*

Późną nocą zakończyłam przeszukiwanie szuflad, półek i szaf, nie osiągnąwszy zamierzonego celu. Celem były zdjęcia. Jakiekolwiek zdjęcia, amatorskie albo urzędowe, takie, które każdy robi sobie co najmniej parę razy w życiu. Niemożliwe, żeby pan tego domu nie posiadał ani jednej fotografii!

Sytuacja wydawała mi się do tego stopnia niedorzeczna, że bez dowodów rzeczowych nie mogłam w nią uwierzyć. Zbyt trudno było mi wyobrazić sobie, że pan Palanowski istotnie zwariował i oprócz mnie opłacił także fałszywego męża, prezentując mu romansowe perypetie. Powątpiewając w fałszywość męża, postanowiłam znaleźć prawdziwą podobiznę pana Romana Maciejaka i porównać ją z pętającym się po mieszkaniu osobnikiem.

Znaleźć, owszem, znalazłam, nawet cały album, tyle, że z niewłaściwego okresu. Pieczołowicie poprzylepiane i zaopatrzone w podpisy w rodzaju: "Romuś, Pabianice 1938" zdjęcia prezentowały jedno i to samo niemowlę, już to ryczące nad monstrualną piłką, już to pełzające po dywanie w towarzystwie nadnaturalnych rozmiarów zajączka. Udało mi się z tego wywnioskować tylko to, że rodzice pana Romana z niewiadomych przyczyn usiłowali zaszczepić w potomku gigantomanię.

Ze szpargałów, zalegających w większym czy mniejszym stopniu każdy dom, znalazłam właściwie wszystko. Rozmaite dokumenty, rachunki, polisy PZU, pokwitowania i zaświadczenia. Brakowało tylko zdjęć. Wniosek był prosty, zdjęcia schowano specjalnie. Schowano je przede mną, a zatem to nie jest prawdziwy mąż. A skoro to nie jest prawdziwy mąż, zdjęcia Basieńki schowano z kolei przed nim, żeby nie poznał, że ja nie jestem prawdziwa żona. A zatem jeden obłąkany melanż.

Rozszalały umysł, raz rozpędzony, nie ustawał w działaniach, podsuwając mi coraz bardziej niepokojące przypuszczenia. Położyłam się spać, zgasiłam nawet światło, ale ze zdenerwowania nie mogłam zasnąć. Leżałam i myślałam, opracowując ryzykowny i desperacki sposób zdekonspirowania fałszywego męża, aż wreszcie z emocji i od papierosów zaschło mi w gardle. Postanowiłam napić się herbaty. Zapaliłam lampkę przy tapczanie, włożyłam szlafrok i ranne pantofle i cicho otworzyłam drzwi.

Wówczas usłyszałam na dole jakiś dźwięk.

Zamarłam z ręką na klamce i od razu zabrakło mi tchu. Jeszcze tylko tego było potrzeba, akurat stosowna chwila na dźwięki!… Mąż, nie wiadomo, fałszywy czy prawdziwy, spał w swoim pokoju martwym bykiem, chrapiąc jak trąba jerychońska. Dziw, że mu szyby nie brzęczały, bo przez drzwi rozlegało się zgoła ogłuszająco. Skoro chrapał tu, nie mógł być tam. Na dole owe dźwięki wydawał ktoś obcy.

Niewiele brakowało, a udusiłabym się na śmierć. Stałam nieruchomo, nasłuchując z zapartym tchem tak długo, aż mi całkowicie zabrakło powietrza. Wówczas odetchnęłam, usiłując uczynić to bezgłośnie, puściłam klamkę, przytrzymałam się poręczy i ostrożnie, na palcach, skradając się, zeszłam kilka stopni w dół.

W pokoju na dole ktoś był i coś robił. Zza drzwi padał nikły odblask światła, prawdopodobnie latarki. Nie zastanawiając się nad tym, od razu wiedziałam, że nie zamknął tych drzwi ze względu na przeraźliwe skrzypienie. W przerwach między chrapliwymi rykami męża słyszałam jakieś nikłe dźwięki, trudne do sprecyzowania i bardzo ciche. Słuch miałam w tym momencie wyostrzony jak brzytwa.

Otępiające przerażenie zakotłowało się we mnie nagle z siłą, która mnie samą zdziwiła. Nie jestem przesadnie lękliwa i we własnym domu, w zwykłych warunkach, zachowałabym się zapewne jakoś inaczej i być może nieco rozsądniej, tu jednakże spadło na mnie za dużo na raz. Poczułam, że mam dość. W takiej kretyńskiej sytuacji jeszcze i włamywacz, z którym już w ogóle nie wiadomo co zrobić… W ułamku sekundy pomyślałam wszystko równocześnie: że jakiś oprych okradnie państwa Maciejaków, a potem będzie na mnie, że na dole nie ma nic cennego, przyjdzie szukać na górę, wystraszy się i utłucze mnie ze strachu, że nie wiadomo, ilu ich tam jest, może czterdziestu, że nie mam pod ręką żadnego odpowiedniego narzędzia, że ten kretyn śpi, a ja się tu boję za siebie i za niego… Ta ostatnia myśl sprawiła, że nagle wstąpił we mnie duch Wojewody. Protest przeciwko osamotnieniu eksplodował z siłą trąby powietrznej i zagłuszył niemrawą działalność wyczerpanego umysłu. Jednym skokiem znalazłam się na górze, szarpnęłam klamkę pokoju męża, pokój okazał się zamknięty, mignęło mi w głowie, że on może mieć sen jak drwal i że należy unikać hałasu, żeby nie spłoszyć złoczyńców, po czym z rozmachem łupnęłam pięściami w drzwi.

– Tyyy…!!! – ryknęłam, okropnie w zdenerwowaniu zapomniawszy, jak mu na imię. – Ty, wstawaj!!! Obudź się!!! Jezus Mario, wstawaj!!! Bandyci!!!

Jakie wrażenie uczyniły te ryki i łomoty na włamywaczach na dole, nie mam pojęcia, mąż w każdym razie zareagował prawidłowo. Usłyszałam w jego pokoju jakiś okrzyk, hałas, łoskot, jakby co najmniej zleciał z łóżka, zaszczekał klucz i drzwi otwarły się gwałtownie. Wypadł z nich w piżamie, półprzytomny, rozczochrany, z przerażeniem na twarzy, bez okularów i boso. Ledwo zdążyłam się cofnąć, byłby mnie zepchnął ze schodów.

– Co się sta…?! – zaczął niewyraźnie. Szarpnęłam go za rękaw od piżamy, nie wiadomo po co, zapewne tkwiła we mnie myśl, że szarpaniem szybciej go rozbudzę.

– Na dole są złodzieje! – wysyczałam straszliwym szeptem. – Cicho! Zrób coś!!! Włamywacze, nie wiem, kto…! Słychać ich!

– Telefon też jest na dole!… – zamamrotał mąż półprzytomnie i wychylił się przez poręcz.

W tym momencie włamywacze dali się słyszeć wyraźniej. Ów ktoś na dole, słysząc to, co robiłam na górze, zapewne w pierwszej chwili zdrętwiał, szybko jednak mu przeszło. W pokoju coś trzasnęło, smuga światła znikła, jakaś postać wypadła z holu i runęła po schodach do piwnicy, nie troszcząc się już o zachowanie ciszy. Mąż cofnął się gwałtownie, zawahał króciutką chwilę, po czym również runął na dół. Bez namysłu popędziłam za nim.

Łupiąc głucho bosymi piętami wpadł na piwniczne schody, potknął się w ciemnościach, zleciał z kilku stopni, zaklął i poderwał się do góry. Nie mogąc znaleźć kontaktu w holu, macając nerwowo ręką po ścianie, sięgnęłam za futrynę i zapaliłam światło w pokoju.

– Zgaś!!! – wrzasnął mąż.

Zgasiłam czym prędzej z uczuciem, że ktoś zacznie do nas strzelać z zewnątrz. Mąż rzucił się do kuchni i dopadł okna. Za oknem była kompletnie ciemna skarpa. Potykając się w ciemnościach i wpadając na mnie, popędził do pokoju i znów runął do okna. Bezrozumnie miotałam się za nim, również dopadłam okna, mąż szarpał je, usiłując otworzyć, nie wiadomo po co, bo było zakratowane. Na ulicy panowała pustka absolutna.

– Goń go!!! – wycharczał zduszonym głosem. – Samochodem…!!!

Szarpnął zasłonę, szarpnął okno, coś spadło z trzaskiem na podłogę, na nogi posypały mi się jakieś drobne przedmioty. Zgłupiałam z tego do reszty, rzuciłam się do drzwi, żeby spełnić jego rozkaz, pomyślałam o kluczykach, rzuciłam się na schody, bo kluczyki miałam w torebce, potknęłam się i stłukłam sobie kolano. To mnie nieco otrzeźwiło. Gdzie gonić, kogo gonić, jakim samochodem, zanim wystartuję, on będzie już daleko i w ogóle w którą stronę?! Idiotyzm!

– Milicję…!!! – wyrwało mi się mimo woli.

I natychmiast okropnie ugryzłam się w język. Jaką milicję, zwariowałam chyba! Jeśli on ich wezwie… Dno, mogiła, dokumenty Basieńki, pięć lat bez zawieszenia…!

Mąż na szczęście nie kwapił się do wzywania milicji. Oderwał się od okna, przestał wyglądać przez kraty jak małpa z klatki i odwrócił się ku mnie.

– Zapal światło – powiedział ponuro. – Jeżeli coś rąbnął, to jesteś świadkiem, że ja spałem. To jest… Tego…

Zapaliłam światło. Urwał i patrzył na mnie wzrokiem, pełnym tępej zgrozy. Gdybym nie odgadła tego wcześniej, niechybnie odgadłabym teraz. Miał dokładnie tę samą myśl, co ja, jeśli coś ukradną, to będzie na niego! Nie ma siły, taki sam z niego mąż, jak i ze mnie żona!

Mąż poruszył się i coś kopnął. Obydwoje równocześnie spojrzeliśmy na podłogę. Pod ścianą leżało otwarte duże, cepeliowskie pudełko, po całym pokoju zaś rozsypały się igły, nici, agrafki, nożyczki i guziki. Zaginione, przeklęte przybory do szycia! Stały na parapecie okna, za zasłoną…

Przez dość długą chwilę przyglądaliśmy się temu śmietnikowi, po czym spojrzeliśmy na siebie. Na twarzy męża malowało się bezmyślne przygnębienie.

– Nie ma sensu wzywać milicji – powiedział niespokojnie. – Nie widzę, żeby co ukradł, zresztą, tu nic nie ma. Po co zaraz robić zamieszanie, może nic nie ukradł, spłoszyliśmy go…

Moment wydał mi się najstosowniejszy ze wszystkich możliwych, wręcz wymarzony, specjalnie stworzony po to, żeby rozwikłać za jednym zamachem wszystkie komplikacje.

– Pojutrze przyjeżdża ciotka Rozmaryna – powiedziałam przyglądając mu się z zainteresowaniem. – Dzwoniła i pytała, czy już odebrałeś z pralni jej futro.

Mąż patrzył na mnie ciągle z tym wyrazem tępej, narastającej zgrozy.

– Skąd dzwoniła? – spytał po chwili zdławionym głosem.

– Z Płocka. Odebrałeś?

– Co?

– Futro.

Widać było, jak czyni jakiś nadludzki wysiłek.

– Nie. Znaczy tego… jeszcze nie… Gdzieś mi zginął ten… kwit…

Musiałam go przygwoździć w obawie, że inaczej się nie przyzna. Wyprze się tak samo, jak i ja bym się wyparła.

– To co będzie?

– Z czym?

– Z ciotką. Szlag ją może trafić. Ile ona ma lat?

Mąż miał śmierć w oczach i wydawał się bliski obłędu.

– Nie wiem, ile ona ma lat, skąd mam wiedzieć, ile ona ma lat! Ty nie wiesz?

– To jest twoja ciotka, nie moja – oświadczyłam z urazą, sama zaczynając niemal wierzyć w istnienie ciotki Rozmaryny. – Mówiłeś, że jest bardzo stara. Może dostać apopleksji.

Mąż spojrzał na mnie ponuro, przykucnął nagle i zaczai zbierać szpulki, igły i guziki, nie udzielając odpowiedzi. Przyglądałam mu się, niepewna, czy już ma dosyć, czy też może dołożyć mu jeszcze wujka z Radomia.

– Słuchaj no, kim ty właściwie jesteś? – spytałam znienacka z ostrożnym zainteresowaniem.

Mąż poderwał się, jakby go coś ugryzło, ukłuł się igłą w palec, syknął i nic nie mówiąc, patrzył na mnie ze zgrozą niebotyczną.

– Naprawdę masz ciotkę, która ma na imię Rozmaryna?…

– Najpewniej zwariowałaś ze strachu – zawyrokował posępnie i podejrzliwie po bardzo długiej chwili milczenia. – Nie rozumiem, o co ci chodzi.

– Za późno – odparłam stanowczo, nagle czując się dziwnie pewnie. – Trzeba było spytać, czy nie zwariowałam, na pierwsze słowo o ciotce. Teraz przepadło. Głupi jesteś. Ani razu nie przyszło ci do głowy, że ze mną jest coś nie tak jak trzeba? Ani razu się nie zdziwiłeś? Do kiedy ci kazali udawać tego Maciejaka?

Mąż poniechał zbierania guzików, pozbył się igieł, obejrzał i possał ukłuty palec, przyjrzał mi się nieufnie, po czym podniósł się i zamknął okno.

– A ty co? – spytał ostrożnie.

– A ja mniej więcej to samo. Wcale nie jestem twoją żoną. Wcale nie jesteś moim mężem. Mogę ci zaraz udowodnić, że ty to nie ty, tylko on. To znaczy, nie on, tylko ty. Nie wiem, co tu robisz w tej imprezie, i nic ci więcej nie powiem, dopóki się nie przyznasz, bo mi się to całkiem przestało podobać.

Mówiąc to, równocześnie myślałam, że jeśli ten cały kant z zagadkowych przyczyn jest skierowany przeciwko mnie i on w nim świadomie uczestniczy, to właśnie z dużym zapałem kręcę sobie powróz na własną szyję. Pocieszyło mnie, że ostatecznie mogę przecież uciec.

Mąż odwrócił się od okna.

– Zimno mi w nogi – powiedział stanowczo. – Idiotyczny pomysł, żeby się kłócić w środku nocy. Chcę włożyć pantofle.

Klapiąc bosymi nogami godnie ruszył na górę. Po namyśle ruszyłam za nim, po papierosy, Razem wróciliśmy na dół.

– Pozbieraj to – rozkazałam. – Zrobię herbaty.

– Wolę kawy.

– Dobrze, zrobię kawy, tylko pozbieraj ten śmietnik.

Przystał chętnie, widząc w tym zapewne czas do namysłu. Kiedy wróciłam z tacą do pokoju, siedział na fotelu przy stole, posępnie wpatrzony w pudełko z nićmi.

– Czy ty w ogóle jesteś pewna tego, co mówisz? – spytał z rezygnacją. – Znaczy, że ja to nie ja?

Postawiłam tacę na stole między nami i również usiadłam.

– Na litość boską, chyba sam wiesz najlepiej, kim jesteś? Poza tym popatrz na mnie! Nie zauważyłeś różnicy? Poza tym gdzie masz okulary?

– Cholera. Wiedziałem, że jeśli wpadnę, to przez te parszywe okulary. Nie jestem przyzwyczajony…

– Czy ty w ogóle kiedykolwiek miałeś żonę?

– Nie. Bo co?

– No właśnie. Bobyś wiedział, że nie ma nieodpowiedniej pory na kłótnie z żoną. Środek dnia jest równie dobry jak środek nocy. Co to wszystko właściwie ma znaczyć?

Mąż machnął ręką, westchnął ciężko i nalał kawy mnie i sobie.

– Prawdę mówiąc, ja bym się chciał tego od ciebie dowiedzieć. Czy ty w końcu jesteś tą moją żoną, czy nie?

– Akurat tak samo, jak ty jesteś moim mężem. Odnoszę wrażenie, że wystawiono nas rufą do wiatru, i pojęcia nie mam, dlaczego. Uważam, że musimy się jakoś porozumieć.

Mąż trwał chwilę w zadumie, mieszając kawę.

– Ryzyk fizyk – zdecydował się nagle. – Tak mi się czasem wydawało, że coś tu zgrzyta, ale myślałem, że mam przywidzenia. Uprzedzali mnie, że ta żona jest szmyrgnięta i może mieć rozmaite wyskoki… Boję się ciebie jak cholera – dodał, spoglądając na mnie niepewnie.

Podobieństwo naszej sytuacji było uderzające. Identycznie to samo z nim, co i ze mną. Nagle wszystko stało się jasne.

– W razie czego co tracisz? – zaciekawiłam się życzliwie.

– Mieszkanie spółdzielcze M3 w plombie, jeśli rozumiesz, co to znaczy.

Rozumiałam. Kiwnęłam głową, nie kryjąc współczucia. Plomba oznacza w budowlanym języku budynek wstawiony między dwa inne, istniejące i przeważnie stare. Z różnych przyczyn trudno jest w czymś takim trzymać się ściśle normatywów i mieszkania bywają tu zazwyczaj większe i atrakcyjniejsze od innych. M3 w plombie może być luksusowym apartamentem, trafić na coś takiego to jest wyjątkowa okazja.

– Mogłem odkupić czyjś udział – wyjaśnił mąż. – Ale płatne natychmiast i gotówką. Miałem własne dwadzieścia tysięcy, brakowało mi pięćdziesięciu i ten Maciejak spadł mi jak z nieba. A tobie co dali?

– To samo co tobie plus pięćdziesiąt dolarów. Możesz się przestać bać.

– No dobra. Napijmy się jeszcze tej kawy i przestańmy się bać. To co teraz?

Sięgnęłam po cukier, zapaliłam papierosa i usiadłam wygodniej. Sama nie wiedziałam, co teraz. Rozwikłanie podstawowej zagadki sprawiło mi wprawdzie dużą ulgę, na jej miejscu jednakże ukazała się bliżej nie sprecyzowana ilość następnych, kto wie, czy nie bardziej niepokojących. Należało wyjaśnić przede wszystkim rzeczy proste. Mąż jakby nabrał życia i zaczął wyglądać znacznie sympatyczniej niż dotychczas. Porozumienie między nami pojawiło się nie wiadomo skąd i wydawało się zupełnie naturalne.

– Zacznijmy od początku – zaproponowałam. – Kto cię zaangażował i dlaczego? Rozwodzisz się ze mną?

– Mowy nie ma. Cholernie mi na tobie zależy, głównie dlatego, że robisz mi wzory i masz forsę w interesie. Maciejak mnie zaczepił, ten prawdziwy.

– Podobny do ciebie?

– Średnio. Ściśle biorąc, ja jestem blondyn, musiałem się ufarbować na czarno i zapuścić brodę. Brwi dorobili mi tą metodą, co to zasadzają włosy na łysej pale, jak będę chciał, to je mogę wyrwać. Chyba nie będę chciał. Ale nadałem mu się, bo figurę mam taką samą i znam się na flokowaniu. To znaczy, on jest cokolwiek chudszy, w związku z czym cholera mnie brała, bo mi się ciągle guziki urywały i koszule mnie cisnęły pod szyją, a kawałka igły z nitką nigdzie nie mogłem znaleźć. Po jakiego diabła tak to chowałaś?

– To nie ja, to Basieńka. Czekajże, a o co mu chodziło?

– Skomplikowane dosyć. Rozwieść się z tobą nie chcę, ale ty chcesz. Nie żyjesz ze mną i wykorzystasz pierwszą okazję, więc muszę być czysty jak łza. A on sobie poderwał panienkę i chciał wyjechać na wczasy. Tak zwyczajnie nie mógł, bo ty go śledzisz na każdym kroku i tylko czatujesz na cokolwiek. Wywęszysz panienkę i już lecisz do sądu. No wiec miałem go zastąpić przy twoim boku na ten okres, kiedy on będzie zażywał szczęścia z podrywką. Zamożny jest, stać go na to i opłaca mu się. A żebyś się nie połapała, mam się ciebie czepiać i robić ci sceny zazdrości. Ciągle o tym zapominałem.

– A!… To dlatego tak wyskoczyłeś jak Filip z konopi z tą, jak jej tam, ladacznicą…?

– Aha. Bałem się, że ci podpadłem przez to żelazko, bo faktycznie stało na miejscu, i chciałem się umocnić na stanowisku. A co, źle wyszło?

– Nie najlepiej. Tak trochę ni przypiął, ni wypiął. Myślałam, że zwyczajnie zwariowałeś.

Mąż westchnął rozdzierająco.

– Cały czas się bałem, że mi trochę źle wychodzi… A z tobą jak jest właściwie?

Wyjaśniłam mu swoją rolę i opowiedziałam o panu Palanowskim. Słuchał z szalonym zainteresowaniem. W zasadzie wszystko się zgadzało. Niepojętym i zdumiewającym zbiegiem okoliczności Basieńka i jej mąż, w tym samym czasie, pchnięci tą samą namiętnością, wpadli na ten sam pomysł. Dwa odrębne nurty, niezależnie od siebie, spłynęły do tego samego punktu. Wręcz cud!

– Ty wierzysz w to, że im się rzeczywiście tak zbiegło? – spytał mąż sceptycznie. – Jedna osoba to jeszcze rozumiem, ale dwie naraz? Mnie to się wydaje niewyraźne.

Mnie również wydawało się niewyraźne. Trochę niepewnie i chaotycznie porozważaliśmy przez chwile prawdopodobieństwo osobliwego zjawiska i wyszło nam, że na tym świecie właściwie wszystko jest możliwe. Pora doby i dotychczasowe przeżycia mąciły nam nieco jasność umysłu.

– Najgorsze było to, że na samym wstępie wlazłaś przez okno – oświadczył mąż z niezadowoleniem. – Może bym i oprzytomniał jakoś wcześniej, gdyby nie to, że się doskonale zgadzało. Miała być niezrównoważona wariatka bez piątej klepki, no i była niezrównoważona wariatka bez piątej klepki. Nawet mu się dziwiłem, co on w tobie widzi i jak on to wytrzymuje…

– A propos, po jakiego diabła zamknąłeś drzwi na łańcuch? – przerwałam z irytacją. – Tego nie było w programie!

– No nie było – przyznał mąż. – Uczciwie mówiąc, ze zdenerwowania. Zdawało mi się, że coś tam się dzieje koło drzwi, bałem się, że mnie zaskoczysz, chciałem obejrzeć chałupę… No a potem zwyczajnie zapomniałem otworzyć. A propos, może mi powiesz przy okazji, gdzie w tym domu jest sól?

Okazało się, że soli w wazie do zupy nie znalazł. Potajemnie kupił sobie na mieście solniczkę i nosił ją w kieszeni. Ze szczerą ulgą wyjaśnialiśmy kolejne zagadki, przy czym wyraźnie czułam, że sól kojarzy mi się z jakimś ważnym odkryciem, którego chwilowo nie byłam w stanie sprecyzować.

– Za dziewięć dni kończy nam się ta zlecona praca – zauważyłam, widząc w nim już bez żadnych wątpliwości solidarnego wspólnika. – Musimy się zdecydować. Co robimy do tego czasu i co robimy potem?

– W jakim sensie?

– Udajemy nadal Basieńkę i… zaraz, jak ci na imię? A, Roman. I Romana. Tak jak byśmy nic nie wiedzieli czy nie? A potem przyznajemy się do odkrycia czy nie? Jak uważasz?

– Moim zdaniem powinniśmy być konsekwentni. Nasze prywatne spostrzeżenia nie mają tu nic do rzeczy. Zaangażowali nas, zapłacili i trzeba odwalić robotę. A potem należy się zastanowić.

Mąż zadumał się głęboko. Zapalił papierosa i podkurczył nogi, usiłując zmieścić je w fotelu. Rzuciłam mu poduszkę z kanapy, żeby je przykrył i nie kichał mi po całym domu.

– Jako obca osoba jesteś znacznie sympatyczniejsza niż jako żona – przyznał z westchnieniem.

– Ty też. Jako mąż. Znaczy, jako nie mąż. Słuchaj, co mówię, bo musimy coś postanowić!

– No przecież już postanowiliśmy. Dobrze mówisz i ja się z tobą zgadzam. Udajemy do końca, szczególnie, że teraz będzie łatwiej. Ja w każdym razie uniknę rozstroju nerwowego.

– A, właśnie! – przypomniałam sobie. – Coś ty wyprawiał w tym samochodzie? Masz fijoła, czy też te sztuki należały do programu?

– A, cholera – powiedział mąż z zakłopotaniem i zmierzwił sobie włosy na głowie, co wskazywało, że ów gest był jego osobistą własnością, nie zaś naśladownictwem pana Romana. – Specjalnie mi to przykazywał, a ja ciągle zapominałem. On cierpi na jakąś samochodofobię czy coś takiego i miałem robić z siebie konkursowego idiotę przy każdej okazji. Duży nacisk kładł na to. Nic takiego nigdy nie odczuwałem i prawdę mówiąc, pojęcia nie mam, jak to wygląda. Starałem się, jak mogłem.

– Wychodziło ci owszem, nieźle – przyznałam pobłażliwie. – Zachowywałeś się jak absolutny półgłówek, tyle że dziwnie niekonsekwentny. A propos, miarka krawiecka stoi w kuchni, koło lodówki. Przestań już mierzyć ekierką.

– Skąd wiesz? Słyszałaś…?

– No pewnie! Wracając do tematu…

– Ale ten twój wzór to ja rzeczywiście wykorzystam – przerwał mi z nagłym ożywieniem. – Z zawodu jestem chemik, tak jak i ten Maciejak i mam kumpla, który robi flokowanie. Czasem z nim jeszcze współpracuję, pójdę z nim teraz na procent od zysku, szczególnie że ulepszyłem klej. Czekaj, nie przerywaj, tobie się też coś należy. To jest robota ekstra, a nie w ramach przedstawienia. Miałam niejakie wątpliwości.

– Nie wiem, czy to nie będzie świństwo. Jak jesteś umówiony w kwestii roboty?

– Nijak. Mógłbym nawet nic nie robić, ale to by się wydawało podejrzane, więc miałem robić byle co. Wszystkie zamówienia przesuwać na dalsze terminy. Już i tak zrobiłem ze dwa razy więcej, niż było w umowie, i to nie ma nic do rzeczy. Ty też nie powinnaś była projektować nic swojego, nawet się przyznać nie możesz. Ile chcesz za ten?

– Najbardziej bym nic nie chciała i w ogóle tego nie robiła. Wyjątkowo parszywy wzór.

– Frajerka. Zobaczysz, jaka forsa za to poleci! Też dostaniesz procent od zysku. Zgadzasz się?

Pomyślałam, że mam jeszcze dziewięć dni, nadmiar czasu, a nikt inny im tego nie zrobi… Dałam się przekonać. W obliczu normalnych, życiowych interesów amory państwa Maciejaków wyleciały nam z głowy.

Po dalszej naradzie i zastanowieniu uzgodniliśmy, że po wieki wieków należy trzymać język za zębami i nic nikomu nie mówić. Sumienie mamy czyste. Basieńka upragniony cel osiągnęła i podrywki męża nie są jej potrzebne do szczęścia, pan Maciejak zaś o eskapadzie żony dowie się i bez nas. Najrozsądniej będzie zatem spełnić obowiązki w ramach umowy i do reszty się nie wtrącać.

– Chwała Bogu! – odetchnął mąż z ulgą. – Głupio mi było jak cholera, teraz mi znacznie lepiej. A tak między nami, to o co ci właściwie chodziło z tą ciotką? Jak jej tam, Rozamunda…? Faktycznie ma futro?

– Rozmaryna. Coś ty, jakie futro!? Wymyśliłam ją na poczekaniu, żeby się ostatecznie upewnić co do ciebie. Prawdziwy mąż wiedziałby, czy ma ciotkę.

– O rany boskie, ogłuszyłaś mnę jak cepem! On tyle rzeczy przeoczył, że mogła w tym być i ciotka.

– O tym rudym debilu ci mówił?

– O jakim rudym debilu?

– Tym, co siedzi pod oknem co jakiś czas i patrzy mi na ręce. Ostatnio go nie było. Wiesz coś o nim?

– Pierwsze słyszę. Nic nie wiem o żadnym debilu. Owszem, zdaje się, że widziałem tu jakiegoś łachmytę, ale nie zwracałem uwagi. Bo co?

Gwałtownie usiłowałam się zastanowić, czując, że chyba coś tu umknęło naszej uwadze.

– Słuchaj no – powiedziałam z niepokojem. – Tu się dzisiaj ktoś włamał, z tego wszystkiego wyszło nam to z pamięci, ale fakt jest faktem. Debil się pętał dookoła, może podpatrywał? Może to był jakiś taki, co najpierw przeprowadza rozeznanie terenu, a potem okrada mieszkania?

– Możliwe. I co?

– O debilu trzeba im będzie powiedzieć.

– O włamaniu też, ale to każde z nas oddzielnie – zauważył mąż zadziwiająco przytomnie. – Nie możemy im zaprezentować żadnego porozumienia. O tym cholernym kacyku też.

– A właśnie! Na litość boską, co z tym kacykiem?! Mąż. zaniepokoił się na nowo.

– Pojęcia nie mam. Ty o tym nic nie wiesz?

– Nic kompletnie. I ten Maciejak nic ci o tym nie mówił?

– Ani słowa! A ten, co przyniósł paczkę, też nic nie mówił?

– A nie, ten mówił, owszem. Z dużym naciskiem. Żeby natychmiast odnieść kacykowi.

– W ogóle tego nie rozumiem i nic nie będę odnosił! – denerwował się mąż. – Możliwe, że to pilne, ale ja o tym nic nie wiem. Cholera wie, co to takiego jest ten kacyk! Ja nie jestem cudotwórcą i do jasnowidzeń tu się nie godziłem! Jak mu zależało, to trzeba było powiedzieć!

– Trzeba sprawdzić, co z drzwiami na dole – powiedziałam mechanicznie. – Ten złodziej tamtędy wyszedł.

– Z jakimi drzwiami?! Tam nie ma drzwi! Uświadomiłam sobie nagle, że istotnie do warsztatu nie

ma innego wejścia jak tylko przez dom i schody do piwnicy. Wrota garażu są zamknięte na mur i zastawione szafą. My tu ględzimy, a uwięziony włamywacz, być może, czai się gdzieś tam na dole…

Zgodnie zerwaliśmy się na równe nogi. Mąż wpadł do kuchni i chwycił z kąta miarkę krawiecką, mnie napatoczył się pod rękę żelazny świecznik z przedpokoju. Zaopatrzeni w broń popędziliśmy do piwnicy, nie siląc się na żadne skradania i podstępy.

Włamywacza nie było i od razu stało się jasne, którędy wszedł i wyszedł. Okno nad moim stołem było otwarte, stół posłużył mu jako stopień. Musiał być szczupły i zręczny, bo okno miało wysokości nie więcej niż pół metra, a umieszczone było pod samym sufitem.

– Milicja by się nadzwyczajnie ucieszyła – zauważyłam melancholijnie, wskazując wyraźny ślad zelówki na białym brystolu. – Uważam, że na wszelki wypadek trzeba to zabezpieczyć.

– Milicja będzie to miała głęboko w nosie – odparł mąż z przekonaniem. – Co innego, gdyby nas zamordował, ale on, zdaje się, nawet nic nie ukradł. Co ty robisz?

Wyciągnęłam kawałek celofanu, przykryłam nim ślad zelówki i właśnie miałam to ładnie wyciąć, kiedy zainteresował mnie odbity na brystolu wzór. Szczególnym trafem idealnie pasował do zaprojektowanych wcześniej gzygzołów.

– Ty, popatrz – powiedziałam do męża. – Dać to tak kawałkami w tych miejscach pomiędzy… Co? Wyjdzie prawie koronka…

– O, niech skonam, aż się prosi! Wiesz, że ty masz rację… Genialna myśl! Genialna!…

Prozaiczne życie brutalnie wdarło się w romantyczną aferę państwa Maciejaków, usuwając w cień tajemnice i niezwykłości. Znów zapomnieliśmy o intrygujących zagadkach, bez reszty zajęci praktycznym wykorzystaniem pozostawionego nam na pamiątkę śladu. W ten sposób wielokrotnie powielona zelówka przestępcy pozostała na wieki nie tylko na kilometrach bieżących ozdobnych tkanin, ale także i w mojej pamięci…

– No dobra, dosyć tego na razie – zawyrokował w końcu mąż, bardzo zadowolony z efektów naszej pracy. – Zimno mi jak cholera i zaczynam być śpiący, a jutro też jest dzień…

Загрузка...