Dość późnym popołudniem zadzwonił telefon. Był to dźwięk, który w tym domu rozlegał się dostatecznie rzadko, żeby budzić eksplozję paniki. Obydwoje z mężem, jak dziad i baba, nakłanialiśmy się wzajemnie do podniesienia słuchawki, snując równocześnie pośpieszne spłoszone przypuszczenia, co to może być. Moja skłonność do ryzykanckich czynów sprawiła, że załamałam się pierwsza.
– To ty, Basieńko? – usłyszałam czuły, konspiracyjny głos. – Tu Stefan Palanowski…
Słuchawka nie wypadła mi z ręki tylko dlatego, że zdrętwiałam, ściskając ją kurczowo. Głos był dość charakterystyczny, poznałam go i w pierwszej chwili pomyślałam, że pan Palanowski zwariował. Zapomniał o wymianie i bierze mnie za Basieńkę. Następnie przeleciało mi przez głowę straszne podejrzenie, że mistyfikacja została już zakończona, o czym ja nic nie wiem, a wracającą do domu Basieńkę gdzieś po drodze zamordowano, o czym z kolei pan Palanowski nic nie wie. Ewentualnie przyskrzynił ją kapitan, o czym nikt nic nie wie. Następnie zakwitła we mnie nadzieja na koniec udręk, dzięki czemu odzyskałam zdolność mowy.
– Tak, to ja – powiedziałam ostrożnie i z lekkim wahaniem. – Słucham…
– Co słychać, kochanie? Dzwonię z Bydgoszczy, niedługo wracam, czy jesteś sama? Twojego męża tam nie ma, możesz rozmawiać?
– Mogę, oczywiście, nie ma go – odparłam, patrząc na męża, który gestami usiłował dowiedzieć się, czego dotyczy telefon, wciąż niepewna, czy pan Palanowski pozostaje przy zdrowych zmysłach i za kogo mnie uważa.
– Co słychać, mój skarbie? Taki masz smutny głosik, czyżby jakieś kłopoty? Przytrafiło ci się może coś nieprzyjemnego?
Nacisk, dźwięczący w niewinnym pytaniu, nasunął mi myśl, że pan Palanowski za pomocą czułego szczebiotu usiłuje dowiedzieć się, czy wszystko w porządku. Obawy przed ewentualnym podsłuchem telefonicznym każą mu uciekać się do podstępów, utwierdzających przy okazji ów podsłuch w przekonaniu, że Basieńka to ja.
– Nie, nic – odparłam. – Wszystko w porządku. On się zachowuje zupełnie przyzwoicie, nie ma żadnych zadrażnień.
– To chwała Bogu! A jak te twoje krany, kochaniątko? Te, co przeciekały? Wzywałaś hydraulików? Naprawili ci?
W mgnieniu oka wyrwało mnie ze stanu niezdecydowanego osłupienia. Więc jednak mają nas na oku, widzieli hydraulików, pan Palanowski nabrał podejrzeń!… Za wszelką cenę trzeba go ich pozbawić, trzeba go zawiadomić dyplomatycznie o wydarzeniach, umówić się z nim, wejść w rolę osoby, która nic nie wie i bezmyślnie czeka, aż prawdziwa pani domu wróci na swoje miejsce, a przede wszystkim trzeba się zmoblilizować i skupić…
Natchnienie zabłysło we mnie nagle, jak zorza polarna.
– Z kranami były straszne rzeczy – powiedziałam z urazą. – To wcale nie krany, w kuchni zaczęło przeciekać i okazało się, że pękła rura pod spodem. Musieli wymieniać.
– A czy to ty ich wzywałaś, skarbie mój, czy może przyszli z własnej inicjatywy?
– Jeszcze jak żyję nie widziałam hydraulików, którzy by przyszli z własnej inicjatywy – powiedziałam z mimowolnym rozgoryczeniem. – Oczywiście, że ich wzywałam i to nawet dwa razy. Ciekło okropnie!
Mąż patrzył na mnie zdumionym wzrokiem. Pośpiesznie usiłowałam wyobrazić sobie, co bym mówiła, gdybym pozostawała w stanie pierwotnej nieświadomości. Pan Palanowski, uspokojony w kwestii hydraulików, kląskał czule w telefon.
– Zaraz – przerwałam. – Mam tu inny kłopot. On mi chyba robi na złość. Przynieśli paczkę, którą miał szybko dostarczyć i do tej pory tego nie zrobił. Zwala na mnie, a ja się nie chcę wtrącać do jego interesów.
Pana Palanowskiego jakby zatchnęło.
– Dla kogo ta paczka, kochanie? Gdzie ją dostarczyć?
– Jakiemuś kacykowi. Plącze mi się pod nogami. Nie wiem, co mam z nią zrobić.
Ten sposób zasygnalizowania nieprzewidzianych wydarzeń wydawał mi się najbezpieczniejszy. Istniała możliwość, że dostanę jakieś instrukcje, które wyjaśnią coś więcej i zgubią przestępczą szajkę, poza tym moje milczenie na ten temat byłoby podejrzane, miałam bowiem prawo do pretensji. Popełniono niedopatrzenie, nie uprzedzono mnie…
Pan Palanowski złapał drugi oddech.
– Nic nie rób, skarbie mój, nic nie rób. Nie ulegaj jego życzeniom. Jeśli to pilne i jeśli ta jakaś osoba na to czeka, to się zapewne sama zgłosi. W razie czego on będzie odpowiadał, nie ty.
Ze złośliwą uciechą wykrzywiłam się do słuchającego męża, ha migi pokazując mu, że dostanie po pysku. Pan Palanowski, zaskoczony widocznie przesyłką dla kacyka zakończył rozmowę tak pospiesznie, że nie zdążyłam poinformować go o włamywaczu. Nie zdążyłam też uzgodnić szczegółów zakończenia imprezy, ale odniosłam wrażenie, że bardzo rychło zgłosi się ponownie.
– Co to było? Kto dzwonił? – dopytywał się mąż niecierpliwie.
– Wielbiciel Basieńki. Zapowiedział, że ci strzelą kopa za paczuszkę. Dał mi do zrozumienia, że powinieneś ją dostarczyć bez mojego udziału.
– Zgłupiał czy co? – zdenerwował się mąż. – Niech oni się lepiej ode mnie odwalą! A w ogóle jak się to wszystko skończy, niech skonam, dam temu Maciejakowi po mordzie! Temu twojemu gachowi też mogę dać, czego on jeszcze chciał?
– Zaraz, muszę zawiadomić władze. Możesz słuchać, to się dowiesz przy okazji.
Kapitan bardzo się ucieszył, kazał sobie powtórzyć konwersację z amantem dwa razy, zgodził się z moimi przypuszczeniami, że ktoś się zgłosi po przeklętą paczkę, i nakazał ją wydać bez oporu. Niespokojnym głosem jeszcze raz ostrzegł, że przestępcy mogą nam zrobić coś złego i że musimy się liczyć z gwałtownym rozwojem wydarzeń. Sama już nie wiedziałam, czy bardziej mnie zaciekawił, czy przestraszył.
– Ciekawe, swoją drogą, ile tego jest – powiedział mąż w zadumie. – My znamy trzy sztuki…
– Czego ile jest?
– Tych przestępców. Czy to jest jakaś kameralna impreza, czy całe przedsiębiorstwo? Osobiście znamy tych troje, ale jest jeszcze kacyk. Nie wiadomo, z ilu osób się składa. I ten artysta, który tak pięknie zamaskował drogocenności…
– Według mojego rozeznania, razem wziąwszy, musi ich być dość dużo. Co cię to obchodzi? Nie ty ich będziesz łapał.
– Ale w razie czego na mnie będą polować. Nie wiem, kogo mam się wystrzegać, jednego złapią, a drugi da mi w globus na ciemnej ulicy. Dlaczego uważasz, że musi ich być dużo?
– Bo jeżeli odnaleźli i przemycają to coś, co ukrył baron von Dupersztangiel… '
– Baron von co…?!
– Dupersztangiel. Och, wszystko jedno, jakoś tam się przecież nazywał. Ten szkop, który zbierał dzieła sztuki po zwyciężonych krajach, mówiłam ci przecież!
– A…! To co?
– To musi być do tego niezły łańcuszek. Ktoś to znalazł, wątpię, czy Basieńka, ktoś pośredniczy, ktoś oblepia gliną, przewozi, kontaktuje się z ludźmi, nie wiem, co tam jeszcze, bo nie mam w tej dziedzinie doświadczenia. Ale oczyma duszy widzę tego cały tabun.
Mąż szarpał włosy na głowie, intensywnie myśląc.
– A nie uważasz, że ten kacyk to może być właśnie ten baron von Dupersztangiel? – powiedział tajemniczo. – Mnie on pasuje.
– Musiałby mieć najmarniej osiemdziesiąt pięć lat. Ale nawet jeśli, to co?
– To po pierwsze, to jest bezwzględny zbrodniarz, który naszego zdrowia oszczędzać nie będzie, i ja się boję. A po drugie może powinniśmy go sami złapać, żeby się zrehabilitować? Ciągle mam wątpliwości, czy nas nie podejrzewają o współudział.
– Już się rozpędziłam, żeby gołymi rękami łapać bezwzględnego zbrodniarza. Wyjątkowo wolę to zostawić milicji.
– Ja nie wiem, czy od tej milicji nie wymaga się za dużo…
Przyjrzałam mu się z zaciekawieniem, bo mówił takim głosem, jakby opętało go z nagła prorocze natchnienie. Zainteresowało mnie, co też może mieć na myśli.
– Każdy chciałby, żeby milicja załatwiła wszystko – ciągnął z posępnym zapałem. – Byle co się przytrafi i już drą się "Milicjaaaa…!" w dzień czy w nocy. A niech się radiowóz spóźni albo bandzior ucieknie, jakie krzyki! A jak pomóc, to nie ma komu.
Zdziwiłam się, bo sama bardzo chętnie służyłabym milicji wszelką pomocą.
– Sprecyzuj przystępniej, o co ci chodzi – zaproponowałam. – Co znaczy pomóc i jak to nie ma komu?
– Tak zwyczajnie. Bo, rozumiesz, ja sam się głupio czuję, a niesłusznie. Donosiciel, czy ja jestem donosiciel? A niech tak kto spróbuje z własnej inicjatywy zawiadomić, że jego znajomy… albo i nieznajomy, wszystko jedno, kradnie, przemyca, kantuje czy ja wiem, co tam robi, cokolwiek szkodliwego, od razu co się mówi? Donos! Zrobił donos, ostatnia świnia i koniec. Ja nie wiem, te świnie trzeba chyba jakoś rozgraniczyć, bo co ta milicja jest Duch Święty? Skąd mają coś wiedzieć, jeśli im nikt nic nie powie? No co, dobrze mówię?
Przyznałam, że dobrze, bo też mnie niekiedy męczył ten problem, ale nie zdążyłam wdać się w szczegółowsze rozważania. Mąż był w rozpędzie.
– Albo uprzejmość! Ile jest pyskowania, że milicja jest nieuprzejma, że gburowata, że jak się odnosi! A milicjant to co, nie człowiek? I nerwy ma, i pomylić się może!…
Tu mogłam zaprotestować bez chwili namysłu.
– Nic podobnego – przerwałam stanowczo. – Pyskują ci, którzy sami są gburowaci albo mają kolizje ze Służbą Ruchu. Czepiałam się milicji w najdziwniejszych okolicznościach i wymagałam najdziwaczniejszych przysług i jeszcze nigdy mnie nie zawiedli. Nieuprzejmego milicjanta spotkałam jeden raz w życiu. Co prawda akurat w momencię, kiedy właśnie należała mi się największa uprzejmość ale to już tak jest. Od mojej mamusi też dostałam lanie tylko raz w życiu, akurat wtedy, kiedy byłam doskonale niewinna. Smyczą od psa.
– Co? – zainteresował się mąż mimo woli. – Smyczą od psa?
– Smyczą od psa. Zawinił mój ojciec, przez roztargnienie, ale lanie dostałam ja. Wsio normalne.
– A dlaczego smyczą od psa?
– Bo leżała pod ręką.
– Jakiego?
– Co jakiego?
– Psa.
– Owczarka podhalańskiego. O rany boskie, odczep się już od psa, mówiliśmy o świniach!
Mąż przez chwilę wyglądał tak, jakby usiłował wyobrazić sobie smycz od świni.
– A…! No właśnie, więc to trzeba rozgraniczyć. Kiedy to jest donos, a kiedy zwyczajna, przyzwoita pomoc. Bo ja jestem przeciwny donosom, ale pomoc popieram. I co teraz?
Problem wydał nam się poważny. Zajęliśmy się rozgraniczeniem nierogacizny tak dokładnie – że sprawy bliżej nas dotyczące wyleciały nam z głowy. Pan Palanowski przypomniał o sobie dopiero nazajutrz kolejnym telefonem, znów mnie zaskakując, bo w zapale twórczej dyskusji z pomniałam o konieczności uzgodnienia z mężem zeznań.
– Kochaniątko moje, ta paczka ci pewnie przeszkadza? – spytał z troską tkliwy wielbiciel.
Przyświadczyłam, niepewna, czy dobrze robię.
– Po cóż pozwalasz trzymać ją w mieszkaniu? Wynieś ją do warsztatu, szczególnie, jeśli twój mąż złośliwie ci ją podrzuca. A propos, czy ta apretura ciągle tak okropnie cuchnie? – Nie zrozumiałam, co powiedział.
– Jaka apretura?…
– Ta, o której mówiłaś – rzekł pan Palanowski z niezwykłym naciskiem. – Cuchnie i gryzie w oczy. Ciągle to samo?
Pojęcia nie miałam, o co mu może chodzić. Nic nigdzie nie śmierdziało ani nie gryzło.
– Nie wiem – powiedziałam ostrożnie na wszelki wypadek. – Ostatnio jakoś nic nie czuję.
– Przyzwyczaiłaś się, kochanie, to niedobrze. Nie czujesz, ale może ci zaszkodzić. Proszę cię, zrób to dla mnie, nie siedź tam przy zamkniętym oknie. Pamiętaj o wietrzeniu! Najlepiej zostaw okno otwarte na stałe.
Wreszcie pojęłam sens tej czułej troski. Mogłam mu pootwierać na oścież wszystkie drzwi i okna, ale nie miałam ochoty ponosić za to konsekwencji.
– Dobrze, ale ja się boję. Już raz był tu jakiś złodziej czy włamywacz…
– Co takiego…?!
– Złodziej. Włamywacz. Wszystko jedno, jakiś typ. Zakradł się w nocy.
– Jak to, nic mi o tym nie mówiłaś?!
– Nie było okazji. Teraz mówię…
Pan Palanowski zdenerwował się do szaleństwa. Wywnioskowałam z tego, że włamywacz działał we własnym zakresie, bez porozumienia z przestępczą organizacją. Musiałam złożyć szczegółowe sprawozdanie ze straszliwej nocy, po kilkakroć solennie zapewniając, że nie doznałam żadnego uszczerbku na zdrowiu i nie wezwałam milicji Cierpliwie wysłuchałam pocieszających czułości. Pan Palanowski zadecydował w końcu, że mam trzymać okno otwarte przez cały dzień do późnego wieczora, a zamyka je dopiero na noc, przed samym pójściem spać, nie zważa jąć na ewentualne protesty męża. Wyraziłam zgodę, po czym natychmiast zadzwoniłam do kapitana.
– Paczkę dla kacyka chcą rąbnąć z warsztatu o niesprecyzowanej porze dnia – powiadomiłam go. – Amant polecił zanieść ją tam i zostawić otwarte okno. Co pan na to
– Nic. Niech pani zaniesie.
– Lada chwila przyleci posłaniec. Co mam robić? Go nić go z krzykiem?
– Ma pani być ślepa, głucha, niema i niedorozwinieta – powiedział kapitan energicznie. – Ten pani mąż też W razie czego dzwonić, ale tak, żeby nikt nie widział. Niech pani lepiej postawi ten telefon gdzieś niżej, bo widać przez okno, jak pani rozmawia.
Wystraszyłam się nieco, postawiłam telefon na podłodze i udzieliłam mężowi stosownych instrukcji. Rozwój sytuacji następował w imponującym tempie, wyglądało na to, że la da chwila coś się zacznie dziać. Ciekawiło mnie to nadzwyczajnie i niewątpliwie zaniedbałabym obowiązki, gdyby nie dodatkowe atrakcje spaceru. Coraz bardziej utwierdzałam się w mniemaniu, że zdumiewający twór mojej wyobraźni musi być jakoś z tym wszystkim związany i coś mnie przez niego spotka. Najpewniej jakaś wstrząsająca okropność, bo cóż by innego…
Twór wyobraźni przechadzał się po skwerku.
– Uprzejmie proszę, niech mnie pan stąd wypędzi nie później niż za godzinę – powiedziałam na powitanie. – Nie wiem, czy sama wykażę się dostateczną siłą woli, a koniecznie muszę wrócić nie za późno.
– Czy nie za wiele pani ode mnie wymaga? Ma pani do załatwienia coś niemiłego, a ja mam panią do tego nakłaniać?
– Przeciwnie, mam do załatwienia coś szalenie atrakcyjnego, co wchodzi w zakres moich aktualnych obowiązków. Prawdę mówiąc, w ogóle nie powinnam tu dziś przychodzić.
– To dlaczego pani przyszła?
– Przez pana. Cały czas oczekuje od pana jakichś niezwykłości, których nie umiem sobie wyobrazić i ciekawość mnie pcha.
– Boje się, że zawiodę pani oczekiwania, żadnych niezwykłości nie mam w planach. Poza tym mówi pani takim tonem, jakby pani aktualne obowiązki różniły się czymś od zwykłych. Wnioskuję z tego, że jest to jakieś wyjątkowe zajęcie, które wkrótce się skończy?
Przyjrzałam mu się potępiająco i z niesmakiem. W końcu, ogłuszona czy nie, zdawałam sobie jeszcze mniej więcej sprawę z tego, co mówię. Aż tyle nie powiedziałam! Wymyślił to sam i doprawdy niemożliwe, żeby tak trafiał ślepym przypadkiem…!
– Na oko budzi pan zaufanie – powiedziałam z ponurym rozgoryczeniem. – A na ucho napełnia mnie pan niepokojem. Jeśli okaże się, że pan mnie oszukuje, dybie pan na moje życie i zdrowie, działa pan na moją szkodę…
– Dlaczego miałbym dybać na pani życie albo działać na pani szkodę? – spytał spokojnie po chwili, nie mogąc się doczekać ode mnie dalszego ciągu. – Czy jest coś, co nasuwa takie przypuszczenia?
– No pewnie, że jest! Robi pan niekiedy takie uwagi, jakby wiedział pan o mnie absolutnie wszystko, a poza tym…
– Możliwe, że wiem.
– Jak to…?
– Zaczęła pani coś mówić dalej, przepraszam, że przerwałem.
Na moment straciłam wątek.
– A poza tym – ciągnęłam, z wysiłkiem przypominając sobie, co chciałam wyjaśnić – te pańskie spacery tutaj są podejrzane. To nie jest najpiękniejsze miejsce świata. Po jakiego diabła marnuje pan tu ten swój bezcenny czas Mogę sobie wyobrazić, że pan mnie pilnuje, chce pan wydrzeć ze mnie moje tajemnice, czy ja wiem, co jeszcze…
Odczekał chwilę, ale żadne więcej przypuszczenie nie przyszło mi do głowy.
– Mógłbym na przykład czuwać nad pani bezpieczeństwem – podpowiedział uprzejmie i jakby zachęcająco.
– Nie widzę powodu. Po pierwsze nic mi nie grozi…
– Skoro obawia się pani z mojej strony fałszu i podstępów, to widocznie coś pani grozi.
– Mogę cierpieć na manię prześladowczą. A poza tym… Do mojego skołowanego umysłu dopiero teraz dotarło to, co mówił.
– Co? – spytałam, zaskoczona. – Wszystko pan o mnie wie i czuwa pan nad moim bezpieczeństwem? Cóż to ma znaczyć?
– Uczyniłem przypuszczenie. Zaprezentowałem pani jedną z przyczyn, dla których mógłbym tu przebywać w pani towarzystwie. Rozmowa z panią sprawia mi przyjemność, miałem nadzieję, że wzajemną. Nie widzę w tym nic podejrzanego.
– Widzę w tym wszystko podejrzane. Mówi pan do mnie zagadkami. Moje wyjątkowe zajęcie istotnie skończy się zapewne za dwa dni, ale pan wygląda tak, jakby pan wiedział, na czym ono polega!
– Możliwe, że wiem.
– W takim razie jest pan albo sojusznikiem, albo wrogiem. Jeżeli jest pan sojusznikiem, powinien pan mówić jasno, bez wykręcania kota ogonem…
– Mogę jeszcze być neutralny…
– Nie wiem, jakim sposobem: Tym bardziej kołowanie mnie jest nieprzyzwoite. Wie pan w końcu wszystko czy nie?
– Przypuśćmy, że wiem…
Otworzyłam usta, siłą powstrzymałam wypychające się z nich słowa i przyjrzałam mu się uważnie. Wyglądał, jakby się świetnie bawił. Niemożliwe, żeby taką przednią rozrywkę stanowiła wizja mojego kadłuba z ukręconym łbem!
Milczałam bardzo długą chwilę, z niejakim trudem zbierając rozproszone myśli.
– I przez cały czas nie zaciekawiło pana, jak mi na imię? – spytałam z naganą, niespodziewanie dla siebie samej.
– Mówiła pani przecież, że nie lubi pani kłamać. Poczekam cierpliwie na tę informację jeszcze jakieś trzy dni…
To już naprawdę brzmiało jednoznacznie! Wszelkimi siłami starałam się logicznie zastanowić. Przez głowę przeleciało mi tak ze trzy miliony rozmaitych przypuszczeń, z których wyłowiłam kilka średnio sensownych. Gdyby należał do grona przestępców, pułkownik wiedziałby o nim i ostrzegłby mnie. Gdyby współpracował z MO, moja wizyta u nich nie byłaby żadną rewelacją, już wcześniej przecież domyślał się, że nie jestem Basieńką. Jedno i drugie odpada, a zatem co? Kim on jest, oprócz tego, że jest produktem mojej wyobraźni? Może jednak rzeczywiście nie istnieje…?
Na tym arcyrozsądnym wniosku poprzestałam. Jakiś chłopczyk, biegnący przez skwer, spytał nas o godzinę, dzięki czemu przypomniałam sobie o konieczności powrotu do domu. Zakończenia afery państwa Maciejaków byłam spragniona niczym kania dżdżu!
Mąż powitał mnie w domu dużym zdenerwowaniem i dziwaczną informacją.
– Słuchaj, był tu jakiś – powiedział niespokojnie. – Przyszedł z walizką i chyba się wygłupiłem, bo spytałem, czy pan po paczkę, zdziwił się, jaką paczkę, i spytał, czy mamy psa. Podobno ktoś doniósł, że mamy ratlerka i nie płacimy podatku. Słuchaj, czy ci Maciejakowie mają ratlerka?
W drodze powrotnej ze skwerku usiłowałam się przestawić i przygotować na różne rzeczy, ale, na litość boską, przecież nie na ratlerka…!
– Nawet jeśli mają, to ja nic o tym nie wiem. Nie zaskakuj mnie tak. Czekaj. Z jaką walizką?
– Dosyć dużą, akurat kacyk by się zmieścił. Dlatego myślałem, że po paczkę. Zaraz, to jeszcze nie koniec. Wyjrzałem za nim oknem, jak już wyszedł, i wiesz, co zrobił? Zaczął się uginać!
Nie zrozumiałam, co to znaczy, głównie dlatego, że w głosie męża brzmiała szczera zgroza.
– Jak to uginać? Elastyczny się zrobił?
– Pod ciężarem walizki. Tu nią wymachiwał, jakby była pusta i nic nie ważyła, a po wyjściu nagle zaczęła mu cholernie ciążyć. Do warsztatu nie wchodził, paczka leży, co to ma znaczyć? Nic do niej nie wkładał!
Olśnienie spłynęło na mnie w mgnieniu oka.
– Dzwoniłeś do kapitana? – spytałam pospiesznie.
– Jak miałem dzwonić, skoro zabrałaś numery telefonów! – zdenerwował się mąż. – Też uważam, że trzeba go zawiadomić, siedzę i czekam jak ten pień, a ty się szlajasz! Jest wpół do dziesiątej!
– Wyglądaj oknem, czy jeszcze ktoś nie idzie – poleciłam i rzuciłam się na kolana przed telefonem.
Kapitan żywo zainteresował się wydarzeniem i potwierdził pośrednio moje przypuszczenia. Kazał powstrzymać się z wydawaniem paczki i nie tracić jej z oczu, dopóki nie zadzwoni i nie odwoła polecenia. Bez wielkiego trudu odgadłam, co to znaczy.
– Idź, pilnuj paczki – powiedziałam do męża. – Najlepiej usiądź na niej. Zwariować można z tym kacykiem, co za potwornie kłopotliwy człowiek. No leć, na co czekasz?
– Idzie tu jakiś następny – zaraportował mąż przy oknie. – Wygląda na przedwojennego handlarza starzyzną.
– Wynoś się, pilnuj skarbów, ja go załatwię! Przygotowana na najgorsze otworzyłam drzwi jakiemuś
bardzo brudnemu obszarpańcowi. Na razie jeszcze nie miałam pojęcia, w jaki sposób będę protestować przeciwko wydaniu mu arcydzieł.
– Makulaturę kupuję – powiadomił mnie ponuro obszarpaniec. – Stare gazety. Ma pani?
Tak byłam nastawiona na podstępną walkę o paczkę dla kacyka, że przez chwilę nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć. Obszarpaniec był doskonale autentyczny, nie było w nim nic z przebrania. Zwątpiłam w jego związek ze sprawą.
– Nie mam – odparłam stanowczo, zdecydowana w żadnych okolicznościach nie handlować mieniem cudzego domu.
– Butelki, stare ubrania?
– Nic nie mam.
– E tam. Coś pani ma na pewno. Nie ma takiego domu, żeby w nim nic nie było. Pani sprzeda byle co. Może być stłuczka szklana. Śmieci.
Obszarpaniec robił wrażenie gotowego na wszystko, jeśli nie uda mu się dokonać jakiegokolwiek zakupu. Uznałam, że lepiej stracić śmieci niż życie. Poza tym za wszelką cenę chciałam się go czym prędzej pozbyć, kapitan mógł zadzwonić w każdej chwili.
– Śmieci, proszę bardzo. Śmieci mogę panu sprzedać. W co pan je weźmie?
Obszarpaniec wyciągnął zza pazuchy papier pakowy i sznurek. Z mocnym postanowieniem niedziwienia się niczemu przyniosłam mu wiaderko, dwie popielniczki pełne niedopałków, pudełko po proszku do prania i zwiędnięty koperek w musztardówce. Pochwalił mnie, z wyraźnym zadowoleniem wysypał wszystko na papier, przykrył drugim, z nadzwyczajną zręcznością zrobił z tego paczkę przypominającą kształtem i wielkością paczkę kacyka, owinął sznurkiem, wręczył mi dwa złote i wyszedł.
Powiadomiwszy kapitana o następnej wizycie zeszłam na dół do męża, zbadać sytuację. Siedział na dziełach sztuki, opierając się łokciami o stół i mierzwiąc sobie włosy na głowie, z zaciętym wyrazem twarzy.
– Możesz iść – powiedział ponuro. – Mnie to odbiorą razem z życiem. Wcale nie wiem, czy oni tu co sfałszowali, ciężkie takie, jak było. Pewne jest, że jak co zginie, to nie z mojej winy. Ja się nie znam na przemytniczych szajkach, nie jestem przyzwyczajony, nic kompletnie nie rozumiem i mam już tego całkiem dosyć. Ja już nic więcej nie chcę, tylko raz wreszcie pozbyć się tego plugawego świństwa!
Zostawiłam go zatem i wróciłam na górę. Mniej więcej po dziesięciu minutach kapitan zadzwonił i polecił zostawić plugawe świństwo odłogiem. Wywlokłam męża z piwnicy, w chwilę potem telefon znów zadzwonił, rzuciliśmy się w zdenerwowaniu, on na schody, a ja do aparatu, i okazało się, że tym razem to nie kapitan, tylko pan Palanowski. Współpraca z milicją wydała mi się nagle nad wyraz uciążliwa.
– Skarbie mój – rzekł czuły amant spiżowym głosem. – Co to za jakiś osobnik, z którym się spotykasz na spacerze? Ty wiesz, że ja jestem zazdrosny!
Opanowanie wszystkich naraz emocji kosztowało mnie nieco wysiłku.
– Nie ma o co – odparłam z najgłębszym przekonaniem, na jakie udało mi się zdobyć. – Spaceruje tu czasami, zna mnie z widzenia, porozmawialiśmy sobie trochę i nic więcej.
– Czyś mu za dużo o sobie nie mówiła? Czy nie będzie natrętny?
– Cóż znowu! Nawet nie wie, jak się nazywam.
– Czy jesteś tego pewna, kochanie? Nie będzie nachodził cię w domu? Nie interesuje się tobą jakoś… przesadnie?
– Ależ skąd! Facet jak facet, spokojny, taktowny… Wcale się mną nie interesuje. Ja nim też nie.
Równocześnie pomyślałam, że gdyby niebiosa reagowały na każde łgarstwo, gromy z pogodnego firmamentu musiałyby walić raz koło razu i przelotnie zaciekawiło mnie to zjawisko meteorologiczne. Pan Palanowski dalej upierał się przy swoim.
– Nie nalegał na odprowadzanie cię do domu? Nie szedł za tobą? Kochanie, ja jestem niespokojny!…
W to ostatnie można było wierzyć bez zastrzeżeń. Jako Basieńka stanowiłam fundament bezpieczeństwa całej przestępczej szajki i w głosie pana Palanowskiego brzmiała niekłamana szczerość. Dość długo trwało, zanim wreszcie dał się przekonać, że blondyn niczym mu nie zagraża.
– Do ciebie to ten łobuz dzwoni jak wściekły – powiedział mąż z pretensją. – A do mnie Maciejak ani razu. Wody do pyska nabrał!
– Maciejak nie jest twoim amantem, nie wymagaj za wiele. Jak sobie to wyobrażasz? Oficjalnie Maciejak to ty, sam do siebie dzwonisz, czy jak? Przecież oni cały czas liczą się z podsłuchem telefonicznym.
– Cholernie to wszystko pokręcone… Chyba słusznie się liczą, nie?
– Jasne, że teraz już słusznie. Kapitan musi mieć niezły ubaw.
– Czekaj, jak się zastanowię, to zaczynam rozumieć. I dlatego mogą się porozumiewać tylko z tobą, a nie ze mną? Do ciebie może dzwonić stęskniony gach, a do mnie nie ma kto?
– No widzisz, jaki inteligentny powoli się robisz! Jeszcze trochę, a sam będziesz mógł zorganizować takie wesołe przedsięwzięcie…
– Już się rozpędziłem, właśnie lecę. To nie na moje nerwy, takie rzeczy. A tak między nami mówiąc, co tu się właściwie dzieje? Ty rozumiesz ten kontredans dookoła paczki?
– Wół by zrozumiał. W oczy bije, że kacyk to jest człowiek ostrożny i przewidujący, dopuszcza możliwość, że MO czatuje tu na jego arcydzieła i to nie w jednej osobie, a w dwóch. I sam widzisz, jaki numer robi. Zakłada, że jeden z czatujących poleci za jednym wysłańcem, drugi za drugim, po czym atmosfera będzie czysta i za trzecim wysłańcem nie poleci już nikt. Kapitan połapał się w tym od razu i dlatego kazał nam pilnować tego barachła, aż nadeśle jeszcze paru. Prawdopodobnie już nadesłał…
– Powiedział ci to?
– Zwariowałeś? Ja znów się tylko domyślam! Możesz być spokojny, że nawet jak się spytam, to mi nie odpowiedzą. Ani nie zaprzeczą, ani nie potwierdzą i bij, człowieku, łbem w ścianę. Oni zawsze tak robią i kiedyś mnie wykończą psychicznie.
– Znaczy, teraz powinien przyjść ten jakiś trzeci, prawdziwy? Po cholerę kazali nam ją zanieść do piwnicy?
– Nie wiem, możliwe, że na wszelki wypadek… Zgodnie z instrukcjami kapitana siedzieliśmy w kuchni, zgasiwszy poza tym światło w całym domu. Trzeci oczekiwany wysłaniec denerwująco opóźniał swoje przybycie. Dochodziło wpół do jedenastej, napięcie wzrastało, snuliśmy rozmaite przypuszczenia, nadsłuchując odgłosów z piwnicy, istniała bowiem możliwość, że w sprawę wda się konkurencja, której forpocztą był włamywacz. Mogła wywiązać się walka… Akurat zdążyłam nalać sobie świeżej herbaty, kiedy pod dom podjechał jakiś samochód. Równocześnie zerwaliśmy się z miejsc i rzuciliśmy do okna w ciemnym pokoju.
Z czarnego fiata wysiadł jakiś facet.
– Idzie tu – zaszeptał mąż konspiracyjnie, nie wiadomo po co, bo sama też doskonale widziałam. – Zabierze wreszcie to parszywe łajno czy nie…?
Facet skierował się powoli ku drzwiom, rozejrzał się dookoła, postał chwilę na ścieżce i wreszcie zadzwonił. Podskoczyliśmy tak, jakby wysadził drzwi petardą. Mąż nerwowym truchtem popędził otworzyć. Zapaliłam światło w holu i zatrzymałam się w kuchennych drzwiach.
Niewiarygodnie staroświecki osobnik w wielkich, przyciemnionych okularach skłonił się nam z wersalską rewerencją. Wyglądał jak żywcem wyjęty z przedwojennych czasopism. Miał autentyczny melonik, wciętą salopę, parasol i, jak Bóg na niebie, prawdziwe, białe getry!!!
– Najmocniej przepraszam za późne odwiedziny – rzekł dziwnie zdartym, skrzekliwym dyszkantem. – Państwo pozwolą, że się przedstawię, nie znamy się osobiście. Moje nazwisko Kacyk. Państwo posiadają, odnoszę takie wrażenie, przesyłkę dla mnie…
Mniej by nas chyba zaskoczył, gdyby oświadczył, że nazywa się baron von Dupersztangiel. Mąż najwyraźniej w świecie zgłupiał i zaniemiał, musiałam zatem zabrać głos.
– Bardzo słuszne wrażenie pan odnosi, posiadamy przesyłkę – odparłam z niejakim wysiłkiem. – Cieszy nas, że pan się zgłosił, bo nie wiedzieliśmy, gdzie odesłać, a to podobno pilne.
– Nie tak bardzo, nie tak bardzo – powiedział osobnik pobłażliwie, kłaniając się i machając parasolem. – Oddawca przesadził…
Mąż odzyskał nagle utracone na chwilę władze.
– Zaraz panu przyniosę – zawołał pospiesznie i skierował się ku schodom do piwnicy.
Facet powstrzymał go takim gestem, jakby zamierzał złapać go za nogę rączką od parasola.
– Jedną chwileczkę! Przede wszystkim pragnę najgoręcej przeprosić za ten kłopot i podziękować państwu za niezwykłą uprzejmość. Jakaż to rzadka rozkosz spotkać tak miłe, tak uczynne, tak niekonwencjonalne osoby! Doprawdy, czuję się zażenowany, wykorzystałem uprzejmość państwa w stopniu niedopuszczalnym. Pozwoliłem sobie na zbyt wiele, na zbyt wiele! Czy mogę mieć nadzieję, że zechcą państwo nie mieć mi tego za złe?
Skrzekliwy dyszkant skrzypiał monotonnie i natrętnie, nie sposób mu było przerwać. Oszołomieni nieco obydwoje z mężem zgodnie zapewniliśmy go, że zechcemy. Oryginalny facet giął się w ukłonach jak wiotka brzózka na huraganie, kiwał się, czynił jakieś zamaszyste gesty, nogami wykonywał takie ruchy, jakby tańczył gawota, a zdarty głos nabierał stopniowo gruchających tonów.
– Gorąco proszę o przebaczenie za przybycie tak późną porą, ale dziś dopiero wróciłem z podróży, nie chcąc zaś dłużej obciążać państwa przechowywaniem uciążliwego niewątpliwie bagażu, pospieszyłem natychmiast. Czasokres, przez jaki państwo raczyli służyć mi swoją uprzejmością, żenuje mnie tym bardziej…
Na obliczu męża osłupienie przemieszało się z podziwem i jakimś zachłannym zainteresowaniem. Zdumiewający osobnik, z całą pewnością jeden na dziesięć tysięcy, wdzięczył się i krygował ze wzrastającym zapałem, a z ust płynął 'mu nieprzerwany potok skrzypiącej słodyczy. Zaczęło mnie nagle ogarniać przerażające przekonanie, że już do końca życia skazani jesteśmy nie tylko na paczkę, która przynajmniej leżała cicho, ale też i na jej właściciela, który w żaden sposób nie da się wyłączyć. Mąż zmienił wyraz twarzy, zainteresowanie przerodziło mu się w zgrozę i teraz już wyglądał tak, jakby koniecznie chciał iść po paczkę tylko po to, żeby nią gruchnąć w łeb ten rozszalały wulkan uprzejmości.
– Jeżeli zatem zechcą państwo być tak łaskawi, pozwolę sobie z prawdziwym wzruszeniem zdjąć z ramion państwa ten niewygodny ciężar. Czy nie przeszkadzała ona zbytnio?
– Nie – warknął mąż. – Nie zbytnio!
– Mam nadzieję, że paczuszka nie pozostawała poza domem, pod wpływem opadów atmosferycznych? Nie śmiałbym, rzecz jasna, domagać się najmniejszych bodaj względów…
– Nie pozostawała!!!
– Gdyby bowiem pozostawała, w pewnym stopniu mogłoby to negatywnie wpłynąć na jej zawartość…
Przestałam słuchać, zajęta wyobrażaniem sobie rozmazanego na deszczu baniastego łba rycerza, co stanowiłoby niewątpliwie widok niezwykle atrakcyjny. Mąż błysnął nagle dziko okularami, wydał z siebie nieartykułowany charkot i runął po schodach w dół. Facet kłaniał się ku drzwiom do piwnicy z rozanielonym wyrazem twarzy.
Gest, jakim paczuszka została mu wręczona, wykluczał odmowę jej przyjęcia. Gdyby nie chwycił jej w objęcia natychmiast, zleciałaby mu na nogi. Wśród dygów, przegięć i podziękowań, właściciel godnych go dzieł sztuki oddalił się w lansadach, błyskając białymi getrami. Przez długą jeszcze chwilę nie mogliśmy ochłonąć z wrażenia.
– Poszedł… – wyszeptał mąż w osłupiałym niedowierzaniu… – A już myślałem, że do śmierci się tego ścierwa nie pozbędziemy… Rany boskie, więc to jest ten kacyk?! Skąd się wziął, z panopticum?!
Mój oszołomiony umysł pracował gorączkowo.
– Słuchaj no – powiedziałam, odciągając go od okna. – Jak tam wszedłeś, to nic nie było?
– Gdzie?
– W warsztacie.
Mąż oderwał się od kontemplacji ulicy, z której zniknął czarny fiat, i patrzył na mnie otępiałym wzrokiem.
– Wszystko było. To znaczy… Czekaj no! Tyś tam nie wchodziła?
– Gdzie?
– Do warsztatu.
– Oszalałeś? Przecież cały czas siedzę z tobą w kuchni!
– Wcale bym się nie dziwił, gdybym z tego wszystkiego oszalał. Ale chyba jeszcze nie… Bo uważasz, ona inaczej leżała. Odwrotnie. Pamiętam, położyłem ją w poprzek krzesła, a teraz, jak ją brałem, leżała wzdłuż. Sama się obróciła?
Kilkakrotnie pokiwałam i pokręciłam głową, usiłując odpowiedzieć równocześnie jemu i sobie.
– Zamienili jedną na drugą. Ktoś się zakradł, podrzucił fałszywą, zabrał prawdziwą, a ten tutaj zabrał fałszywą. Nie bez powodu trzymał nas tyle czasu, chodziło mu o to, żeby tamten zdążył. Mam nadzieję, że kapitan dosłał tu dwóch, a nie jednego.
Znów padłam na kolana przy telefonie, mętnie myśląc, że trzeba tu było podłożyć jakąś poduszkę. Składając kapitanowi sprawozdanie, zmieniłam poglądy i doszłam do wniosku, że zamiana paczki była pozorowana i kacyk zabrał jednak prawdziwą. Prawdopodobnie te rozważania wywarły negatywny wpływ na jasność moich wypowiedzi, bo kapitan zażądał konwersacji z mężem, który od drzwi do telefonu przeczołgał się na czworakach, nie bacząc na to, że w pokoju jest ciemno i nikt z zewnątrz zobaczyć nas nie może. Potwierdził moją wersję wypadków, po czym wydarłam mu słuchawkę z rąk.
– Panie kapitanie, co teraz? – spytałam niespokojnie. – Mamy tu dalej siedzieć? Kontynuować przedstawienie?
– Siedzieć! – zagrzmiał kapitan. – Aż zleceniodawcy was zwolnią! Uzgodnić, co im powiecie! Żadnych wyczynów na własną rękę! Wszystko jak było! Dobranoc!
Z westchnieniem odłożyłam słuchawkę, zmieniłam pozycje i oparłam się wygodnie o drzwiczki szafki, wyciągając nogi.
– Zanosi się na to, że resztę życia spędzimy jako stadło państwa Maciejaków – powiedziałam ponuro do męża, siedzącego również na podłodze, pod sekretarzykiem. – Złapią kacyka, złapią pana Palanowskiego w objęciach Basieńki, złapią prawdziwego pana Romana i nie wiem, kto nas tu przyjdzie zluzować. Umowa opiewa do jutra włącznie, a tu co? Jedna wielka chała.
– Grunt, że tę paczkę wreszcie diabli wzięli – odparł mąż stanowczo. – Bez kacyka na głowie od razu się lepiej czuję. Zastanowiłem się, te pięćdziesiąt patyków też im oddam, nie życzę sobie mieć z tym nic wspólnego. Zwrócę ratami, chociaż jeszcze nie wiem, skąd wezmę. Może się zgodzą strącać mi z pensji.
Kiwnęłam głową i przesunęłam się nieco, bo uchwyt drzwiczek ugniatał mnie w plecy.
– Nie mam pensji, ale za to nie wydałam jeszcze pieniędzy. Za remont samochodu muszę zapłacić, to już przepadło. Też im resztę zwrócę z najbliższych dochodów.
– To trzeba na piśmie. Słuchaj, musimy to napisać już teraz i oddać kapitanowi, czy tam komu trzeba. Dobrowolnie oddajemy dochód z przestępstwa, nie braliśmy udziału i niech się nas nikt nie czepia. Mnie zależy na tym, żeby zostać praworządny, a jak nie zrobimy tego zaraz, to potem nikt nie uwierzy w nasze dobre chęci. Jazda, piszemy!
Przyznałam mu rację. Rozwój afery ogłupił nas do tego stopnia, że dopiero po długiej chwili obijania się w ciemnościach o meble uświadomiliśmy sobie, że możemy zapalić światło. W blasku lampy udało nam się oprzytomnieć prawie do reszty. Uroczyście podpisane dokumenty postanowiliśmy wysłać pocztą nazajutrz.
– Niech ci się nie zdaje, że to tak łatwo przyjdzie koniec – powiedziałam złowieszczo, przykrywając maszynę. – Najgorsze jeszcze ciągle przed nami.
– Niby co takiego? – zaniepokoił się mąż. – Ja już nic gorszego nie umiem sobie wyobrazić.
– No to wyobraź sobie, że się spotykasz z Maciejakiem w celu kolejnej metamorfozy w odludnym miejscu i on cię pyta, skąd taka komitywa z żoną i dlaczego nie ukryłeś przed nią, że nic nie wiesz o kacyku. I czy ona nie nabrała jakichś podejrzeń. I co?
Mąż spojrzał na mnie jak na Gorgone, która do tej pory ukrywała się pod maską gołębicy. Zbladł i obie ręce same mu skoczyły ku włosom.
– I jeszcze spyta, co wiesz o hydraulikach i gdzie to tak ciekło – dodałam nielitościwie. – Zwracam ci uwagę, że kapitan kazał nam się nad tym zastanowić. Nie ulega wątpliwości, że będą nam zadawali głupie pytania, żeby sprawdzić, czy się coś nie wykryło, bo ten kacyk nas obszczeka. Musimy uzgodnić zeznania.
Mąż przestał nagle szarpać się za głowę, przyjrzał mi się z niesmakiem i urazą i wrócił do sprzątania papierów.
– Zrób no kawy – zażądał. – Nie wiem, co w tym jest, ale cholernie lubisz wyskakiwać z rozmaitymi rewelacjami akurat w środku nocy. Chyba się jednak nigdy w życiu nie ożenię, chociaż miałem zamiar…