Przekopałam się przez najgorsze. Spędziłam na tym cały wieczór, pół nocy i poranek, z rozpędu popracowałam jeszcze trochę, w czasie obiadu wymyśliłam następne poprawki i późnym popołudniem straciłam wreszcie natchnienie. Postanowiłam zrobić przerwę, przyodziałam się w gumiaki i nadzwyczajnie zadowolona z życia porzuciłam warsztat pracy. Zostały mi już tylko drobiazgi, nie wymagające wielkiego wysiłku umysłowego.
Zamierzałam przelecieć się z Markiem po plaży. Z tego, co mówił przy obiedzie, wynikało, że o tej porze powinnam go znaleźć w hotelu, być może śpiącego. Wkroczyłam do Grandu i zaraz za drzwiami zamieniłam się w znieruchomiały słup.
Przez hol przechodziła wstrętna, odrażająca, piękna dziwa we własnej osobie. Nie zwróciła na mnie uwagi, opuściła właśnie salę restauracyjną i zaczęła wchodzić po schodach,
Była bez płaszcza, w ręku trzymała klucz i nie można było wątpić, że tutaj mieszka.
W środku skamieniało mi wszystko. Nie wiadomo, dlaczego w tym właśnie momencie przypomniałam sobie, jak jej na imię, przeczytałam to w spisie gości, czekając na rozmowę telefoniczną z Warszawą. Manuela… Też imię! Chociaż, trzeba przyznać, w tych czarnych włosach, w tym gładkim uczesaniu z kokiem, w tej kremowej twarzy było coś południowego… Na sweterku miała zawiązaną zieloną, jedwabną apaszkę i nagle sprecyzowało się samo moje niemiłe, niejasne skojarzenie. Jak grom z jasnego nieba spadło na mnie przypomnienie własnych wyobrażeń! Ależ oczywiście, tak właśnie, dokładnie tak powinna była wyglądać ta jego piękna żona, którą oczyma duszy ujrzałam w autobusie komunikacji miejskiej!!!
W mgnieniu oka wymyśliłam całą epopeję. Ona rzeczywiście jest jego żoną, aktualną, względnie byłą, raczej aktualną, on mnie kantuje niebotycznie, obydwoje ukrywają swój związek z podejrzanych pobudek, celem kantu jest coś, co ma związek ze mną… Brylanty pułkownika! Pardon, nie pułkownika, tylko państwa Maciejaków… Dla stu tysięcy dolarów opłaca im się robić ze mnie balona…
Jaki sens mogłoby mieć takie skomplikowane szachrajstwo, nie wymyśliłam, przypomniałam sobie bowiem, że ja tych brylantów przecież nie ukradłam, nie dysponuję nimi i ze mnie się ich nie wydoi. Zreflektowałam się nieco. Tak czy inaczej, nie mogłam stać w drzwiach Grand Hotelu do skończenia świata, zamierzałam również wejść na górę i nie było powodu, dla którego miałabym zrezygnować z zamiaru. Ruszyłam za nią, kiedy zbliżała się już do pierwszego piętra, czując się całkowicie wytrącona z równowagi i usiłując jakoś trzeźwo ustosunkować się do strasznego odkrycia. Ohydna harpia nie poszła wyżej, na pierwszym piętrze skręciła w korytarz na lewo, zajrzałam za nią, nie zauważyła mnie ani, dzięki gumiakom, nie usłyszała, dostrzegłam jeszcze, że otwiera sobie drzwi pokoju na końcu, tuż obok damskiej toalety.
Marek mieszkał piętro wyżej, dokładnie nad nią. Moim otumanionym wnętrzem wstrząsnęło następne odkrycie, niemniej okropne. Wynajął sobie pokój nie od strony morza, gdzie miałby ciszę doskonałą, tylko od strony ulicy, gdzie rozlegał się ów budzący go warkot, z pięknym widokiem akurat na parking…
Osobowość mam na szczęście elastyczną i skłonną do podziału na części. Jedna część ufnie przyjąwszy objawy jego uczuć, dała im wiarę i pławiła się w błogim rozanieleniu, druga zaś kategorycznie postanowiła podstępnie wykryć, co tu się właściwie dzieje. Żadnych pytań wprost, żadnych więcej awantur, żadnej podejrzliwości, wyśledzić, zbadać i sprawdzić we własnym zakresie, po cichu, metodami naukowymi…
Konieczność postarania się jeszcze i o część trzecią, która by koordynowała poczynanie tamtych dwóch, jakoś, niestety, przeoczyłam. Pierwsza zatem weszła w paradę drugiej i cokolwiek ją ogłupiła.
– Dlaczego nie wziąłeś sobie pokoju od tamtej strony? – spytałam wbrew pierwotnym postanowieniom. – Tam j jest ciszej.
– Nie było – odparł bez namysłu. – Wszystkie zajęte, z wyjątkiem apartamentów. Nie będę przecież mieszkał w salonach. Idziemy na ten spacer?
– Zaraz. Czekaj. Pod tobą mieszka ten cud natury. Ta… heroina romansu. Wiedziałeś o tym?
– A owszem, zauważyłem ją tu – odparł z najdoskonalszą obojętnością. – Pode mną? Na to nie zwróciłem uwagi. Jajko jej nie upadło, więc nie miałem co kopać…
– Nie kołuj mnie tu jajkiem, skarbie drogi. Sam widzisz, jak to wszystko wygląda. Tu pozory, tu zbiegi okoliczności, a razem dziwnie do siebie pasują. Bądź uprzejmy mnie uspokoić! Proszę bardzo, możesz na spacerze.
– Czy ty musisz być taka podejrzliwa? Może się uspokoisz, jeśli przysięgnę ci, że to wszystko razem to jest rzeczywiście jeden wielki, głupi zbieg okoliczności i nic więcej? Bo jest!
– Pewnie, że się uspokoję, jeśli przysięgniesz dostatecznie przekonywająco – odparłam już na korytarzu, bo ubrał się w mgnieniu oka i bez mała wywlókł mnie z pokoju. – Niczego bardziej nie pragnę niż zostać przekonana…
Sama już nie wiedziałam, co o tym myśleć. Niewierność mężczyzny się czuje. Dezorientowało mnie przeraźliwie to, że niejako widziałam ją na własne oczy, równocześnie nie czując. Jakiś okropny dziwoląg mi z tego wychodził i pojęcia nie miałam, co z takim głupim fantem zrobić.
Zbiegliśmy ze schodów, zwalniając przed osiągnięciem parteru, bo przed nami schodził jakiś facet, którego nie należało spychać z rozpędu. Marek oddał w recepcji klucz.
– Oglądałaś samochód? – przypomniał sobie nagle już w drzwiach. – Widziałem przez okno, że kręcił się tam jakiś chłopak. Nie wiem, czy czego nie zmalował.
Akurat miałam teraz w głowie samochód i dużo mnie obchodził chłopak! Stu chłopaków mogło mi w tej chwili dziurawić opony i zdrapywać lakier, wątpliwe jest, czy w ogóle bym to zauważyła. Spojrzałam w stronę parkingu z głęboką odrazą.
– Pewnie się teraz okaże, że masz pokój od tej strony specjalnie po to, żeby pilnować samochodu…
– Oczywiście, że po to! Popatrzę na wszelki wypadek, idź tędy, dogonię cię.
Schodząc powoli po schodach przy budynku, bliższych plaży, widziałam, jak zbiegł podjazdem na parking, wyprzedził schodzącego wolniej faceta, obejrzał samochód dookoła, zajrzał do środka i pomachał mi uspokajająco ręką. Dogonił mnie biegiem, przypadkiem zastawiłam mu drogę, po czym obydwoje wlecieliśmy do wielkiej kałuży, co mi odmieniło humor tak, jakby wpadanie w rzadkie błoto stanowiło najprzedniejszą rozrywkę i znakomity happy end romansowych perypetii. Wróciła mi pogoda usposobienia, a równocześnie owa przygłuszona druga część ocknęła się z letargu i w duszy odezwał mi się tajemniczy głos.
U normalnych ludzi coś takiego nosi nazwę intuicji, instynktu albo jasnowidzenia. U mnie stanowi luksusowy żer dla wyobraźni. Ni z tego, ni z owego nabrałam absolutnej pewności, że ów facet, który schodził po schodach i szedł podjazdem, wyszedł właśnie od dziwy, że Marek o tym wiedział i śpieszył się, żeby go obejrzeć, używając samochodu jako pretekstu. Dziwa ostatecznie może nie być jego żoną, ale interesuje go ponad wszystko w świecie. Jakim sposobem miałby wiedzieć, że jest u niej facet i że właśnie wychodzi, nie zastanawiałam się, moja wyobraźnia bowiem lekceważy sobie sens i logikę podsuwanych wizji.
Część pierwsza, ta błogo rozanielona, znów wzięła górę nad drugą, pełną podejrzeń, musiałam bowiem skończyć korektę i nie mogłam się zbytnio rozpraszać. Udało mi się utrzymać właściwe proporcje między sprzeczającymi się ze sobą częściami aż do popołudnia dnia następnego, do ostatniej strony maszynopisu. Wyczerpana nieco wysiłkami umysłowymi i niewyspaniem wsiadłam do samochodu i udałam się na pocztę, żeby do reszty mieć z głowy. Wyszedłszy z poczty, przeszłam piechotą na deptak, do księgarni, czytanie własnej twórczości budzi we mnie bowiem zazwyczaj namiętne pragnienie poczytania cudzej. Wychodząc z księgarni ujrzałam Marka z dziwa, idących w stronę poczty, i zamarłam na progu.
Dziwa zachowywała się skandalicznie. Obchodziła się z nim jak ze swoją własnością, kładła mu rączkę na rękawie, pociągała go ku wystawom, omal że nie turlała mu się łbem po łonie, lśniła uwodzicielskim, triumfującym blaskiem. On się temu poddawał z tą przedwojenną galanterią, robiącą wiadomo jakie wrażenie.
W mgnieniu oka trzasnęła mnie wielka cholera. Druga część energicznie wykopała z pola bitwy pierwszą. Wróciłam pod Grand Hotel i pchana nie wiadomo czym, z wściekłości niezdolna do myślenia, weszłam do recepcji, gdzie na moje pytanie odpowiedziano uprzejmie i wyczerpująco.
Wolne, pojedyncze pokoje od strony morza były przez cały czas. Od jesieni nie zabrakło ani razu, z wyjątkiem okresu zjazdu hodowców zwierząt futerkowych, czy czegoś takiego, przez dziesięć dni w styczniu. Teraz był maj. Zabraknie dopiero w połowie czerwca.
Wyraźnie uczułam lęgnące mi się wewnątrz jakieś komplikacje fizjologiczne. Przytomnie pomyślałam, że należy je opanować. Udałam się do własnego pokoju, zmieniłam pantofle na gumiaki, włożyłam na głowę szal i wyszłam na plażę. Tylko bezpośrednia bliskość morza mogła mi pozwolić odzyskać coś w rodzaju równowagi.
W pobliżu Gdyni morze odpracowało swoje o tyle, że udało mi się zacząć myśleć. Podstawową kwestię rozstrzygnęłam od razu. Tyle razy w życiu bywałam uwielbiana, kantowana i porzucana, tak różnych uczuć byłam przedmiotem i świadkiem, tyle razy analizowałam je sobie z zainteresowaniem, że doprawdy jakaś wiedza w tej dziedzinie musiała we mnie pozostać! Rzecz była niby jasna, ale tyłka pozornie. Z jednej strony wyraźnie porzucał mnie dla obrzydliwej wampirzycy, łżąc bez żadnego opamiętania, z drugiej jednakże równie wyraźnie zależało mu na mnie nadal, kto wie, czy nie coraz bardziej. Wydawało się to dość niepojęte. Wzięłam pod uwagę to jego wersalskie dobre wychowanie i złośliwość losu, dołożyłam nachalność dziwy i wyszło mi, że to ona zamówiła mu pokój z przeciwnej strony. Nie grało…
Zawróciłam w kierunku Sopotu. Pogoda się zepsuła, wzmógł się wicher, niebo zakryły czarne chmury, coś jakby mżyło i cała aura zrobiła się bardziej podobna do lutego niż do początków maja. Zmarzłam beznadziejnie. Dotarłam do Grandu w stanie, który kategorycznie wykluczał tak wzięcie do ust kolacji, jak i zmrużenie oka w nocy. Miałam dość tych kretyńskich rozważań, postanowiłam rozmówić się z nim natychmiast. Albo przełamie się i będzie dla niej nieuprzejmy, albo precz ze mną!
Na schodach Grand Hotelu uświadomiłam sobie, jak wyglądam. Rozczochrane kołtuny zwisały mi spod szala na twarz, nos lśnił czerwonym, rażącym w oczy blaskiem, gdzieniegdzie prawdopodobnie byłam sina albo zgoła zielona. Nie tak powinno się prezentować w czasie zasadniczej rozmowy z ukochanym mężczyzną! Grzebień i puderniczkę miałam przy sobie w torebce, mogłam bez przeszkód dokonać korekty urody. Bez namysłu skręciłam do damskiej toalety na pierwszym piętrze, nie zastanowiwszy się nawet, że mogłabym spotkać tę obmierzłą kreaturę.
Dzięki gumiakom poruszałam się bezszelestnie, w ogóle nie było mnie słychać. Toaleta była w stanie remontu, ale lustro wisiało. Z wściekłością zaczęłam rozszarpywać skłębiony kołtun na głowie, kiedy nagle dobiegły mnie jakieś dźwięki. Ludzkie głosy. Przez chwilę nie rozumiałam, skąd pochodzą i dlaczego je słyszę, w końcu Grand Hotel jest przedwojenny, doskonale izolowany akustycznie i znikąd nic nie powinno dobiegać. Poniechałam kołtuna, mimo woli zastanawiając się nad zjawiskiem, po czym nagle doznałam straszliwego wstrząsu. Poznałam głos Marka…!
I równocześnie pojęłam przyczynę. Rura kanalizacyjna była odkuta, płyta pilśniowa, izolująca ją od strony pokoju, częściowo wydłubana, ścianka na pół cegły za nią miała dziurę, przez którą dźwięki dobiegały wyraźnie. Za tą dziurą zaś, pamiętałam to, znajdował się pokój dziwy!
Zamarłam, schylona przy dziurce, z grzebieniem w kołtunach, z szaleństwem w duszy, a to coś, co eksplodowało mi wewnątrz, omal mnie z miejsca nie zadusiło.
Marek był u niej, jak byk. Rozmawiali chyba tuż przy tej ścianie, dokładnie na wysokości mojego ucha i znając umeblowanie pomieszczeń domyśliłam się, że siedzą na wersalce. Siedzą, chwała Bogu…!
– Dlaczego? – szeptała odrażająca harpia rozgorączkowanym głosem. – Dlaczego?… Wiem, domyślam się, narzucam ci się chyba…?
A jak ci się zdaje, ty nachalna ropucho? Pewnie, że mu się narzucasz…
– Nie wierzę, że mnie nie chcesz – szemrała kuszącym, namiętnym szeptem i omal nie wyrżnęłam łbem w tę rurę, bo w oczach mi się zaćmiło. – Czy mam jeszcze wyraźniej okazać, jak mi się podobasz?…
A jak mu niby okazała do tej pory…?!!!
Szeptała dalej uwodzicielsko, aż się niedobrze robiło, mizdrząc się w sposób całkowicie jednoznaczny, kamień by uległ i pomyślałam sobie, że jeśli szlag mnie tu trafi za chwilę, to śmierć, zważywszy miejsce, będę miała antyromantyczną. Ile czasu ona tak może, on już wie, już rozumie, wół by zrozumiał…
– Przestań! – powiedział nagle Marek dziwnym, zdenerwowanym głosem i aż podskoczyłam, zaplątując się włosami w jakiś zadzior wykutej w cegle bruzdy. Przez chwilę panowało tam niezrozumiałe milczenie. W gardle zaczai mnie dławić globus jak dynia.
Sądząc z dźwięków, bezczelna hetera zdenerwowała się i przeraziła.
– Dlaczego…? Boże! Co ci się stało? Co się stało, powiedz…!
Co mu się, o rany boskie, miało nagle stać?! Nie umarł przecież z wrażenia! Szarpie nim amok na tle dziwy i ukąsiły go wyrzuty sumienia…? Coś tam się działo, wyraźnie usłyszałam, jak skrzypnęły sprężyny wersalki, rzuciła się na niego chyba, nic innego…
– Daj spokój – powiedział nagle Marek posępnie, dramatycznie i grobowo. – Nie. Nie chciałem ci tego mówić, po co poruszać tę sprawę… To jest moja osobista tragedia…
Jaka znowu tragedia, do diabła?! Co to ma być, ta tragedia, ja czy co…?! Dziwa nie popuściła.
– Jaka tragedia? Jak to…,?! Nie, nie możesz teraz milczeć, musisz mi powiedzieć, musisz! Co to znaczy?!
Znów nastąpiła tam chwila straszliwego milczenia. Wstrzymałam oddech, wstrzymując także na razie pracę umysłu. -
– Mój stan zdrowia… – zaczął Marek cicho, z wahaniem, tonem, który pasował do niego jak pięść do nosa. – Widzisz, ja… Trudno, powinnaś to wiedzieć. Ja jestem impotentem. Od wielu lat…
Nie wiem, jak dziwa, ale ja zbaraniałam gruntownie. Impotentem…! Na litość boską…!!!
Albo ktoś z nas zwariował, on lub też ja, albo coś tu okropnie, przeraźliwie nie gra. Co mu do łba strzeliło, mówić taki idiotyzm…? Przez oszołomiony umysł przeleciało mi przypuszczenie, że może przeoczył fakt wyzdrowienia, potem zaś nagle pojęłam, że przecież coś w tym jest…
Dziwa wydała stłumiony okrzyk, następnie milczała chwilę, starając się zapewne ukryć rozczarowanie. Ze swej strony starałam się opanować chęć żywiołowej reakcji.
– No tak, teraz rozumiem… – powiedziała chłodno i nagle zmieniła ton. – Słuchaj… Nie, to potworne! Czy ty byłeś u lekarza? Próbowałeś się leczyć?
– Kiedyś… Potem zrezygnowałem. Nie wierzę w możliwość wyleczenia…
– Ależ, jak mogłeś…!?
Pokiwałam sobie głową, starannie uważając, żeby nie walnąć nią w rurę. Kretyństwo sytuacji przechodziło ludzkie pojęcie. Zrozumieć z tego nie mogłam nic kompletnie, jasne było, że nie chce tej harpii, ale to w takim razie po diabła się z nią zadaje?! Spodobała mu się z nagła rola łzawego idioty? Postanowił zrobić z niej konkursowego balona? Proszę bardzo, taką chęć z przyjemnością popieram, ale nie sposób przecież uwierzyć, że tylko o to mogło mu chodzić!
Harpia czyniła szaleńcze wysiłki, starając się przekonać go, że niesłusznie stracił nadzieje, i namówić na lekarza. Oświadczyła, że ma znajomości w tych sferach, jej ojciec jest lekarzem, znajdzie mu najlepszych specjalistów, w razie potrzeby wyśle za granicę, technika i medycyna poszły naprzód, mogą dokonać cudu!… Marek protestował coraz słabiej. Doszło w końcu do tego, że obiecał jej udać się na badania najpierw w Gdańsku, a potem w Warszawie. Zaczęło mnie ciekawić, jak też zamierza spełniać te obietnice…
Przy okazji dowiedziałam się paru drobnostek o sobie. Dziwa nie chciała być nietaktowna, ale interesowało ją, jak to w takim razie jest z tą panią, którą widziała przy jego boku naprzeciwko i jak też pani znosi ową impotencję. Sama byłam zaciekawiona. Okazało się, że jestem osobą niesłychanie uduchowioną, zgoła ciałem astralnym, z awersją do seksu i wcale mi na tym nie zależy. Dziwa pozwoliła sobie zaprezentować uprzejme politowanie, z którym dość chętnie się zgodziłam.
Zrezygnowałam z zaplanowanej zasadniczej rozmowy, opuściłam czarowne miejsce na pierwszy sygnał zakończenia jego wizyty, pognałam biegiem do swojego pokoju i dopiero teraz zaczęłam mieć o czym myśleć! Cała impreza zrobiła się do reszty niepojęta.
Jedno było pewne. Cokolwiek wymyślił, jakikolwiek miałby cel w kantowaniu tej dziwy, jakiekolwiek miałby zamiary, wszystko postanowił ukryć przede mną. Nie byłabym sobą, gdybym nie postanowiła z kolei stanąć na głowie w celu rozszyfrowania tajemnicy. On mnie jeszcze nie zna z mojej najgorszej strony…
Przyszedł po mnie i razem zeszliśmy na kolację. Dwie części mojej osobowości doszły wreszcie do porozumienia i przestały sobie wzajemnie przeszkadzać, podejmując działanie we właściwych chwilach.
– Skończyłaś korektę? – zainteresował się już przy stoliku.
– Jeszcze nie, ale prawie – odparłam bez namysłu. – Skończę jutro po południu. Potem postoję w ogonku na poczcie, do czego mi nie jesteś niezbędny. Możesz to przespać.
– Nie będę tego przesypiał. Przelecę się kawałek, nie czekaj na mnie z obiadem, w razie gdybym widział, że się spóźniam, zjem sobie coś po drodze.
– Plażą?
– Nie, lądem. Dlatego właśnie wybieram się, kiedy ty jesteś zajęta. Nie lubisz chodzić lądem.
Natychmiast wywnioskowałam z tego, że wybiera się gdzieś z dziwa. Nie podejrzewał mnie o łgarstwo, uwierzył, że jestem uwięziona do maszyny, miałam zatem wolną rękę. Nie wiedziałam, czy ta pijawka ma samochód, ale nie robiło mi to różnicy, czymkolwiek by jechali, zdecydowana byłam pojechać za nimi!
Ile wysiłku kosztowała mnie realizacja tej decyzji, tego ludzkie słowo nie opisze. Mój samochód odznaczał się cechą szczególną, po której łatwo go było poznać wśród całego stada jednakowych volkswagenów. Mianowicie w miejsce anteny posiadał starą, nieco zgiętą, zardzewiałą szpadę, która jako antena działała znakomicie, ale za to z daleka rzucała się w oczy. Należało ją wyjąć, co przedstawiało pewne trudności, zaklinowała się bowiem w uchwycie na mur. Na domiar złego pojazd stał na parkingu akurat przed jego oknem, gdzie szarpanie się z tym żelastwem było wykluczone. Odjechać tak zwyczajnie też nie mogłam, bo usłyszałby dźwięk silnika, a słuch miał czuły do obrzydliwości. Musiałam doczekać nocy i wybrać chwilę, w której zagłuszyłyby mnie inne samochody…
Wykonałam to wszystko. W dzikim napięciu pół godziny czatowałam na głośniejszy warkot, wydawało mi się, że czatuję pół roku, odjeżdżałam z otwartymi drzwiczkami, bojąc się nimi trzaskać i trzymając je ręką, w odludnym miejscu przez godzinę w pocie czoła wydłubywałam broń z uchwytu, rozglądając się, czy nie ujrzę gdzieś jakichś chuliganów, którzy załatwiają takie rzeczy jednym gestem. Doprawdy nie wiem, jakim cudem im się udaje… Wracałam wśród podobnych, skomplikowanych sztuk. Wydłubaną szpadę zostawiłam na dawnym miejscu, zamierzając wyjąć ją dopiero w czasie czynności śledczych, przećwiczyłam wyjmowanie i wkładanie w czasie jazdy i razem wziąwszy spędziłam upiornie pracowitą noc.
Potem zaś spędziłam upiornie pracowity poranek. Czegokolwiek Marek mógłby się po mnie spodziewać, to z pewnością nie tego, żebym dobrowolnie wstała o siódmej rano. Wobec tego wstałam. Śniadanie jadłam w oknie. O mało się nie udławiłam, widząc, że wychodzi razem z dziwa. Moje przewidywania okazały się słuszne, spacer lądem, rzeczywiście…!
Miała samochód, zielonego peugeota. Zdążyłam wystartować za nią, kiedy jeszcze była widoczna w perspektywie ulicy. Skierowała się w stronę Gdańska.
Czarowne, przedpołudniowe godziny spędziłam w charakterze psa gończego, ganiając po Trójmieście zielonego peugeota. Rezultat byt przedziwny. W nie znanej mi gdyńskiej dzielnicy willowej niezbicie stwierdziłam, że ich celem była wizyta w budynku, na którym wisiała jak byk tabliczka lekarza odpowiedniej specjalności!
Za skarby świata nadal nie mogłam nic zrozumieć. On rzeczywiście postanowił się leczyć, z czego, na Boga…?! Jeżeli będzie kontynuował ten proceder w Warszawie, uwierzę, że ktoś z nas dostał pomieszania zmysłów. Zainteresowało mnie, co zrobi od jutra, odespał swoje, korektę skończyłam, znów mamy czas dla siebie, jakim sposobem podzieli się pomiędzy dziwę i mnie tak, żeby nie zwiększać podejrzeń? Co wymyśli?
W drodze powrotnej spadł na mnie ekstra kłopot. Jechali wprost do Sopotu i nie miałam żadnego sposobu wyprzedzić ich na tej jedynej, rozpaczliwie prostej drodze, a jasne było, że przyjechawszy na miejsce, Marek musi ujrzeć mój samochód stojący spokojnie na parkingu, w dodatku z anteną. Dręczyłam się tym przez cały czas jazdy, w ostateczności zdecydowana zełgać, że byłam na poczcie, aż przyszedł mi z pomocą przypadek. Dziwa parkowała po drugiej stronie Grandu, skręciła wcześniej niż ja, zasłoniły mnie przed nią murki podjazdu, wykorzystałam tę chwilę, rozpędziłam przechodniów na chodniku, omal nie wpadłam na wyjeżdżający samochód, którego kierowca gwałtownie popukał się palcem w czoło, omal nie wydłubałam sobie oka przeklętą szpadą i zdążyłam nawet wyskoczyć i ukryć się za budką z lodami. Kiedy wchodzili do hotelu, volkswagen stał pusty, z anteną, na poprzednim miejscu. Następnie spędziłam w damskiej toalecie dobre pół godziny, gorzko żałując, że nie zabrałam czegoś do czytania, i melancholijnie porównując powszechne wyobrażenia o romantycznym weekendzie ze stanem faktycznym. Jeszcze jak świat światem nie słyszano, żeby ktoś przesiedział swój romans w damskiej toalecie, a wyraźnie zanosi się na to, że ta właśnie rozrywka będzie moim udziałem przez większą część czasu…
Dziwę słychać było w pokoju, robiła coś cichego, czego nie umiałam określić, niekiedy szeleściła jakby papierami, niekiedy czymś pstrykała. Po nieskończenie długich wiekach wykręciła numer telefonu. Ten dźwięk rozszyfrowałam.
– Jesteś gotów? – spytała słodko. – To przyjdź tutaj, ja czekam.
Czekałam również, czując, jak mi się wszystko w środku kotłuje. Wstrętna klempa, amanta sobie znalazła… Po chwili usłyszałam Marka, po czym znów dziwę.
– Napisałam do ojca – rzekła syrenim głosem, szeleszcząc papierami. – Weźmiesz to ze sobą, czekaj, przeczytam ci…
Z obrzydzeniem wysłuchałam gwałtownych próśb, ażeby tatuś zajął się oddawcą pisma wyjątkowo gorliwie, w razie potrzeby wysyłając go do Szwecji. Zainteresowało mnie, czy Marek posunie symulację aż do zagranicznego wojażu. Sądząc z odgłosów, przyjął dzieło i schował kopertę. Obrzydła upiorzyca, radosna jak prosię w deszcz, wetknęła mu aparat fotograficzny, ględząc coś o zdjęciach, które ma zrobić dla tatusia. Tatuś jest opętany manią fotograficzną i kolekcjonuje pejzaże, szczególnie nadmorskie.
Wyszłam z hotelu w dość dużej odległości za nimi. Udali się w stronę Gdyni plażą, udałam się zatem w tę samą stronę lasem. Powinszowałam sobie zabrania gumiaków. Harpia w szampańskim humorze miotała się po plaży tam i z powrotem we wdzięcznych podskokach rozbrykanej sarenki, wierzgała nóżką w wodzie i uciekała przed falą. Nie odrywałam od niej zachłannego oka, z nadzieją, że wreszcie pośliznie się na którejś meduzie albo na rybich flakach. Doprawdy, niewielu rzeczy pragnęłam goręcej. Co parę metrów kazała sobie robić podobizny na tle wszystkiego, co się napatoczyło po drodze.
Gdyby nie najgłębsze, granitowe przekonanie, że jestem właśnie świadkiem rozwoju jakiejś niesłychanie tajemniczej, dziwnej i niepojętej akcji, oglądane sceny znaczą zupełnie co innego, niż się wydaje, bez wątpienia w tym nadmorskim lasku trafiłaby mnie apopleksja. Marek cierpliwie podążał za tą zwyrodniałą bajaderą, z podziwu godną zręcznością unikając ataków jej czułości. Odrobinę mnie to pocieszało.
Dowlokła go aż do miejsca, gdzie konfiguracja terenu tworzyła coś w rodzaju cypelka. Wlazła na pochyłą, spróchniałą wierzbę, rosnącą nad potoczkiem, upozowała się do fotografii, wlazła wyżej, zlazła niżej, wiła się po tym pniu jak znerwicowany padalec. Następnie przeniosła się w głąb jaru, którym płynął potoczek, przybierając na górkach i w dołkach coraz, bardziej wymyślne pozy. Ze swego miejsca w zaroślach słyszałam protesty Marka, który twierdził, że w jarze jest za ciemno i zdjęcia nie wyjdą. Wiedziona zapewne małpią złośliwością uparła się odbyć powrotną drogę lasem, co zmusiło mnie do przeczekiwania w grząskim błocie i mokrych zaroślach. Musiałam puścić ich do przodu.
Dalsza obserwacja nasunęła mi mniemanie, że zaistniał ogólny melanż. Poświęciłam się pilnowaniu Marka, Marek zaś najwyraźniej w świecie pilnował dziwy. Obiad zjadłam samotnie, przy kolacji zaś ukochany mężczyzna, wielce zmartwiony, powiadomił mnie o swoich zamiarach. Chciałby mianowicie oddalić się na kilka dni i nie wie, jak ja to przyjmę. Wypadło mu niespodziewanie, w Szczecinie ma się odbyć taka nieduża narada dziennikarzy, w której powinien uczestniczyć; niech ja mu to przebaczę, potem wróci, niech więc poczekam, klimat w Sopocie świetnie mi robi… Nie uwierzyłam ani w Szczecin, ani w dziennikarzy i od razu przeraziła mnie myśl, ile roboty będę miała ze śledzeniem go po całym kraju.
– Odwiozę cię na pociąg – zaproponowałam podstępnie, wyraziwszy zgodę na wszelkie jego plany.
– Wykluczone. Mam pociąg o szóstej rano.
– No to tym bardziej…!
– Mowy nie ma! Nic będziesz o takiej porze niepotrzebnie wstawała. Co ty sobie wyobrażasz, że ja nie dojdę do dworca piechotą? Nie mam przecież bagażu, zwolnię pokój i rzeczy zostawię u ciebie. Załatwię to zaraz po kolacji.
Nie zamierzałam upierać się przy swoim. Uczyniłam wysiłek umysłowy, w wyniku którego z łatwością osiągnęłam cel. Przeczekałam nazajutrz, aż Marek wyszedł, ubrałam się bez zbytniego pośpiechu, wsiadłam do samochodu i spokojnie pojechałam wprost na lotnisko. Przybył tam w jakieś pół godziny po mnie i akurat zdążył na samolot do Warszawy.
Potwierdzenie moich podejrzeń dobiło mnie ostatecznie. Cóż. za przedziwna jakaś tajemnica mogła go wpędzić w tę manię leczenia?! Udał się do Warszawy z listem polecającym od dziwy do lekarza w takim pośpiechu, jakby wyimaginowana dolegliwość groziła wszystkim natychmiastową katastrofą. Zaraźliwe to ma być czy jak…? Z punktu widzenia dziwy rzecz można było sobie wytłumaczyć, wpadł w nieopanowany szał uczuć do niej i zapragnął dać im wyraz, zanim ona się rozmyśli. Natchniony przez nią nadzieją, zaczął się dziko śpieszyć. Z mojego punktu widzenia nie było w tym sensu za grosz.
Wróciłam do Sopotu, po drodze analizując sobie sytuację. Nie ulegało wątpliwości, że kantował nas obie. Do Grandu przeniósł się nie z żadnej bezsenności, tylko dla tej hetery. Gdyby ją potem zwyczajnie poderwał, wszystko byłoby dobrze, to znaczy wcale nie byłoby dobrze, ale byłoby proste i jasne. On jednakże w miejsce romansowej rozrywki wykombinował łgarstwo, które ją całkowicie wyklucza. Musi zatem mieć na myśli coś zupełnie innego. Po jaką cholerę lata po lekarzach…?
Przyszło mi do głowy, że wcale nie dziwa go interesuje, tylko właśnie owi lekarze, i wybrał sobie taką osobliwą drogę dotarcia do nich. Co może tkwić w lekarzach…? I dlaczego ja nie mogę o tym wiedzieć…? Pomyślałam, że w sprawę, być może, wmieszany jest pułkownik, że sekret przede mną bierze się z posądzania mnie o rąbnięcie idiotycznych brylantów, że ktoś połknął te brylanty i jakiś chirurg wydobył je z niego drogą operacji, teraz zaś należy wydobyć je z chirurga, że w tym celu Marek udał się do Warszawy, podstępnie pozbywając się mnie, i że w ogóle specjalnie po to przyjechał ze mną do Sopotu. Żeby mnie usunąć z Warszawy.
Siedziałam w samochodzie na parkingu przed Grandem, dochodząc stopniowo do coraz to celniejszych hipotez. W chwili, kiedy skłaniałam się ku przypuszczeniom, że dziwa również, inną drogą, udała się do stolicy, ujrzałam ją wychodzącą z hotelu. Jasną jest rzeczą, że ruszyłam za nią bez chwili namysłu.
Jako śledzony obiekt była mało atrakcyjna. Poszła do zakładu fotograficznego na tej samej ulicy i odebrała wywołane odbitki, co udało mi się dojrzeć przez szybę. Wróciła do hotelu. Następnie wyszła znowu i udała się na pocztę. Nadała list. Ekspres. Wróciła. Przemeblowałam sobie pokój, żeby móc siedzieć przy stole, nie tracąc z oczu wejścia do Grandu.
Nazajutrz zaczęłam tracić do niej cierpliwość. Czy ta kretynka po to przyjechała nad morze, żeby tkwić murem w hotelowym pokoju z widokiem na parking? l ja mam przez nią pędzić taki sam kretyński tryb życia?
Przez, dwa dni wyszła na świeże powietrze tylko raz, znów na pocztę, gdzie odebrała jakąś depeszę na poste restante. Zirytowało mnie to ostatecznie, pomyślałam, że chyba teraz posiedzi w pokoju całą dobę bez przerwy, i wybrałam się na spacer plażą.
Lazłam powoli w kierunku Gdyni, nie rozglądając się dokoła i w zamyśleniu patrząc pod nogi. Uświadomiłam sobie, że w nocy był chyba sztorm, bo świeży ślad fali znajdował się daleko na piasku. Skręciłam ku temu śladowi z cichą nadzieją znalezienia okruchów bursztynu, ludzi bowiem o tej porze i przy pochmurnej pogodzie chodziło tędy niewiele, ci zaś, którzy chodzili, mogli trochę niedowidzieć. Z niesmakiem i urazą przyjrzałam się zbyt licznym jak na moje nadzieje odciskom stóp wśród wysychającego morszczynu i szłam pomiędzy nimi, ciągle wierząc, że przebywali tu sami ślepi.
Nagle doznałam wrażenia, że w oko wpadło mi coś znajomego albo też coś, na co powinnam była zwrócić uwagę. Wrażenie było tak silne, że zatrzymałam się, usiłując odgadnąć, co też to mogło być. Obejrzałam się, spojrzałam pod nogi, błysnęła mi myśl, że pewnie dostrzegłam kawałek bursztynu, czego nie uświadomiłam sobie od razu, wróciłam więc kilka kroków i rozejrzałam się uważniej. Żadnego bursztynu nie było, za to na piasku, wśród śmieci, widniał odciśnięty porządnie ślad obcasa.
Znałam ten ślad doskonale. Obcas należał do męskiego gumiaka z prawej nogi i był wygryziony w sposób bardzo charakterystyczny, mianowicie jeden narożnik miał półkoliście odcięty. Przy mnie Marek wlazł na jakiś gwóźdź, sterczący z desek obok zejścia na plażę i w moich oczach ładnie wyciął naderwany tym gwoździem kawałek. Na wilgotnym piasku obcas odcisnął się z nadzwyczajną dokładnością.
Stałam nad śladem wpatrzona weń jak sroka w gnat i usiłowałam zrozumieć, co to znaczy. Gumiaków Marek u mnie w pokoju nie zostawił, zabrał je do tego zełganego Szczecina. Chodziliśmy tędy milion razy, ale niemożliwe przecież, żeby ślad został nienaruszony tyle czasu, co najmniej trzy doby… Ludzie też chodzili, poza tym w nocy był sztorm…
Od wniosków zrobiło mi się gorąco. W nocy był sztorm, ślady pochodzą z dzisiejszego poranka, on musi być gdzieś tu! Wcale nie siedzi w Warszawie, jest w Sopocie, peta się po plaży, ukrywa się przede mną, diabli wiedzą gdzie i diabli wiedzą dlaczego, na litość boską, co w tym jest…?! Nie wierzę w istnienie dwóch prawych, męskich obcasów, identycznie uszkodzonych!
Przypomniałam sobie Karola Maya. Zawsze miałam entuzjastyczny stosunek do zabawy w Indian. W dzieciństwie przeżywałam emocje na dzikich preriach, rozciągających się nad rzeczką za rzeźnią miejską, własnoręcznie zrobiłam sobie łuk, z którego strzały doskonale zaczepiały się w firankach, i miałam pióropusz z indyczych piór, który z niezbadanych przyczyn do obłędnej paniki doprowadzał kota. Badałam wnikliwie ślady stóp i nawet udawało mi się odróżnić ludzką nogę od krowiego kopyta. Przywołałam teraz na pamięć całą wiedzę w tej dziedzinie.
Śladów wygryzionego obcasa znajdowało się tam więcej, acz nie tak wyraźnych jak ten pierwszy. Dostrzegłam kilka, prowadziły w kierunku Gdyni, a potem gdzieś nikły. Bliżej morza nie było ich widać, musiały zatem oddalić się w stronę lądu. Przestałam gapić się pod nogi i spojrzałam przed siebie.
Na skraju lasu stała szopa, ściśle biorąc kiosk, prawdopodobnie czynny w lecie, obecnie na głucho zabity deskami. Zbliżywszy się do niego, znalazłam jeszcze jeden ślad. Piasek był tu mało zdeptany, ale sypki, trudno w nim było coś wyodrębnić, obeszłam szopę dokoła i po drugiej stronie, bliżej lasu, ujrzałam jeszcze kilka wygryzionych obcasów. Grunt był tu nieco twardszy, ślady odcisnęły się wyraźniej i wydały mi się niejako dwukierunkowe. Prowadziły do lasu i z lasu. Ślad z lasu był późniejszy, nakładał się w jednym miejscu na ten drugi. Poszedł i wrócił. Święci patroni, cóż to znaczy…?!!!
Zajrzałam do szopy przez szparę między deskami, nie wiadomo po co, bo trudno było sobie wyobrazić, że Marek porzucił pokój w hotelu, porzucił pokój w Zaiksie, porzucił luksusy i ukochaną kobietę po to, zęby zamieszkać w opuszczonej psiej budzie na plaży. Chyba że dojadły mu już nieznośnie te baby, dziwa i ja, i zapragnął wreszcie samotności i świętego spokoju… W szopie było ciemno jak we wnętrznościach Murzyna i nie zobaczyłam kompletnie nic.
Duch Karola Maya latał nade mną nadal. Spłoszona, zdenerwowana i szaleńczo przejęta, pomyślałam, że jeśli ja odkryłam ślady Marka, on niewątpliwie odkryje moje. Obmywał z błota moje gumiaki dziesiątki razy, przysięgnę, że zapamiętał każdy szczegół ich zelówek! Poweźmie podejrzenia i nie wiadomo, co zrobi, nie mogę do tego dopuścić…
Produkując z dość dużym wysiłkiem potężną miotłę, posępnie stwierdziłam, że ten cały łańcuch dziwacznych afer, i których od kilku tygodni nie mogę się wyplątać, staje się coraz bardziej męczący i coraz więcej ode mnie wymaga. Epokowy romans pana Palanowskicgo z Basieńką przeistoczył się w działalność przestępczą, natomiast mój prywatny romans wszechczasów przybiera oblicze nader oryginalne i raczej nietypowe. Bóg raczy wiedzieć, w co się przeistoczy…
Miotła wyszła mi nawet nieźle, rozejrzałam się, czy nikt nie widzi, po czym z największą starannością zamiotłam bez mała pół plaży, ze szczególnym uwzględnieniem okolic szopy. Wróciłam wodą po kostki, a zużyte rękodzieło wyrzuciłam do kosza na śmieci koło Grand Hotelu.
Cała impreza przybrała charakter w najwyższym stopniu zagadkowy. Dopuściłam możliwość, że Marek ukrywa się nie tyle przede mną, ile przed dziwą, która natrętnie wymusza na nim kuracje. Może boi się zastrzyków, a może tatuś-lekarz wyprowadził ją z błędu co do stanu jego zdrowia i teraz nic mu już innego nie pozostaje, jeśli nie chce narazić się na straszne następstwa, jak zejść jej z oczu. Oderwać się od niej całkowicie najwidoczniej nie może i śledzi ją, sam kryjąc się w cieniu. Dziwa po całych dniach absolutnie nic nie robi, kto wie wszakże, czy nic rekompensuje sobie tego nieróbstwa nocą. Wygląda na to, że powinnam przestawić się na nocny tryb życia…
W nocy wstrętna wydra okazała się równie nieruchawa jak w dzień. Zaparłam się zadnimi łapami, że teraz już nic nie przepuszczę, dosyć tego, raz wreszcie chcę widzieć na własne oczy i wiedzieć na pewno, a nie pozostawać przy domysłach, dedukcjach i wnioskach. Domyślić się, o co tu chodzi, zupełnie nie byłam w stanie. Zalęgło się we mnie przypuszczenie, że od początku służyłam wyłącznie za parawan, przyjechał tu nie dla mnie, tylko dla uprawiania tych dziwnych sztuk, ściśle związanych z podejrzaną heterą. Znów blondyn, oczywiście, z blondynem musi mi się przytrafić jakieś kretyństwo nie z tej ziemi. A tak porządnie wyglądał w tym autobusie… Jakiekolwiek jednakże były jego zamysły i cele, ja je muszę odkryć, bo inaczej szlag mnie trafi!
Plażę, Grand Hotel i psią szopę wizytowałam o najrozmaitszych porach dnia i nocy. Stwierdziłam istnienie wokół budy świeżych śladów wygryzionego obcasa. Wschód słońca zastał mnie w pobliżu wierzby na cypelku, dokąd dotarłam, zbierając przy okazji okruchy bursztynu. W zaroślach obok wierzby rosły żółte kwiatki, przypomniało mi się, że lubię kwiatki, ruszyłam w tamtą stronę, żeby je zerwać, schyliłam się i nagle pośród nich ujrzałam znajome ślady!
Był tu w nocy. Wcale nie śledził wampirzycy, tylko błąkał się dookoła wierzby. Co tu robił, u diabła, złe w niego wstąpiło czy jak? Trzeba było też tu przyjść, niepotrzebnie pilnowałam Grand Hotelu.
Niezadowolona z siebie, pełna rozterki, zdezorientowana, narwałam tych kwiatków i wróciłam pod hotel akurat w chwili, kiedy harpia wyjeżdżała samochodem. Kluczyki od swojego, jak zwykle, miałam przy sobie. Zdążyłam wystartować za nią, posępnie wściekła, zdecydowana na wszystko, ogłupiała nadmiarem niejasności i przygnębiona własną nieudolnością śledczą.
W połowic drogi pomiędzy Gdańskiem a Elblągiem, na szosie do Warszawy, oprzytomniałam nieco, zreflektowałam się, zostawiłam ją i zawróciłam. Najwyraźniej w świecie jechała do Warszawy, byłoby beznadziejnym idiotyzmem znaleźć się tam nagle w starym płaszczu, gumiakach i bez kluczy od mieszkania, a za to z bukiecikiem przywiędłych, żółtych kwiatków. Jeśli oddala się definitywnie, niech ją diabli wezmą, nie o nią mi w końcu chodzi, tylko o Marka, którego niepojęte poczynania muszę wreszcie rozszyfrować.
Późnym wieczorem ulokowałam się w pobliżu szopy. Księżyc rósł, zbliżając się do pełni, wypogodziło się, jasno było jak w dzień i siedząc w głębokim cieniu miałam doskonały widok poprzez gałęzie na całą plażę. Postanowiłam czekać. Nie wiadomo dokładnie, czego się spodziewałam, w każdym razie z pewnością nie tego, co nastąpiło.
Tkwiłam w tych zaroślach upiornie długo. Na plaży nie było żywego ducha, wokół szopy panowała cisza i całkowity spokój, nic nie drgnęło, nic się nie poruszyło. Zmarzłam, zdrętwiałam, wilgoć przeniknęła mnie na wylot. Zaczęłam, się wahać, czy istotnie takie spędzenie nocy ma swój głębszy sens i czy jedynym jej rezultatem nie pozostanie reumatyzm. W chwili, kiedy zdecydowałam się jednak wracać i trzymając się pnia odzyskiwałam władzę w nogach, usłyszałam zbliżający się cichy warkot. Poniechałam gimnastyki i zamarłam w bezruchu.
Leśną drogą, będącą raczej aleją parkową od biedy nadającą się do jazdy, powoli przejechał jakiś samochód. Nie rozpoznałam go zarówno na skutek odległości, jak i dlatego, że w głębi lasu było znacznie ciemniej niż na plaży, poza tym zasłaniały mi go gałęzie i widziałam tylko jego światła. Był jednakże jedynym elementem ruchomym i jechał w kierunku wierzby, postanowiłam zatem iść za nim. Na wszelki wypadek…
Dogoniłam go przy jarze w chwili, kiedy zawracał. Droga kończyła się mostkiem nad odnogą potoczku, przed mostkiem znajdowało się coś w rodzaju małej polanki z ławeczką i na upartego można było tam manewrować. Samochód porykiwał cicho silnikiem, usiłując zmieścić się obok drzewka, nie urywając sobie zderzaka. O mało trupem nie padłam, rozpoznawszy peugeota dziwy!
W pierwszej chwili byłam święcie przekonana, że jakimś cudem się rozdwoił, względnie że mam halucynacje. Oprzytomniawszy, pojęłam, że od rana do tej pory mogła trzy razy dojechać do Warszawy i wrócić. Samochód był równomiernie zakurzony, co wskazywało na długą jazdę przy ładnej pogodzie. Zrobiła sobie wycieczkę, mało jej było tych siedmiuset kilometrów, więc pojechała jeszcze kawałek dalej, tutaj do wierzby…
Udało jej się wreszcie zawrócić, tyłem podjechała aż do mostku, nie miała reflektora świecącego wstecz i nabrałam nadziei, że wjedzie na te spróchniałe deski, po czym peugeot zakończy swoją karierę wśród efektownego trzasku. Nie sprawiła mi jednakże tej przyjemności, zatrzymała się, wysiadła i poszła na spacer w stronę wierzby.
Teraz czekałam z kolei pojawienia się Marka. Wyglądało na to, że wspólnie uprawiają tu pląsy przy świetle księżyca, depcząc żółte kwiatki, ewentualnie zbierają może rośliny lecznicze lub też badają życie sów. Wszystko inne mogli spokojnie robić w pomieszczeniach zamkniętych, w hotelowych pokojach albo w lokalach publicznych i wierzba do niczego nic byłaby im potrzebna. Cokolwiek by w każdym razie czynili, obejrzawszy to, być może zacznę coś rozumieć.
Nic się nie działo. Hetera siedziała na pniu wierzby i paliła papierosa za papierosem, ja zaś w mokrych zaroślach klęłam ją w żywe kamienie. Posiedziałyśmy tak obie dobre pół godziny, Marek się nie zjawił, sylfida wstała z pnia, wyrzuciła papierosa, wsiadła do samochodu i odjechała z powrotem. Albo coś nie wyszło, albo też zażywała świeżego powietrza akurat w tym miejscu przez czystą złośliwość.
Upolowanie Marka wydawało się zgoła niemożliwe. Ze zdenerwowania wstałam przerażająco wcześnie i jeszcze przed śniadaniem poleciałam oglądać ślady. Wokół szopy znalazłam kilka nowych, udałam się dalej i poszukałam przy wierzbie. Żółte kwiatki były mi drogowskazem.
Przy samej wierzbie wygryzionego obcasa nie dostrzegłam, wśród kwiatków natomiast, w zaroślach, występował gęsto. Wywnioskowałam z tego, że Marek, tak samo jak ja, tkwił w krzakach, przyglądając się dziwie, upozowanej na pniu. Co za sens to miało? Malował jej portret…? Z rozpaczy węszyłam bez mała nosem przy ziemi, usiłując wydedukować z tego coś więcej, aż nagle znów doznałam wrażenia, że widzę coś znajomego.
W alejce było błoto i mech, w lesie mech i trawa, pod wierzbą sypki piasek. Między kwiatkami trafiały się gdzieniegdzie kawałki twardego, wilgotnego gruntu, między mostkiem a plażą natomiast było samo błoto. Wpatrywałam się w ten urozmaicony teren, nic mogąc zrozumieć, co też takiego mogło mi wpaść w oko, bo przecież nie wygryziony obcas, do którego już się przyzwyczaiłam. Badałam wzrokiem kawałek po kawałku, aż wreszcie pojęłam i wręcz zabrakło mi tchu.
W błocie tkwił płaski, duży kamień, odrobinę wystający i zadziwiająco czysty. Na tym kamieniu, wyraźnie i dokładnie, odciśnięty był ślad zelówki, uprzednio średnio zabłoconej. Czarny, jeszcze nieco wilgotny ślad, zaczynający już wysychać… Oczyma duszy ujrzałam arkusz białego brystolu na stole i odciśnięty na nim identyczny ślad, nieco jaśniejszy, bardziej szary, ale tak samo wyraźny…
Nic wierząc własnym oczom przykucnęłam przy kamieniu i obejrzałam ślad z bliska, z nadzwyczajną dokładnością. Nie było miejsca na wątpliwości, dostateczną ilość razy własnoręcznie rysowałam ten wzorek, zamazując go na czarno, żeby teraz mieć pewność. To była zelówka włamywacza, tego samego, który wdarł się do piwnicy państwa Maciejaków!
Śniadanie mi wystygło, bo dość dużo czasu spędziłam przy płaskim kamieniu, usiłując w jakiś sposób przenieść ślad na coś, co mogłabym zabrać ze sobą. Kamień był wielki i nie dał się wydłubać. Tkaniny męża poszły już w świat, miałam olbrzymie szansę spotkać własny wzór w byle którym sklepie GS-u w okolicach Trójmiasta. Za wszelką cenę chciałam porównać ślad na kamieniu z zelówką na wzorze, żeby ostatecznie pozbyć się niewiary w swoją pamięć wzrokową.
Dokonałam w końcu zamierzonego dzieła, posługując się wypalonymi zapałkami i opakowaniem od papierosów, po południu zaś cała rzecz była załatwiona. Nie musiałam nawet kupować tej tafty, porównałam sobie w sklepie. Bezwzględnie był to ten sam wzór!
Nadeszła chwila, kiedy należało posłużyć się z kolei umysłem. Ślad włamywacza to już było coś! Głupawa afera państwa Maciejaków wlokła się za mną aż do Sopotu, a duch pana Palanowskiego straszył pod wierzbą. Wydawało się to nawet dość logiczne, w Warszawie kogoś tam nie złapano, zaginęły brylanty, pułkownik popędził mi kota, zażądałam od Marka, żeby coś z tym fantem zrobił, Marek jest tu, pilnuje dziwy, dziwa pilnuje wierzby, w okolicach wierzby zaś lata włamywacz, który miał wszelkie szansę zawładnąć brylantami. Koło się zamknęło. Możliwe, że to na niego właśnie czekała wieczorem na pochyłym pniu…
Trzymanie tego wszystkiego w tajemnicy przede mną również można było na upartego uzasadnić. Nie wiadomo, co się może zdarzyć, nie daj Boże brylanty zginą ponownie, względnie zginie coś innego, mnie już w tym nie ma, nic nie wiem, stoję na uboczu w charakterze tępego tumana i o nic mnie posądzać nie można. Nikt mnie w nic nie wrobi. Owszem, takie tłumaczenie miało pewien sens, mnie jednakże zupełnie nic przemawiało do przekonania. Pomijając już inne drobnostki i tak się sama wplątałam tropiąc Marka, pilnując dziwy i plącząc się wokół podejrzanego drzewa. Tym bardziej można było posądzać mnie o najgorsze. Gdybym zaś została przez niego uprzedzona, że mam się trzymać z daleka i czekać cierpliwie, czekałabym cierpliwie, nie zbliżając się do niepożądanych miejsc i niepewnych jednostek.
W trakcie dalszych czynności śledczych, od których w tej sytuacji nie powstrzymałaby mnie żadna ludzka siła, przyszło mi do głowy jeszcze parę rzeczy. Mógł to być istotnie zbieg okoliczności, Marek mógł cały czas łapać owego włamywacza, dziwa zaś wpadła w to wszystko jak śliwka w kompot, zupełnie przypadkowo, wyłącznie przez swoje natręctwo. Przydała mu się jako parawan, między innymi po to, żeby mnie zmącić. Mogło to też nie mieć nic wspólnego z brylantami, a dotyczyć raczej owego szefa, który się mgliście pętał po przemytniczej imprezie. Mogło być jeszcze inaczej, w ogóle nie wiadomo jak, tym bardziej więc musiałam trzymać rękę na pulsie wydarzeń.
Puls wydarzeń dostarczał mi szalonych ilości świeżego powietrza. Harpia popadła nagle w osobliwą pedanterię i promenowała samochodem po leśnej alei tam i z powrotem, dzień w dzień, o wpół do jedenastej wieczorem z przerażającą regularnością. Dojeżdżała do polanki, zawracała, wysiadała, podchodziła do wierzby i pół godziny siedziała na pniu. Następnie wracała. Przeistoczyłam się w psa myśliwskiego, ewentualnie w dzikiego Indianina i odkryłam jeszcze jeden ślad włamywacza. Przeczekałam, aż hetera odjedzie, i z największą dokładnością zbadałam pień przeklętej wierzby wraz z jej najbliższą okolicą, mogli bowiem coś tam sobie wzajemnie chować. Nic nie znalazłam. Zmartwiło mnie, że ślad wygryzionego obcasa przestał pojawiać się wśród żółtych kwiatków.
Znudziło mi się w końcu latać za nią na piechotę i zorganizowałam sobie ułatwienie. Kilkadziesiąt metrów bliżej odkryłam miejsce, gdzie można było również podjechać samochodem, zawrócić i ukryć go w lesie. Nie było to takie całkiem proste, szczególnie w ciemnościach, ale mój stary volkswagen przyzwyczajony był do wjeżdżania wszędzie, a gdzie wjechał, tam i wykręcił. Jej manewry na polance głuszyły dźwięk mojego silnika, wiadomo, że warcząc samemu, nie słyszy się cudzego warkotu. Świateł oczywiście nie zapalałam, przeczekiwałam potem, aż odjedzie i ruszałam za nią, spokojna, że mnie nie dostrzeże, bo nocą widzi się tylko to, co znajduje się w świetle reflektorów. Z boku, w ciemności, może sobie stać stado słoni, byle nieruchomo.
Piątego wieczoru ustawiłam się jak zwykle, pilnując, żeby nie warczeć dłużej niż ta obłąkana heroina. Wysiadłam, zbliżyłam się ku niej ostrożnie, przez chwilę był spokój, potem zaś wydało mi się, że opodal wierzby dostrzegam jakiś ruch. Lekko trzasnął zamykany bagażnik samochodu. Serce od razu wlazło mi do gardła, a całe wnętrze przepełniła nadzieja, że nareszcie dzieje się coś, co posunie ku przodowi niemrawą i niepojętą akcję. Czając się w cieniu i wstrzymując oddech, powoli podeszłam jeszcze bliżej.
Spod wierzby ktoś przeniknął do jaru. Harpia gmerała się przy samochodzie, cichutko pobrzękując bagażnikiem. Coś tam się odbywało takiego, czego ciągle nie mogłam zrozumieć. Żeby nie wiem co, żebym miała pęknąć albo paść trupem, muszę zobaczyć, o co chodzi, włamywacz tam jest albo Marek, albo może obydwaj, muszę tam dotrzeć! Nie tędy, nie wprost, tutaj ona może mnie zobaczyć, trzeba przejść dookoła, doczołgać się po piasku, pod krzakami, a potem wzdłuż potoczku…
Z nieopisanym mozołem zaczęłam przekradać się w stronę plaży. Szum morza zagłuszał nieco szelest. Sforsowałam tak ze trzy metry zarośli, już byłam blisko ich skraju, kiedy nagle nastąpiło coś strasznego. Czarna postać wyrosła przede mną, jakaś ręka zakryła mi twarz, żelazne ramię unieruchomiło mnie w uścisku. Serce w przełyku zamieniło mi się w kamień.
– Cicho – syknął mi.Marek wprost do ucha. – Nie ruszaj się…!
Nogi ugięły się pode mną. Zarówno polecenie, jak i zatykanie mi gęby były całkowicie niepotrzebne, tak mowę, jak i inne właściwości odjęło mi radykalnie. Zdążyłam pomyśleć, że od takich wstrząsów człowieka może szlag trafić, jeśli zaś mnie nie trafi, to i tak tym razem zostanę chyba zadźgana. Po kilku potwornych sekundach całkowitego bezruchu Marek rozluźnił nagle uścisk.
– Prędzej! – szepnął rozkazująco. – Do wozu! Bez hałasu!
Prędzej i bez hałasu, to było niewykonalne. Na szczęście dziwa razem z tym czymś, co się kotłowało obok niej, zniknęła gdzieś w jarze. Marek przewlókł mnie przez drogę i pociągnął w kierunku volkswagena.
– Prędzej! – szeptał. – Wypchnę cię, zapalisz później! Tam dalej już nie będzie słychać…
Nawet rozumiałam, co ma na myśli, nie dziwiło mnie wcale, że wic wszystko o moich poczynaniach z samochodem, oburzało natomiast, że każe mi odjeżdżać, zanim się coś wykryło. Nie miałam jednakże czasu protestować ani się zastanawiać, gwałtownie usiłowałam opanować drżenie rąk i szczękanie zębów, przyjść do siebie, odzyskać odrobinę równowagi, w najbliższej perspektywie mając jazdę po lesie bez świateł i to tak, żeby mnie nie było słychać. Posłusznie wsiadłam do garbusa, odruchowo skręciłam na najtwardszy teren, Marek przepchnął mnie aż do zakrętu alejki i wskoczył w biegu. Mój silnik po remoncie pracował niezwykle cicho. Ruszyłam nieco ostrzej, niż zamierzałam, ponieważ noga na gazie też mi się trzęsła, cudem zapewne nie trafiłam w drzewo i znalazłam się na szerszej drodze, odgrodzona od wydarzeń w jarze dużą ilością krzewów i zarośli.
– Zapal światła, już możesz – powiedział Marek. – I nie wjeżdżaj na parking.
Spełniałam jego polecenia posłusznie i bez słowa nie z przyczyny anielskiej uległości charakteru, a wyłącznie dlatego, że na razie nie byłam zdolna do żadnego oporu. Samo oddychanie wydawało mi się dostatecznie uciążliwe, nie mówiąc o prowadzeniu samochodu. Pierwszy raz od lat zwątpiłam w słuszność swojej zasady, że za kierownicą samochodu może siedzieć tylko ten, czyje nazwisko widnieje na karcie rejestracyjnej. Wyjechałam na ulicę.
– No i teraz gazu! – powiedział Marek z ożywieniem i jakby zaciętością. – Jazda, prędzej! Pokażę ci, którędy.
Skutki ataku przerażenia już mi nieco mijały, natomiast ciągle jeszcze nic nie rozumiałam.
– Czy ja bym się… – zaczęłam ostrożnie.
– Nie tędy! – przerwał. – Prosto! Musimy się dostać do rybackich łodzi! Teraz w prawo i w lewo! Prędzej!
– Czy ja bym się mogła dowiedzieć…
– Nie gadaj teraz, tylko jedź! Prędzej!
Nigdy jeszcze mnie tak nic poganiał. Jechałam na długich światłach, z narażeniem życia i mienia, piszcząc oponami na zakrętach i nie patyczkując się z przepisami ruchu. Wjechałam pod włos w jednokierunkową ulicę, która na szczęście był zupełnie pusta. Zaczynało mnie wypełniać coś potężnego.
– Teraz w lewo! – rozkazał Marek.
– Tam nie ma drogi! – zaprotestowałam ze świętym oburzeniem.
– Wszystko jedno! Przejedziesz! Pośpiesz się! Przede mną pojawiły się roboty drogowe. Pomyślałam,
że wola boska, co będzie, to będzie. Samochód sadził skokami po jakichś wądołach, chwała Bogu niezbyt długo, zanim zdążył się rozlecieć, w poprzek wyrosło znienacka ogrodzenie z siatki. Brama w nim był zamknięta. Niewiele brakowało, a próbowałabym ją staranować, na szczęście Marek mnie powstrzymał.
– Stój, dalej nie trzeba! – krzyknął, wyskakując jeszcze w biegu. Przelazł przez dziurę w siatce i pognał przed siebie.
Zatrzasnęłam drzwiczki, przelazłam również przez dziurę i rzecz jasna pognałam za nim. Drogę oświetlały mi przez chwilę reflektory samochodu, potem skręciłam na plażę i musiałam zadowolić się światłem księżyca. Przed sobą ujrzałam morze, zamajaczyły mi trwające w bezruchu na brzegu łodzie rybackie i Marek, przeskakujący przez linki. Pojąć nie mogłam, jakim cudem je widzi, sama potykałam się o wszystkie po kolei. Dopadłam go, zanim zdążyłam coś powiedzieć, wepchnął mi w ręce łopatę na krótkim trzonku.
– Kop! – krzyknął rozkazującym szeptem. – Prędzej, podkopuj łódź!
Coś potężnego we mnie urosło, pękło i wydostało się na zewnątrz.
– Do wszystkich diabłów!!! – wrzasnęłam wściekle, również zduszonym szeptem. – Co to znaczy?!!! Mów coś!!! O co chodzi?!!!
Pytanie było retoryczne, stanowiło krzyk rozpaczy, odpowiedzi i tak bym nie usłyszała. Posłusznie, zarażona gorączkowym pośpiechem, rozjuszona, wygrzebywałam piasek spod dna łodzi, on zaś po drugiej stronie pracował jak maszyna, posługując się, nie wiem, większą łopatą czy może zgoła koparką mechaniczną. Automat, nie człowiek. Łódź przechylała się na jego stronę, napływająca Fala, chociaż niewielka, zaczynała już nią chybotać. Marek wskoczył do środka.
– Podkopuj, podkopuj! – pogonił mnie niecierpliwie, szarpiąc się z czymś błyskawicznymi ruchami i wykonując jakieś niezrozumiałe w ciemnościach pośpieszne czynności.
Pomimo bezgranicznego oszołomienia i rozpaczliwej wściekłości podświadomie zdawałam sobie sprawę, że chodzi o zbliżenie łodzi ku wodzie i mechanicznie kopałam tam, gdzie trzeba. Włos mi się jeżył na głowic, razem z wściekłością narastało przerażenie, które zwiększało ją jeszcze bardziej. Fale mi przeszkadzały, zrobiło mi się gorąco, spociłam się z wrażenia i z wysiłku.
– Do ciężkiej cholery!!! – wysyczałam z furią. -.lak długo tego jeszcze…?!!!
Silnik w łodzi nagle kaszlnął, zakrztusił się i zaterkotał. Marek wyskoczył i odczepiał linki.
– Spychaj! – krzyknął. – Teraz nie ma czasu, on ucieka!
Rzuciłam łopatę i zaparłam się nogami w mokry piasek.
– Kto ucieka, do diabła?! – warczałam w szale, z wściekłości pchając łódź jak maszyna parowa. – Czyja to łódź, Chryste Panie, czy ty ją kradniesz?!!!
– No pewnie, że kradnę! Dosyć, wsiadaj! Na dziób! Trzeba go dogonić…!
Łódź wysunęła się z piasku, zaryta już tylko dziobem, Marek podparł ją i uwolnił jednym pchnięciem. Pojęcia nie mając, kto ucieka, dlaczego po wodzie, dlaczego trzeba go gonić, spłoszona kradzieżą łodzi, z wodą w gumiakach, z przerażającą myślą, że zostawiłam samochód na długich światłach, śpiesząc się jak na pożar, przelazłam przez burtę i pośliznęłam się w środku na rybiej łusce. Cudem nie wybiłam sobie zębów. Marek odepchnął łódź dalej i po chwili już siedział przy sterze. Stara, rybacka krypa majestatycznie zakręciła i ruszyła całą naprzód jak pełnomorski jacht.
W umyśle poprzekręcało mi się wszystko do góry nogami. Nagle zyskałam pewność, że nielegalnie uciekam z Polski, ukradłszy łódź, zostawiając dom, dzieci, dobytek, zaczętą książkę, maszynę do pisania, torebkę z dokumentami, nic rozwikłaną tajemnicę włamywacza i brylantów, a co najgorsze, ten samochód z zapalonymi światłami! A pułkownik mówił, żeby nie dalej…!!!
Wpadłam w popłoch.
– Ja nie jadę! – wrzasnęłam desperacko. – Jeśli mi nic wyjaśnisz natychmiast, o co chodzi, wysiadam i wracam! Ja mogę jechać za granicę ze zwyczajnym paszportem, nie potrzebuję tędy!!!
– Tam płynie człowiek, którego szukam dwadzieścia siedem lat – odparł z kamiennym spokojem Marek, wpatrzony w przestrzeń za moimi plecami. – Ucieka składakiem do statku, który dziś wyruszył z portu w drogę powrotną i czeka na niego na redzie. Ma bliżej niż my. Nie może do niego dotrzeć!
Obejrzałam się. Zobaczyłam powierzchnię morza połyskującą w świetle księżyca i nic więcej. Widok był nawet malowniczy, ale raczej niewiele wyjaśniał. W umyśle miałam coraz większy zamęt.
– Co za człowiek, na litość boską?! Skąd wiesz, że ucieka składakiem?!
– Złośliwy bydlak i genialny przestępca. Widziałem, jak zaczynał go składać. Ty też widziałaś, byłaś tam.
– Nic nie widziałam, napadłeś mnie, kiedy szłam zobaczyć! Co za melanż z tego się zrobił, Matko Boska! Tam był ten włamywacz, który rąbnął brylanty, co ta dziwa ma z tym wspólnego, dlaczego nie złapałeś go na brzegu, dlaczego musimy go teraz ganiać po morzu…?!
– Na brzegu nic mu nie mogłem zrobić, jest uzbrojony i zdecydowany na wszystko. Ona też. Skąd wiesz o włamywaczu?
– No jak to skąd, ślady zostawił, znam je na pamięć!
To on ucieka?
– Nie. Ten, co ucieka, to jej ojciec. Przesuń się na bok i usiądź niżej.
Otumaniona do ostateczności przesiadłam się na burtę. Marek niecierpliwym gestem spędził mnie w dół, wprost w rybie łuski. Łódź pruła przed siebie z rytmicznym terkotem. Zachłannie wpatrywałam się w ruchliwe błyski, nic już nie myśląc, czując tylko, jak moje ogłuszenie zaczyna przeistaczać się w podniecenie i gorączkowe napięcie. Marek wyglądał niczym wódz Wikingów, płynący dokonać zemsty na wrogu.
– Tam! – powiedział nagle. – Widzisz?
Oczy mi bez mała wyszły z głowy. Daleko przed nami udało mi się wreszcie zauważyć maleńki, pojawiający się i znikający punkcik. Jeszcze dalej rysowało się niewyraźnie na tle horyzontu coś większego, czarnego, nieruchomo leżącego na wodzie. Statek bez świateł!
– Zdążymy. Przetniemy mu drogę…
– Czy z tego statku nie podpłyną do niego jaką motorówką? – zaniepokoiłam się, spłoszona wizją bitwy morskiej, w wyniku której niewątpliwie zażyłabym kąpieli. – Mają bliżej niż my.
– Na tym statku teraz oślepli, ogłuchli i zidiocieli. Mógł dobić i wsiąść, ale tak, żeby o tym nikt nie wiedział, teraz już nie. Zobaczysz, jak zaczną wiać za chwilę. Zostawią go na pastwę losu.
Punkcik urósł i zamienił się w człowieka, wiosłującego na składaku, dość słabo widocznego w świetle księżyca. Czarny statek był coraz bliżej. Marek celował między jedno i drugie.
– Masz być teraz absolutnie posłuszna – powiedział takim tonem, jakim nigdy dotychczas nie ośmielił się mówić do mnie żaden mężczyzna. – Masz siedzieć na dole i nie waż się wystawiać głowy nad burtę. Nie wolno ci się w ogóle ruszać, l trzymaj się, bo ja go zamierzam staranować.
Włosy na nowo stanęły mi dęba na głowie.
– Zwariowałeś! – zaprotestowałam ze zgrozą. – Chcesz go zamordować w wodzie?! Przecież on się utopi…! Nic nie będę widziała!!! Mam się tarzać w rybich wątpiach…?!
– Na dół!
– Oszalałeś…!
– Na dół!!!
Odruchowo skurczyłam się i schyliłam głowę. On również zsunął się niżej, patrząc do przodu wzdłuż burty. Poczułam, że kolanem przylepiłam się do smoły.
– Mów przynajmniej, co się dzieje! – zażądałam z irytacją. – Co on robi?!
– Daje nam drogę. Myśli, że to łódź rybacka płynie na połów i chce być w porządku, żeby go nikt nie zaczepiał.
Uważaj, potem przesiądziesz się do steru. Jest sam, bez niej, bardzo dobrze… No, teraz…!
Nagłym ruchem odepchnął ster. Łódź wykonała gwałtowny zwrot w lewo, potem w prawo, potem zaś gruchnęła w coś potężnie. Rozległ się okrzyk, trzask, plusk, równocześnie Marek zmniejszył szybkość, poderwał się i rzucił na dziób.
– Bierz ster! – krzyknął. – Skręcaj w lewo!
Musiał mi widocznie uwierzyć na słowo, że umiem sterować, przekonać się dotychczas nic miał okazji. Poderwałam się również, pośliznęłam, dotarłam na rufę na czworakach i wreszcie mogłam wyjrzeć. W wodzie odbywała się jakaś okropna kotłowanina, częściowo zgruchotany składak kołysał się do góry dnem. Ku mojemu zdumieniu i przerażeniu Marek nagle przestał się śpieszyć. Odczekał, aż wykonałam obrót i podpłynęłam bliżej, po czym wyrzucił linkę i zaczepił o ruinę składaka coś, co wyglądało jak rozcapierzone pazury. Na płynącego w odległości kilkunastu metrów człowieka nie zwracał uwagi.
Odetchnęłam gwałtownie i odzyskałam głos.
– Na litość boską, przecież on się utopi!!! – krzyknęłam rozdzierająco, pełna zgrozy, wstrząśnięta dokonywanym z zimną krwią morderstwem. – Opamiętaj się, co robisz…?!!!
– To, co trzeba. Nie utopi się, nic ma obawy, jest odpowiednio ubrany. Widzisz, że jeszcze usiłuje dopłynąć do statku. Nic z tego, teraz mi już nie ucieknie…
Pociągnął składak i przyczepił linkę do rufy. Odebrał mi ster. Oniemiała ze zgrozy, patrzyłam, jak podpływa do faceta w wodzie, zagradzając mu drogę. Facet zaczął coś krzyczeć, silnik zagłuszał go terkotem, Marek nagle zwiększył obroty. Facet usiłował uczepić się wleczonego za rufą składaka, nie udało mu się to, zaczął chyba słabnąć, pewnie zmarzł, woda była przeraźliwie zimna. Potwór u steru znów zwolnił, zawrócił, znalazł się tuż obok niego i wówczas zarzucił na niego linkę, zwiniętą jak lasso. Linka złapała go za nogę.
– Chryste Panie…!!! – jęknęłam, uczepiona burty na rufie.
Łódź pruła do brzegu na pełnych obrotach, wlokąc za sobą bliżej topielca, a dalej szczątki składaka. Nie mogłam pojąć, co za szaleństwo go opętało, w moich oczach popełnia zbrodnię na morzu i wraca na ląd z ofiarą i świadkiem! Będzie musiał teraz zamordować i mnie, bo nic mu innego nic pozostaje… Chyba że jest to nowy sposób holowania topiących się osób, wydaje się raczej mało humanitarny…
Marek przyglądał się pilnie topielcowi.
– Będzie miał dosyć – mruknął, zwalniając. – Nie patrz tak, to jest jedyna metoda. Widzisz, że nawet nie zdążył wyciągnąć spluwy. Nie mam zamiaru narażać się na to, że wykończy i ciebie, i mnie, spokojnie posługując się potem tą łodzią, a możesz być pewna, że tak by zrobił. Teraz jest już nieprzytomny, można go wciągnąć do środka.
Zastopował łódź, przyciągnął linkę, bez wielkiego wysiłku przewlókł przez burtę bezwładnego faceta, rzucił go na dno, odpiął mu skafander i odchylił.
– Proszę! Widzisz?
Nic nie widziałam, bo na dnie łodzi było kompletnie ciemno. Musiał zapewne mieć za pazuchą coś szalenie atrakcyjnego. Ślizgając się na rybich szczątkach przelazłam bliżej, schyliłam się i wytrzeszczyłam oczy, święcie przekonana, że koniecznie muszę to coś zobaczyć. Marek zlitował się i przyświecił mi latarką.
W wewnętrznej kieszeni skafandra topielca tkwił czarny przedmiot będący według moich wiadomości rękojeścią dość dużego pistoletu. Rękojeść wystawała tak, że łatwo ją było uchwycić. Marek jej nie dotykał.
– Nie mieści mu się w kieszeni, bo na lufie ma tłumik – wyjaśnił uprzejmie. – Gdyby nie wleciał do wody od razu, możesz być spokojna, że zdążyłby się nim posłużyć. Z tym człowiekiem nie można sobie pozwalać na żadne nieostrożności. Płyń do brzegu, muszę z niego wytrząsnąć trochę wody, żeby mi tu przypadkiem nie zdechł.
Ze zdenerwowania dostałam dreszczy. Poszczekując zębami sterowałam na rybacką przystań. Marek ratował topielca, miętosząc go i obchodząc się z nim nie bardzo tkliwie, ale za to z dobrym skutkiem. Przypomniałam sobie czarny statek, obejrzałam się i ujrzałam, że odpływa, rozbłysnąwszy nielicznymi światełkami. Daleko na morzu rozległ się warkot, głośniejszy od naszego. Topielec odetchnął, zakrztusił się i zaczął wypluwać z siebie wodę, jęcząc i dziwnie chrypiąc. Przede mną, na brzegu, dokładnie tam, gdzie celowałam, pojawiły się jakieś ruchliwe błyski, które zaniepokoiły mnie bardziej niż wszystkie poprzednie spostrzeżenia.
– Zostaw tego nieboszczyka i zobacz, co się dzieje – zażądałam nerwowo. – Zdaje się, że wykryto kradzież i już na nas czekają. Co mam robić?
Odratowany facet oddychał już samodzielnie. Marek związał go linką i rozejrzał się dookoła.
– Płynie do nas motorówka WOP-u – stwierdził z najdoskonalszą obojętnością i niezmąconym spokojem. – Na brzegu, zdaje się, jest milicja. Co oni tam robią…? Aha, wypływają na morze, też do nas. Trochę za wcześnie, jak na mój gust. Czekaj, wystawimy ich rufą do wiatru…
Odebrał mi ster. Z rybackiej przystani rzeczywiście wypłynęły dwie krypy i skierowały się na pełne morze, zapewne z zamiarem odcięcia nam drogi do Szwecji. Od strony Gdyni narastał warkot motorówki. Marek skręcił nagle pod kątem prostym do brzegu i pruł prosto ku plaży, tam, gdzie mieliśmy najbliżej. Krypy za nami zawahały się jakby, zmieniły kierunek, jedna zawróciła w naszą stronę, a druga popłynęła wzdłuż brzegu, na spotkanie motorówki WOP-u. Wszyscy byli od nas dość daleko, plaża zaś była tuż.
Po chwili łódź zaryła się dziobem w piasek.
– Przyholuj składak – rozkazał wódz Wikingów, wywlekając lecącego mu przez ręce wroga. – Przejrzyj go, zobacz, co w nim jest. Dasz sobie radę? Masz tu latarkę.
Z przejęcia wlazłam w wodę po kolana, do gumiaków nalało mi się na nowo. Smołę, nie wiem jakim sposobem, miałam w rękawie i na podszewce płaszcza, czułam, jak się do niej przylepiam. Zdenerwowanie wyładowałam na składaku, który był już i tak ruiną, mogłam więc obchodzić się z nim dowolnie brutalnie. Udało mi się po wywleczeniu na piasek odwrócić go wierzchem do góry. W środku chlupotała woda. Świecąc sobie latarką zajrzałam pod dziób i ujrzałam jakiś pakunek. Spróbowałam go wyciągnąć, okazał się wbity na mur, poczułam nagle, że mam dość tych idiotycznych przeszkód, trudności i tajemnic, dostałam ataku szału i szarpnęłam tak, że dziób rozleciał się do reszty. Pakunek został mi w ręku.
Był to nieprzemakalny, plastykowy worek. Rozszarpałam go jak dziki zwierz, czujący w środku świece mięso. Mięsa nie było, znajdowały się tam natomiast jakieś papiery, dwa metalowe pudełka z ciasno upchanymi filmami, jedna para męskich butów, szczotka do zębów, maszynka do golenia i skórzany, bardzo wypchany woreczek, w stosunku do wielkości niezwykle ciężki. Zajrzałam do woreczka, na samym wierzchu zobaczyłam pudełko zapałek, takie za czterdzieści groszy, rozzłościłam się jeszcze bardziej, bo zapałki wydały mi się tu jakimś całkowitym nieporozumieniem, zgrzytając zębami chwyciłam je i otworzyłam, brodą trzymając reflektorek tak, że świecił wprost na nie.
I osłupiałam. Nagły blask niemal mnie oślepił. W pudełeczku, równiutko ułożone i uszczelnione kawałkiem ligniny, lśniły brylanty, takie jakich nigdy dotychczas nie widziałam na oczy nawet na wystawach zachodnich jubilerów. Nie zastanawiając się, co robię, nie myśląc nic, pchana tajemniczą siłą, wytrząsnęłam je na dłoń i policzyłam. Było ich dwadzieścia sześć…
Nadal niezdolna do myślenia, nagle odczułam wyczerpanie i przestałam się śpieszyć. Upchałam brylanty z powrotem w pudełeczku. Zajrzałam do woreczka, wzięłam do ręki reflektorek, przytrzymywany do tej pory brodą i ramieniem, poczułam, że broda mi zdrętwiała, a ramię skrzywiło się nieodwracalnie, poświeciłam, z wnętrza woreczka buchnął na mnie blask nie mniejszy niż z brylantów, poprzyglądałam się chwilę temu obłędnemu bogactwu, wrzuconemu tam z barbarzyńskim lekceważeniem, wepchnęłam pudełeczko na poprzednie miejsce, zaciągnęłam rzemyk worka i obejrzałam się na Marka. Podniósł się właśnie, zostawiając eks-topielca opartego o dziób łodzi.
– Co znalazłaś? – spytał z zainteresowaniem.
– Różne rzeczy i precjoza – odparłam, z rezygnacją siadając na mokrym piasku, bo po tej wodzie, smole i rybich szczątkach już mi było wszystko jedno, a nogi zdrętwiały mi od kucania. – Sama bym chętnie z tym uciekła. I brylanty Basieńki Maciejakowej, te, które rąbnęłam. Ludzie lecą, nie wiem, co będzie.
– Nic nie będzie – odparł beztrosko, zadowolony i usatysfakcjonowany. – Zapakuj z powrotem, jak było. Ja już wiem swoje, mogą sobie teraz wszystko zabierać…
Biegnący ludzie i motorówka dotarli do nas równocześnie i na spokojnej przed chwilą plaży zapanowała Sodoma i Gomora. Zaraz za motorówką przypłynęły oba kutry. Rybacy, milicja i żołnierze WOP-u utworzyli razem coś, co wydało mi się obrazem z dantejskiego piekła. Miałam wrażenie, że każdy reprezentuje tu odmienny rodzaj interesów, każdemu chodzi o co innego i każdy domaga się innych informacji i wyjaśnień, przy czym wszyscy, na skutek nieporozumienia, domagają się ich od siebie nawzajem. Oczekiwałam chwili, kiedy zostanę zakuta w kajdany, rozłączona z Markiem i zawleczona do jakichś kazamatów i miałam tylko nadzieję, że nastąpi to, zanim rozwścieczeni rybacy zdążą nas rozszarpać na sztuki. Słów, które padały, nie umieszcza się nigdy w żadnych publikacjach. Przez chwilę wydawało się, że WOP i milicja w żaden sposób nie dojdą do zgody w kwestii wyłowionego z wody osobnika, każda ze służb bowiem udowadniała swoje prawa do niego z zadziwiająco namiętną zachłannością. Zarysowała się możliwość rozszarpania na sztuki wszystkich przez wszystkich, przy czym w takim wypadku górą bezwzględnie byłby WOP, z uwagi na psy.
Obłędne zamieszanie uspokoiło się wreszcie. Ku mojemu zdumieniu pomiędzy instytucjami nastąpiło nagle zagadkowe, błyskawiczne porozumienie. WOP się wycofał, na placu boju pozostała milicja, wśród objawów kurtuazyjnej życzliwości zepchnięto kutry na wodę i cała flotylla ruszyła do rybackiej przystani. Tam wpadły mi wreszcie w ucho sakramentalne słowa:
– Państwo pozwolą z nami…
Wówczas ocknęłam się nagle z tępego osłupienia, a rezygnacja minęła mi jak ręką odjął.
– O nie!!! – wrzasnęłam energicznie. – Żadne takie! To panowie pozwolą ze mną! I panowie będą uprzejmi mnie popchnąć, bo z tego co widzę, akumulator wyładował mi się do zera!…