Dzień wydawał się zwyczajny, podobny do innych, wiosenny, wyjątkowo ciepły i nawet mi do głowy nie przyszło, że stanie się dla mnie jedną z przełomowych chwil życia. Żadnych przeczuć nie miałam, starannie opracowywałam nowy wzór i usiłowałam zastanawiać się nad problemami, które od wczoraj poodwracały mi się do góry nogami. Mąż, radykalnie przeobrażony, pełen energii, pogwizdywał obok, w swojej części warsztatu.
Zgodnie z postanowieniem, trzymaliśmy się dotychczasowych obyczajów i do kontynuowania rozważań przystąpiliśmy dopiero po południu.
– Słuchaj no, mnie tu właściwie jedna rzecz trochę dziwi – powiedział w zamyśleniu, wchodząc do pokoju, gdzie układałam ikebanę z patyków w alabastrowym wazonie Basieńki. – Ty miałaś kiedy męża?
– Miałam. Dość dawno, ale miałam.
– I co? Jakby ci podstawili podobnego faceta, tobyś go nie odróżniła?
Odstawiłam wazon, zgarnęłam na kupkę zbywające szczątki patyków i ulokowałam się na kanapie za stołem.
– Po pierwsze nie ma na świecie człowieka podobnego do mojego męża – odparłam z namysłem. – Miał cechy unikatowe. A po drugie nigdy nie prowadziłam z nim takiej idiotycznej wojny. Gdybym w ogóle na niego nie patrzyła, nie rozmawiała z nim, możliwe, że w pierwszej chwili nie zwróciłabym uwagi, że to nie on. Jest rzeczą tak naturalną, że facet, który własnym kluczem otwiera drzwi mojego mieszkania, to mój mąż… Wątpię jednak, czy ta pomyłka trwałaby dłużej niż dwa dni.
Mąż kiwnął głową energicznie, położył okulary na stole i z impetem usiadł w fotelu.
– Tak mi się właśnie wydawało. Niech mnie gęś kopnie, ja tego nie rozumiem. Uważasz, z jednej strony jemu cholernie zależało na tym oszustwie, a z drugiej za dużo sobie zlekceważył. Jak by ci to wytłumaczyć… Rozumiesz, jakby mu wystarczyło, że będę do niego podobny z daleka, tak pi razy oko. A co z bliska, to on kicha i pluje.
Słuchałam z uwagą, czując, jak mi się krystalizuje gnębiąca mnie od początku, mglista myśl.
– Mów dalej – zażądałam. – To są bardzo ciekawe rzeczy. Ale najpierw powiedz, co wiesz o nasyłanych na mnie bandziorach.
– Jakich bandziorach? – zainteresował się mąż.
– Nie wiem, jakichkolwiek. Podobno wynajmujesz rozmaite męty społeczne, żeby mnie śledziły.
Mąż zamachał niecierpliwie ręką.
– Nonsens. Nie gmatwaj sytuacji. W nocy byłem śpiący i jakiś taki ogłuszony, ale teraz rozjaśniło mi się pod sufitem. Jeżeli oni to załatwili niezależnie od siebie, ona mogła się spodziewać, że ktoś ją będzie śledził. Chociaż on twierdził, że to ona wynajmuje rozmaitych. Wiesz coś o tym?
– Przeciwnie, wiem, że to on. Czekaj, wszystko się komplikuje. Stańmy na czymś rozsądnym, bo tu można zwariować. Załóżmy, że on… albo ona, albo obydwoje… przed wyjazdem załatwili sobie tę śledczą usługę. Każde wyjechało spokojne, że za czas nieobecności dostanie dokładny raport, i każde spodziewało się, że sobowtór będzie na oku. A zatem każde kazało się wystrzegać i zadbało o podobieństwo na odległość.
Mąż kiwnął głową tak rytmicznie, jakby działał w nim jakiś mechanizm.
– Owszem, to ma jakiś sens. Logiczne. Mało prawdopodobne, ale możliwe. Teraz drugie, co z tym podobieństwem z bliska? Według moich wiadomości taką naśladowaną osobę trzeba dokładnie znać, trzeba się takiemu pacanowi przypatrzeć, nauczyć się, jak dłubie w nosie, przećwiczyć obgryzanie paznokci i inne takie. Dopiero teraz widzę, że tego szkolenia całkiem brakowało. Przedtem tak mnie ogłupił, tyle miałem urwania głowy z tym mieszkaniem, że nawet nie zdążyłem się połapać, co robię. Według instrukcji miałem cię prawie nie widywać na oczy, nie spotykać, nie gadać, w razie czego od razu wyskakiwać z pyskiem o tych gachów. Nie wolno mi było tylko jechać do Ziemiańskiego inaczej, jak z tobą, samochodem…
– Dlaczego?
– Nie wiem. Wiadomo było…
– Czekaj. Skąd wiedziałeś, gdzie ten Ziemiański?
– Kumpel też u niego robi szablony. Wiadomo było, że złośliwie będziesz robić grymasy, bo zatruwasz mu życie na każdym kroku. To się nawet nieźle zgadzało, zatruwałaś jak cykuta, ale poza tym jedna mogiła. Te okulary wiecznie gubiłem i w ogóle pojąć nie mogłem, jakim sposobem tak się dajesz robić w konia!
– Nawzajem. Cały czas byłam zdania, że musisz być albo ślepy, albo niedorozwinięty. U mnie kropka w kropkę to samo.
– No proszę. I co to ma znaczyć? Wniosek nieodparcie nasuwał się sam.
– Wygląda na to, że obydwoje wiedzieli, że w domu będzie osoba, która się nie pozna na wymianie. Każde z nas może robić, co mu tylko do łba strzeli, a to drugie będzie myślało, że tak trzeba. Tylko w takim wypadku mogli się nie patyczkować ze szczegółami.
– Znaczy, uważasz, że działali w porozumieniu? Kiwnęłam głową. Niejasne podejrzenia układały mi się stopniowo w logiczny ciąg. Współdziałanie obojga małżonków było jedynym sensownym wytłumaczeniem przedziwnego lekceważenia, jakie okazywali i Basieńka, i pan Palanowski w kwestii dokładnego upodobnienia nas do zastępowanych osób. Zarówno prawdziwy mąż, jak i prawdziwa żona rozszyfrowaliby szalbierstwo w mgnieniu oka i trzeba było zgłupieć beznadziejnie, żeby nie zdawać sobie z tego sprawy.
– No dobrze – powiedział mąż w zadumie. – Ale po jaką ciężką cholerę było im potrzebne to całe przedstawienie?
– Nie wiem – odparłam z ciężkim westchnieniem. – Wparł we mnie ten swój wielki romans do tego stopnia, że nie mogę się od niego oderwać. Wychodzą mi z tego dwa wielkie romanse. Nic nie rozumiem.
Skomplikowane amory państwa Maciejaków w zestawieniu ze stworzoną przez nich samych sytuacją wydawały się tak idiotyczne, że mąciło się od nich w głowie. Nie sposób było przecież wyobrazić sobie, że obydwoje wiedzieli wcześniej o swoich planach podróżniczych i zaangażowaniu sobowtórów, przy czym to drugie musiałoby mieć na celu wyłącznie zatrudnienie wynajętej obstawy. Do niczego innego się nie nadawało.
– Zaczynam w tym widzieć jakiś cień sensu tylko w wypadku, jeśli działali mało że w porozumieniu, ale także w zgodzie – oświadczyłam. – A skoro w zgodzie, to rozumiem jeszcze mniej. Są w wojnie czy nie są w wojnie?
– Nie są – zawyrokował mąż stanowczo. – Takie idiotyczne małżeństwo nie może istnieć na świecie. W żadne romanse nie wierze. Spróbujmy skonfrontować szczegóły.
Okazało się, że charakteryzator opracowywał nas ten sam, niepozorny, chudy, łysy facecik. Dzień i godzina zmiany zgadzały się również. Z mężem pertraktacje rozpoczęto wcześniej niż ze mną, przy czym pana Palanowskiego mąż nie widział na oczy. Tknięta przeczuciem zażądałam fotografii prawdziwego pana Romana, która musiała się znajdować w jego dokumentach. Przeczucie mnie nie zawiodło, była to ta sama gęba, którą Basieńka zaprezentowała mi jako swego szwagra.
Przedziwny kant objawił się w całej okazałości.
– Twoje zdjęcie znajdowało się w domu u czułego amanta – poinformowałam męża. – Już to jedno powinno nam wystarczyć. Oni wszyscy razem stanowią jedną spółkę i z niepojętych przyczyn władowali tu nas zamiast siebie. Zaczyna mi się to wydawać coraz bardziej podejrzane.
– Mnie też. Szczególnie, że myśmy mieli o tym nic nie wiedzieć…
– A, właśnie! Dopiero teraz rozumiem, skąd ten idiotyczny bałagan w domu. Była mowa, że Basieńka uprawia dziwactwa na złość mężowi i ja też mogę sobie pozwalać. Tyle w tym prawdy, co brudu za paznokciem, chodzi to po mnie od wczoraj, przez tę sól, bo żadnego sensu w tym nie ma…
– Czekaj, powiedz to jeszcze raz. Nie bardzo wiem, co masz na myśli.
– Kamuflaż – wyjaśniłam w przypływie bystrość umysłu. – Każde z nas dziwiłoby się, dlaczego ta drugi ofiara nie rozpoznaje dublera, bo w końcu nikt nie jest tak zupełnie identyczny. Zabezpieczyli się w ten sposób, że ni by znana od lat osoba nagle się odmienia i robi co innego niż zazwyczaj. Wmówili we mnie, że Basieńka miewa wy skoki, wobec czego wszystko, co wykombinuje, mąż będzie uważał za wyskoki i nie połapie się w szalbierstwie. Z kole ja bym się zdziwiła, gdyby nigdzie nie było śladu jej wy skoków, musieli jakoś je upozorować, czasu mieli niewiele a ona jest systematyczna i mało pomysłowa. W pośpiechu zrobiła byle co, poprzesta wiała, co popadło, pochował byle gdzie i po krzyku. Wyszedł z tego taki melanż, że zgoła można było uwierzyć w jej obłęd.
– Myślisz, że normalnie ona nic takiego – nie rób i w ogóle jest normalna?
– No peanie! Wszędzie tam, gdzie nie zdążyła mieszać panuje pedantyczny porządek. Widocznie do ostatnie chwili pędzili życie unormowane, a potem możliwe, że za brali się do produkowania wybryków wspólnie. W ten sposób i ciebie mogli zmącić, i mnie.
– Zgadza się – przyznał mąż po namyśle. – Zmącili Zaczyna to być logiczne i trzyma się kupy.
– Ale za to robi się jeszcze bardziej podejrzane…
– Ja w tym węszę jakiś szwindel – przerwał mi stanowczo. – Nikt nie wyrzuca oknem stu patyków dla same przyjemności popatrzenia, jak lecą. Musimy to wyjaśnić nie życzę sobie być wplątany w kodeks karny. Tak się składa, że mi zależy na czystej hipotece, chemik jestem, staram się o półroczne stypendium do Szwajcarii, sama rozumiesz I w ogóle mam różne plany… Nie będę sobie marnował życia przez głupie pomysły jakiegoś Maciejaka! Nie po to haruję od lat za te marne grosze, żeby teraz jednym kopem sobie wszystko zawalić!
– Ty na ogół gdzieś pracujesz?
– Owszem. Na Politechnice.
– To jakim sposobem udało ci się urwać te trzy tygodnie?
– Wziąłem zaległy urlop za zeszły rok. I tydzień z tego. Nieważne. Ty się lepiej zastanów, co to wszystko ma znaczyć.
W pokoju nadymiło się nam jak na dworcu kolejowym. Kolejno zrobiliśmy sobie kawy i herbaty. Resztkami patyków z ikebany zaśmieciliśmy całą podłogę. Niemożność rozwikłania cudacznej zagadki doprowadzała nas do rozpaczy, a przeczuwane na jej dnie tajemnicze niebezpieczeństwo wydawało się coraz bliższe i coraz bardziej denerwujące.
– Zacznijmy jeszcze raz od początku – powiedziałam w przygnębieniu. – Romanse w tej sytuacji odpadają. W jakim innym celu mogło im być potrzebne to podwójne zastępstwo? I to w dodatku na pokaz.
Mąż chodził po pokoju, szarpiąc włosy na głowie obiema rękami.
– Na pokaz, na pokaz… – pomrukiwał. – Co? Na pokaz…? Czekaj, dlaczego na pokaz?
– Coraz bardziej mi się wydaje, że to nie dla ciebie i dla mnie ta maskarada, tylko dla kogoś innego. Na co on ci kładł nacisk? Żeby jeździć razem do Ziemiańskiego i żebyś się wygłupiał w samochodzie. Coś robił w Łodzi?
– Nic, złożyłem zamówienie na taftę. Mogłem wysłać pocztą, ale kazał mi jechać i pooglądać…
– No widzisz. A mnie kazali latać na spacery. I robić zakupy. Ktoś musiał nas widzieć…
– Zaglądał ci kto w zęby na tych spacerach?
– Nie wiem. Ale debil mi patrzył na ręce… A za każdym razem, jak jechaliśmy do Ziemiańskiego, ktoś tam się pętał. Raz taksówka z pijakiem, raz facet na motorze…
Mąż zatrzymał się przy stole, wypił resztkę kawy, popatrzył na mnie roztargnionym wzrokiem i znów zaczął chodzić.
– Owszem, w tym coś jest – przyznał. – Na pokaz, możliwe, żeby wszyscy myśleli, że jesteśmy w domu. Ale to nie to, to jeszcze nie to… Tyś przedtem powiedziała coś ważnego i tak mi jakoś zaświtało… Nie pamiętasz, co powiedziałaś?
– Rozmaite rzeczy. Najbardziej mnie niepokoi to, że ukryli wzajemne powiązania…
– Czekaj, czekaj… właśnie, że stanowią jedną spółkę… Nie, nie to. Ulokowali tu nas zamiast siebie… O, właśnie! Władowali tu nas zamiast siebie, podstępnie i pod fałszywymi pozorami! Po jaką cholerę? Ten dom ma wylecieć w powietrze, czy jak?
Nagła jasność eksplodowała mi w umyśle. Zrobiło mi się zimno w środku i coś mnie zaczęło dławić.
– Gdzie jest paczka dla kacyka? – spytałam gwałtownie.
Mąż zatrzymał się jak wryty, spojrzał na mnie i znieruchomiał z pazurami we włosach.
– Leży w moim pokoju. Bo co…?
– Oni przecież wiedzieli, że jej nigdzie nie zaniesiemy, prawda? Zostawimy w domu. A jeżeli w tej paczce jest coś… Nie mówię zaraz bomba, ale coś szkodliwego… O rany boskie, czy ja wiem, wydziela coś, promieniuje…
W powietrzu powiało przeraźliwą zgrozą. Mąż wyraźnie zbladł.
– Rad…? – wyszeptał ochryple. Podniosło mnie z fotela.
– Nie wiem. Może wybuchnie i zmiecie z powierzchni ziemi całą tę chałupę albo co… Robi się takie rzeczy, chłopi podpalają całe wsie, odszkodowanie, tu jest polisa PZU, może im chodzi o fikcyjną śmierć…
Mąż odzyskał zdolność ruchu. Nie słuchając dalej moich apokaliptycznych przypuszczeń, runął na schody, omal nie wyrywając drzwi z zawiasów. Rzuciłam się za nim. Wpadliśmy do jego pokoju i zastygliśmy oparci o biurko, patrząc na leżącą na nim paczkę jak na straszliwego, jadowitego gada, chwilowo pogrążonego w lekkiej drzemce.
Po krótkiej chwili hipnotycznego transu, tknięci nagle tą samą myślą, równocześnie pochyliliśmy się nad biurkiem, nasłuchując w napięciu. Nic nie było słychać, paczka leżała niejako w milczeniu, nie wydając z siebie żadnych dźwięków.
– Bomba powinna cykać… – wyszeptałam niepewnie.
– Ciężkie to jak cholera… – odmruknął mąż.
Czas jakiś trwaliśmy w bezruchu, bez słowa, być może myśląc, chociaż nie było to takie pewne. Słuszniej byłoby mniemać, iż proces myślenia również uległ w nas zahamowaniu.
– Co robimy? – spytałam wreszcie dramatycznym szeptem.
– Trzeba się zastanowić – odszepnął niespokojnie mąż. – Chyba musimy to obejrzeć…
– Rozpakować…?
Kiwnął głową, tępo wpatrzony w upiorny przedmiot, i dalej trwał w bezruchu.
– Z zachowaniem wszelkich środków ostrożności…? – szepnęłam znów, zdenerwowana i przejęta. – Jakie one są, te ostrożności…?
Mąż nagle jakby się ocknął.
– Czego, u diabła, szepczemy? – spytał z irytacją normalnym głosem. – Nie dajmy się zwariować! Cokolwiek tam jest, jasne, że trzeba to obejrzeć, wmówiłaś we mnie kataklizm i spać bym nie mógł inaczej! To jeszcze może być to coś, po co przylazł ten włamywacz, a niezależnie od tego, co to jest, włamanie jest przestępstwem, więc jeśli to ma coś wspólnego z przestępstwem, to ja nie mogę ryzykować, bo niech się wykryje, to co ja udowodnię, zaraz, zdaje się, że się zaplątałem…
– Nie szkodzi, ja rozumiem. Masz na myśli, że w razie istnienia przestępstwa i wykrycia tego przestępstwa nie udowodnisz, że nie brałeś udziału. Trzeba stwierdzić, czy istnieje przestępstwo. Zwracam ci uwagę, że jestem w tej samej sytuacji.
– A nawzajem swoim świadectwem możemy się wypchać. I wytapetować. Trudno, kacyk nie kacyk, otwieramy!
Zgodziłam się z nim bez namysłu. Mnie również przeklęta paczka wpędziłaby w bezsenność.
– Otwórzmy w kuchni – zaproponowałam. – W razie czego będziemy mieli pod ręką dużo różnych narzędzi.
Mąż zaaprobował propozycję, ostrożnie wziął paczkę w objęcia i zaniósł na stół kuchenny. Powstrzymałam go, kiedy chwycił nóż.
– Czekaj! Będzie głupio, jeśli okaże się, że tam jest coś niewinnego. Będziemy musieli przyznać się do wszystkiego niepotrzebnie. Zostawmy sobie furtkę, rozpakujmy ją tak, żeby w razie potrzeby identycznie zapakować z powrotem.
Mąż przyznał mi słuszność. Przystąpiliśmy do okropnej pracy. Paczka była owinięta grubym papierem i kilkakrotnie okręcona sznurkiem, powiązanym w dziesiątki supłów i węzłów, których rozplatanie wyczerpało resztki naszej siły ducha. Oszczędzając paznokcie, posługiwałam się widelcem, korkociągiem i szydełkiem, mąż, klnąc i sapiąc, używał śrubokręta i obcęgów. Wreszcie sznurek udało nam się zdjąć.
Powstrzymał mnie z kolei, kiedy chciałam odwinąć papier.
– Czekaj! Ostrożnie, nie wiadomo, co tam jest.
Cofnęłam rękę tak, jakby paczka warknęła. Mąż zmarszczył brwi i przez chwilę myślał.
– Na wszelki wypadek włóż maskę i rękawiczki – powiedział stanowczo. – Przed promieniowaniem to nie uchroni, ale przed promieniowaniem już nic nas nie uchroni, poza tym w promieniowanie nie wierzę. Ale może tam być coś żrące, trujące, cholera wie, mogą się tam połączyć jakieś substancje, wytworzyć gazy czy opary. Pojęcia nie mam, przypuszczać mogę wszystko.
Trzeźwa myśl, że to, co robimy, nie ma żadnego sensu, nie miała do mnie dostępu. Gbur, który dostarczył paczkę, nie zalecał szczególnych ostrożności i sam obchodził się z nią dość brutalnie. Przy wszystkim, co robiliśmy z nią do tej pory, gdyby miało się w niej coś połączyć czy przeistoczyć, połączyłoby się i przeistoczyło już dawno. Niezdolna zastanowić się nad tym, pospiesznie wyciągnęłam z apteczki gazę i watę i po chwili obydwoje wyglądaliśmy jak ofiary katastrofy. Zza potężnych, białych poduch wyglądały nam tylko oczy, włosy sterczały nad białymi zwojami, a głos dobywał się jak z beczki.
Odwinęliśmy papier i ujrzeliśmy pod nim wielkie, tekturowe pudło, całe obwiązane sznurkiem jeszcze dokładniej niż paczka z wierzchu. Zanosiło się na to, że resztę życia spędzimy na odplątywaniu.
– Nosem mi wyłazi to stadło państwa Maciejaków! – wybuczałam z irytacją przez tłumik.
– Wyjątkowo denerwujący ludzie – przyświadczył mąż niewyraźnie. – Jeżeli pod tym będzie jeszcze jeden sznurek, zostawiam wszystko i uciekam z tego domu. Uważaj teraz, weź z tamtej strony!
Ostrożnie unieśliśmy przykrywę pudła, starając się uczynić to równocześnie. Z przejęcia zrobiło mi się gorąco. W środku ukazała się deska.
Spojrzeliśmy zachłannie na nią, potem na siebie, a potem znów na nią. Deska była zwyczajna, z heblowanego drewna, zajmowała prawie całe pudło i po brzegach była utkana zgniecionym papierem toaletowym. Delikatnie, końcami palców, wyjęliśmy papier, po czym mąż ujął deskę jak śmierdzące jajko i powoli uniósł do góry.
Omal nie dostałam rozbieżnego zeza, usiłując patrzeć równocześnie na drugą jej stronę i do wnętrza pudła. Mąż trzymał deskę niczym obraz święty, kierując ją ku mnie.
– Co tam jest? – wymamrotał niecierpliwie.
Przez długą chwilę nie byłam w stanie udzielić mu odpowiedzi. Zabrakło mi tchu.
– Nie wiem – odparłam wreszcie, zapomniawszy o pudle, wyraźnie czując, że nie potrafię oderwać oczu od tego, co ujrzałam. – Sądzę, że arcydzieło dekoracyjne. Jedyne niebezpieczeństwo, jakie w tym widzę, to to, że może się przyśnić.
Zaintrygowany informacją mąż wyjrzał zza deski, bezskutecznie usiłując obejrzeć ową drugą stronę. Nie udawało mu się to, wobec czego ostrożnie oparł ją o stół, odwrócił i położył. Po czym znieruchomiał, wpatrzony w nią w bezgranicznym osłupieniu.
Dziwić się było czemu, owszem. Drugą stronę deski stanowiło coś, co można było uznać za obraz w imponujących ramach, tłumaczących ciężar pakunku. Niewiarygodny bohomaz przedstawiał rycerza na koniu na tle burzowej chmury, przeciętej błyskawicą, dokładnie taką, jak ostrzegawczy znak "wysokie napięcie, nie dotykać". Rycerz miał łeb jak bania karmelicka, tępą mordę i zeza, koń zaś pysk nie wiadomo czemu podobny do rybiego i dziwnie rachityczne nóżki. Obok wyciągała w górę dłoń dziewoja w białym gieźle, wyeksponowana dla odmiany głównie w odwłoku, przy czym jej wzniesiona ręka wyrastała z popiersia. Z punktu widzenia anatomii i zoologii całość stanowiła
osobliwość zupełnie unikatową. Wrażenia potęgowały ramy, solidne niczym wał obronny, wykonane z kamienia. Ściśle biorąc z kawałków marmuru, poprzetykanego gdzieniegdzie brukowcem. Nigdy w życiu nie widziałam nic podobnego.
– Jak rany Boga, niech skonam, co to jest…?!!! – wycharczał mąż ze zgrozą.
– Dowód wyrafinowanych gustów kacyka – odparłam bez przekonania, usiłując ochłonąć. – Musi to być jakiś świeżo wzbogacony kolekcjoner, który pragnie otaczać się dziełami sztuki. Nie patrz na to tak zachłannie, bo ci zaszkodzi.
Mąż wydał z siebie nieartykułowany jęk i dość gwałtownie odwrócił arcydzieło plecami do góry. Niespokojnie zajrzał do pudła.
– Czy tam jest tego więcej…?
– Nie wiem, na pierwszy rzut oka widać papier…
Pod romantyczno-elektryfikacyjnym malowidłem spoczywały jakieś przedmioty, zapakowane w papier i poobtykane nim dookoła. Wyjęliśmy je ostrożnie, zaskoczeni ciężarem, zdumiewającym jak na ich rozmiary. Naszym oczom ukazały się cztery bardzo dziwne świeczniki, dwa żelazne i dwa ceramiczne, bułowate, nieforemne, zapchane mnóstwem odpustowych ozdób, jakichś kwiatków, serduszek, kokardek i diabli wiedzą, czego jeszcze. Nawet nieźle pasowały do rycerza z wodogłowiem. Pod nimi znajdowała się jeszcze jedna warstwa pogniecionego papieru.
– No – powiedział mąż z powątpiewaniem. – Chyba już nic gorszego…
Podniósł papier i urwał. Wobec arcydzieła, które poraziło nasz wzrok, rycerz i świeczniki przestały się liczyć. Dopiero to się powinno przyśnić!
Ramy były takie same, z marmuru przemieszanego z brukowcem. Treść obrazu dotarła do nas dopiero po chwili. Stanowiła ją niewieścia postać w czerni, łamiąca ręce nad otwartym grobem, w którym dawała się dostrzec trumna, zawieszona, zapewne siłą nadprzyrodzoną, w powietrzu. Oba dzieła musiał stworzyć ten sam artysta, który najwidoczniej zaczynał od głowy, po czym na resztę nie starczało mu już miejsca i siły. Niewieścia postać jak obuchem uderzała obliczem. Łeb miała jeszcze większy niż rycerz, rozdziawione usta, wystające zęby, bielmo na oczach i czarne oczodoły.
Mąż konwulsyjnym ruchem zdarł gazę z twarzy i głęboko odetchnął.
– Ja tu widzę tylko jedno wytłumaczenie – oświadczył zgryźliwie. – Kacyk miał to dostać, obejrzeć, następnie przylecieć tu i dać po mordzie temu, kogo zastanie. Stąd podstęp Maciejaka.
– Dosyć drogo mu to wypadło – zauważyłam, również zdejmując ochronną maseczkę. – Przestańmy na to patrzeć, bo myśl się mąci. Nie wiem jak ty, ale ja się nie czuję usatysfakcjonowana.
– Jak to, jeszcze ci mało…?!!!
– Zależy czego. Wrażeń artystycznych mam dosyć na długo, natomiast co do wyjaśnień, czuję niedosyt. Jeśli to jest możliwe, rozumiem jeszcze mniej niż dotychczas. Po jaką cholerę ktoś przesyła komuś takie obłędne bohomazy? Na deskach półtora cala…! I te ramy…! Do czego niby to ma służyć, do spadania ze ściany na głowę?
Mąż obejrzał się na świeczniki.
– Poniekąd masz rację – przyznał. – Potwornie to wszystko ciężkie. Do walenia po łbie nawet niezłe i przynajmniej nie szkoda, jak się rozleci… Te żelazne rupiecie jeszcze rozumiem, ale te ceramiczne? Bo to przecież glina, nie?
Wzięliśmy do każdej ręki po jednym świeczniku, dzieląc się sprawiedliwie i usiłując porównać ciężar. Ręce mi opadły jednakowo.
– Na oko wydaje się to samo – powiedziałam z powątpiewaniem. – Czekaj, pozwól mi się zastanowić. Żelazo ma ciężar właściwy, o ile pamiętam, około siedem tysięcy na kilo… Chciałam powiedzieć, siedem ton na metr sześcienny. Glina, niechby nawet ubita, zaraz…
– Ubita jest na pewno – wtrącił mąż, macając świecznik.
– Chyba od tysiąc osiemset do dwóch tysięcy. Niechby nawet dwa dwieście. Te żelazne powinny być trzy razy cięższe!
Mąż ważył przez chwilę świeczniki w rękach.
– Nie są – zawyrokował stanowczo.
W milczeniu popatrzyliśmy na siebie i na niezwykłe dzieła sztuki. W kuchni państwa Maciejaków najwyraźniej w świecie zagnieździła się nieodgadniona tajemnica. Mąż ostrożnie odstawił świeczniki na stół.
– Albo jestem niedorozwinięty, albo musi w tym coś być. Coraz mniej rozumiem. Romanse odpadają, wybuchnąć to to nie wybuchnie, trujące mi się nie wydaje, poza tym, kto by to lizał…!
– I nie śmierdzi – dodałam, obwąchując artystyczne wyroby.
– No więc za co właściwie, do ciężkiej cholery, ci ludzie zapłacili sto tysięcy złotych?!!!
Poczułam się wyjałowiona umysłowo. Paczka dla kacyka niezłomnie strzegła zagadkowego sekretu, zwiększając tylko zamęt w rozważaniach. Przyszło mi na myśl, że na szczegółach dekoracyjnych może coś być napisane czy wyryte, jakiś szyfr albo kabalistyczne znaki, które pomieszają nam w głowie do reszty, ale których ewentualne istnienie należy stwierdzić. Równocześnie przypomnienie pobranego honorarium skojarzyło mi się z przyjętymi na siebie obowiązkami. Co najmniej od pół godziny powinnam już być na skwerku.
– Zostawmy to na razie – powiedziałam pośpiesznie. – Musimy to porządnie zbadać, a ja teraz nie mam czasu. Poczekaj na mnie z nowymi odkryciami, odwalę pańszczyznę i zaraz wracam…
Wlokąc się już bez pośpiechu błotnistą alejką, patrzyła: głównie pod nogi i przedmiot moich prywatnych wzruszę zobaczyłam przed sobą znienacka. Musiał mi się widoczni gwałtownie zmienić wyraz twarzy, bo blondyn spojrzą wyraźnie mnie rozpoznał i wykonał lekki ukłon. Po tym ukłonie odkryłam, co to za rodzaj faceta.
Jest taki specjalny gatunek ludzi, przeraźliwie dobrze wychowanych, gatunek zresztą nieliczny i na wymarciu. Z najstarszą i najgrubszą przekupką na bazarze rozmawiają tak, jakby to była najpiękniejsza kobieta świata. Trzeb ich znać, żeby wiedzieć, co znaczą ich rewerencje, na osobie niedoświadczonej bowiem każdy ich gest czyni wrażeń: daleko idących awansów. Stwierdziłam przynależność blondyna do rzadkiego gatunku i zrobiło mi się przyjemnie, co było pozbawione sensu. Z uwagi na tę jego piękną, antypatyczną żonę powinnam woleć, żeby był brutalem bez ogłady.
Myśl, jak zwykle na jego widok, wzięła ostry zakręt. Szłam dalej, pozostawiając nagle na uboczu państwa Maciejaków i kacyka i zgryźliwie, szyderczo i z żalem rozpatrując całkowitą beznadziejność zwykłych, podrywczych metod, których, oczywiście, za żadne skarby świata wobec niego nie zastosuję. Cholera. Taki blondyn, parę lat temu. Opatrzność musi mnie okropnie nie lubić, skoro zrobiła nam taki dowcip. Wykonała coś jakby specjalnie na mo. zamówienie i pokazała mi to za późno…
Wypadając z domu na ten spóźniony spacer w nerwowym pośpiechu, ubrałam się za ciepło. Włożyłam ten sam zimowy kostium co wczoraj, nie mogąc zaś znaleźć apaszki, zabrałam szalik, który mi wpadł pod rękę. Pod spodem miałam ciepłą bluzkę i sweter i razem okazało się to stanowczo za dużo. Idąc powoli, na nowo zamyślona, acz teraz już na nieco inny temat, odpięłam żakiet i rozluźniłam szalik.
Kroków za sobą nie usłyszałam, głos rozległ się tak nagle, że aż mi wszystko w środku podskoczyło.
– Przepraszam bardzo, wydaje mi się, że pani to zgubiła…
Obejrzałam się. Za mną blondyn wszechczasów trzymał w ręku jakąś szmatę. W żaden absolutnie sposób nie mogłam tak od razu wyplątać się z tego, co właśnie myślałam.
– Wykluczone – powiedziałam stanowczo. – Z żadnym gubieniem nie będę się wygłupiać. Mowy nie ma.
Blondyn wydawał się z lekka zaskoczony.
– Przepraszam, nie rozumiem. Na własne oczy widziałem, jak pani to upadło…
Stał przede mną z wyrazem subtelnego, nieopisanie uprzejmego zainteresowania. Oprzytomniałam, rozpoznając w szmacie apaszkę Basieńki, tę samą, której nie mogłam znaleźć w domu. Widocznie była w rękawie, zaczepiona samym końcem i teraz śliski jedwab zsunął mi się po plecach pod rozpiętym żakietem. Gdyby należała do mnie, zapewne wyparłabym się jej, nie mogłam jednakże rozsiewać po ugorach własności Basieńki.
– Rzeczywiście, to moje – przyznałam z niejakim oporem i nie mogąc opanować rozpędu, dodałam: – Ale nie gubiłam tego specjalnie!
Blondyn robił wrażenie nieco zdezorientowanego. Spojrzał na trzymaną w ręku szmatę, a potem znów na mnie.
– Bardzo mi przykro, nadal nic nie rozumiem. Dlaczego, na litość boską, miałaby pani gubić specjalnie to czy cokolwiek innego?
Sytuacja zrobiła się beznadziejna i nie do rozwikłania. Mogłam, oczywiście, wydrzeć mu tę apaszkę z ręki, krzyknąć: "dziękuję bardzo" i uciec, ale jakoś nie wydawało mi się to najwłaściwszym wyjściem. Mogłam wyjaśnić, co miałam na myśli, ale to było wyjście jeszcze gorsze. Poczułam się tak rozpaczliwie bezsilna, jak chyba jeszcze nigdy w życiu.
– No tak – powiedziałam, całkowicie wbrew chęciom i zamiarom. – Gdyby nie to, że i tak nie było nic do stracenia, poszłabym się teraz utopić. Jakie to szczęście, swe drogą, że nie spotkałam pana dziesięć lat temu!
– Zapewne ma pani rację, ale czy można spytać, dlaczego pani tak uważa?
– Byłam wtedy młoda, głupia i pełna subtelnych uczuć jako ten pączek na przymrozku. Czy może kiełek, wszystko jedno. Wyrwanie się z czymś takim zmroziłoby mi duszę nieodwracalnie.
– Czy pani zdaje sobie sprawę z tego, że mówi pani rzeczy wymagające wyjaśnienia?
– Niedokładnie. Widzi pan, rzecz w tym, że była śmiertelnie zamyślona, między innymi właśnie na temat gubienia różnych rzeczy. Chyba mi się coś pomieszało.
– No dobrze, a co ma do tego ta zamrożona dusza?
Z rezygnacją pomyślałam, że nie wybrnę z tego. Zadawał pytania w sposób bezwzględnie wymagający odpowiedzi, mnie zaś wychodziło zupełnie co innego, niż sobie życzyłam. Poddałam się.
– Niech pan odda tę szmatę – powiedziałam, wyjmując mu z ręki apaszkę Basieńki. – Żeby potem nie było, że trzymały pana jakieś czynniki materialne. Gdybym chciała wytłumaczyć panu, o co mi chodzi, w sposób zrozumiały i w miarę możności dyplomatycznie, musiałabym ględzić godzinę. A przysięgnę, że pan nie ma czasu!
– A gdyby pani spróbowała niedyplomatycznie…?
Niepojętym dla mnie sposobem ruszyliśmy dalej na tę przechadzkę razem.
– Dziwię się, że chce pan wyjaśnić te wszystkie brednie, które mi się wyrwały – powiedziałam z niesmakiem. – Nie wszystko panu jedno?
– Nie. Jeżeli ktoś mówi do mnie zaskakujące brednie… Przepraszam, nie chciałem być niegrzeczny, ale pani sama tak to określiła… to muszę poznać ich przyczyny i cel. Lubię zrozumieć zachodzące wokół mnie zjawiska.
– Bardzo uciążliwe upodobanie. Ma pan za dużo czasu.
– Przeciwnie, mam za mało czasu.
– To co pan, w takim razie, robi na tym skwerku?
– Usiłuję wydrzeć z pani wytłumaczenie rzadko spotykanej reakcji na odzyskanie zgubionego przedmiotu.
Zdenerwował mnie ten upór.
– To nie była reakcja na przedmiot, tylko reakcja na pana – powiedziałam z irytacją. – Co pan sobie wyobraża, że ja sobie wyobrażam, że pan nie wie, jak pan wygląda?!…
Jak było do przewidzenia, zgłupiałam do reszty i wygłosiłam wszystko to, od czego z największą starannością usiłowałam się powstrzymać. Ciężkiej pretensji, nie wiadomo, do niego czy do losu, nie starałam się nawet ukrywać.
– No dobrze – zgodził się. – Załóżmy, że ma pani rację, chociaż moim zdaniem bardzo pani przesadza. Ale nie rozumiem, w czym pani przeszkadza mój wygląd.
– W czepianiu się pana – wyjaśniłam. – Nie mogę się czepiać człowieka, któremu nosem wychodzą czepiające się go kobiety. Dla mnie jest pan nieopisanie atrakcyjny w zupełnie innym sensie.
Od tego innego sensu skołowaciałam całkowicie, bo uświadomiłam sobie, że nie mogę mu zdradzić ani swoich spostrzeżeń, ani przyczyn, dla których taki facet jak on jest dla mnie bezcenny. Moja namiętność do sensacji, zagadek i tajemnic musiała pozostać nieuzasadniona, bo jakże miałam mu powiedzieć, że ja to wszystko piszę, ja nic nie piszę, ja jestem Basieńka, użeram się z mężem i robię wzory na tkaniny! Niesłychanie trudno było go zbić z tematu, na domiar złego podobał mi się coraz bardziej, odnosiłam wrażenie, że ja mu się podobam coraz mniej, sobie podobałam się również coraz mniej i ogólnie biorąc zapadłam się w jakieś grzęzawisko umysłowe, z którego wydobyć mnie już nie mogła żadna ludzka siła.
– Z tego, co pani mówi, wynika, że lubi pani tajemnicze wydarzenia – powiedział tonem, w którym dawał się wyczuć jakby odcień nagany. Zdziwiło mnie to, a jeszcze bardziej mnie zdziwiło, że z tego, co mówię, w ogóle dla niego coś wynika.
– Lubię – przyświadczyłam. – A pan nie?
– Nie. Nie widzę w nich nic przyjemnego. Zazwyczaj bywają bardzo męczące.
– Możliwe, ale męczyć się też lubię. To się nawet szczęśliwie składa, bo przez całe życie spotykają mnie rozmaite sensacyjne idiotyzmy, nieznośne dla normalnych ludzi. Jest to tak nagminne, że zbyt długi spokój zawsze mi się wydaje podejrzany.
– I jeszcze pani mało? Jeszcze ma pani nadzieję na więcej?
– Oczywiście! Rozrywek nigdy za wiele, a spokojne życie odbiera mi inwencję i dobry humor.
– Wygląda pani na osobę, której nigdy nie brakuje inwencji i dobrego humoru…
– Skąd pan wie, jak wyglądam, skoro widuje mnie pan tutaj po ciemku?
– A skąd pani wie, jak ja wyglądam? Poza tym wystarczy zamienić z panią kilka słów, żeby rozpoznać pewne pani cechy nawet w egipskich ciemnościach. Rzadko się spotyka osoby tak pełne życia jak pani.
– Mówi pan to w taki sposób, jakby uważał pan to za gigantyczną wadę – zauważyłam krytycznie. – Aktywność charakteru zawsze wydawała mi się zaletą.
– Mnie również. Możliwe, że dostrzegła pani w moim tonie pewną dezaprobatę, bo mówiąc to, myślałem równocześnie o sposobach wydatkowania takiej energii i aktywności. Sposobach, które prowadzą niekiedy do dość ponurych rezultatów…
Miałam wrażenie, że w kotłujący się we mnie chaos wdarło się nagle jakieś ostrzegawcze światło. Na litość boską, co on mówi?! Co on ma na myśli?! Wie o aferze państwa Maciejaków czy co…?!
Znienacka zalęgło się w mojej duszy kretyńskie przeświadczenie, że on wie, że nie jestem Basieńką, zna tajemnicę całego przedsięwzięcia i daje mi to do zrozumienia. Ma z tym coś wspólnego, nie wiadomo co, chociaż wiadomo przecież, czym jest, to znaczy, nie wiadomo, czym jest, to znaczy, nie wiadomo, co w tym robi, to znaczy wiadomo, oczywiście, co w tym robi…
Zaplątałam się gruntownie we własnych przeświadczeniach i w tym, co wiadomo i czego nie wiadomo. Kim on, do diabła, w ogóle jest i czym, czymś przecież musi być…
– Kim pan właściwie jest? – spytałam, zanim zdążyłam się powstrzymać. – Przypadkiem nie dziennikarzem?
– Owszem – odparł bardzo spokojnie. – Jestem dziennikarzem.
Sztuka myślenia była mi chwilowo całkowicie niedostępna. Coś mnie pchało takiego, co wiedziałam, że powinnam opanować, ale nie byłam w stanie.
– I czym jeszcze? Milczał przez chwilę.
– Czym jeszcze? Na przykład rybakiem.
– Czym, proszę…?
– Rybakiem.
Gdzieś, w jakichś zakamarkach świadomości, mignęło mi, że każdy normalny człowiek spytałby, dlaczego, u diabła, miałby być czymś jeszcze. On odpowiada tak, jakby to było naturalne…
– Jakim rybakiem? – spytałam nieufnie. – Takim, co stoi nad Wisłą i moczy w wodzie patyk?
– To jest wędkarz. Zwyczajnym rybakiem, takim, co wypływa na połów i łowi ryby w morzu.
– Ma pan dość rozbieżne zawody… Jest pan może czymś jeszcze?
– Możliwe. Mam bardzo rozległe zainteresowania. Szczególnie mocno interesują mnie konsekwencje nieprzemyślanych i nieobliczalnych czynów, wynikających z nadmiaru nie uporządkowanej energii.
– I stara się pan im przeciwdziałać?
– Staram się, jak mogę.
– To ma pan dosyć dużo roboty…
– A owszem, nie można narzekać. Straszliwe coś pchało mnie dalej.
– I siłą rzeczy musi się pan wplątywać w rozmaite głupie wydarzenia – ciągnęłam ostrożnie. – Zapewne sensacyjne i tajemnicze? I ma pan już tego po dziurki w nosie i wolałby pan święty spokój?
– Zupełnie nieźle pani to określiła. Może w pewnym uproszczeniu, ale dość trafnie.
– Stanowi pan zatem przeciwieństwo mnie. Ja mam nie dosyć i nie wolę świętego spokoju…
– I dlatego wdaje się pani we wszystko, co tylko pani wpadnie pod rękę?
Wrosłam w alejkę. Staliśmy pod latarnią naprzeciwko siebie. Patrzył na mnie wzrokiem pełnym uprzejmego zainteresowania, z twarzą kamiennie spokojną. Zamiast wysilić umysł, rozgryźć, zrozumieć, odgadnąć, co znaczy to, co słyszę, zrozumiałam i odczułam tylko jedno: że on patrzy nie na mnie, a na twarz Basieńki. Na tę kretyńską grzywkę, na idiotyczny pieprzyk, na agresywne brwi i usta przeciwko światu…
Pierwsze, co mi się udało wreszcie pomyśleć, to to, że moje zidiocenie jest absolutnie bez granic i nie ma na nie siły. Następnie sprecyzował mi się pogląd, że zawsze przyjemniej jest mieć przeciwnika w takim, jak ten, niż w jakiejś niewydarzonej pokrace. Następnie nabrałam wątpliwości, czy on istotnie jest moim przeciwnikiem. Następnie zdecydowałam się kontynuować rolę i ukryć prawdę, której przez moment omal nie wyjawiłam.
– Skąd pan wie, w co ja się wdaję? – spytałam z urazą.
– Znikąd nie wiem. Domyślam się na podstawie tego, co słyszę od pani…
W oczach mignął mu nagle błysk rozbawienia i w jakiś przedziwny sposób atmosfera uległa radykalnej odmianie. Gniotący mnie ciężar gdzieś się ulotnił bezpowrotnie, chociaż dopiero teraz uprzytomniłam sobie, że przez cały wieczór w ogóle nie panuję nad sytuacją. Wszystko dzieje się niezależnie ode mnie. Jedyne, czego dokonałam własnym wysiłkiem, to odstrzał nie tyle może byka, ile cielątka, polegający na tym, że gruntownie wyszłam z roli Basieńki i już nie sposób teraz do niej wrócić. Małe co prawda to cielątko, ale nie wiadomo, czy nie urośnie, bo zostawiłam z niej tylko twarz…
Dość mgliście wydawało mi się, że czas leci,, w nogach czułam jakieś potworne, niezliczone kilometry, tematy rozmowy lęgły się same i mnożyły jak króliki na wiosnę i miałam wrażenie, że znam tego człowieka od nieskończonych lat. Przestałam się mieć na baczności, przytomności umysłu starczyło mi tylko na protest przeciwko odprowadzaniu mnie dalej niż do skraju skwerku i wreszcie, na zakończenie czarownego wieczoru, strzeliłam przodownika stada.
Mianowicie odruchowo wyciągnęłam rękę na pożegnanie. I, oczywiście, on mi się przedstawił.
– Rajewski – powiedział wyraźnie i uprzejmie.
– Chchchch… – powiedziałam, usiłując w panice przetworzyć te pierwsze litery na cokolwiek, chrypkę, kaszel, charkot, dławienie się, wszystko, byle nie Chmielewska!!!
Maciejakowa nie przeszła mi przez gardło. Pełna odrazy do samej siebie, zdecydowana zwrócić panu Palanowskiemu jego parszywe pięćdziesiąt tysięcy, poprzestałam na niewyraźnym mamrotaniu…