umówiony, inaczej bowiem mąż coś by o tym wspomniał. Nawet jeśli mnie wcześniej nie uprzedził, że spodziewa się wizyty, spytałby o nią po powrocie. Nie spytał. Wydało mi się to dziwne, szczególnie że okoliczności towarzyszące były dość oryginalne. W samym fakcie dostarczenia paczki dla jakiegoś kacyka nie widziałam nic niezwykłego, w ostateczności nawet z porą dnia można się było pogodzić, ale przeprowadzona przy tej okazji konwersacja stanowiła szczyt idiotyzmu. Jakie kury, dlaczego angorskie…?! Przypuszczałabym pomyłkę, gdyby nie to, że gbur wymienił nazwisko…

Wracając na górę z warsztatu zajrzałam do kuchni. Mąż przyrządzał sobie posiłek. Leżąca na kuchennym stole paczka wyraźnie mu przeszkadzała, usłyszał mnie, obejrzał się i wskazał ją palcem.

– Co to jest? To musi tu leżeć?

Stłumiłam w sobie najgłębsze przeświadczenie, że pakunek zawiera marchew, a miejsce dla marchwi jest w kuchni.

– Nie wiem – odparłam. – Masz to zaraz odnieść do kacyka.

– Co…?!

– Odnieść do kacyka. Jak najprędzej. Jakiś żłób to przyniósł dziś rano.

Mąż wyglądał przez chwilę jak rażony gromem. Stał nieruchomo i przyglądał mi się w tępym oszołomieniu, aż zaniepokoiłam się, czy przypadkiem cała ta sprawa nie należy do mnie, to znaczy do Basieńki, czy nie powinnam znać tego kacyka i odnieść mu sama, ewentualnie może nawet w tajemnicy przed mężem. Nie przyszło mi to wcześniej do głowy, nie przemyślałam kwestii i teraz nie pozostawało mi nic innego, jak tylko brnąć dalej. W ostateczności niech sądzi, że oszalałam.

Mąż z dużym trudem otrząsnął się z osłupienia.

– A…! – powiedział niepewnie, pomyślał chwilę i dodał: – Mówił coś?…

– Kto?

– Ten żłób.

Zawahałam się. Do krokodyli zdecydowana byłam się nie przyznać. Moje stany w godzinach porannych są dość specyficzne, Basieńka może miewać inne.

– Nic takiego. Upewniał się, czy tu mieszka Maciejak. Kazał zaraz odnieść do kacyka. Był tu chyba pierwszy raz.

– Kto?

– Ten żłób. Nie znam go.

– A…!

Odniosłam wrażenie, że mąż go także nie zna. Wyglądał na ogłuszonego gruntownie, co zdziwiło mnie średnio, bo wciąż brałam pod uwagę, że jest to interes nie jego, lecz Basieńki. Wolałam nie wdawać się w zbyt szczegółowe roztrząsanie problemu, zostawiłam go razem z paczką i oddaliłam się z kuchni. Kiedy weszłam do niej ponownie późnym wieczorem, paczki na stole już nie było.

Ujrzałam ją nazajutrz. Szukając grubszego pędzelka po mężowskiej stronie warsztatu odsunęłam przeszkadzający mi szablon i natknęłam się na własność kacyka, opartą o ścianę. Co mi do głowy strzeliło, żeby się wtrącać, nie mam pojęcia, musiałam chyba doznać przypływu zaćmienia umysłu.

– Co to ma znaczyć? – spytałam z naganą. – Czy ja niewyraźnie mówiłam? To miało być odniesione do kacyka natychmiast.

Stojący tyłem do mnie mąż przykręcał uchwyty do blatu. Wzdrygnął się gwałtownie, na moment znieruchomiał, następnie odwrócił się i spojrzał.

– Co? A…! Tego… Nie miałem czasu. Teraz też nie mam czasu. Bądź taka uprzejma i odnieś sama, zaniosę ci zaraz do samochodu i od razu odwieziesz.

Wzdrygnęłam się znacznie gwałtowniej.

– Wykluczone, nie będę uprzejma. Sam odnoś. Jestem zajęta.

– Nic pilnego nie robisz. Jak natychmiast, to natychmiast. Do mnie to mówił czy do ciebie? Najlepiej jedź zaraz.

W środku zaczęło mnie coś ugniatać. Co to może być, ten kacyk, do wszystkich diabłów?! Wygląda na to, że gbura-posłańca nie zna ani mąż, ani Basieńka, obydwoje natomiast powinni znać kacyka. Z jakichś tajemniczych przyczyn on usiłuje to zwalić na mnie, ciekawe, jakim cudem uda mi się z tego wygrzebać… Mąż ułożył paczkę pieczołowicie na tylnym siedzeniu, trzasnął drzwiczkami i wykonał gest popędzania. Nie widząc innego wyjścia, ubrałam się i odjechałam.

Odwiedziłam rozmaite miejsca. Kacyk mógł się znajdować równie dobrze na sąsiedniej ulicy, jak i w Łomiankach. Musiałam upozorować wizytę u niego, na wszelki wypadek wolałam zatem nie wracać zbyt szybko. Wybrałam sobie najdłuższy ogon w Delikatesch, zrobiłam zakupy na zapas, objechałam pół miasta, posiedziałam jakiś czas w samochodzie na parkingu przed Supersamem i w końcu musiałam wrócić, nie wymyśliwszy nic sensownego.

W trakcie jazdy robiłam się coraz bardziej zdenerwowana, bo w rozważanie sytuacji, pogmatwanej nagle kacykiem, wplątały mi się różne inne niejasności, niepokojące i podejrzane. Nie roztrząsałam ich stopniowo, zaniedbywałam je, lekceważyłam z niepojętą lekkomyślnością i teraz zwaliły się na mnie wszystkie razem. Skutek był taki, że paczka dla kacyka wyleciała mi z głowy, zapomniałam, że ciągle leży na tylnym siedzeniu, całość dokonanych zakupów przekraczała moje możliwości transportowe i nie zastanawiając się nad tym, co czynię, zażądałam od męża pomocy.

– Jak to? – wykrzyknął z oburzeniem, zajrzawszy do samochodu. – Nie odwiozłaś?

Omal mnie nie zatchnęło. Mało brakowało, a przyznałabym się do wszystkiego.

– Tam nikogo nie było – powiedziałam w końcu z determinacją. – Trzeba odnieść wieczorem. Zabierz ją do domu, bo jeszcze kto ukradnie.

Na myśl, że miałabym ją wozić w samochodzie, ogarnęło mnie przerażenie, automatycznie nakładałoby to bowiem na mnie obowiązek dostarczenia jej przeklętemu kacykowi. Nie mogłam do tego dopuścić za nic w świecie!

– I w ogóle daj mi z tym spokój – dodałam stanowczo. – To jest dla mnie za ciężkie. Przez twoje interesy nie zamierzam dostać ruptury. Dziwaczny pomysł, żeby ze mnie robić tragarza…

Mąż spojrzał ponuro, wzruszył ramionami, wywlókł pakunek z samochodu i zaniósł do domu. Odetchnęłam nieco lżej, ale niepokój we mnie pozostał.

Nazajutrz od rana padał deszcz i nie zanosiło się na to, żeby przed wieczorem miał przestać. Według instrukcji powinnam była udać się na spacer pod parasolką. Jedyna parasolka, jaka znajdowała się w pokoju Basieńki, była letnia, plażowa, płaska, w wielkie, pstrokate kwiaty. Nie nadawała się zdecydowanie. Gdzieś musiała być inna i tę inną znów należało znaleźć.

W szaleństwie Basieńki istniała jednak pewna metoda, postanowiłam więc od razu posłużyć się drogą dedukcji, nie przeszukując bezmyślnie całego domu. Uznałam, że parasolki, gumiaki, płaszcze i inne rzeczy od deszczu powinny znajdować się w miejscu, gdzie mogą spokojnie ociekać wodą niczemu nie szkodząc. A zatem tam, gdzie jest stosowna posadzka, A zatem w kuchni, w łazience, w piwnicy… Jasne też było, że muszę szukać w tajemnicy przed mężem, bo już i tak ostatnie wydarzenia nieco mi nabruździły.

Łazienkę, kuchnię i moją część warsztatu przeszukałam bez pożądanych skutków. Wieszak i szafę w holu bez mała obwąchałam. W trakcie moich działań na górze mąż kilkakrotnie wychodził z warsztatu, przyglądając mi się dziwnie podejrzliwie i nieufnie, zupełnie jakby mnie pilnował. Denerwowało mnie to okropnie.

I wreszcie trafiłam. Z zaciekłością zastanawiając się, gdzie tu jeszcze jest kawałek posadzki odpornej na wodę, terakota, tworzywo sztuczne czy chociażby beton, dotarłam do wejścia do piwnicy. Za drzwiami był podest i coś w rodzaju szafki ściennej, na którą dotychczas nie zwróciłam uwagi, a którą teraz otworzyłam zachłannie, bo posadzka pod nią była betonowa.

W środku znajdowały się trzy damskie parasolki, jeden męski parasol, dwie pary gumiaków, dwa płaszcze od deszczu, kalosze i paczka dla kacyka.

Wyraźnie poczułam, jak moim wnętrzem coś szarpnęło. Co się dzieje, do diabła, z tym upiornym pakunkiem?! Nie odniósł go wczoraj, nie odniósł go dzisiaj, czort go bierz, niech nie odnosi do sądnego dnia, ale dlaczego ukrywa go po zakamarkach…?!

Mąż pojawił się na schodach jak uparte widmo. Zdążyłam właśnie poprzysiąc sobie, że słowa więcej na temat kacyka nie powiem, nawet gdybym musiała na tej paczce sypiać. Sięgnęłam po najbliższą parasolkę. Mąż odkaszlnął kilka razy.

– A właśnie – odezwał się nieco zachrypniętym głosem, przy czym wyglądał, jakby się trochę dusił. – Ta paczka… Wczoraj go… To znaczy wczoraj tego… nie zdążyłem. Może byś dzisiaj odwiozła?

Straciłam równowagę.

– Mam tego twojego kacyka już po dziurki w nosie! – wrzasnęłam, odwracając się ku niemu. – Uszami mi wychodzi! Daj mi wreszcie święty spokój! Odczep się!

Mąż najwyraźniej w świecie przeraził się śmiertelnie. Możliwe, że uczyniłam jakiś niepokojący gest parasolką, bo cofnął się tak gwałtownie, że zleciał z ostatnich dwóch stopni na dole. Zamierzałam oddalić się równie gwałtownie, potknęłam się o stopień na górze, przytrzymałam drzwiczek i gwizdnęłam się w ucho rączką od parasolki. Furia zaćmiła mi umysł.

– Możesz jej w ogóle nie odnosić! – wysyczałam dziko. – Sam będziesz za to odpowiadał! Ja nie będę! Mnie to wszystko nic nie obchodzi! J

– Wcale nie wiem, czy to naprawdę takie pilne – mamrotał mąż na czworakach tonem głębokiego protestu. – Jakby było pilne, toby mówił…

– To też mówił! Że pilne!

– Do mnie nie mówił…

– Ale do mnie mówił!

– Jak do ciebie mówił, to ty odnoś…

Poczułam, że za chwilę zwariuję. Pomyliło mi się, kim jestem, sama już nie wiedziałam, czy awanturuję się z nim jako ja, czy jako Basieńka. Opór przeciwko odniesieniu paczki był z jego strony niepojęty. Coś mnie nagle tknęło, spojrzałam na niego bystrzej, ujrzałam na jego twarzy wyraz beznadziejnego przygnębienia i absolutnej paniki. Coś tu było z tą paczką przerażająco nie w porządku…

Mąż znienacka jakby się ocknął. Opanował wyraz twarzy, podnosi się, pomamrotał coś pod nosem i znikł w warsztacie. Oprzytomniałam nieco i ochłonęłam. Pomyślałam, że koniecznie muszę się wreszcie zastanowić, bo coś mi tu strasznie nie gra…

Wbrew spodziewaniom wieczorem deszcz przestał padać. Siedziałam na ławce w ciemnym miejscu skwerku i paliłam papierosa, pogrążona w posępnych rozważaniach. Na alejkę przede mną padało światło latarni.

Niewątpliwie znacznie szybciej moje rozmyślania dałyby jakieś rezultaty i już tego wieczoru dokonałabym swoich wstrząsających odkryć, gdyby nie scena, jaka rozegrała się przed moimi oczami w owym oświetlonym miejscu. Właściwie to coś, co ujrzałam, trudno nawet nazwać sceną, tak było krótkie i nieznaczne. A równocześnie tak brzemienne w skutki!

Nadchodzącego blondyna z autobusu dostrzegłam już z daleka. Pojawiał się na tym skwerku równie regularnie jak ja, co wydawał^ mi się nie do pojęcia. Gdyby to był jakiś las, park, bodaj Łazienki, rzecz można by jeszcze jako tako zrozumieć, spaceruje, bo lubi, dziwne, bo dziwne, ale możliwe. Gdyby tylko przechodził szybkim krokiem, też uznałabym to za normalne, przechodzi, bo tędy prowadzi jego droga do domu. Ale nie, czasem wprawdzie przechodził, częściej jednak błąkał się powoli, najwyraźniej w świecie spacerując. Któż normalny, na Boga, spaceruje po takim parszywym, małym skwerku, złożonym z jednej kałuży w środku i paru alejek na krzyż?

Przyglądałam mu się za każdym razem, budził we mnie bowiem coraz większe zainteresowanie. Miałam wrażenie, że odróżnia mnie od drzew i krzewów. Już trzeciego dnia spojrzał na mnie nie jak na powietrze, ale jak na jakąś jednostkę ludzką, chociaż przysięgłabym, że nie zauważył, czy byłam ośmioletnią dziewczynką, czy stuletnim staruszkiem. Zastanawiałam się, jaki ma powód do tego latania wieczorami akurat tutaj, i wyszło mi, że nic innego, tylko ta jego piękna żona stwarza mu w domu niemiłą atmosferę. Nabrałam do niej antypatii.

Równocześnie czułam się nadzwyczajnie zadowolona i pełna satysfakcji na myśl, że już dawno, raz na zawsze, pozbyłam się głupich złudzeń. Parę lat temu taki ideał blondyna wstrząsnąłby mną do głębi, teraz, chwała Bogu, już nic z tego. Dość miałam przeżyć z blondynami, wciąż wydawało mi się, że trafiam na właściwego, po czym następowały wydarzenia straszliwe, krew w żyłach mrożące i całkowicie sprzeczne z nadziejami. Więcej się naciąć nie dam, ten tutaj mógł mnie interesować czysto teoretycznie.

Teoretycznie przyglądałam się, jak nadchodzi, usuwając chwilowo rozważania na ubocze. Z przeciwnej strony zbliżał się niepozornie wyglądający facet. Minęli się obaj akurat przede mną, w owym jasno oświetlonym miejscu.

Gdyby powitali się zwyczajnym uprzejmym ukłonem, w ogóle nie zwróciłabym na to uwagi i nic by mi do głowy nie przyszło. Oni jednakże wykonali coś, co wręcz trudno sprecyzować słowami. Nie był to ukłon, nie było to nawet pozdrowienie, było to coś, jakby mgnienie życzliwego porozumienia, niewidoczne dla ludzkiego oka. Dostrzegłam je wyłącznie dzięki wytężonej uwadze, z jaką obserwowałam blondyna, nie odrywając od niego wzroku ani na chwilę. I też nie miałoby to żadnego znaczenia, gdybym przypadkiem nie wiedziała, kim był niepozornie wyglądający facet i jakie zwyczaje panowały między takimi ludźmi jak on.

Idiotyczne, irracjonalne wzruszenie rozlało mi się gorącem po całym wnętrzu i omal mnie nie zadławiło. Interesował mnie…! Pewnie, że mnie interesował! To nie oko kazało mi na niego zwrócić uwagę, to węch! Wygląd wyglądem, uroda urodą, a w głębi duszy musiałam mieć przeczucie, że coś w nim jest! Dobry Boże, poznać go, rozmawiać z.nim, nawiązać z nim znajomość, za wszelką cenę!…

W tym właśnie momencie stadło państwa Maciejaków mąż, paczka i kacyk razem wylecieli mi z głowy. Został blondyn ze skwerku, intrygujący do szaleństwa, upragniony, bezcenny i beznadziejnie niedostępny. Gdyby inaczej wyglądał, bez wahania przystąpiłabym do zawierania z nim znajomości, uczepiłabym się jak pijawka, powiedziałabym wprost, czego sobie życzę. W obliczu jego przesadnej urody nie mogłam zrobić nic. Musiał być podrywany na prawo i na lewo, musiało mu to podrywanie już uszami wychodzić i żadna siła na świecie nie byłaby w stanie przekonać go, że mnie nie o podrywanie idzie. Istna rozpacz!

Popadłam w niejakie rozgoryczenie i nabrałam obaw, że w rezultacie te spacery wejdą mi w nałóg i po powrocie do własnej osoby zacznę się maniacko błąkać po skwerku, sama przed sobą ukrywając nadzieję, że go spotkam, żeby nie roztaczać dookoła niewłaściwej atmosfery. Czego nie uczyniłabym dla najbardziej atrakcyjnego mężczyzny świata, uczyniłabym bez namysłu dla zagadki, sensacji i tajemnicy…

Myśl zboczyła z właściwego kierunku i weszła na manowce. Resztki trzeźwości, jakie się jeszcze we mnie kołatały, kazały mi opanować niedorzeczne wzruszenia, wiadomo było bowiem, że ten blondyn to jest dla mnie marzenie ściętej głowy. Posiedziałam jeszcze trochę na ławce, zmarzłam, podniosłam się, ruszyłam do domu, po kilku krokach zorientowałam się, że idę do własnego, zawróciłam czym prędzej i skierowałam się ku domowi Basieńki.

Przypomniałam sobie wreszcie, że miałam zastanowić się nad mężem i kacykiem i że coś tam na ten temat zaczęłam już odgadywać. Podjęłam przerwany przez blondyna wątek, nie zdając sobie sprawy, że podjęłam go w nieco innym miejscu i to, co myślałam przedtem, pozostaje w niejakiej sprzeczności z tym, co myślę teraz.

Przedtem zaczęłam rozważać zagadkowe zachowanie męża w okolicznościach prostych, jasnych i nieskomplikowanych i nawet zaczęły się we mnie budzić podejrzenia, wprawdzie nieopisanie dziwne, ale przynajmniej uzasadnione. Teraz na pierwszy plan wysunęła się paczka dla kacyka…

Nie ulega wątpliwości, że był nią śmiertelnie przerażony. Wszelkimi siłami starał się wtrynić ją mnie, widząc zaś mój opór zaczął ją chować po kątach, zamiast odnieść kacykowi. Cóż to ma znaczyć? Co to w ogóle może być ten kacyk, człowiek, miejsce, instytucja…? I czego on się tak potwornie boi? Zależy mu na tym, żeby się pozbyć uciążliwego pakunku, nie odnosi go, gdzie trzeba, trzyma w domu i trzęsie się przed nim ze strachu. Co tam jest w takim razie zapakowane…?!

Włosy pod peruką uniosły mi się z lekka i coś mnie zaczęło dławić. Paczka dla kacyka nabrała nagle cech tajemniczości, powiało od niej nimbem zgrozy. Wyobraźnia w mgnieniu oka ukazała mi jej zawartość, w miejsce nadgniłej marchwi ujrzałam podziabane na kawałki ludzkie ręce i nogi, względnie inne fragmenty kadłuba. Wszystko mi się doskonale zgadzało, mąż o tym wie i słusznie jest przerażony, bo owe szczątki lada chwila mu się zaśmierdną.

Trzeba ją było powąchać, być może już wydziela trupią woń…

Przyczyn, dla których pan Roman Maciejak miałby trzymać w domu ludzkie zwłoki w kawałkach, w paroksyzmach strachu czekając, aż jego żona je wywęszy, nie rozstrzygałam. Trzeźwości umysłu starczyło mi tylko na rezygnację z blondyna. Oczyma duszy widziałam wyłącznie wyraz twarzy męża, popadłam w niegorszą panikę niż on i zaczęłam się zastanawiać, czy mam wracać do tego upiornego domu, czy też może raczej od razu uciec gdziekolwiek, plując na parszywe pięćdziesiąt tysięcy pana Palanowskiego…

Загрузка...