Metamorfozie uległam tak samo jak poprzednio, w apartamencie pana Pałanowskiego, dokąd przybyłam tym razem ubrana normalnie i wielce niezadowolona. Charakteryzatora nie było, kropki, grzywki i zęby załatwiłyśmy z Basieńką we własnym zakresie. Pan Palanowski z uporem bredził o głębi uczuć i tygodniu szczęścia, Basieńka zaś niejasno wspominała coś o gosposi i generalnych porządkach, które zrobiła w domu. Nie byłam pewna, czy mam to uważać za wyrzut pod moim adresem, czy za informację o zmianach, ale nie czepiałam się zbytnio, uspokojona zapewnieniem, że gosposi znów nie ma.
Do domu wkroczyłam ostrożnie, niepewna, czy nie zastawiono na mnie pułapki w postaci prawdziwego pana Maciejaka. W salonie siedział osobnik znany mi jako mąż, wyglądający nieco mizerniej niż poprzednio. Na mój widok zerwał się z fotela bez słowa, dopadł okna i zaczął walić po szybie, omal jej nie tłukąc. Zdjęłam pantofel i pomachałam mu nim przed nosem.
– Uspokój się, bo zaraz będziesz leciał z futryną do szklarza – powiedziałam ze zniecierpliwieniem. – Co tak źle wyglądasz? Chory jesteś?
Mąż zaniechał prezentacji hasła i chwycił się za klatkę piersiową.
– O rany Boga, na serce umrę przez tych przemytników! Co ja tu przeżyłem, to ludzkie pojęcie przechodzi! To ty jesteś, czy nie ty?
Upewniłam go, że ja to ja, i zainteresowałam się wydarzeniami.
– Byłaś tu, jak przyszedłem – zakomunikował mi we wzburzeniu, z paniką w oczach. – Znaczy nie ty byłaś, tylko ta żona. Całkiem identyczna, ale to nie mogłaś być ty, musiała być ona, bo jak zacząłem bębnić, spojrzała na mnie jak na głupiego. Pantofla nawet nie ruszyła, żadnych kamyczków…! Połapałem się, że to nie ty, i o mało trupem nie padłem, całe szczęście, że zaraz wyszła. Ja tu jestem już dawno, prawie od rana. Zaniepokoiłam się.
– Powiedziałeś co do niej?
– Coś ty, mowę mi odjęło. W ogóle sparaliżowało mnie przy tym oknie!
– I od tego tak zmizerniałeś?
Mąż oddychał głęboko z wyraźną ulgą i stopniowo przychodził do siebie.
– Trzeci raz się narwać nie dam, choćby mnie cała milicja na kolanach błagała! Gdzie tam od tego, niewyspany jestem. Dzień i noc robimy te szmaty u kumpla, idzie jak woda. złoty interes! Mam dla ciebie na razie półtora kafla. Maciejak mówił, że angażuje mnie na tydzień, cały ten tydzień prześpię, czekam tylko, żeby sprawdzić, która tu będzie, ona czy ty, i zaraz walę się spać.
– Jaki tam tydzień, kapitan mówił, że tylko trzy dni. Śpij prędzej. Widzisz, jak to było rozsądnie wykombinować sobie hasło? Poza tym nic nowego?
– Nie wiem. Śpiący jestem. Mam wrażenie, że tu czegoś brakuje, ale nie wiem czego. Może ty zgadniesz?
Czym prędzej rozejrzałam się z zainteresowaniem. Brakowało alabastrowej wazy razem ze stoliczkiem, na którym stała. Przypomniało mi się ględzenie o generalnych porządkach i tknięta przeczuciem popędziłam na górę, do pokoju Basieńki.
– Panie kapitanie – powiedziałam tajemniczo do słuchawki w parę. minut później. – Zawiadamiam pana, że z tego domu zginęły następujące rzeczy. Nieduży obrazek Watteau, możliwe, że oryginał, dwa srebrne, rokokowe świeczniki i rokokowa komoda. Nie wiem, jakim sposobem chcą ją wywieźć. Oprócz tego alabastrowa, waza, chyba z osiemnastego wieku, i stolik z chińskiej laki. Srebrne łyżki, noże i widelce, zabytkowe. Były i nie ma. Oprócz tego jakiś obraz z pokoju męża, ale nie wiemy, jaki.
– Komoda była stara, co? – spytał kapitan dość obojętnie.
– Stara – przyświadczyłam zgryźliwie. – Miała tak ze dwieście pięćdziesiąt lat. Wszystko było niemłode.
Po stronie kapitana przez krótką chwilę panowało milczenie.
– Pozna pani tę komodę? – zapytał z jakimś nagłym ożywieniem w głosie.
– Poznam, jeżeli jej nie odnowili. Miała znaki szczególne. A co, trzyma pan ją tam u siebie?
W odpowiedzi kapitan znów pomilczał sobie jakiś czas, po czym wydał mi osobliwe polecenie. Mianowicie, już od jutra począwszy, w trakcie dokonywania zakupów w imieniu Basieńki miałam wizytować wszystkich stolarzy, składy mebli i inne tym podobne instytucje, jakie mi się tylko napatoczą. Sam podał mi od razu kilka adresów. W razie gdybym ujrzała znajomą komodę, mam zachować powściągliwość, nie rzucać się na nią z krzykiem, nie zadawać nikomu żadnych głupich pytań, wrócić do domu i od razu udzielić mu wiadomości. W ogóle mam to robić taktownie, dyplomatycznie i nie nachalnie. Świadoma swoich talentów dyplomatycznych wyraziłam zgodę raczej niepewnie, chociaż myśl oglądania starych mebli była mi nawet dość przyjemna.
Mąż, zgodnie z zapowiedzią, wczesnym wieczorem kropnął się spać. Nieco zaintrygowana komodą udałam się na skwerek i pierwsze, co uczyniłam, to poinformowałam Marka o zauważonych w domu państwa Maciejaków zmianach. Zainteresowało go to.
– Duża była ta komoda?
– Dość duża. Jak przedwojenne biurko.
– Ile mogła być warta^
– Na pewno więcej niż sto patyków. Ile więcej, nie wiem, bo na te rzeczy nie ma stałej ceny. Głównie dlatego, że prawie nie ma takich rzeczy.
Wszelką myśl o poglądach pułkownika na moje niedyskrecje usunęłam z siebie bardzo starannie, z nadzieją, że komentarze ukochanego mężczyzny pozwolą mi dokonać jakiegoś odkrycia. Nadzieja całkowicie zawiodła, dowiedziałam się tylko, że ja prawdziwa podobam mu się znacznie bardziej niż ja jako Basieńka. Pocieszające to było i zgodne z moim zdaniem, ale w kwestii afery mało przydatne.
Nazajutrz wieczorem wrócił do tego tematu. Przez całą dobę nie zdarzyło się nic niezwykłego, mąż chrapał na górze tak, że słychać go było na dole, poza tym panowała cisza i spokój. Stolarzy odwiedziłam bez pożądanych efektów. Na spacer poleciałam wyjątkowo wcześnie, pomimo to Marek już czekał.
– – Z tego, co mówiłaś wczoraj, wnioskuję, że lubisz antyczne meble? – powiedział jakoś zachęcająco. – Może masz ochotę obejrzeć kilka?
O poleceniu kapitana nie mówiłam mu wprost, ale nie miałam wątpliwości, że je sobie wydedukował. Musiało w tym coś być…
– No? – powiedziałam z zainteresowaniem.
– Jest taki mały zakładzik stolarski przy Poznańskiej, w podwórzu. Zajmują się tam głównie renowacją antyków. Pewnie chętnie obejrzysz…
Byłam tak pewna, że komoda państwa Maciejaków stoi w owym zakładziku, że na jej widok nawet się nie zdziwiłam. Stała sobie istotnie pod ścianą, zasłonięta dwoma wolterowskimi fotelami w złym stanie, o których byłam zmuszona pogawędzić ze stolarzem, żeby nie wzbudzić niepożądanych podejrzeń. Powiadomiłam o niej kapitana, jęcząc w duchu i z góry rezygnując z uzyskania od Marka informacji, skąd, u diabła, o tym wszystkim wie. Najprawdopodobniej znów usłyszałabym, że dowiedział się ode mnie, co było o tyle nieprawdopodobne, że sama nic nie wiedziałam. Wbrew przewidywaniom następnego wieczoru usłyszałam coś więcej.
– Twoi chlebodawcy wyrzucili ją na śmietnik – oświadczył spokojnie, kiedy opowiedziałam mu o wizycie u stolarza.
Była to wiadomość niezwykle dziwna.
– A ty co, zwiedzasz codziennie śmietniki i patrzysz, co kto wyrzuca? – spytałam zgryźliwie. – Dlaczego w takim razie nie zachęcałeś mnie do szukania jej na śmietniku? I skąd się znalazła u stolarza? Sama poszła, bo jej się entourage nie podobał? I w ogóle kto wyrzuca na śmietnik przeszło sto tysięcy złotych?!
– Widocznie są tacy rozrzutni ludzie. O ile wiem, nie poszła sama, tylko została przewieziona…
– Na litość boską – powiedziałam z rozpaczą, po chwili zbyt długiej jak na moje możliwości – mów do mnie jednym ciągiem, nie rób tych przerw, ja nie mogę tyle czasu nie oddychać! Kto ją przywiózł, skoro oni ją wyrzucili?!!!
– Ktoś, kto przypadkowo znalazł się zaraz potem na wysypisku śmieci, ponieważ sam również wyrzucał jakieś rupiecie. Zobaczył ją, zabrał i oddał do stolarza.
Na myśl, jak łatwo jest znaleźć w śmieciach sto tysięcy złotych, zabrakło mi głosu. Poczułam zamęt w głowie. Musiało w tym, oczywiście, coś być, nie miałam jednakże pojęcia co, nie wiedziałam, o co go teraz pytać, a na domiar złego w ogóle nie mogłam się zorientować, czy to ważne jako składnik afery, czy też tylko taka sobie ciekawostka, plącząca się po marginesie.
– Mówisz mi to po to, żebym zaraz pozbierała w domu rupiecie i udała się z nimi na wysypisko, czy też po to, żeby mnie zmusić do myślenia? – spytałam ostrożnie.
– A jak ci się zdaje?
– Jestem pewna, że to drugie! Co za upór, tak się nade mną znęcać… Od razu ci powiem, że z pracą umysłową poczekam, aż będę miała więcej materiału. Owszem, przychodzi mi do głowy, że chcieli tę komodę sprzedać w tajemnicy, symulowali wyrzucenie na śmietnik i umówili się z kupcem, że przyjdzie tam po nią rzekomo przypadkowo, ale po jakiego diabła wymyślili takie sztuki, nie mam pojęcia. Do niczego mi to nie pasuje.
– No to pomyśl jeszcze trochę, może ci przyjdzie do głowy coś więcej.
– A nie możesz powiedzieć wprost?
– Nie mogę. Sam nic nie wiem Trudno, jak się lubi sensacje, to trzeba umieć sobie dedukować…
Wróciłam potwornie późno, rozwścieczona w najwyższym stopniu całkowitą niemożnością wykrycia, o co tu właściwie chodzi. Polka z komodą wyskoczyła tak ni przypiął, ni wypiął. Ciemno mi się w oczach robiło na myśl, że jeśli sama tego nie zgadnę, nie dowiem się nigdy w życiu, bo kapitan oczywiście farby nie puści, a Marek nadal będzie się nade mną pastwił w celach dydaktycznych. Udowodni mi w końcu, że jestem kretynką, która powinna potulnie zmywać garnki, nie wtrącając się do niezwykłych wydarzeń, i zupełnie nie weźmie pod uwagę tego, że to niezwykłe wydarzenia wtrącają się do mnie.
Mąż spał i chrapał z podziwu godnym uporem. Udałam się do kuchni zaparzyć sobie herbaty i kiedy sypałam ją z puszki do czajnika, coś w niej błysnęło. Wyjęłam to coś, bo nie lubię obcych ciał w herbacie, i okazało się, że jest to maleńki kluczyk osobliwego kształtu. Przez chwilę przyglądałam mu się bezmyślnie, po czym nagle uznałam go za przedmiot do tego stopnia podejrzany, że telefon do kapitana, pomimo niestosownej pory, wydał mi się konieczny.
Skąd kluczyk w herbacie, którą sama kupiłam w sklepie i z paczek wysypałam do puszki?
Kapitana dopadłam pod jednym z podanych mi numerów po dość długich wysiłkach.
– Znalazłam w herbacie takie coś, co mi wygląda na kluczyk – powiadomiłam go konspiracyjnie. – Nie rozumiem, co to znaczy.
– W jakiej herbacie?
– Cejlońskiej.
– O rany boskie, gdzie go pani znalazła? W szklance? W czajniku?
– Nie, w puszce. Wysypał się.
– Co za kluczyk?
– Mały – powiedziałam po namyśle. – Świecący. Nietypowy.
– I co pani z nim zrobiła?
– Nic. Leży tutaj.
– Po cholerę go pani wyjmowała? – wrzasnął kapitan z nagłą irytacją. – Co pani myśli, że ja mam za mało kłopotów?! No nic, spokojnie…
– Przecież jestem spokojna – powiedziałam z furią. – Uważa pan, że co, miałam go sobie zaparzyć? I może jeszcze połknąć?
– Nie, nie połykać?… Niech pani natychmiast zejdzie do piwnicy…
Przez chwilę oczekiwałam, że powie: "…i pozostanie zamknięta tam aż do odwołania".
– …i pozamyka porządnie wszystkie okna – dokończył posępnie. – Głowę daję, że tam któreś jest otwarte. Pani popełnia karygodne niedopatrzenia!
Wściekła i coraz bardziej zdezorientowana zeszłam na dół, jedno okno sprawdziłam, drugie domknęłam, po czym wróciłam na górę. Dla władz śledczych, być może, afera dobiegała końca, dla mnie melanż tylko się zwiększał. Parszywy kluczyk lśnił na środku stołu.
– Co to jest? – spytał nazajutrz nieufnie mąż wskazując go palcem.
– Nowa paczka dla kacyka – odparłam z rozgoryczeniem. – Nie radzę ci brać tego do ręki.
– Zwariowałaś, coś takiego miałbym brać do ręki! Z daleka wygląda podejrzanie, małe i świeci… Znów ktoś przyniósł?
– Nie wiem, tym razem chyba ja. Zdaje się, że to jest coś równie kłopotliwego, jak tamte faszerowane arcydzieła. Nie należy tego dotykać.
– Nie mam zamiaru. Słuchaj, rany boskie, nie strasz mnie. Czy to znaczy, że ta katorga będzie dłużej trwała? Szczyt moich wszystkich marzeń to jest wreszcie się od tego odczepić! Śniło mi się, że zostałem twoim mężem na zawsze i musiałem cię zameldować w tej mojej plombie!
– Koszmary senne miewa się od ciężkostrawnych kolacji… Spluń trzy razy przez lewe ramię, bo jeszcze w złą godzinę wymówisz. Pojęcia nie mam, co się dzieje, i mogę cię uroczyście zapewnić, że też mam tego dosyć.
– Tyle mojego, że się chociaż wyspałem… Błąkaliśmy się po apartamencie państwa Maciejaków w stanie ponurej rezygnacji, czując się trochę tak, jakbyśmy już umarli i na nieskończoną wieczność zostali skazani na czyściec. Wszystko wydawało nam się lepsze od tego czekania na Godota. Prawdopodobnie dostalibyśmy w końcu obłędu i wpadli w nieuleczalną melancholię, gdyby nie to, że przedstawienie znienacka uległo zakończeniu w sposób nagły i wstrząsający, w chwili kiedy nic nie wskazywało na pojawienie się jakichś zmian.
Około piątej po południu pod dom podjechał zwyczajny fiat i wysiadł z niego kapitan po cywilnemu, we własnej, niefałszowanej osobie. Spożywaliśmy właśnie posiłek, w związku z czym wzruszenie, połączone z kiełbaską, omal nas nie zadławiło. Wręcz trudno było uwierzyć własnym oczom!
– Koniec żartów – oświadczył. – Jesteście państwo w pewnym sensie wolni.
Nie zdążyłam go zapytać, w jakim sensie, bo od razu podszedł do stołu, wziął kluczyk, wetknął go do owej zamkniętej szufladki sekretarzyka, otworzył ją, pomanipulował przez chwilę i znalazł w głębi skrytkę. Otworzył ją również, czemu przyglądałam się z niewinnym zaciekawieniem, nie przeczuwając nic złego. Otwarta skrytka był pusta.
To, co nastąpiło potem, było do reszty niepojęte. Kapitan nie przybył sam, towarzyszyło mu dwóch osobników, z których jeden milczał jak głaz, drugi zaś wziął żywy udział w konwersacji. Bardzo długo trwało zanim wreszcie dotarło do mnie, że owo coś, co znajdowało się w skrytce kiedyś, zginęło, zostało rąbnięte, ktoś ukradł i że osobą tą, według wszelkich prawideł, powinnam być ja…!
Gdyby nie idiotyczny kluczyk, posądzenie mogłoby paść na tajemniczego włamywacza, kluczyk jednakże niewiadomym sposobem znalazł się w moim posiadaniu. Kapitana poinformowałam o nim przez telefon wyłącznie dla zmylenia przeciwnika.
– Gdybym wiedziała, co z tego wyniknie, daję panu słowo, że wrzuciłabym go do wychodka – powiedziałam w zdenerwowaniu. – Co w ogóle było, to coś, co ukradłam?! Przynajmniej to powinien mi pan powiedzieć!
– Pułkownik pani powie – mruknął kapitan. – Ja tam prywatnie uważam, że nie pani, ale oficjalnie nie mogę tego wykluczyć…
– No dobrze, a dlaczego nie ja? – wtrącił z urazą mąż, poczytując sobie widać za afront odsunięcie od niego podejrzeń.
– Pan odpada, nie miał pan szans. A w ogóle to zmywajcie się, państwo stąd. Bierzcie, co wasze, zostawcie, co nie wasze, i im prędzej was tu nie będzie, tym lepiej. Pani do pułkownika…
– Bardzo dobrze, pułkownik strasznie się ucieszy, jak przyjdę w halce i boso – oświadczyłam jadowicie. – Wszystkie moje rzeczy są u pana amanta.
– Własne mam gacie – powiedział równocześnie mąż z niepokojem. – To znaczy za przeproszeniem… Reszta została u tego łysego wypłoszą, znaczy u charakteryzatora…
Wyraz, z jakim kapitan popatrzył na nas, wart był zapamiętania do końca życia. Nigdy jeszcze milicja tak na mnie nie patrzyła. Świeżo ujawniona trudność wynikła z zamiany razem z nami także i odzieży umknęła uwadze wszystkich zainteresowanych i teraz przezwyciężanie nieprzewidzianych przeszkód spowodowało niejakie zamieszanie.
W wyniku różnych energicznych działań znalazłam się jednak u pułkownika w kompletnym stroju.
– Cała odpowiedzialność za panią spoczywa na mnie – zakomunikował mi zimnym głosem. – Zostało zdecydowane, że wasz udział w tej sprawie nie zostanie oficjalnie ujawniony, między innymi także dla waszego bezpieczeństwa. Skutek jest taki, że wszystko wychodzi ode mnie, tak jak ja bym był tą żoną i ja za panią odpowiadam. Czy pani to rozumie?
Rozumiałam, owszem. Złożyłam mu wyrazy ubolewania i współczucia. On za mnie odpowiada, a ja tu kradnę ze skrytek rozmaite przedmioty…
Pułkownik nie bawił się w skomplikowane podstępy, zadawał pytania wprost i udało mi się z nich w końcu wydedukować, że cała szajka została wyłapana, państwo Maciejakowie i pan Palanowski w dzikiej panice przyznali się do wszystkiego, za ich przykładem przyznał się kacyk wraz ze swoimi wspólnikami, po czym wybuchła wielka bomba.
Wszystkie wymienione przez ciężko spłoszonych przestępców przedmioty odnaleziono, przepadło tylko to, co było w skrytce. Na domiar złego przepadło w jakiś dziwny sposób…
– Na litość boską, niechże pan powie, co to było! – zażądałam w ostatecznej desperacji. – Głupio będzie, jeśli stanę przed sądem, ciągle nie wiedząc, co właściwie rąbnęłam!
– To pani tego jeszcze nie wie? Dwadzieścia sześć sztuk brylantów, wartości prawdopodobnie blisko stu tysięcy dolarów. Trudno ocenić dokładnie, skoro ich nie ma.
Jeżeli chciał mną wstrząsnąć, udało mu się to w zupełności. Brylanty, znajdujące się w skrytce, w domu, który zamieszkiwałam przez trzy tygodnie… Przyznałam się do posiadania kluczyka od owej skrytki i na domiar złego łup był wart sto tysięcy dolarów! O coś podobnego jeszcze nigdy nie byłam posądzana.
– Zaraz – powiedziałam, nieźle oszołomiona. – Nie orientuje się pan, kiedy ja to ukradłam?
– Owszem. Mniej więcej. Zaraz po wizycie w sklepie Jablonexu. Tak między nami, co pani robiła w tym sklepie?
Na szczęście w ciągu ostatnich miesięcy w sklepie Jablonexu byłam tylko jeden jedyny raz i dość łatwo przyszło mi przypomnieć sobie, po co. Zobaczyłam na wystawie czarną broszkę, która od dawna mi była potrzebna, i weszłam, żeby ją kupić, zrezygnowałam jednakże z tego zamiaru, niepewna, czy w istniejącej sytuacji kupiłabym ją sobie czy też może Basieńce. Wyznałam to pułkownikowi.
– Nie rozumiem tylko, co to ma do rzeczy – dodałam. – W Jablonexie nie sprzedają przecież prawdziwych brylantów? Czy może ja rąbnęłam fałszywe?
– Przeciwnie. Ukradziono prawdziwe i zastąpiono je fałszywymi. Bardzo mi przykro, ale to też. panią obciąża…
W dalszym ciągu konwersacji udało mi się zrozumieć, na czym polegało clou imprezy. Państwo Maciejakowie cały swój prywatny tutejszy majątek po cichu lokowali w brylantach, których część pochodziła z czasów przedwojennych, odziedziczona została po przodkach, prababciach i pradziadkach, resztę zaś nabyto drogą rozmaitych machlojek w latach późniejszych. Basieńka trzymała je w małym, drewnianym pudełeczku, w skrytce sekretarzyka i zamieniając mnie na siebie zamierzała oczywiście stamtąd je zabrać. Nastąpiło jednak nieporozumienie z kluczykiem. Kluczyk istniał tylko jeden. Mąż opuścił dom pierwszy. Basieńka zorientowała się, że przez pomyłkę zabrał go ze sobą, nie zdołała się już z nim porozumieć, zamiast niego miał przybyć lada chwila zastępca, pan Palanowski razem ze mną czekał, straciła głowę i oddaliła się, z nadzieją, że mąż zabrał także i brylanty. Stąd jej zdenerwowaniu u amanta i większość zaniedbań, bo pan Palanowski zdenerwował się również, niepewny losu oszczędności. Pocieszali się przekonaniem, że nawet gdybyśmy włamali się do szufladki, skrytki nie znajdziemy, otwierał ją bowiem mechanizm, uruchamiany wyłącznie kluczykiem. Mogliśmy najwyżej zepsuć zamek. Poza tym zawartość skrytki powinna już bezpiecznie spoczywać w kieszeni męża.
Pociechę wkrótce szlag trafił, okazało się bowiem, że mąż nie tylko brylantów, ale nawet kluczyka wcale przy sobie nie ma. Zostawił go w domu w innej szufladce sekretarzyka i myślał, że Basieńka o tym wie, bo wyraźnie jej mówił. Basieńka nie wiedziała, w zamieszaniu i pośpiechu przy hurtowej produkcji wybryków informacja umknęła jej uwadze. Trzęśli się o swoje brylanty aż do chwili, kiedy po powrocie znaleźli kluczyk na miejscu i pudełeczko w, skrytce. Przeliczyli, było dwadzieścia sześć, uspokoili się, po czym jak grom z jasnego nieba trafiła ich opinia eksperta…
Oceniający precjoza milicyjny ekspert, zorientowany w rodzaju afery, sam był ciekaw, co znajdzie, i niecierpliwie oczekiwał na zdobycz. Od razu zajął się biżuterią Basieńki i zawartością pudełeczka i od razu stwierdził, że spoczywa w nim dwadzieścia sześć bardzo ładnie oszlifowanych szkiełek, prawdopodobnie z Jablonexu. Zarówno państwo Maciejakowie, jak i pan Palanowski w pierwszej chwili nie chcieli mu wierzyć i usiłowali rzucić na milicję podejrzenie o straszliwy kant, następnie takież podejrzenie rzucili na mnie i na męża, następnie pokłócili się między sobą i popadli w rozpacz. Podejrzenie rzucone na mnie było o tyle uzasadnione, że jak się okazało, dysponowałam kluczykiem. Tego, że szlachetne kamienie uległy nieszlachetnej przemianie, nikt nie kwestionował, wstrząs państwa Maciejaków mówił bowiem sam za siebie.
– No dobrze, ale skąd, u diabła, ten kluczyk w herbacie?! – spytałam, zdenerwowana. – Przecież był tylko jeden! Podrzucili go tam specjalnie, przez złośliwość?!
– Tego, proszę pani, nikt nie wie – odparł pułkownik melancholijnie. – Oni swój kluczyk mieli przy sobie. Wychodzi na to, że jednak były dwa, ale skąd drugi, nie wiadomo. Pani mogła dorobić. Mogła je pani także wymienić, była pani w sklepie Jablonexu…
– I co, wydłubywałam je na miejscu z prezentowanych mi ozdób? O ile wiem, luzem tam tego nie sprzedają!
– Mogła pani jeszcze kupić w ślepo kilka naszyjników, czy czegoś w tym rodzaju, i wydłubać z nich w domu. I teoretycznie laką możliwość należy brać pod uwagę. Szczególnie, że nie ukradziono ich zwyczajnie, tylko właśnie zamieniono na szkiełka, co bardzo przemawia za panią. Byłoby pani nie na rękę wykrycie kradzieży w chwili, kiedy opuszczała pani ten dom.
Zaczęło mi się robić na zmianę zimno i gorąco.
– Teoretycznie możliwe – przyznałam. – Ale przecież sam pan wie, że to idiotyczne!
– Idiotyczne – zgodził się pułkownik. – Tym bardziej idiotyczne, że oficjalnie pani w tym przedsięwzięciu w ogóle nie istnieje, w charakterze tej żony występuję ja i wychodzi na to, że to ja ukradłem owe brylanty. I uważa pani, że co ja mam teraz zrobić?
Zrobiło mi się równocześnie jeszcze zimniej i jeszcze goręcej.
– Włamywacz… – podpowiedziałam z rozdzierającym jękiem.
– A owszem, ten włamywacz osłabia nieco podejrzenia. Ale musiałby to być ktoś z szajki, bo postronny złodziej nie zawracałby sobie głowy zamianami. Tylko ktoś, kto obawiał się, że po odkryciu kradzieży ona podniesie taki krzyk i zrobi takie zamieszanie, że natychmiast wszystkich zdekonspiruje. Albo też ktoś, kogo łatwo mogli wykryć. Ale szajka siedzi w całości, a brylantów przy nikim nie znaleziono. I teraz sama pani widzi, co wynika z tego, że pani realizuje bez zastanowienia każdy pomysł, który pani przyjdzie do głowy…
Usiłowałam wydobyć się jakoś spod tej lawiny potępienia.
– Po pierwsze nie każdy, po drugie ten ostatni dowcip nie ja wymyśliłam, a po trzecie jedno niewątpliwie pan osiągnął. Nawet jeśli istotnie je rąbnęłam, pod ciężarem podejrzeń do końca życia nie zrobię z nich użytku. Na litość boską, czy nie można by ich odnaleźć, już chociażby po to, żeby dowieść mojej niewinności?!
– Zapewniam panią, że gorąco tego pragniemy, nie tylko ze względu na pani niewinność. Niemniej jest pani podejrzana i niech się pani liczy z tym, że gdyby pani chciała gdzieś jechać, to nic z tego nie będzie.
– Do Sopotu też nie mogę? – spytałam ponuro po chwili.
– Co takiego?
– Do Sopotu…
– Sama?
– Nie, nie sama…
Pułkownik zamyślił się i nagle popatrzył na mnie z nadzwyczajnym zainteresowaniem.
– A owszem, do Sopotu może pani sobie jechać. Ale uprzedzam panią, nigdzie dalej!
– No przecież nie posądza mnie pan chyba, że będę w balii uciekać do Szwecji! – zdenerwowałam się. – A w ogóle to niech kapitan znajdzie ten kawałek brystolu ze śladem buta i niech szuka po butach, a nie po drogich kamieniach! Zakleiłam go celofanem, żeby się nie zniszczył…
– Bardzo jesteśmy pani za to wdzięczni – przerwał pułkownik jadowicie. – Jak również za cenne wskazówki. Nie omieszkamy skorzystać…
Odkrywcza myśl, że przy podejrzeniu o kradzież tej wysokości powinnam zostać od razu zamknięta, zakwitła we mnie dopiero wieczorem, kiedy jechałam na skwerek spotkać się z Markiem. Stosunek pułkownika do mnie wydawał się dziwny. Z jednej strony, upierał się, że podwędziłam podstępnie sto tysięcy dolarów, czyni mnie pierwszą podejrzaną, z drugiej zaś puszcza wolno w Polskę Ludową. Osobliwe. Obstawy mi nie dał, pies z kulawą nogą nie interesował się mną, nikt mnie nie śledził, więc cóż to ma znaczyć…?
– Najgorsze ze wszystkiego jest to, że ze zdenerwowania nawet nie próbowałam go pytać o niejasności i ciągle połowy nie rozumiem – powiedziałam z niesmakiem, kiedy Marek już wsiadł i jechaliśmy powoli jakimiś ciemnymi ulicami dolnego Mokotowa. – Trochę mi się udało wydrzeć z kapitana po drodze, trochę zaczęłam się domyślać z tych pytań, które mi zadawali, ale potem brylanty przesłoniły świat i reszta, została odłogiem. Odniosłam jakieś takie wrażenie, jakby to wcale nie był koniec afery. O włamywaczu milicja nic nie wie, a w dodatku nie widzę tu szefa całego przedsięwzięcia. Myślałam przedtem, że może kacyk, ale nie, nie wygląda na to, i zaczynam podejrzewać, że szef nie został złapany. Połapałam się, jak to było. Przemycali, co popadło, pod rozmaitymi postaciami, Degasy i Kossaki leciały w charakterze jeleni na rykowisku, ikony jechały jako żelazne dekoracje, kute w motywy patriotyczne, podobno jedna szpada po dworzaninie Zygmunta Augusta wybierała się w podróż w postaci ciupagi, w rękojeści miała rubin jak pięść. Ktoś to skupywał albo kradł, ktoś to potem przeinaczał, zdaje się, że właśnie kacyk miał pracownię tych wyrobów artystycznych, ale to mi się znów kłóci z wysyłaniem paczki do niego… Ktoś potem wyszukiwał osoby, udające się w wojaż. Przemieszane to było chyba, wszyscy robili wszystko, ale ktoś musiał organizować i czuwać nad całością. Kto? I po co kapitan lata za komodą? A najdziwniejsze jest jeszcze co innego…
Marek słuchał cierpliwie, niczym nie zdradzając swoich wrażeń.
– Co mianowicie? – spytał, kiedy urwałam, żeby mu się przyjrzeć podejrzliwie.
– Pozwolili mi się tego wszystkiego domyślać – mruknęłam po chwili. – Pułkownik nie jest ślepy, doskonale widział, że zgaduję, i w ogóle się tym nie przejmował. Nie zamknął mnie za brylanty. Pozwolił mi wykrywać we własnym zakresie rozmaite tajemnice służbowe. Co on w tym miał? To nie jest człowiek, który robi coś takiego bezmyślnie i w roztargnieniu, musiał mieć w tym jakiś cel, tylko jaki? Na razie widzę jeden…
– No? Jaki?
– Szef istnieje. Nie został złapany. I tym szefem jesteś ty. Wiedząc, że ci wszystko powiem, moim gadaniem usiłował cię zaniepokoić, z nadzieją, że popełnisz jakiś błąd. Tak się zawsze robi z wyjątkowo zatwardziałymi przestępcami, którym nie sposób nic udowodnić. Powinieneś popełnić ten błąd zaraz, mordując mnie, możliwe, że na to liczył. Nie wiem, gdzie jesteśmy, ale miejsce wydaje mi się całkiem niezłe i zupełnie nie rozumiem, dlaczego się ciebie nie boję. Gdzie jesteśmy?
– Zdaje się, że na Sadybie. Tu jest brama ogródków działkowych. Nic nie jeździ, możemy się zatrzymać.
Wykręciłam tyłem do bramy, wjechałam w jakieś zielsko i zatrzymałam samochód. Do głowy przychodziło mi coraz więcej. Marek słuchał moich rozważań z wyraźnym zainteresowaniem, prawdopodobnie widząc w nich upragniony symptom myślenia.
– Jednego wciąż nie pojmuję – ciągnęłam, mieszając nieco tematy. – Co z tą kontrolą celną, pijana miała być, czy co? W jaki sposób można było nie zwrócić uwagi na takie okropne pagaje?!
– To ci mogę wyjaśnić…
– Jak to?! Wiesz?
– Mniej więcej. Udało mi się tego domyślić. To nie, było przeznaczone do wysłania…
Jak zwykle przerwał na chwilę, po czym zaczął wyjaśniać. Rzecz okazała się nieopisanie skomplikowana.
Przedsiębiorstwo było nader rozgałęzione, a wszystkie zainteresowane osoby z żelazną konsekwencją stosowały zasady konspiracji, nie ujawniając jedna drugiej. Jeden z podrzędnych pomocników kacyka został spłoszony, ponieważ milicja zainteresowała się jego bratem, który rąbnął worek mąki z młyna państwowego. Pomocnikowi wbijano w łeb, że przy złocie trzeba przede wszystkim uzasadnić ciężar, chcąc się zatem czymprędzej pozbyć trefnego towaru, uzasadnił ów ciężar i nie najlepiej mu wyszło. Nie mając pojęcia o poczynaniach państwa Maciejaków, wypchnął paczkę normalną drogą, posługując się obcym chłopem jako posłańcem. Co do malowideł zaś nikt się ich jakością nie przejmował, bo nie takie bohomazy wywożą i wysyłają uczciwi ludzie w najlepszych intencjach. W tym wypadku miała to być pamiątka rodzinna dla kogoś, kto wyemigrował ze wsi jeszcze przed pierwszą wojną światową, zapewne nieletnim dziecięciem.
– No dobrze, ale ramy…? – spytałam w osłupieniu. – Kto widział takie ramy?!
– Oni mieli nawet list, w którym ów emigrant domagał się ram do obrazów z kamieni z pola jego przodków..
– Marmur, z pola…?!
– To była wieś pod Chęcinami, w pobliżu kamieniołomów…
Dobrą chwilę trwało, zanim pozbyłam się oszołomienia. Polka z paczką dla kacyka od początku do końca przechodziła ludzkie pojęcie.
– Skąd, na litość boską, to wszystko wiesz?!
– Skądś tam wiem, domyślam się, to łatwo było wydedukować…
Przyjrzałam mu się, wielce zdegustowana i oburzona. Łatwo wydedukować, rzeczywiście…
– Pewnie, a najłatwiejszy do odgadnięcia był ten worek mąki. Kradzież mąki z młyna ma zawsze takie skutki, wsio normalne. Ty mnie chyba do grobu wpędzisz… Słuchaj, a po co oni właściwie wymienili się na nas? Do czego im to było tak naprawdę potrzebne?
– Jak to, nie domyślasz się sama? Omal mnie nie zatchnęło.
– Słuchaj no, skarbie jedyny – powiedziałam złym głosem. – Gdyby to tak każdy wszystkiego się sam domyślał, na świecie nie byłoby tajemnic i niespodzianek. Zbędna byłaby wszelka informacja, podupadłaby prasa i radio. Przestań mnie denerwować! Owszem, domyślam się, oni też się domyślali, że gliny ich mają na oku i postanowili zniknąć w sposób niezauważalny. Proszę bardzo, tyle wiem! Ale po co?!
– Co, po co?
– Zniknąć! Po co?! Co chcieli zrobić przez ten czas, kiedy ich nie było, coś przecież chcieli, nikt już we mnie nie wmówi, że zamknęli się w leśniczówce i romansowali we troje! Zniknąwszy uprzednio, żeby nie gorszyć co młodszych milicjantów…!!!
– No nie, istotnie, niezupełnie o to im. chodziło… Jak ci się zdaje, no pomyśl, jaki mogli mieć cel?
Ze złości doznałam przypływu natchnienia.
– Wykopywali w lesie ukryte skarby – oświadczyłam z irytacją. – Spotykali się z przemytnikami na byle której granicy. Własnoręcznie w ukryciu malowali bohomazy. Zamordowali kogoś. Włamali się do muzeum. Nie wiem, co jeszcze. Załatwiali interesy.
– Owszem, bardzo blisko jesteś. Właśnie załatwiali interesy. Zastanów się, jeżeli mieli na oku jakieś transakcje, chcieli coś kupić, ewentualnie ukraść… Ewentualnie wymienić jakieś obrazy, oryginał na kopię, może w jakimś kościele albo coś w tym rodzaju…
– No tak, nie mogli tego zrobić, wiedząc, że są śledzeni. Dobrze, niech ci będzie, domyślam się, że dokonywali korzystnych zakupów, spokojnie i bez przeszkód. Rzeczywiście to było takie ważne i takie intratne, żeby aż wykombinować tę szopkę z zamianą?
– A jeżeli mieli napiętych kilka interesów? Jeżeli przez ostatnie miesiące ich działalność była utrudniona, jeżeli bali się milicji i nie mieli swobody i jeżeli nagromadziło im się tyle tego dobrego, że nie mogli znieść myśli o stracie…?
– Rozumiem, miliony leżą odłogiem i nie sposób ich dopaść. Jeżeli nawet coś kupią, nie przemycą tego, bo są pilnowani, nie zaniosą kacykowi, nic w ogóle nie zrobią. A nie mógł tych transakcji załatwiać kto inny? Musieli oni?
– Każdy liczył się z tym, że jest śledzony. Ktoś musiał mieć swobodę działania, no i właśnie oni ją zyskali. Dzięki temu mogli wreszcie, po miesiącach pertraktacji, zobaczyć się z różnymi osobami, odebrać od nich rozmaite cenne rzeczy, zwerbować nowych, nie podejrzanych ludzi, jadących za granice…
– A…! Ktokolwiek się z nimi zobaczył, już był trefny i kontrolowany?
– Właśnie. A im zależało na tym, żeby przepchnąć hurtem całą resztę mienia, bo zamierzali zlikwidować przedsiębiorstwo. Pojęcia nie masz, jacy byli ruchliwi, objechali całą Polskę…
– Musieli unikać hoteli i samolotów, żeby nie podawać nazwiska – zauważyłam. – Pewnie nocowali prywatnie. W Krakowie nabyli obrazek, w Poznaniu namówili kogoś, żeby zabrał do Paryża paczuszkę…
– Mniej więcej tak było. Tylko pomnóż to jeszcze przez dziesięć. No i rzecz najważniejsza, musieli się spotkać z tym kimś, kto pilnował reszty skarbów barona i to spotkać tak, żeby on sam nie podpadł. A zatem w tajemnicy.
– No to rzeczywiście nawet nieźle zgadłam. Za drugim razem chcieli robić to samo?
– A jak ci się zdaje?
– Osobiście jestem zdania, że raczej chcieli prysnąć. Odpracować jeszcze trochę i już nie wracać do domu, tylko zmyć się w siną dal. Ciągle pewni, że nikt się nimi nie zajmuje, a milicja siedzi w zaroślach i gapi się na fałszywego męża i fałszywą żonę. Tak było?
– No widzisz, jak to łatwo się domyślać, jak się człowiek przez chwilę zastanowi…
– Czekaj. Znów mi zaczyna nie pasować. Czy ja się dobrze domyślam, że ich komoda ma jakiś związek z mitycznym szefem?
– Możliwe, że dobrze.
– A mityczny szef ma związek z zaginionymi brylantami?
– Nie wiem, też możliwe.
– W takim razie coś tu jest bez sensu. Co ja w tym robię? Chyba, że to chodzi o ciebie. Jeżeli nie jesteś szefem, być może załatwiłeś wymianę brylantów. Przerażony ciążącym na mnie podejrzeniem, czym prędzej polecisz i przyznasz się, żeby mnie oczyścić. W każdą stronę wychodzi mi, że jesteś w to wszystko jakoś zamieszany i nie wiem, co ja tu mam stanowić, pułapkę, przynętę czy wyrzut sumienia.
– Może jeszcze coś innego? Na przykład doping.
– Jak to? Dla kogo?
– Dla ciebie. Doping do myślenia. Nie masz ochoty być podejrzana, zaczniesz się zastanawiać…
– I akurat dużo wymyślę, tyle, co kot napłakał. Tego, co do tej pory wymyśliłam, on jakoś pod uwagę nie bierze. Po jakiego diabła miałabym sama sobie podrzucać kluczyk do herbaty?
– Wyjęłaś go przecież i nikt go w tej herbacie nie widział.
– A, to dlatego kapitan tak się rozwścieczył?
– Możliwe…
– No dobrze, a włamywacz? Stali tam w końcu ludzie pod tym domem czy nie? Skoro stali, musieli go widzieć! Nie dość na tym, ten kluczyk do herbaty też musiał ktoś podrzucić, i to w ostatniej chwili, bo puszka była cały czas używana. Nie bez powodu kapitan zrobił mi awanturę za otwarte okno! Dlaczego nie było mowy o tym, czy ktoś przez to okno wlazł, czy nie? Przestali pilnować?
– Bardzo możliwe, że przestali. Nie o was przecież chodziło, tylko o prawdziwych Maciejaków.
– I to znaczy, że ja nie mam żadnego dowodu, że ktoś wlazł i podrzucił? I można mnie straszyć posądzeniami do upojenia?
– Owszem, można.
Zamilkłam na chwilę, starając się ochłonąć z wrażenia.
– No to ja się na to nie zgadzam – oświadczyłam stanowczo. – Wypraszam sobie. Zrób coś!
Marek zaczął się śmiać…
– No i sama popatrz, jak pięknie spełniłaś życzenie pułkownika, cały czas nie wiedząc, o co mu chodzi…
Wracając do miasta, pełna podejrzeń i wątpliwości, pełna żywej niechęci do wszelkich brylantów świata, ciężko urażona ustawicznym robieniem mnie w konia, powiedziałam:
– Jedźmy do tego Sopotu. Najlepiej jedźmy już pojutrze. Skoro pułkownik z takim zapałem udzielił mi zezwolenia, możliwe, że tam się coś przytrafi.
Do wypowiadania rozmaitych słów w złą godzinę zawsze byłam szczególnie utalentowana…