*

Wbrew ponurym przewidywaniom męża do jutra nic się nie zdarzyło. Moje zwłoki wróciły same i nie trzeba ich było szukać, precjoza dla kacyka, nie tknięte, spoczywały pod stołem w kuchni, nikt nie złożył nam podejrzanej wizyty. Cisza była i spokój.

Trzech hydraulików przyszło w samo południe, przy czym wzruszył mnie widok kapitana we własnej osobie, dźwigającego pod pachą kolanko od rury kanalizacyjnej. Wykorzystałam okazję, żeby rozwikłać pewne niejasności. Między innymi dziwiło mnie, skąd w tej całej aferze wziął się pułkownik, którego stanowisko służbowe wykluczało, według moich wiadomości, jego bezpośrednie zaangażowanie w jakiekolwiek sprawy. Kapitan nie robił z tej kwestii tajemnicy.

– Pułkownik interesuje się tym, można powiedzieć, prywatnie – wyjaśnił na moje pytanie. – Ma szczególną, osobistą awersję do przemytu dzieł sztuki i życzy sobie być informowany na bieżąco. Zdaje się, że najchętniej prowadziłby to sam, bo jest wyjątkowo na nich cięty, ale brakuje mu czasu.

Co do wydarzenia z paczką, szczerze wyznał, że sam tego nie rozumie. Obleciał dom, obsypał proszkiem na odciski palców wszystkie zabytki z komodą włącznie, kazał mi to posprzątać, otworzył zamkniętą szufladę sekretarzyka, wspólnie stwierdziliśmy, że jest pusta, po czym przystąpił do załatwiania interesów.

– Jak państwo uzgodnili z nimi kwestię ich powrotu? – spytał. – Jest jakaś umowa? Termin, telefon, spotkanie?

Pytanie zaskoczyło nas niebotycznie. Obydwoje z mężem zgodnie wytrzeszczyliśmy na niego oczy, potem zaś spojrzeliśmy na siebie.

– O rany Boga, nie wiem – powiedział mąż, spłoszony. – Przeoczyłem to. Ty jak?

– Identycznie – powiedziałam niepewnie. – W ogól nie było o tym mowy. Miałam wrażenie, że się jakoś zgłoszą… Nie, uczciwie mówiąc, nie miałam żadnego wrą żenią…

Kapitan patrzył na nas wzrokiem pełnym niedowierza nią. Uczynił gest, jakby chciał popukać się palcem w czoło i powstrzymał się, zapewne przez uprzejmość. Zimno mi się zrobiło na myśl, że przez to idiotyczne niedopatrzenie mogę być skazana na pozostawanie w skórze Basieńki do końca życia.

– Wiecie, państwo – powiedział tonem, pełnym nagany – gdybym do tej pory miał jeszcze jakieś wątpliwości czy przypadkiem nie bierzecie w tym udziału, teraz bym się ich pozbył ostatecznie… Ile jeszcze?

– Co, ile jeszcze…

– Tej zabawy w Maciejaków. Czasu, ile jeszcze. Pięć dni, tak?

– No pięć. Chyba pięć?… Potem się jakoś przecież zgłoszą…

– A jak nie, to co?

– Musiałem chyba do reszty zgłupieć – powiedział mąż z ponurym obrzydzeniem. – Trzy tygodnie i trzy tygodnie, a jak to potem odkręcić, ani słowa! Zaćmienie umysłu…

– Na litość boską, oni chyba jeszcze nie uciekli? – spytałam z przerażeniem. – Muszą wrócić, inaczej po diabła by im to było…

Kapitan kręcił głową w zadumie.

– Nie, uciec to oni jeszcze nie uciekli – zawyrokował. – Za te pięć dni prawdopodobnie nagle się znajdą Ale w tej sytuacji nie możemy nic uzgodnić i będziecie mnie informować o każdym wydarzeniu. Cokolwiek się przytrafi, proszę dzwonić, ale tak, żeby was nie było widać przez okno. Telefon postawić niżej…

Pozostali dwaj hydraulicy ograniczyli swoją działalność do terenu kuchni i własności kacyka. Nie kryli swego niezadowolenia, okazało się bowiem, że większość odcisków palców na arcydziełach udało nam się bardzo porządnie zamazać. Rekonstrukcja rozdłubanych fragmentów była niezbędna, na miejscu niemożliwa, oświadczyli zatem, że zabierają całość aż do jutra i jutro rano odniosą z powrotem. Oznaczało to, że roboty wodociągowo-kanalizacyjne w domu państwa Maciejaków nieco się przeciągną i trzeba będzie uzgodnić zeznania, jakie im później złożymy w tej mierze.

Nazajutrz ekipa hydrauliczna, złożona z osób już tylko dwóch, przyniosła w skrzynce z narzędziami kacykowe precjoza naprawione tak pięknie, że mi oko zbielało. Nie było na nich ani śladu naszej niszczycielskiej działalności. Pełen zachwytu mąż pogawędził z nimi chwilę za pomocą wzorów chemicznych, po czym zostaliśmy przypilnowani, żeby zapakować paczkę dokładnie tak, jak było. Mąż otrząsnął się z euforii i nieco zaniepokoił.

– Panowie zostawili to złoto tam w środku? – spytał nieufnie, ważąc jeden świecznik w ręku. – I te rzeczy w obrazach? A jak to zginie, to co?

– Może się pan nie martwić, nie pańska głowa – odparł jeden z rzemieślników uspokajająco. – Co tam jest, to tam jest, już my tego pilnujemy.

– Ty głupi jesteś, pewnie włożyli fałszywe – powiedziałam po ich wyjściu. – Według moich wiadomości prawdziwe muszą być warte co najmniej z dziesięć tysięcy dolarów. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie tyle ryzykował. Co za szczęście, że tak ostrożnie to odwijaliśmy…!

Paczka dla kacyka wróciła do własnej postaci i czekała swego losu w kuchni pod stołem. Nie wiadomo, dlaczego akurat to miejsce wydawało nam się najbezpieczniejsze. Głównym powodem do niepokoju stała się teraz niepewność co do naszego powrotu do własnej postaci i byliśmy bliscy tego, żeby zazdrościć paczce. Obawy, że państwo Maciejakowie wytrzymają nas tak jeszcze przez następni trzy tygodnie, a kto wie, czy nie trzy lata, wydawały się realne i doprowadzały nas do desperacji. Wiadomo było że milicja nie zwolni nas z posterunku aż do końca afery Mąż zgłupiał ze zdenerwowania do tego stopnia, że zaniedbywał podstawowe obowiązki.

– Co tak siedzisz? – spytałam z gniewem podczas ostatniej, przewidzianej umową podróży do Ziemiańskiego – Ja się będę za ciebie bała?

Przestraszył się natychmiast, co najmniej tak, jakby cierpiał na wszystkie fobie świata, po czym energicznie popukał się palcem w czoło.

– Chyba ci się pomieszało w głowie – powiedział z niesmakiem. – Przecież mieliśmy się wygłupiać na pokaz dla milicji! Skoro milicja i tak wie, o co chodzi, to po diabła mam robić przedstawienie? Sobie a muzom?

– A skąd wiesz, czy ci się kacyk w tej chwili nie przygląda? Skąd wiesz, czy Ziemiański nie spyta Maciejaka, od kiedy mu minęło? Lepiej nie ryzykuj, bo stracisz rozeznanie, co masz robić, a czego nie. Ja na spacer chodzę uczciwie!

Mąż westchnął ciężko i zaprezentował wybuch paniki, co przyszło mu o tyle łatwo, że zajęta strofowaniem go, o mało się nie władowałam pod ciężarówkę. W razie czego byłaby wina ciężarówki, a nie moja, katastrof jednakże nie mieliśmy w programie.

Na spacer istotnie chodziłam uczciwie, jeśli pominąć wplątane weń moje prywatne sprawy. Prywatne sprawy zaczynały mnie niepokoić. Blondyn wydawał mi się stanowczo za mądry, zgoła wszechwiedzący, ponadto postępowanie jego było niepojęte. Od początku podkreślał swój brak czasu, a równocześnie godziny całe spędzał ze mną na tym skwerku bez żadnego racjonalnego uzasadnienia.

Zaczęłam się wreszcie zastanawiać, że coś w tym musi być.

Pogoda się zepsuła, zrobiło się zimno, wiał przenikliwy wiatr. Siedziałam na ławce, zamyślona tak głęboko, że straciłam z oczu świat. Blondyn mieszał mi się z kacykiem, rodzimy przemyt z marzeniami o kradzieży dzieł sztuki w krajach zachodnich, wątpliwy romans Basieńki z moją własną biografią. Myśl, że on mnie tu pilnuje z ramienia pana Palanowskiego, nasuwała się coraz natrętniej i razem wziąwszy miałam w głowie absolutny młyn. Ocknęłam się chyba po godzinie, prawdopodobnie specjalnie po to, żeby ujrzeć, jak nadchodzi.

Zbliżył się do mojej ławki, ukłonił się i zwolnił. Nie wyglądał na złoczyńcę. Mój zapraszający gest wykonał się sam, całkowicie bez udziału świadomej woli. Na szafocie gotowa byłabym przysiąc, że nie uczyniłam z premedytacją nic w kierunku zacieśnienia więzów!

– Taka pani jest zamyślona, że zauważyła mnie pani dopiero, kiedy kłaniałem się trzeci raz – powiedział z zainteresowaniem. – Czy coś się stało? Może mógłbym pani być do czegoś przydatny?

Z niewiadomych przyczyn w jego towarzystwie ciągle mówiłam nie to, co chciałam powiedzieć. Mój odstrzał byków najwidoczniej trwał.

– Nie wiem – odparłam bez zastanowienia. – To znaczy wiem, że z pewnością, ale zależy do czego. Chwilowo tonę w problemach, z którymi muszę poradzić sobie sama. Nie będę ukrywać, że wchodzi pan w zakres zagadek do rozgryzienia, i czuję, że już mnie zęby bolą.

– Przynajmniej w tym jednym mógłbym chyba wziąć udział? To znaczy, nie w bólu zębów! Nie wiem, co zagadkowego widzi pani we mnie, ale chętnie to rozjaśnię. Czy pani nie zimno?

Zimno mi było przeraźliwie. Po przeszło godzinnym siedzeniu bez ruchu wilgotny wieczór przemknął mnie na wylot, zaczynałam właśnie dźwięcznie poszczekiwać zębami. Wszelkie grypy i anginy nie wchodziły w rachub w najmniejszym stopniu, ale niepokoiła mnie myśl o trupim kolorycie, jakiego moje oblicze musiało niewątpliwi nabrać. Niechże już wyglądam jak Basieńka, skoro jest t niezbędne, nie muszę być jednakże przy tym sinozielona

Zdradliwy podstęp pana Palanowskiego zdejmował z mnie niejako obowiązek ścisłego trzymania się umowy, bez wahania wyraziłam zatem zgodę na wypicie kawy w pałacyku Szustra. Wprowadzanie rewolucji w obyczaje Basieńki w zaistniałej sytuacji nie było może posunięciem najrozsądniejszym, ale w wieku siedemnastu lat poprzysiegłam sobie, że nigdy w życiu nie będę rozsądna i przysięgi te udawało mi się dotrzymać.

Usiadłam przy stoliku i przyjrzałam mu się wreszcie z bliska w pełnym świetle. Nie nosił baków i nie zaczął od proponowania mi alkoholu. Nawet, gdyby nie było innych przyczyn, już samo to wystarczało, żeby się nim interesować.

Patrzyłam na niego i patrzyłam, i nagle zaczęłam sobie uświadamiać, że coś tu jest nieopisanie dziwnego i nie w porządku. Coś tu nie tyle nie gra, ile gra za dobrze. Jakaś część mojej otumanionej duszy ocknęła się z letargu

– Do kompletu powinien pan jeszcze mieć na imię Marek – powiedziałam z lekkim roztargnieniem, bardziej c siebie niż do niego.

Spojrzał na mnie z nagłym zastanowieniem.

– Tak się składa, że mam na imię Marek – powiedział powoli po chwili. – Skąd pani to wie?

Zamurowało mnie. Znałam go pięć dni. Pięć dni, które wstrząsnęły światem… No nie, niezupełnie tak, światem może i nie wstrząsnęły, mną na pewno… Nie do wiary…!

Nierealność sytuacji oszołomiła mnie całkowicie. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, co się dzieje, nie pojmując, jak mogło to nie dotrzeć do mnie od początku. To wszystko było nieprawdopodobne i niemożliwe, takie rzeczy się w życiu nie zdarzają. Ten człowiek nie istniał. Nie mógł istnieć. Nie miał prawa istnieć w rzeczywistości, ponieważ ja go wymyśliłam…!!!

Na blondynów zaczęłam się przestawiać od czasu, kiedy atramentowa czerń mojego pierwszego, w dzieciństwie wymarzonego, romansu uległa niejakiemu rozjaśnieniu. Miałam z nimi ciężki krzyż pański i rozmaite przypadłości, nigdy takie, jakich sobie życzyłam.

Określony typ ustabilizował mi się dawno temu, na przyjęciu sylwestrowym u mnie w domu, kiedy jeden z przyjaciół we wczesnych godzinach porannych przyprowadził mi znienacka dodatkowego gościa, obcego faceta, blondyna wstrząsającej urody. W smokingu. Doprowadzony wydał mi się tak szaleńczo piękny i tak absolutnie w moim typie, że niemal zabrakło mi tchu. Przyjęłam jakieś tam uprzejme wyrazy, przetańczyłam z nim kilka upojnych tang, pożegnałam go i do dziś dnia nie mam pojęcia, kto to był.

Ów przyjaciel, który go przyprowadził, był tak pijany, że nic nie pamiętał. Nagabywany później kilkakrotnie przeze mnie, snuł różne przypuszczenia, ale jakoś nigdy nie sprawdził ich słuszności. Blondyna prawdopodobnie w ogóle bym nie poznała, nie utkwiły mi bowiem w pamięci rysy jego twarzy, tylko ów ogólny typ, który latami błąkał mi się po życiorysie w charakterze nie zrealizowanego marzenia.

Zwykła złośliwość losu sprawiła, że wszyscy, na których natrafiałam, mieli czarne włosy albo ciemne oczy, albo coś tam innego w twarzy, w nosie, w zębach… wszystko jedno, coś, o czym inne kobiety, być może, marzą w bezsenne noce, a co dla mnie ciągle nie było TYM. Ja chciałam mojego blondyna.

Straciwszy w końcu na niego wszelką nadzieję, pozwoli łam rozbestwić się wyobraźni. Z doświadczenia wiedziałam, że jeśli sobie coś wyobrażę dokładnie i ze szczegółami, jeśli nastawię się na to, nigdy mnie to nie spotka. Przytrafi się coś innego, będzie zupełnie inaczej, a jeśli nawet tak samo, to wypaczone, skarykaturyzowane złośliwością losu. Gdybym zatem nie straciła nadziei, za nic w świecie nie wygłupiłabym się tak, żeby sobie cokolwiek precyzyjnie imaginować.

Nieosiągalnego blondyna wymyśliłam bardzo dawno temu i od razu stało się jasne, że coś takiego po prostu nie może istnieć na świecie. Gdyby nawet istniało, to ja tego nie spotkam, a jeśli spotkam, to bez żadnych skutków dla siebie. Zwyczajnie, nie zwróci na mnie uwagi i cześć.

Mogłam sobie zatem pozwalać. Latami uzupełniałam i upiększałam piastowany w duszy obraz, latami zmieniałam mu cechy, dodawałam zalet, tworzyłam osobowość, aż wreszcie nabrał jakiejś ostatecznej formy, takiej, której już nic dodać, nic ująć.

W skrócie rzecz biorąc, miał być następujący: wzrostu powyżej metr osiemdziesiąt, postury proporcjonalnej, broń Boże nie gruby, ale i nie chudły, z niebieskimi oczami i twarzą o rysach w tym pamiętnym dla mnie typie. Żadnych cofniętych bród, niedorozwiniętych szczęk, ani nic w tym rodzaju! Sprawny fizycznie w stopniu nieosiągalnym dla normalnych ludzi, bo skoro moje wymagania miały się nie spełnić, mogłam sobie nie żałować. Miał pływać, jeździć na nartach, wiosłować, strzelać, prowadzić samochód i odrzutowiec, lać w mordę, rzucać nożem, nosić mnie na rękach i diabli wiedzą, co jeszcze. Ogólnie biorąc, wszystko. Miał posiadać wykształcenie nie do zdobycia w okresie przeciętnego życia ludzkiego, zarazem techniczne i humanistyczne, a przy tym jakąś obłędną ilość wiadomości w niezliczonych dziedzinach. Także znajomość języków obcych. Miał być nieprzeciętnie inteligentny i mieć szaleńcze poczucie humoru. Miał posiadać nieco chyba wypaczony gust, cenić sobie nade wszystko co osobliwsze cechy mojego charakteru, moje wady uważać za zalety, wielbić zalety i energicznie na mnie lecieć. Stan cywilny ustaliłam łatwo, miał być rozwiedziony, ewentualne posiadane przez niego dzieci były mi obojętne, z zawodem miałam straszne kłopoty. W zasadzie powinien być dziennikarzem, ale tego mi było za mało. Powinien też być współpracownikiem, broń Boże nie etatowym, raczej dorywczym, rozmaitych instytucji, milicji, MSW, kontrwywiadu i jeszcze czegoś, co zapewne w ogóle nie istnieje. Na domiar złego miał być równocześnie młody i starszy ode mnie. Jakim cudem to wszystko razem mogłoby się zebrać do kupy, nie mam i nigdy nie miałam pojęcia.

No i diabli nadali, po latach namysłu i wahań zdecydowałam, że na imię powinien mieć Marek…

Siedziałam przy stoliku i patrzyłam na nie istniejący płód mojej obłąkanej imaginacji, a w środku miałam wyłącznie granitową, niezłomną niewiarę w rzeczywistość. Coś tu musiało być nie tak, takie rzeczy są naprawdę niemożliwe, powinien chyba rozwiać się zaraz w powietrzu, okazać duchem, ewentualnie może mnie zamordować…

– Umie pan pływać, oczywiście? – spytałam znienacka, czując budzącą się we mnie pretensję, nie wiadomo, do niego czy do losu.

– Umiem – odparł z łagodnym rozbawieniem, nie okazując zaskoczenia. – Jeśli chodzi o wodę, umiem chyba wszystko. Można powiedzieć, że jest to mój ulubiony żywioł.

– Umie pan jeździć na nartach?

– Bardzo dawno nie jeździłem, kilka lat…

– Umie pan zapewne także strzelać? To znaczy, trafia pan w to, w co pan chce trafić?

– No, raczej tak…

– Prawo jazdy pan ma?

– Mam, ale…

– Pilotować te takie różne w powietrzu pan umie?

– Niektóre. Natomiast ze wszystkich umiem skakać z| spadochronem.

Pretensja we mnie rosła w dość dużym tempie.

– Fechtować się pewno też pan potrafi? – powiedziałam beznadziejnie. – Mam na myśli te różne szpady, szable i inne bagnety?

– Owszem, kiedyś mi to nawet dość nieźle wychodziło Czy można wiedzieć, po co pani ten egzamin? Należy do sposobów rozgryzania?

Patrzyłam na niego przez chwilę niedowierzająco, pełna oburzenia, niepewna, co właściwie mam z tym fantem zrobić.

– A zatem pana nie ma – powiedziałam stanowczo. – Nie wiem, czy pan sobie zdaje z tego sprawę, że nie może pan istnieć naprawdę.

– Na Boga, dlaczego?

– Ponieważ ja pana wymyśliłam. Bardzo dokładnie wymyśliłam akurat coś takiego jak pan. Zdaje się, że z wyjątkiem jednej jedynej cechy, posiada pan wszystkie inne i ja osobiście uważam to za jakiś głupi i niezrozumiały dowcip. O tyle zresztą przerasta pan moje wyobrażenia, że miał pan być nieco mniej piękny, w naturze pan trochę przesadził. Czy został pan może sztucznie zrobiony?

– Nie wydaje mi się. Raczej mam wrażenie, że zostałem zrobiony w sposób zupełnie naturalny. Ciekaw jestem bardzo, jakiej to cechy mi brakuje?

Przyglądał mi się z zaciekawieniem, trochę rozbawiony, a trochę jakby zdegustowany. Nie miałam najmniejszego zamiaru wyjawiać mu, że ową cechą, której nie posiada, jest niewłaściwy stosunek do mnie. Nie leci na mnie energicznie…

– Sytuację mogłoby teraz uratować tylko jedno – oświadczyłam, pomijając jego pytanie. – Powinien pan okazać się bandytą, przestępcą, zgoła zbrodniarzem i zadźgać mnie pod jakimś krzewem któregoś ciemniejszego wieczoru. Wówczas uznałabym, że wszystko idzie właściwą rzeczy koleją, świat stoi na swoim miejscu, a rzeczywistość nie popełnia dzikich wybryków.

– Naprawdę bardzo mi przykro, że nie mogę zadowolić pani w tej mierze. Nie jestem przestępcą, ani tym bardziej zbrodniarzem, i do zadźgania pani odczuwam żywą niechęć. Czy nie dałoby się jakoś bez tego obejść?

– Nie wiem. Może to się czymś zastąpi… Właściwie nawet dość łatwo było domyślić się, czym.

Zajmował się tu mną nie bez powodu i nie miało już najmniejszego znaczenia, w czyim imieniu to czynił, pana Palanowskiego czy pułkownika. Obaj jednakowo byliby zdegustowani moimi odstępstwami od roli Basieńki, która to rola stała mi się już do reszty kamieniem młyńskim u szyi. Gdybym nie wrąbała się w tę całą romansowo-przemytniczą mierzwę, mogłabym teraz swobodnie, we własnej postaci, na gruncie całkowicie prywatnym, badać szczegóły żywego tworu mojej wyobraźni. Mogłabym w sposób dowolny dociekać tajemnic jego egzystencji, bez obaw, że zaszkodzę tym nie tylko sobie, ale także państwowej instytucji, która nie omieszka pobłogosławić mnie za dociekliwość. No i wyglądałabym jednak nieco inaczej…

Przyglądał mi się tak, jakbym wyglądała zupełnie inaczej.

– Potrafię także doić kozy – poinformował mnie uprzejmie. – Jeśli interesuje panią pełny wachlarz, moich umiejętności…

– A krowy? – spytałam mimo woli.

– Krowy łatwiej.

– Nawet gdyby umiał pan doić hipopotamy, to mi nie tłumaczy, dlaczego pan właściwie spaceruje po tym parszywym skwerku. Żadnej rogacizny tu nie ma…

– Hipopotamy to nie rogacizna.

– Matko Boska! No więc nosorożce, wszystko jedno! Też ich tu nie ma. Dawno się już zastanawiam, co pan tu robi. Mieszka pan w pobliżu?

– Owszem, parę ulic dalej.

– Długo?

– Zaraz, niech się zastanowię… jakieś trzynaście lat. Myśl, że sama tu mieszkam piętnaście i niepojęte jest, jakim cudem mogłam go do tej pory ani razu nie spotkać, sprawiła, że na moment straciłam wątek. Z wysiłkiem wróciłam do tematu, zdecydowana narazić się na najgorsze, byle tylko rozstrzygnąć chociaż część wątpliwości.

– I bywa pan tu systematycznie? Ciekawa jestem, czy nie zauważył mnie pan wcześniej, na przykład ze dwa miesiące temu, albo może w zeszłym roku. To nie znaczy, żebym uważała, że koniecznie muszę się rzucać w oczy, ale przypadkiem…?

Milczał tak długą chwilę, że aż mnie zaczęło coś dławić.

– Spaceruję tu od niedawna – powiedział wreszcie. – Lubię myśleć chodząc, a ten skwerek mam po drodze… Zauważyłem panią, owszem, kilkakrotnie…

Znów zamilkł. Dławienie zintensywniało. Zaraz mi rąbnie, że to wcale nie byłam ja…

– Odniosłem dziwne wrażenie – powiedział z namysłem. – Jakby się w pani coś zmieniło. Dwa miesiące temu wyglądała pani jakoś inaczej, przy czym nie umiem sobie wyjaśnić, na czym polega różnica. Szczerze mówiąc, cały czas mam ochotę panią o to zapytać, ale nie wiem, czy to nie będzie z mojej strony natręctwo?

Brzmiało to szczerze. Tak szczerze i tak niewinnie, że zamilkłam. Pchało mnie do wyjawienia prawdy z siłą cyklonu. Powstrzymałam się ostatkiem sił, czując równocześnie, że łgarstwo mi przez usta nie przejdzie. Zapomniałam, że nie on o mnie miał się dowiadywać, tylko ja o nim.

– Czy pan musi być taki spostrzegawczy? – spytałam z wyrzutem. – Moim zdaniem wówczas byłam lepsza, a ostatnio wzrosła mi bystrość umysłu. Widocznie odbija się to na całej reszcie.

– Właśnie tak mi się wydawało, ale nie ośmieliłem się tego powiedzieć. Czy ta wzmożona bystrość umysłu odbija się na całym pani zachowaniu i postępowaniu, czy też ogranicza się do spaceru i terenu skwerka?

– Nigdy w życiu nie prowadziłam równie niewygodnej rozmowy! – wyrwało mi się z całego serca, zanim zdążyłam się pohamować.

– Sama ją pani zaczęła.

– No dobrze, ale zaczęłam ją, żeby się dowiedzieć czegoś o panu! Pan mi tu wykręca kota ogonem i dowiaduje się o mnie!

Znienacka wpadł w szampański humor.

– Czy pani przypadkiem nie chodzi o to, żeby się dowiedzieć nie czegoś o mnie, tylko tego, co ja wiem o pani? Właśnie nic nie wiem i też się chcę dowiedzieć.

– Teraz pan łże, aż ziemia jęczy – powiedziałam z niesmakiem. – Jak pan to godzi z tym wstrętem do zakłamania, który prezentował pan przedwczoraj…

– A pani? – odparł natychmiast i zamurował mnie do reszty.

Zamknęli kawiarnię, wyszliśmy, odblokowało mnie, oczywiście już wcześniej, rozmawialiśmy dalej i melanż w moich uczuciach doszedł do zenitu. Blondyn, i to taki blondyn, Chryste Panie, co za koszmar mnie czeka tym razem…?!

Z otumanienia wyrwał mnie dopiero dziki ryk Polskiego Radia. Mąż jeszcze nie spał, siedział w salonie, przyszywał sobie guziki do koszuli i słuchał programu trzeciego. Szyby drżały.

– Czego tak ryczysz, rany boskie? – spytałam z irytacją. – Głuchy jesteś czy co? Słuchasz tych pudeł, jakbyś rozwalał mury Jeryha. Musisz tak?

– No pewnie, że musze, a coś ty myślała? – odparł z urazą. – Maciejak mi kazał. Sam tego nie znoszę, uszy puchną, ale on tak lubi. Kazał mi ryczeć codziennie, a najmarniej co drugi wieczór…

Mówił coś jeszcze, ale nie słuchałam i uciekłam na górę. Musiałam się w końcu zdecydować, czy państwo Maciejakowie wydają mi się najobrzydliwszymi ludźmi świata, ponieważ wrąbali mnie w bagno moralne, które zatruwa mi życie, czy też przeciwnie, robią wrażenie istot niebiańskich, ponieważ zmusili mnie do spacerów po skwerku…

Nie wiadomo, dlaczego jakoś łatwiej mi było godzić się na to drugie…

Загрузка...