Rozdział II. Gospodarstwo

Powrót z wojny Świt nad Sanem • Opisanie Dydni • Piękna Białonóżka Nahajka w robocie • W modrzewiowym dworku • Grzechy ojca • Hańba rodowa • Nadciąga starosta trembowelski • Braterskie pogawędki • Exitus[17] • Castrum doloris • Pogrzeb pana stolnika • Kruszenie kopii


Die 5 julii, Anno Domini 1604

Dydnia, o świcie

Do wsi zjechali z pierwszym brzaskiem, gdy nad dębowymi borami błysnął świt piękny jak oblicze panny młodej — jedyny w swoim rodzaju, słoneczny i ciepły. Poranek, który napełnia serce świeżością, może zdarzyć się jedynie w lipcu, w lecie. Taki świt można zobaczyć tylko w Polsce.

Pierwszy brzask w Ziemi Sanockiej zaczyna się spokojnie: najpierw niebo nad górami staje się błękitne. Potem z mroków wyłaniają się drzewa, a wcześniej splątana grzywa konia, który rześko i dumnie stąpa po trakcie i łące, wypoczęty po trudach poprzedniego dnia. Niemal czujesz, jak pręży smukłe pęciny, stawia nogi raz za razem, niosąc jeźdźca przez opary. Ślad jego drobnych kopyt znaczy zielonymi kresami rosistą, pobielałą od wilgoci trawę. Powietrze przepojone jest świeżą goryczą piołunu, miodem gryki i koniczyny. W dali na szczytach wzgórz błyszczą lasy niczym ściany warownego zamku. Za Temeszowem słychać wycie wilków.

Nadciąga dzień. Biała kurniawa schodzi ze wzgórz — płynie nad spienionym po deszczach Sanem. Przez opary przedziera się wielka okrągła tarcza słońca sunąca nad wierzchołkami jodeł i modrzewi niczym okręt na spokojnym morzu. Jeszcze chwila i skowronki zaczynają swoje trele. Od nadrzecznych szuwarów odzywają się czaple, krzyczą derkacze, do lotu wzbija się wodne ptactwo z miękkim szumem i trzepotem.

Odzywa się dzwon w Dydni. Spiżowy głos bije na jutrznię, a jego echo kona wśród łąk i lasów. Wieś już nie śpi. Z daleka na pół mili niesie się szczekanie psów, słychać skrzyp żurawi studziennych, łoskot otwieranych okien, beczenie owiec, pomruki bydła. Poranny wietrzyk rozpędza mgłę, niesie ludzkie głosy daleko.

Dydyński wstrzymał konia, obejrzał się na pocztowych.

— Dwa lata z dala od domu. Nie do wiary, waszmościowie…

— Jak Odys — mruknął Nieborski. — Penelopa już by z żalu sczezła, gdyby na waszmości czekała.

— Oby nas powitali dobrym obiadem — westchnął Świrski. — I piciem.

— Jedźmy!

Opary znad rzeki znikały jak senne mary w Zaduszki odpędzane kropidłem w ręku księdza. Minęli krzyż, skręcili w prawo, do rozłożystej doliny zwieńczonej poszarpaną linią lasów. Pociętej poprzecznymi łanami, odchodzącymi w bok od drogi, podzielonymi na niwy porośnięte na przemian mokrym żytem, które gdzieniegdzie zaczynało się już pochylać ku ziemi, gruboziarnistymi kiściami pszenicy, poletkami owsa, jęczmienia i gryki. Na południu rysował się ciemnozieloną krechą las dębowy zwany Dąbkami, ustępując dalej miejsca borom z buków, grabów, jaworów i olch. Na północy strzelały w niebo masztowe jodły i modrzewie, jedynie nieco niżej, na zapadliskach, utaiło się trochę podłych chrustów z sośniny i świerku.

— Pomału — zakomenderował Dydyński, bo droga, rozjeżdżona przez chłopskie wozy, pokryta była kamieniami i korzeniami.

— Ostrożnie zajeżdżaj!

— Przystawaaaj!

Wjechali między zagrody Dydni — długie, wąskie, zwrócone bokiem do traktu, pogrodzone chruścianymi płotami, ocienione wiązami, lipami i dębami, które wyrastały z korzenia, to jest bez wiedzy i starania gospodarza. Dymne chaty bielone były wapnem od podwaliny po strzechę, inaczej niż u Koroliwców i Hyrniaków nad Osławą i Bieszczadem. Każda miała wnękę i małe podcienia, tak że z czarnej izby można było przejść na boisko suchą nogą. Z boku rosły sady pełne przysadzistych, splątanych grusz, śliw i jabłoni; na gałęziach pojawiały się pierwsze zielone owoce.

Ruch był we wsi, jakby się paliło. Przemknęli przez spienioną Dydniankę, płosząc stado kaczek i kilka starych bab okutanych w burki i fartuchy, tłukących płaskimi kijankami zmoczone wodą chusty i koszule. Zwolnili między chałupami, bo tłum przystrojony w czemery, hunie i siermięgi wyroił się spomiędzy chałup jak z mrowiska. Karbowy Smoliwąs prowadził gromadę dziewuch i chłopów zbrojnych w kosy i grabie na dworskie łąki nad rzeczką. Był czas drugich sianokosów, trawy powyrastały wyżej końskich pęcin, soczyste, zielone, mokre od rosy. Widząc nadciągających panów, chłopi sięgnęli do słomianych kapeluszy, baranich kołpaków i magierek, ściągali je poczerniałymi rękoma. Starzy, czerstwi, poczerniali od słońca i dymu wieśniacy schylali się przed młodym panem dziedzicem aż do ziemi, młodzi ledwie odkłaniali czapki; dziewki i chłopówny zerkały na Jacka zaciekawione, zalotne. A młody Dydyński nie omieszkał otaksować najbliższych, widząc, że kilka powyrastało jak młode topole przy studni. Dobrze byłoby wziąć je do posług na dworze, no i wiadomo — poobracać w łożnicy, nim za mąż pójdą. Każda przecież dziewka chętna za posag i wiano, za suknie i przyodziewek; a z panem nie grzech, wszak jego prawo. Nie miał za wiele wspólnego z własnymi poddankami, stary pan ojciec nie pozwalał, straszył rózgą. Zmienią się wkrótce te zwyczaje, oj, zmienią… Czas rozweselić zacne służki, nim powychodzą za mąż, a po paru latach zwiędną jak stare chwasty, zgrubieją, wykoślawią się w biodrach od częstych porodów, póki nie przeminie ich dzika i nieposkromiona wiejska uroda. Nim nie zmienią się po trzydziestej wiośnie życia w stare jędze i ropuchy, inaczej niż jasne panny z dworów. Co było niezbitym dowodem, że tylko rodzaj szlachecki obdarzył Pan Bóg nieskończoną łaską.

— Na bok, na bok! Dajcie przejazd! — krzyczał Smoliwąs, waląc w harde karki i wygięte plecy trzonkiem od korbacza. Czując wzrok dziedzica, zgiął się kornie wpół, mnąc w rękach postrzępiony kołpak. Ponure to jednak było i złowieszcze bydlę. Choć — trzeba przyznać — umiał krótko trzymać chłopstwo, i to nie tylko komorników i zagrodników, ale także możnych kmieci. Ej, nawet dziewki dworskie bijał. Popędzę go ze dwora za moich rządów, pomyślał pan Jacek.

Dzień wstawał nasycony błękitem zwiastującym upał, ale wśród słomianych strzech nie rozlegał się ryk bydła, bo o tej porze roku przez całe dnie i noce pozostawało na pastwiskach. Nie słychać było chrząkania i kwiku szczeciniastych świń, które wypasano w okolicznych dąbrowach, jedynie na przyzbach chałup piały koguty.

— Dobra wieś, mospanie! — zagadał Świrski. — Warta grzechu i zacnych pieniędzy!

— Święta racja! — odrzekł stolnikowic. Za samą Dydnię wezmę w gotowiźnie z piętnaście tysięcy, dodał w myślach. A za resztę, ile Bóg da, co tam komu przypadnie w udziale. Ale pewnie mi więcej, bom w końcu starszy z braci. Sprzedać to trzeba jak najszybciej, póki są urodzaje na zboże.

Dwór stał niemal taki sam, jakim zostawił go, wyjeżdżając na inflancką wojnę. Cichy, stary i poczerniały, niby dziad pana stolnikowica siadujący przy piecu w świetlicy z wnukami. Obwarowany okopem głębokim na trzy łokcie, szerokim na cztery, wzmocnionym wałem i częstokołem — wiekowym, lecz jeszcze nie spróchniałym. Od strony wioski była brama i zwodzony mostek z dwojgiem wrót nabijanych ćwiekami.

— Pomagaj Bóg! — zawołał Dydyński. — Oto wróciłem!

— Otwierajcie wrota! — zawtórował Świrski.

Zbudzony hajduk trzymający straż nad bramą wyjrzał spoza parapetu, przecierając zaspane oczy. Patrzył, patrzył i nie dowierzał. A potem obrócił się, krzyknął coś w ciemną czeluść izby strażniczej. Minęła jedna chwila, druga, a kiedy Dydyński szarpnął za rękojeść puffera, aby wypalić nad częstokołem z pistoletu, znienacka nad bramą zamajaczyła wielka, okrągła jak dynia głowa obramowana wieńcem siwych, podgolonych włosów. Stolnikowic dojrzał czerstwe oblicze pełne zmarszczek, z wąsami, które nad wydatnymi wargami rozchodziły się na dwie grube kiście.

— Pan stolnikowic wrócił! — zagrzmiał tamten basem, od którego, zda się, zadrżała w posadach brama. — W samą porę, w sam czas! Otwierajcie wierzeje!

Kołowrót drgnął, na wpół uniesiony most opadł w dół, rozwarły się wrota i poczet pana Jacka wjechał na podwórze. Stanęli przed dworem, z gankiem i podsieniami wspartymi na solidnych słupach, zrobionych ciesielską robotą z jodłowych bali. Po obu stronach błyszczały trzy weneckie okna, po bokach zaś rozpościerały się wielkie alkierze, każdy z miedzianą banią zwieńczoną powietrznikiem — grotem z gałką i strzałkami wyznaczającymi kierunek wiatrów.

Na prawo była długa chruściana stajnia, obok niej modrzewiowy lamus pełniący zarazem rolę obronnej wieży. Na jego piętro wiodły szerokie, zadaszone dębowe schody.

Pan Damazy Stocki czekał na nich przed gankiem, w towarzystwie starszego sługi i hajduków w krasnych barwach Dydyńskich. Był to ekonom ustanowiony przez Jacka przed odjazdem na wojnę w Inflantach, człek okrągły i wypasiony jak brytan, którego na dwa dni zamknięto w spiżarni pełnej mięs. Klasnął w pulchne ręce, podkręcił wąsa i wybiegł naprzeciw.

— Moja służba, panie stolnikowicu! — rzekł wylewnie. — Pomagaj Bóg!

— Służba, służba — odrzekł Dydyński, a potem zeskoczył z konia i zanim wpadł w ramiona swego sługi, ucałował ziemię na dziedzińcu i przeżegnał się.

A potem czekały go wylewne uściski pana Damazego, przyjmowanie uniżonych ukłonów hajduków i ochmistrza ze dworu.

— Dobrze, że wasza miłość wrócił — zajęczał Stocki i porwał się za łeb, jakby chciał wyrwać z niego resztki siwych włosów. — Dziada tu tylko z babą brak, a największy szelma i złodziej to Tobołka, który na dziedzictwo waszej mości zawzięty jest jakoby kot na szperkę! Już mi sił nie starcza bronić przed nim skrzyń i dobytku!

Tobołka był drugim ekonomem na folwarku. Wyjeżdżając bowiem na wojnę, nie mogli się z bratem zgodzić, kto zarządzał będzie Dydnią i innymi wioskami w imieniu ich chorego ojca. I tak zamiast jednego powołali dwóch ekonomów. Dydyński wybrał starego Stockiego, jego brat Przecław zaś — młodszego, ale bezwzględnego Tobołkę. Nie było niczym niezwyczajnym, że po odjeździe braci obaj ekonomowie żyli tu jak pies z kotem, pilnie bacząc sobie na ręce i wyrywając dostatki, skrzynie i procenty; wszak każdy z nich wiernie trzymał stronę swego pana.

— Brat jest? — zapytał bez ogródek Dydyński.

— Niestety — pokiwał głową Stocki. — Wczoraj przyjechał. Z metresą — dorzucił jadowicie — z tą Skotnicką, co ją był kupił za kwartę gorzałki i dziesięć złotych od Chyliczka — kuśnierza, łupikota z Krakowa. Z małym bękartem przybył, a jakże. I z jeszcze większą złością! Już mi tu niejeden raz kłodą groził i dybami, chociaż ja szlachcic! A teraz, mospanie, jego rękodajny rządzi się tutaj jak władyka! Patrz! Właśnie mienie twoje rabuje, niewdzięczny szarpacz, złodziejski wydzierka, psi syn pohański, bodaj go diabli rozdarli!

W rzeczy samej, ze stajni wychodził właśnie we własnej osobie — chudy jak pogrzebacz — Tobołka, ciągnąc za sobą opierającą się siwą natolijską klaczkę Białonóżkę, najcenniejszą perełkę ze stajni ojca Jacka. Konik był z niej nieco mniejszy od husarskich wierzchowców, lecz tak subtelny jak śmigła charcica z wygiętą, łabędzią szyją, niedużym łebkiem i czarnymi, wiecznie wystraszonymi oczyma — niczym u nieśmiałej dziewicy, co pierwszy raz spogląda w oczy pięknemu książęciu.

Tego było o wiele za dużo. Raz, że Tobołka rządził się w Dydni jak w udzielnym księstwie. Dwa, że wyprowadzał właśnie najpiękniejszą klaczkę z dworskiej stajni.

Dydyński porwał za nahaj i szybkim krokiem podszedł do ekonoma.

Tobołka stropił się, widząc bojowy nastrój pana. Uchylił niemrawo czapki, dygnął sztywno. Lecz nie wypuścił z ręki uzdy.

— Dokąd to, panie Tobołka? Co chcesz zrobić z moim koniem?

— Za posfoleniem wasmosci — od kiedy w zwadzie wybito mu czekanem przednie zęby, ekonom seplenił jak zasmarkany bachor, co nie robiło złego wrażenia, bo i tak reszta jego manier była godna podpitego Mazura. — Pan Psecław kąsał sabrać tę kureską kobyłę do Wydnej.

— Nie tylko ją! — zagrzmiał z tyłu pan Damazy. — Wzięli, psie syny, sobaki krwiopijcze, dwa woźniki od kolasy i podjezdka wołoskiego do dworu młodego pana Przecława!

— Czy mi się tylko zdaje, panie Tobołka, że stary pan stolnik jeszcze dycha? Czyje tu rządy — Przecława czy pana ojca? A może mego rodzica też cichcem wyprowadziliście? Nogami do przodu, na cmentarz?

Tobołka nic nie odrzekł, ale nie wypuścił cugli z ręki.

— Poniechaj tego konia, dobrze ci radzę!

Ekonom pociągnął za sobą opierającą się Białonóżkę.

— Słyszałeś, co do ciebie mówiłem?! Zostaw!

— Pan Psesław kąsał — wystękał Tobołka. — So pan kasę, sługa musi…

— Puszczaj! — Damazy porwał za wodze i chciał wyrwać je z rąk Przecławowego ekonoma. — Do dytka jasnego! Oddawaj, szelmo!

Szarpnął za rzemienie, ale nie wyrwał ich z rąk wroga. Tobołka rozejrzał się jak zaszczute zwierzę, a potem krzyknął z rozpaczą:

— Do mnie! Bywaj!

Na majdanie nie było chyba nikogo z czeladzi Przecława, bo obaj hajducy, którzy witali Dydyńskiego, nie kwapili się, by pomóc znienawidzonemu ekonomowi. Wściekły i zapędzony w kozi róg Tobołka szarpał się z Damazym. Pojmując, że prędzej ruszy z posad Bieszczad, niż wyrwie cugle z rąk Stockiego, pchnął go oburącz w pierś, aż opasły ekonom zatoczył się i mało nie padł.

A wtedy Jacek Dydyński smagnął Tobołkę z całych sił nahajem w łeb, pozostawiając na gębie szeroką czerwonawą bliznę, zawinął raz jeszcze, poprawił sarnią nóżką na rękojeści bicza.

Tobołka zaryczał, zawył jak ranny tur, zasłonił rozciętą, krwawiącą gębę rękawem, skoczył na stolnikowica, nie bacząc, że to szlachcic i de nomine[18] jego pan; chciał zaprawić go bykiem w żołądek, ale Dydyński uskoczył w bok, chlasnął ekonoma po plecach, a Damazy z zadziwiającą jak na człeka takiej postury szybkością kopnął zapiekłego wroga w kolano, aż ten się potknął. A kiedy nahaj Dydyńskiego zawinął się wokół jego ramienia, padł w zryty końskimi kopytami piach.

— Zarąbcie skurwego syna! — wrzasnął stolnikowic. — Bij, kto w Boga wierzy!

Damazemu nie trzeba było tego powtarzać. Pan dał przykład, zresztą płacił sowite basarunki za wszelakie ekscesy czeladzi, więc kiedy Jacek chlastał bez litości plecy nieszczęśnika, kopnął Tobołkę w łeb i doprawił w lewy bok.

— Jesssuuuu! — zajęczał pobity, smagany nahajem nieszczęśnik. Bicz przeciął sukno jego żupana i koszulę, rozcinał skórę na plecach, zaznaczał krwawe wybroczyny na ramionach. Ekonom chciał odpełznąć, ale Dydyński stanął butem na pole sukni i siekł, zapamiętał się, za Białonóżkę, za panoszenie się na folwarku, za chorobę ojca i za gniew brata! I za całą beczkę żółci, która z powodu waśni o majątek gniotła jego młodą, a już tęgo zaprawioną w pijackich bojach wątrobę niby katowskie cęgi.

Tobołka już nie krzyczał, nie próbował uciekać. Leżał we krwi dygoczący, a z jego przegryzionych warg dobywał się cichy jęk, zagłuszany zresztą przez świst skórzanego nahaja.

Wystrzał z pistoletu zabrzmiał jak trzask padającego dębu. Spłoszona Białonóżka rzuciła się w bok, a kwaśna woń spalonej saletry uderzyła w nozdrza razem z gorącem i prochowym dymem. Na ganku stał Przecław z dymiącym pistoletem. Patrzyli na siebie: dwaj bracia. Jacek nieco wyższy, ciemnowłosy, starszy o cztery lata; Przecław, jeszcze gołowąs, choć już nie młodzieniaszek. Zaledwie puch nosił pod wydatnym nosem, ale oblicze miał tak zuchwałe jak ktoś, kto gotów jest w biały dzień osmalić brodę sułtana tureckiego albo pójść w las, aby gołymi rękoma wybierać młode z legowiska wściekłej niedźwiedzicy.

Byli z jednego ojca, lecz z dwóch różnych matek, a co za tym idzie, innej fantazji i charakterów. Jacek narodził się z pierwszej żony Aleksandra Dydyńskiego — Anny Bełzeckiej, a Przecław z drugiej — Eufrozyny Pamiętowskiej, primo voto Bolestraszyckiej, secundo — Dydyńskiej. Może dlatego, choć byli uczynieni z tej samej gliny, to jednak ich postępki bywały tak różne jak dwie strony medalu. Żaden nigdy nie ustąpił drugiemu choćby na piędź, a gdyby mieli chadzać w jednym zaprzęgu jak konie, nie zrobiliby ani kroku do przodu, bo każdy podążyłby zawsze w przeciwną stronę — choćby tylko po to, aby zrobić na złość bratu.

Z tych wszystkich względów, a przede wszystkim z powodu jęczącego na piasku i dającego słabe oznaki życia Tobołki, na obliczu Przecława nie było widać wielkiej radości z przybycia Jacka. Przeciwnie — wyczytać można było na nim bez trudu jakże ludzką złość. Wszyscy we dworze wiedzieli, że młodszy Dydyński uważał się wiecznie za pokrzywdzonego. W odpowiedzi zaś starszy zazdrościł młodszemu faworów u rodzica.

— Wreszcie zjechałeś do domu, brat — wycedził przez zaciśnięte zęby Przecław. — Ojciec jeszcze dycha, a ty już burdy i zajazdy wszczynasz. Sługi me znieważasz, na honor i cześć godzisz!

— Nie ja jak beskidnik konie rabuję ani sobie cudze przywłaszczam!

— Skąd wiesz, że to twój koń — warknął Przecław, idąc z dobytą szablą w stronę brata. — To jest rodzinne gniazdo, które wedle obyczaju zawsze najmłodszemu przypada! Razem z całym dobytkiem i poddanymi!

— Widziałeś już testament, braciszku? Bo jak ci pilno do czytania, to mogę jego treść tobie szabelką na łbie, a sługom nahajem na plecach wypisać!

— Już wypisałeś — Przecław wskazał piórem szabli na wpół żywego Tobołkę — gotowy wyrok na siebie. Zapłacisz za to, brat! Zapłacisz tu i teraz!

Jacek dobył ze świstem lekko zakrzywionej, węgierskiej szabli oprawionej w czarną rękojeść z szerokim kabłąkiem. Stanęli nad zakrwawionym ciałem sługi niczym dwa rozwścieczone odyńce. Hajducy Przecława skupili się za plecami pana, pocztowi i ekonom Stocki stanęli ramię w ramię za starszym Dydyńskim.

Ktoś krzyknął; dworska dziewka niosąca dwa wiadra od studni rzuciła jarzmo i z piskiem pognała na ganek. Jakiś koń zarżał głośno w stajni, inny rzucił się niespokojnie, uderzył kopytami o ścianę.

Zapadła cisza tak absolutna, że można było usłyszeć brzęczenie much smalących do siebie koperczaki nad kupami końskiego nawozu.

— Pax[19], pax, chrześcijanie! — zabrzmiał jakiś głos. Między żupanami i deliami pochylonych, gotowych do zwady braci i ich czeladników zamigotał brunatny franciszkański habit przewiązany grubym sznurem. Zakonnik wpadł między zbrojnych, nie bacząc na nagie ostrza i pistolety z opuszczonymi kurkami, zamachał prostym drewnianym krzyżem. — Co robicie, szaleńcy! Rzućcie broń! Módlcie się za duszę rodzica!

Jacek wyprostował się, Przecław opuścił szablę. Ojciec Mikołaj z Miechowa, zwany w klasztorze franciszkanów Miechowitą, od lat powiernik i spowiednik Aleksandra Dydyńskiego, stał między nimi z gołą głową i uniesionym krzyżem. W jego oczach nie było gniewu, ale cierpienie, jakby uczynki braci sprawiały większy ból niż rzymskie bretnale przybijające do krzyża ciało Jezusa Chrystusa.

— Wasz ojciec — rzekł donośnym, dźwięcznym głosem, który sprawiał, że prosty lud szlochał i klękał na mszy w kościele Znalezienia Krzyża Świętego w Sanoku wcale nie z nakazu wiary, ale z żaru serca — jeszcze żyje, jeszcze nie dobył z siebie ducha. A wy? Co czynicie, bezbożni ludzie, wyrodni synowie? Ad instar Tartororum[20] szczerzycie do siebie zęby niby wilcy luterscy na Przenajświętszą Panienkę! Krew chcecie przelewać przy jego łożu boleści?

Uderzył Przecława krzyżem po ręku, a szlachcic — bardziej z wrażenia niż z bólu — wypuścił z rąk szablę. Jacek schował żelazo od razu, cofnął się przed gniewem zakonnika i przeżegnał. Ale Miechowicie to nie wystarczyło.

— Do wszystkich grzechów, które czyniliście — rzekł — dodać chcieliście zamiar bratobójstwa! Wiedzcie zatem, że nie zostanie on wam odpuszczony przy niedzielnej spowiedzi, a pokutę czynić będziecie przez długie lata.

Zamilkł i przez chwilę dyszał.

— Ojciec wzywa was, bo chce ostatni raz nacieszyć oczy widokiem dzieci. A ja chciałbym przyprowadzić mu godnych następców rodu, a nie bratobójców!

Schylił się, przyłożył dłoń do zakrwawionego łba Tobołki, podniósł jego lewe ramię, zarzucił je sobie na kark, a potem, stęknąwszy, dźwignął bezwładne, skatowane ciało z ziemi. I wtedy jakby piorun uderzył w braci i ich ludzi. Pocztowi i hajducy skoczyli franciszkaninowi na pomoc, razem podźwignęli bezwładne ciało, ponieśli do dworu, do czeladnej. Przecław nie schylił się po szablę, a Jacek wyszarpnął przewieszoną przez pas końcówkę rapci, odpiął hak, zdjął broń razem z pasem i oddał w ręce pana Damazego.

— Idźcie do alkierza — powtórzył słabym głosem zakonnik. — Ojciec chce was widzieć.


Die 5 julii

Dwór w Dydni, południe

Ojcowski dwór nie pachniał już jabłkami i lawendą jak wówczas, kiedy Jacek wyruszał do Inflant bić się ze Szwedami w chorągwi Szczęsnego Niewiarowskiego. Wtedy wydawał się mały i ciasny, pełen szlachty i czeladzi, gwaru i śmiechów. Dziś był pusty i pomimo iż słońce zaglądało w kominy, przejmował chłodem, jakby z każdego kąta szczerzyła zęby przyczajona śmierć.

Dydyński przekroczył dwoiste, potężne drzwi do sieni, od dworu dębowe, a wewnątrz lipowe, osadzone na trzech zawiasach i przenitowane ćwiekami na wskroś. Zamek u tych drzwi był z żelazną antabą i klamką, z węgierskimi sztabami wzmocnionymi kunami zawijanymi we framugach.

Sień była wielka i przestronna, sposobna do odprawiania sejmików, zwieńczona w głębi drugimi drzwiami wiodącymi do sadu. Oświetlała ją żelazna latarnia ze szkła weneckiego — niegdyś dająca ciepły, żółtawy blask oliwy; dziś pusta i zakurzona, ze stłuczoną jedną szybką niczym wyłupione oko cyklopa.

Na lewo półokrągłe drzwi wykończone stolarską robotą, to jest gładkie i nabijane listwami, wiodły do świetlicy, w której przesiadywał Jacek, będąc dzieckiem, i — póki nie dorósł do swego pierwszego podjezdka — ujeżdżał konie na biegunach, tłukąc trzcinową laską służbę i preceptorów.

Świetlica była obszerna, o trzech oknach z weneckimi szybami oprawionymi w ołów. Dokoła ścian stały ławy, w kącie kaflowy piec malowany w błękitne wzory, na środku zaś rozpierały się dumnie trzy stoły lipowe i dziesięć zydlików misternej roboty, a dla szacownych gości stało kilka krzeseł obitych kurdybanową skórą. Wszystkie zdobione Gozdawą — herbowym znakiem Dydyńskich: podwójną lilią spiętą złotym pierścieniem.

Świetlica nie zmieniła się nic a nic. Ściany wciąż obite były aksamitnymi brytami, tylko materia pociemniała nieco. Na wprost okien nadal widniało malowidło ukazujące upadek Troi.

— Panie Damazy, gdzie ojciec leży? — zapytał Jacek.

— Na drugiej połowie.

— Pokażcie mi najpierw dwór — wychrypiał stolnikowic. — Potem prowadźcie do chorego.

Ze świetlicy było przejście do bocznego, gościnnego alkierza o czterech oknach i dębowych okiennicach, gdzie w łożu z kotarami z altembasu i tabunu oraz na ławach spoczywały pod grubymi kobiercami puchate poduszki, pierzyny i biernaty. Na nich leżały giermaki do łoża, a urynały od małej i dużej potrzeby wsunięte były pod ławy. Kolejne zaś drzwi wiodły na drugą połowę dworu, do izby obitej aksamitem i suknem. Stały tu dwa wąskie łoża dla czeladzi, szafy, skrzynie i ławy. A na tych sprzętach, skrzyniach i ścianach widniały kobierce adziamskie, kilimowe i słupiaste.

Obok była komora, którą wydzielono przez przegrodzenie pomieszczenia drewnianą ścianką. Była to apteczka powstała wówczas, gdy ojciec zaczął niedomagać, aby driakiew i lecznicze wódki zawsze leżały pod ręką. Wiodły do niej rzezane drzwi z floresami snycerskiej roboty. Stały tu ławy rzeźbione, szafa apteczna z rzeźbami i kilka skrzynek. Kolejne drzwi otwierały się na powrót do sieni.

Po jej drugiej stronie, na wprost, była czeladna, a w niej gliniany, malowany piec, za nią komora i spiżarnia, pod nią zaś zimna i ciemna piwniczka z winami węgierskimi, alikantem, rywułem i małmazją, a także prochem i innymi zapasami. Z czeladnej boczne drzwi wiodły do alkierza dworskiego, gdzie sypiali pachołkowie.

— Wszystko jak dawniej — westchnął Jacek. — Panu Bogu dziękować, że nie bywało tu Tatarów.

— Byli konfederaci brzescy — mruknął pan Damazy. — Nie wiem, czy nie gorsi. Aleśmy ich pogonili z powiatowymi chorągwiami.

Kolejna izba była czerwona, obita dywańską sztuką i karmazynowym suknem. To było najpiękniejsze pomieszczenie starego dworu. Wisiało tu ze dwadzieścia obrazów — ukazujących Dydyńskich oraz rozmaite persony z Ziemi Sanockiej i Przemyskiej. Byli między nimi zarówno Mikołaj, praojciec i całego rodu założyciel, jak i jego synowie: Paweł i Mikołaj wtóry, dziwnym trafem podobny do stryja Szczepana — jeszcze zanim ten stracił pół ucha na sejmiku w Sanoku, kiedy gardłował przeciw Zborowskim, a za kanclerzem Janem Zamoyskim — bynajmniej przez szlachtę sanocką nie lubianym. Był i Stanisław Dydyński, co nie powrócił z wyprawy do Wołoch za króla Olbrachta, za którego — jak powiadano nie bez racji — wyginęła szlachta. A także jeszcze starszy przodek — Jan, który zginął, walcząc z Turkami na Wołoszczyźnie, jeszcze przed upadkiem Konstantynopola. Od tamtych czasów wziął się zwyczaj rycerskiego podgalania głowy, bowiem zdrajcy Wołosi wieszali polskich rycerzy na przydrożnych drzewach za długie włosy.

Przez całą długość czerwonej izby stały dwa zielone stoły, a pod ścianą służba, to jest kredens, nad którym błyszczała złocista gwiazda. Przechowywano tam naczynia i zastawę stołową, a więc cynowe misy i puchary, srebrne półmiski, talerze, noże, łyżki, a nawet złocone grabki, to jest widełki, których jednak żaden z biesiadników nie miał w poszanowaniu. Były też wielkie wiwatowe szklanice i puchary, rysowane i złocone. A także tace i misy, w tym dwanaście augsburskich z figurami, a nawet wielka złocista wanna, w której stał skrzydlaty gryf, z baryłką na grzbiecie, na której siedział Bachus trzymający w jednym ręku złociste grono, przyczynę długów i kłopotów niejednego szlachcica. Były też ulubione naczynia Polaków, to jest konwie, panwie, czary i nalewaki do wina, którego szlachta wypijała co roku więcej, niż rodziło się w węgierskich i włoskich winnicach. Co znaczyło samo przez się, że różnicę w beczkach fałszowali żydowscy i wołoscy pachciarze, zaprawiając cienkusza siarką i żółtkami z jajek.

Obok służby w skrzyniach i kufrach nagromadzone było prawdziwe bogactwo dworu Dydyńskich. W skarbczyku zamykanym na klucz leżały ozdoby — srebrna panna, sztuka wielka z szafirem i diamentem… Właśnie — leżała albo nie leżała, wszelako Dydyński był dobrej myśli. Pochylił się do ucha ekonoma.

— Skarbczyk Przecław tykał?

— Nie śmiał. Jeszcze tu starego pana władza.

— To dobrze. Dziękuję waszmości.

Dydyński odetchnął, wszak w skrzyni poza panną był, jak dobrze pamiętał, łańcuch perłowy we troje robiony, z karbunkułami w złotych klatach. I jeszcze szkofie, pasy srebrzone i złocone, zapony diamentowe, parciane i skórzane mieszki ze złotymi i srebrnymi talarami, groszami i dukatami. Obok stał mały ołtarzyk pięknej roboty, ze szczerozłotą pasją i dwoma posążkami Matki Boskiej i świętego Jana, postawiony na znak, aby Pan Bóg zawsze otaczał opieką swoje zacne sługi szlacheckiego stanu, którzy — w pocie czoła poddanych — pomnażali pieniążki ku Bożej, a przede wszystkim swojej chwale.

A na ścianach były rzeczy orężne i rycerskie, wyniesione — jak mawiał Aleksander Dydyński, kiedy jeszcze kroczył po domu w karmazynowej czamarze — z bitewnych potrzeb i okazji, a tak naprawdę połupione w czasie licznych zajazdów w Sanockiem lub wydarte Żydom, Ormianom i lichwiarzom, zdobyte w czasie bitew w Inflantach i za króla Stefana. Niewesoło byłoby zapraszać w gościnę kasztelana Czechowskiego Mikołaja Spytka Ligęzę, bo od razu poznałby kilka sztuk zrabowanych mu w czasie bitwy o roczki przeworskie, w której Dydyńscy wzięli udział po stronie jego synowca Andrzeja. Udział mało znaczny, bo wynieśli z niej guzy i sińce; na szczęście, nie wracali z pustymi kieszeniami, a z chwały pana rzeszowskiego urwali tyle, ile zostało z garści.

Na ścianach wisiały zatem dwa złocone pancerze sadzone kamieniami, cztery szyszaki, zbroja husarska cudnej roboty bastardowa, tureckie szable sadzone jaspisami i turkusami, osiem szabel polskich — zarówno czarnych węgierek, jak i zygmuntówek. Dwie batorówki, jedna szabla w złoto oprawna, na której krzyżu i skuwce były różyczki z diamentów, po ośmiu w koło, a dziewiąty pośrodku, łubie z kołczanem na czarnym juchcie wokoło perłami sadzone. A jakby tego jeszcze było mało, na łubiu była sztuka rubinowa, w której rubinów było piętnaście, a wokół tej sztuki większej czternaście sztuczek małych z czterdziestoma dwoma rubinami. Całość obrazu izby czerwonej uzupełniały pstrozłociste ławy do siedzenia i kilka skórzanych krzeseł.

Przy tej izbie był alkierz przestronny, z łożem z kotarą, gdzie niegdyś sypiali Przecław i Jacek. Obok stały czarne krzesełka dywanowe, sekretarz z szufladami od góry do dołu, gdzie zawinięte w skórę i pergamin leżały wedle porządku wszystkie papiery, przywileje i księgi folwarczne.

Jacek zobaczył wszystko, co chciał. Nadszedł czas na spotkanie z ojcem.

Pan Aleksander Dydyński, stolnik sanocki, dogorywał w alkierzu po lewej stronie dworu. Niedomagał kolejny rok. Cztery lata temu został rażony apopleksją po raz pierwszy — kiedy koń pod nim upadł na łowach tak niefortunnie, że oba łęki złamały się na grzbiecie szlachcica. Pozostał mu po tym uraz w lewej ręce, którą nie mógł nic chwytać, tudzież ból wyniosłego czoła szlacheckiego. Pan stolnik nie przejął się tym zbytnio. Na dłoń machnął ręką, bo wodze i tak zaczepiał na przednim łęku lub owijał wokół przedramienia, ból łba zaś leczył zgodnie ze staropolską recepturą — osuszaniem do dna półgarncowych pucharów w dobrym towarzystwie sąsiadów, rzecz jasna, tych, których nie miał jeszcze okazji zajechać ani wyzwać na szable.

Niestety — przyszła znowu kryska na Matyska. Trzy lata temu do dworu przedarł się — mimo licznych straży — woźny z pozwem od pana Janusza Zgłobickiego, pozywającego starego Dydyńskiego o wieżę na trybunał za znieważenie sługi i porąbanie samego pana szablą na uczcie u Marcina Stadnickiego, kasztelana sanockiego. Co było wyjątkową potwarzą, bo po pierwsze: pan stolnik powody do zwady miał pewne jak amen w pacierzu, gdyż to sam Zgłobicki dopraszał się kija, przepiwszy do Dydyńskiego toast nie tym samym winem i ująwszy kielich lewą, a nie prawą ręką. A po drugie: wszystko stało się po pijanemu i zostało zaraz zajednane przez pana kasztelana. Plotka zaś, którą nad kuflem opowiadali złośliwi — iż pan Dydyński, póki był jeszcze w młodych latach, chędożył ustawicznie żonę Zgłobickiego, kiedy ów jeździł za interesami do trybunału ruskiego w Lublinie — nie znajdowała potwierdzenia w żadnych pozwach ani protestacjach. Jak również to, że Mateusz, najmłodszy syn Zgłobickiego, był ipso facto[21] bękartem poczętym z lędźwi Dydyńskiego, bo przecież nie z nawiedzenia Ducha Świętego.

Jak było w łożnicy u Zgłobickich — nikt tego nie wiedział poza kotarami w alkierzu, jednak pozew miał ten przykry skutek, że pan Dydyński w latach sześćdziesięciu swego życia padł rażony apopleksją. I odtąd nie tylko nie władał zupełnie nogami i lewą ręką, ale dzień w dzień coraz bardziej zapadał na zdrowiu. I nie pomogły nie tylko ratunek i opieka medyka Kamlera ze Lwowa, zwanego Cameriariusem, na którego poszło złotych polskich czterdzieści, puszczanie krwi ani ustawiczna lewatywa, upuszczanie żółci, flegmy tudzież olejki, senes, menes, alakabryna i cudowny kamień od głowy bolenia. Nie pomogły też modlitwy franciszkanów z Sanoka ani stara ruska wiedźma Majbutnia, która opluła sowicie podłogę wokół chorego, odczyniła urok i złe czary, a potem dwakroć przegoniła upiry i złe duchy, w tym najgorszego i najstraszniejszego biesa siedzącego w kącie za piecem, zwanego Węsadem.

Najbardziej dopomagała jedynie lecznicza wódka z toruńskimi piernikami, po której pan stolnik spał sobie długo i smacznie na białej pościeli w stanie bardziej błogosławionym niż święty Jan w czasie widzenia babilońskiej ladacznicy. Niestety, nie przywróciła władzy w ciele ani chęci do życia.

I dlatego Aleksander Dydyński leżał teraz — siwy i pomarszczony, z długimi, białymi włosami, wsparty na stosie puchowych poduszek, oświetlony rzędem pełgających leniwie płomyków świec, wychudzony, blady, podobny bardziej do cienia niż żywego człowieka.

Tuż obok niego zasiadała służebna — młoda jeszcze dziewka z przepysznym warkoczem opadającym aż za siedzenie, a cyckami kształtnymi niczym stogi pełne świeżo zgrabionego siana. Miała na sobie marszczoną spódnicę i kabat tudzież czerwone buty, nie była zatem taką pierwszą lepszą służebną od krów, a jej wysokie czoło, szerokie i skośne brwi tudzież migdałowe oczy sprawiły, że serce Jacka Dydyńskiego od razu zabiło żywiej. Pomyślał, że wcale nie tak znowu źle miał pan ojciec w łożu boleści, obsługiwany przez ową wiejską Afrodytę. Ciekawe, czy gdyby on dostał w łeb albo po boku w jakimś pojedynku, to owa dziewka litowałaby się nad swoim paniczem, przynosząc do łoża lecznicze wódki i pierniczki? Ha, może nawet dałaby się przekonać do obdarowania najsłodszym piernikiem, który nosiła na podołku. Stolnikowic chciał już podsunąć się do tej dzierlatki; niestety, obok niej stanął ekonom Damazy Stocki, międląc między grubymi paluchami paciorki różańca.

Zbliżyli się zatem z Przecławem do łoża, przeżegnali, a potem padli na kolana i ucałowali kolejno chłodną, pomarszczoną jak pergamin prawicę stolnika.

Przez chwilę panowała cisza; Jacek zwątpił nawet, czy jego rodzic jest w pełni zmysłów. Jednak mylił się.

— Synaczkowie moi najmilsi, umiłowani! — rzekł stolnik cichym głosem. — Źrenice oka i duszy. Oto jesteście ze mną w tej ostatniej chwili, jaka dana mi jest od Jezusa, zanim Ojciec Niebieski powoła mnie na sąd wiekuisty.

— Waszmość pan ojciec przeżyjesz nas wszystkich — zaprotestował Przecław, a Jacek potwierdził skinięciem głowy.

— Cieszę się, że wracacie w dobrym zdrowiu, zwłaszcza ty, Jacku — na takie dictum Przecław łypnął okiem niechętnie na starszego brata — i ty, mój umiłowany synoczku, kości z kości mojej, a duszo mej duszy, Przecławie… — Tym razem zły wzrok Jacka spoczął na młodszym z Dydyńskich.

— Przybyłem najrychlej jak mogłem na wezwanie, aby ci, panie ojcze, do nóg upaść i dobrego zdrowia życzyć — zaczął przebiegle Przecław.

— Przybyliśmy! — uzupełnił groźnym głosem Jacek. I zacisnął wargi. Dziwne, że jego ojciec dopiero teraz, na łożu śmierci, uczynił się taki wylewny. Szkoda, że takie słowa rzadko padały z jego ust, gdy byli jeszcze pacholętami.

— Wieczne dzięki wam składam. Ale niepotrzebne modły i westchnienia, synowie. Już pędzi po mnie panna nadobna, lecz koścista. Pani śmierć. Po każdego przyjdzie z czasem, po jednych szybko, innym się odwlecze, ale ich los nigdy nie uciecze. Już czuję, jak jej suche kości targnęły się na moje wolności. I nic nie poradzi ani nobile verbum[22], ani nasze polskie liberum veto[23]. Nie pozwalam w taniec z tobą, Pani, ty mnie przecież ciągniesz z sobą… Niestety, nie przyda się tu ani protestacja, ani szabelka, ani apelacja, ani tym bardziej mocja. Bo jaka apelacja może być do trybunału niebieskiego, gdzie święty Piotr i archanioł Gabriel sądzą? A jaka mocja, kiedy sędzią najwyższym i ostatecznym jest Ojciec Niebieski? Który woźny pozew mu doniesie?

— My doniesiemy, jeśli trzeba — odezwał się Jacek. — Medyków wam trzeba lepszych niźli ci szalbierze, którzy zdrowie szlacheckie odmierzają czerwonymi złotymi!

— Ja już dostałem jedną dylację, odroczenie od wyroku Pana na rok i sześć niedziel — rzekł łagodnie stolnik. — Drugiej, czuję, nie będzie. Panie Damazy — zwrócił oczy w stronę ekonoma — jak rozumiecie, umrę?

— Umrzesz waszmość — pokiwał głową Stocki.

— A kiedy?

— Może dziś, może jutro.

— Nader to przykre, niestety, które śmierć skacze balety… Przynieście papier i kałamarz, kiedy z synami skończę rozmowę.

Testament, pomyślał Jacek i serce skoczyło mu do gardła. Podyktuje testament. Lepiej późno niż wcale.

Stolnik poruszył się na łożu, jęknął cicho, aż służka siedząca u wezgłowia uniosła głowę.

— Wszystko to marność nad marnościami — wymamrotał. — Co to za życie, skoro się nawet wysrać nie mogę o własnych siłach. Panie Damazy, a i ty, Jadwiniu najmilsza, zostawcie mnie samego z synami. Mam z nimi do pomówienia o sprawach, które przeznaczone są dla naszych uszu i nikogo więcej.

Damazy pokiwał głową, skłonił się, wyszedł. Tak samo ukłoniła się służąca. Zamknęli drzwi, zaryglowali. Jacek i Przecław zostali sam na sam z chorym, w ciemnym pokoju pełnym zapachu olejków i zimnego oddechu śmierci. Ojciec rozkasłał się, strużka śliny pociekła mu z kącika ust.

— Zaprawdę słusznie powiadają: uczynki swoje jako poduszki ze sobą weźmiesz, na których tak się wyśpisz, jako zgotujesz sobie pościel. Marne życie, gorsza dola, piekielna niemoc! Toż ja nawet Jadwini za tyłek schwycić nie mogę — narzekał stolnik. — Patrzcie! — Ujął prawą ręką lewicę, podniósł ją i zbliżył do świecy. Choć przejechał palcami i wnętrzem dłoni po płomieniu, na jego twarzy nie zaznaczył się żaden grymas. — Nic nie czuję. A ona, szelmutka, kiedy mi ze szczętem czucie odjęło, zaczęła jak na złość po lewej stronie łoża przysiadać! Wiedziała dobrze, że na lewicy rękę mam słabą!

— Nie desperujcie, ojciec — rzekł Jacek. — Może kazać cię na kolasę włożyć i do samej Ostrej Bramy powieźć?

— Powieźcie mnie lepiej w kapciach na cmentarz. I daj Bóg, aby obyło się bez zwady — westchnął stolnik. — Słyszałem krzyki na podwórzu. Co się stało?

— A, nic.

— Jak to… nic?

— Konie się pokopały — rzekł szybko Przecław, popatrując na brata. — I czeladź troszkę powadziła. Ale już spokój.

— Zdaje się, żem słyszał świst szabel — mruknął stary rębajło. — Ale może mam już omamy. To wasza sprawa, jak sobie życie ułożycie. Apeluję wszakże, aby poczciwe a stateczne było, bo nie chcę spoglądać z nieba na synów banitów i wywołańców.

— Będziemy stateczni i uczciwi — obiecał Jacek, aczkolwiek nie mógł przysiąc, że ślubuje także za brata.

— Zbliżcie się i posłuchajcie — wycharczał ojciec. — Chcę bowiem rzec wam coś ważnego. Nie, nie o testamencie. — Machnął ręką, ucinając wszelakie wątpliwości braci szybciej niż cięciem szabli. — Ten sporządzę niebawem i nikogo nie ukrzywdzę. Podzielę wszystko uczciwie, na pół. Nikogo nie pominę.

Rozkaszlał się i przez chwilę stękał. Przecław znowu był pierwszy — uprzedzając Jacka, poprawił ojcu poduszkę pod głową.

— To, co wam rzeknę — wydyszał z wielkim trudem — jest jakoby wyznaniem mej wiary. Będę mówił długo. I o strasznych rzeczach, których nawet nie podejrzewacie. O grzechu, który obciąża cały nasz ród i dwie jego gałęzie, które biorą swój początek od was.

Mowa, pomyślał Jacek. Będzie gadał o tych paru zwadach i zajazdach, których się dopuścił. O zajechaniu spichrzy w Sandomierzu panu Michałowskiemu. O bękartach nałożnicy Kuśmidrowej. I o oćwiczeniu mieszczanina Czeczotki, co się był pisał Dydyński z Dydni. Frant był z niego niezły, bo kiedyśmy go schwytali w Krakowie, a pan ojciec kazał kije moczyć i sznury dziegciem smarować, chciał się wykpić, że on nie Dydyński, ale Dynowski. A inni ludzie tak nieszczęśliwie jego nazwisko przekręcili na nasze. Ale i tak wziął na łeb basarunek i podziękowania, że do sądnego dnia na rzyci nie usiądzie!

A zajazdy na Zaderewiec i zbrojna intromisja, czyli wwiedzenie do Temeszowa… No, trudno, siądziem z bratem na koń i jakoś to będzie. Zabitych się zapłaci, porąbanych zajedna.

— Mój ojciec Mikołaj, a wasz dziad — wycharczał stolnik — miał dwóch synów. Mnie — Aleksandra, i jeszcze jednego — Michała, prócz trzech córek.

I jeszcze większej liczby bękartów, dodał w myślach Jacek. Wszak taki był z dziada birbant i jebaka, że żadnej dziewce nie przepuścił, choćby była kulawa i zezowata. Chromej zwłaszcza, bo uciec nie mogła.

— Pomnicie, kto to był Michał Dydyński?

— To nasz stryj, zginął dawno temu śmiercią bohatera. Pod… Smoleńskiem? — zapytał Przecław.

Słyszeliśmy tę historię setki razy, uzupełnił w myślach Jacek. A na głos powiedział:

— Twój brat, ojcze, zginął ubity przez Moskali przy zdobywaniu Połocka. Roku Pańskiego 1563, jeszcze za panowania króla Augusta Jagiellona. Nie pierwsza to krew, jaką Dydyńscy przelali dla ojczyzny.

— Opowiadaliście nam o tym wiele razy — mruknął Przecław. — I prawdę rzekłszy, znamy na pamięć każdy szczegół tej historii, nie wyłączając twego cudownego ocalenia i okrucieństwa Moskali.

— Opowiadałem, jak było — przerwał mu dyszący jak kowalski miech ojciec — i powtarzałem dziesiątki razy wszystko, co się wydarzyło w Połocku. Po to, abym sam uwierzył w te bajędy. Albowiem konfabulowałem w kwestii zakończenia, które wisi niby katowski miecz nie tylko nade mną, ale nad całym naszym rodem.

Zapadła cisza. Słyszeli tylko trzeszczenie knotów u świec i ćwierkanie wróbli za oknem. Jacek pomodlił się w duchu do świętego Szczepana o cierpliwość. Że też ojcu zebrało się na wspominanie rodowych historii, zamiast polecać duszę Panu. Akurat teraz, gdy Jacek miał zamiar przejrzeć księgę powinności poddanych Dydni, aby przekonać się, czy Przecław i Tobołka, przy niewątpliwym udziale Smoliwąsa, nie zarwali przypadkiem nieco więcej pieniędzy niż należne im sumy, na przykład zmuszając chłopków do pracy w niedziele i święta.

— Prawda kole mnie jak cierń. To nie Moskale zabili mego brata. Ja go im… wydałem. Zgubiłem Michała Dydyńskiego! — jęknął ojciec tak rozdzierająco, że Przecław i Jacek poderwali głowy jak dwa spłoszone źrebaki. — Wydałem Moskalom podstępnie jak pies, syn najgorszej matki, szelma i swawolnik. Było nas dwóch do podziału. Całkiem jak was. Zrobiłem to, aby… pozostał jeden. Zagarnąłem cały majątek mego ojca, a waszego dziada.

— Rozum wam się pomieszał — rzekł zadziwiony Przecław. — Dziesięć… Nie! Sto i jeden raz powiadaliście nam, że Moskale usiekli Michała na wałach. Nie gadajcie nam teraz byle czego, panie ojcze, bo krew w was się burzy, a przecie jesteście nam jeszcze potrzebni. Dość tego, dosyć, ojczulku, starczy już…

— Kiedy Moskale weszli do miasta — stolnik jęczał dalej swoje i nie zważał na słowa młodszego syna — i utopili w Dźwinie Żydów, przebraliśmy się z bratem za czeladników, ukryliśmy w domu Wołkowa, bojarzyna, który był wierny królowi Zygmuntowi Augustowi, razem z kilkoma towarzyszami z naszej chorągwi — Jędrzejem Uspieńskim, który był jeszcze młodszy ode mnie i Marcinem Haraburdą. Michał i inni posłali mnie, na przeszpiegi, miałem zagadać z kupcami na targu, aby wywieźli nas z miasta. Ale fortuna mi nie sprzyjała. — Zakrztusił się i zacharczał, przez dłuższą chwilę rzęził, jakby właśnie przyszła na niego ostatnia chwila.

— Powoli, panie ojcze. Nie gorączkujcie się, bo wam jeszcze żyłka pęknie — rzekł Jacek, całkiem nieprzejęty tą historią. — Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Odpocznijcie.

— To ja wam mówię, pieskie syny, że zdradziłem brata, a waszego wuja, a wy mi każecie zażywać wywczasów?! — wycharczał z furią stolnik. — Wiedzcie, że idzie tu o honor naszego całego rodu. Nie mnie, ale was wytykać będą palcami jak ladacznice na świętej procesji! To, co uczyniłem, ściągnęło hańbę na cały nasz ród!

Jacek otwarł usta, chcąc coś rzec, ale zamilkł w pół słowa, jak gdyby właśnie teraz poczuł wagę słów starego stolnika.

— Na targu dojrzał mnie zdrajca, Fiodor Hynczewskij, ruski bojar, co przeszedł na stronę moskiewską. Chciał powlec do carskiego wojewody. Prosiłem i groziłem, by mnie puścił… Żądał pieniędzy. Wtedy powiedziałem mu, gdzie ukrywa się brat. Mógłbym wypierać się i płakać, że mnie zmusili, wzięli na męki. Nie, syneczkowie. Ja go wydałem świadomie, wiedząc, że po jego śmierci odziedziczę Dydnię i inne wioski. Moskal puścił mnie w zamian, wyprowadził za bramy, kiedy już Michał Dydyński był w łańcuchach; bo Haraburda i Uspieński nie dali się wziąć żywcem!

Przecław bezskutecznie starał się poprawić słomianą poduszkę pod głową ojca. Starzec charczał i dygotał, szarpał głową i osuwał się coraz niżej w morze pościeli.

— Dostał się do niewoli — rzekł Jacek — ale cóż z tego? Nie mogłeś go wykupić?

— Mojego brata przykuli do armaty… Powlekli do Smoleńska i dalej — do Moskwy. Bóg jeden wie co się z nim stało. Szukałem go potem, chciałem pomóc. Ale strach mi było jechać do Moskwy, gdzie Michał przepadł jak igła w stogu siana. Nigdy nie wrócił. Ja przejąłem wszystko. Wioski i przysiółki, role i młyny; majętności, dzięki którym stałem się możnym panem, a wy będziecie posesjonatami. Dzięki tej zbrodni dzisiaj trudno policzyć nas między zagonowych szaraczków albo jednowioskową szlachtę, bo za szerocy jesteśmy, synaczkowie. I za wysocy. Wszystko to dzięki zdradzie!

Stolnik zaszlochał. Płakał w łożu, a grube łzy spływały po pomarszczonych policzkach. To były dwie pierwsze łzy, które Jacek ujrzał na ojcowskim obliczu od czasu pogrzebu ostatniej żony stolnika, a swojej macochy.

— Ja nie pociągnę długo — biadał starzec. — Miałem sen… Niewiasta w szacie czerwonej wraziła mi nóż tak głęboko w piersi, że mi się zdało, żem sam na własne oczy widział ranę otwartą. I zdało mi się, że jej oblicze to łeb obmierzły hydry szaleństwa i zdrady — choć pierwej zdała mi się podobna do starej murwy przemyskiej — Katuszy. Hydry, której złożyłem w ofierze Michała.

Bracia milczeli, bo po prostu nie wiedzieli, co myśleć o niezwykłym wyznaniu ojca.

— Módlcie się za duszę stryja. Odmawiajcie godzinki w jego intencji, bym kiedy stanę przed nim nagi i bezbronny, miał choć wasze słowa za wsparcie.

— Uczynimy, jak każesz — rzekł Jacek. — Wspomnimy Michała dobrymi egzekwiami, aż jego skołatana dusza znajdzie wiekuisty odpoczynek.

— To dooo… brze… — wycharczał starzec. — Zbliżcie się.

Podeszli bliżej i padli na kolana, gdy wyciągnął jedyną zdrową rękę i po kolei dotykał ich głów.

— Panie konający, przez Twoje i Matki Twojej skonanie daj, abym w łasce i opatrzony Najświętszym Sakramentem z tego świata zszedł. A wam, synowie mili, daj wieczne zdrowie i wsparcie na tym nędznym świecie. Abyście mieli siły modlić się za mną, gdyż moja dusza potrzebuje waszego wsparcia.

— Módlmy się zatem — zaczął Przecław — w intencji odkupienia winy. Tak długo musiałeś żyć z brzemieniem na sercu, lecz uwierz mi, że widząc czystość twych intencji, a zwłaszcza nasze ofiary i datki za spokój twej duszy, brat Michał odpuści ci wszystkie dawne winy i nie będzie pozywał do takiego sądu, gdzie sędzią, starostą, a nade wszystko katem… jest Lucyfer.

— Lepiej módl się, zamiast krakać, bracie — uzupełnił Jacek.

Modlili się długo i żarliwie na kolanach. Modlili się i wówczas, gdy ktoś zastukał do drzwi, a kiedy stolnik odpowiedział słabo, że można wejść, do alkierza wśliznął się Damazy z marsową miną. Pokłonił się i rzekł:

— Przyjechał jegomość pan Ożga, starosta trembowelski.

Ojciec poruszył się w łożu i wyraźnie ożywił. A bracia, słysząc to nazwisko, wymienili między sobą krótkie, ale wyraziste spojrzenia, które mówiły o wiele więcej niż słowa.

Azaliż to nie Piotr z Ossy Ożga, starosta trembowelski i stryjski?

Tenże sam to! Nie może być inaczej!

A po cóż on tu?

Miejmy nadzieję, że jeno na pogrzeb przyjechał.

— Jegomość starosta, mój wierny kompan i przyjaciel — jęknął Aleksander Dydyński. — Niechaj wejdzie, niechaj przestąpi me progi. A wy, synkowie, powstańcie z kolan i oddalcie się, bo muszę pogawędzić ze starym druhem.

Oczy braci były teraz okrągłe nie jak spodki, ale niczym złote talerze gdańskie, warte dwa i pół złotego za sztukę.

— Mianowałem imć pana starostę trembowelskiego wykonawcą i egzekutorem mojej ostatniej woli, synoczkowie — bąknął stolnik. — A to z zapobiegliwości, aby nie doszło między wami do jakichś scysji, których moja skołatana dusza pragnie równie mocno, co nowego ataku podagry.

Bracia ponownie porozumieli się bez słów.

To ten! Jezusie, tenże sam.

Ów statysta z Trembowli! Bicz na wywołańców i warchołów!

On Annie Chodkiewiczównie-Koreckiej Borek i Skałat odjął na Rusi!

Polickich wygolił z majętności!

Sałatę zbójcę pojmał i do Lwowa dostawił!

Gorze nam, bracie!

— Udajcie się do świetlicy, moi synoczkowie, a nas ostawcie z panem starostą. Muszę spisać z nim ostatnią wolę. A o was sławetny Tobołka będzie miał staranie.

— Imć Tobołka słabuje — rzekł cichym głosem Jacek.

— Jakże to? Przecież był u mnie dziś rano?

— Sami o siebie zadbamy, panie ojcze — mruknął Przecław. — I pomodlimy się za was.

A potem ukłonili się zamaszyście i wycofali z alkierza.

I kiedy siedli już w świetlicy, wspominając ojca, hajducy otwierający bramę i most przed ludźmi starosty trembowelskiego podśpiewywali sobie pod wąsem, zerkając na dwór, w którym dogorywał pan Dydyński, starą, lecz jakże wesołą piosnkę czeladzi:

Łajał, bił obuchem

A teraz leży do góry brzuchem.


Dydnia, wieczór tego samego dnia

Czerwona izba we dworze

Osoba pana starosty Piotra z Ossy Ożgi pogodziła braci o wiele skuteczniej niż wszystkie trybunały, rękojmie i królewskie zastawy — bodaj nawet na milion złotych. Jeszcze tego samego wieczora zasiedli w czerwonej izbie przy pucharach węgrzyna, utoczonego świeżo przez dworskiego podczaszego i podanego przez, było nie było, cudowną Jadwinię. Jednak nawet jej niewinne lica nie rozchmurzyły młodych Dydyńskich. Postać pana trembowelskiego kładła się takim cieniem na ich obliczach, jakby nagle zaczęło się zaćmienie słońca wróżące wojny i zarazy, a dodatkowo wszystkie świece w izbie zgasły. Fakt, iż ojciec wyznaczył Ożgę na egzekutora testamentu (który zresztą spisywał właśnie w jego obecności i za zamkniętymi drzwiami), znaczył, iż widoki na ewentualną rewizję jakichś jego postanowień były równie pomyślne jak przyszłość skazańca oddanego w ręce małodobrego mistrza na miejskim szafocie.

Piotr z Ossy Ożga — to była stanowczo nietuzinkowa postać, nawet wśród tak mało tuzinkowych obywateli województwa ruskiego. Otóż spróbujmy, drogi Czytelniku, wyobrazić sobie szlachcica wyjadacza, jowialistę, do różańca i do tańca, mocnego w gębie i pięści oraz słynnego na całe województwo ruskie z wyjątkowo tęgiego łba. Dodać należy także, że był to zawołany orator i statysta sejmikowy, pierwszej ligi gracz na szable, nie ostatni też gospodarz, nawigator — słowem, człek, który zawsze dobrze czuł się w swojej roli. Czy to na hulaszczym bankiecie, czy w lwowskim zamtuzie; zarówno marszałkując na sejmiku, zasiadając w sądach, a nawet odprawiając poselstwa do Wielkiej Porty.

Ożga umiał gadać z każdym. Z kmieciem czy z miejskim synkiem, ze szlachcicem i gołotą. A poza tym: z królem, z sułtanem, z magnatem i prostym Żydem. Sławny był także nie tylko z niezwykłych przymiotów fantazji i charakteru, ale także z tego, że posiadał całą flotyllę statków wożących zboże do Gdańska, a na pospolitym ruszeniu rozpinał namiot wart w Stambule coś koło ośmiuset złotych. Miał dwie stadniny, a w nich same czworonożne cudeńka, ale jeździł na starym wałachu, dożywotniku, który był zresztą jego ulubieńcem. Miał także, jak powiadano, w domu dwieście ksiąg dużych i sto małych, co mu jednało reputację niepospolitego człowieka, a jakby tego było mało, trzymał w Trembowli papugi, z których jedna, zwana Magnusem, przepowiadała przyszłość, a druga, na którą wołano Kraft, potrafiła miotać z dzioba najohydniejsze przekleństwa i kalumnie.

To jednak nie były jeszcze przymioty, które wyróżniałyby pana starostę spośród innych opojów, warchołów i krzykaczy, to jest obywateli województwa ruskiego. Była to przecież taka prowincja Rzeczypospolitej, gdzie pan Fredro trzymał za sługę i kompana Murzyna, który nauczył się polskiej mowy i obyczajów. I przebrawszy się w żupan oraz czamarę, wzniecał bójki i zwady w karczmach, a ponadto podawał się nieprawnie za szlachcica polskiego. Z kolei pan Jan Golski łapał i więził w Kobyłowłokach każdego podróżnego do czasu, aż ten szczegółowo i barwnie opowiedział mu wszystko, co wiedział i co widział, kto się urodził, a kto umarł, kto co sprzedał czy kupił, kto się ożenił i kto kogo pozywa do sądów. Nic zatem dziwnego, że po takiej gościnie każdy, komu udało się wyrwać z kobyłowłockiego dworu, biegł prosto do grodu w Trembowli i tam zwierzał się ze swoich wrażeń w sążnistych protestacjach i pozwach. Obywatele Ziemi Przemyskiej i Sanockiej to byli, w rzeczy samej, oryginałowie i ludzie zgoła mało tuzinkowi. Jeden w drugiego awanturnik, rębajło i zawalidroga. Albo wichrzyciel i sejmikowy krzykacz; jeśli nie krzykacz, to polityczny statysta. A jak nie statysta, to przynajmniej pijanica. Jeśli zaś ktoś nie pił, a zapewniam, że czasem i takowi się zdarzali, tedy najpewniej musiał być z niego albo ksiądz, albo — znacznie częściej — melancholik.

W tej całej szlacheckiej rzeszy Piotr Ożga wyróżniał się jednak czymś, co doprowadzało do rozpaczy młodych Dydyńskich. Otóż umiał wybornie przeprowadzać egzekucje sądowe. Sam jeden dokonał ich tyle, co wszyscy współcześni mu starostowie razem wzięci. A na dodatek zawsze przeprowadzał je tak gładko i skutecznie, że nikt do tej pory nie pozywał go na trybunał. Być może dlatego, że zabierał się do dzieła po sąsiedzku, po ludzku, w familiarny poniekąd sposób. Zamiast od razu wysyłać na dwory i zameczki kupy swawolnego hultajstwa, które tylko na papierze zwały się milicją starościńską, a w księgach grodzkich rabusiami, hultajstwem i bandami wisielców, najpierw napominał pozwanego jak dobrotliwy dziad albo ojciec. Czekał też zwykle na powtórne mandaty królewskie i nakazy trybunalskie, aby czasem nie padł na niego nawet cień oskarżenia o samowolę.

I właśnie dlatego Przecław i Jacek jednego mogli być pewni: jeśli starosta trembowelski wyznaczony został na egzekutora testamentu ich ojca, tedy jego postanowienia wypełni we wszystkich szczegółach, choćby nawet jutro miał nadejść potop.

Nic więc dziwnego, że bracia mieli miny raczej nietęgie, całkiem jak chudopachołkowie, którzy właśnie dowiedzieli się, że przypadkiem zbrzuchacili ukochaną córeczkę Radziwiłła albo Chodkiewicza. Bo co będzie, jeśli ojciec podzieli majątek inaczej, niż sobie życzyli? Albo ustanowi — dajmy na to — kuratora? Na starostę trembowelskiego nie było mocnych.

Burcząc i burząc się na ojcowską wolę, zalewali zatem robaka winem tak zacnie, że czerwonego trunku przepadającego w ich gardłach starczyłoby na utopienie wszystkich pluskiew gnieżdżących się w chłopskich chałupach w Dydni.

— Chyba nas ojciec nie wydziedziczy — jęknął w końcu Przecław. — Przecie my kość z jego kości.

— To po co wezwał starostę?

— Abyś mej krwi nie przelewał, brat. Albo to pan stolnik nie wie, jaki z ciebie gwałtownik? Starosta to rękojmia, że nie zamachniesz się na moją część!

— Nie moja wina, że cię ojciec zawsze wywyższał. Co, nie pamiętasz, że zanim cię wysłał do szkół do Krakowa, puścił ci w dzierżawę Temeszów, podczas kiedy ja musiałem zadowolić się garścią dukatów z jego skrzyni!

— Ale sprawił ci poczet husarski, brat. Nie pamiętasz? Wyprawił cię jak wojewodzica do chorągwi. Cztery konie ci ufundował, zbroje nowe i tabory. Co kosztowało bez mała tysiąc złotych! Kto w husarii od razu idzie służyć, brat? Gdzie byś zasługi zdobywał, gdyby nie ojca pieniądze? U wolontarzy? Albo i jako pachołek! A teraz pewnie jeszcze chciałbyś dostać Dydnię ze wszystkimi rolami!

— A pewnie, że chciałbym, bo jestem starszy! Nie bój nic — ustąpię ci pół na pół z wiosek. Zostawię ci Falejówkę, Temeszów i Niewistkę. A sobie wezmę jeszcze Jabłonicę i Krzemienną!

— Jam jest młodszy, więc wedle prawa gniazdo rodowe mi przynależy! — zagrzmiał Przecław, uderzając zaciśniętą w kułak dłonią w otwartą rękę. — Ja zabieram Dydnię i Krzemienną. Sam się kontentuj Temeszowem i Falejówką! Jestem pewien, że pan ojciec podzieli nas sprawiedliwie, co nie znaczy, że po równo. Bo jedna wioska drugiej nie dostanie. W Dydni i Krzemiennej są takie role, że i co roku obsiewać możesz je pszenicą, cebula zaś na byle zagonie urośnie wielka jak dynia! A w Temeszowie byle rzepa pognije na błocie!

— Zobaczymy, co ojciec postanowi — mruknął Jacek, wskazując kciukiem drzwi do sąsiedniej komory. — Póki co żniwa za pasem, a nie widzę, żebyś gromadę zbierał z kosami. Zmarnieje żyto na polach, to cię po sprawiedliwości bizunem oćwiczę, bo o gospodarstwo nie dbasz!

— Jak ty na mnie bizuna podniesiesz, to ja ci w łeb z pistoletu wypalę! Nie licząc, że za oćwiczenie Tobołki pójdziesz pod sąd, brat! Miałeś jedną sprawę z Zawiszanką, gdzie ci pomógł Dworycki, aż ojciec świecił za ciebie oczami po sądach! Dojdzie ci teraz znieważenie sługi brata!

Jacek machnął ręką w powietrzu, chcąc dać młodszemu w gębę. Chybił, bo Przecław się uchylił; po latach nabrał kociej zwinności i umiał bez szwanku wywinąć się spod karcącej ręki starszego brata.

— Lepiej zbieraj na palestrantów! — syknął. — Bo może ojciec tylko jednemu z nas wioski i role zapisał, a drugiemu zaledwie nieco gotowizny. Nie uważasz, że dlatego właśnie starostę wezwał, aby imć Ożga powstrzymał któregoś z nas od gwałtów, kiedy już się testament otworzy? I okaże się, że nasze działy są nierówne?

— Gdyby ojciec wiedział, co ty chcesz uczynić z naszym rodowym gniazdem, toby ci nie tylko Dydni, ale nawet spłachetka z chrustem nie zapisał!

— Skąd ty wiesz, co ja chcę uczynić?

— Chcesz to wszystko sprzedać, brat! Dydnię, Niewistkę! I kupić sobie klucz hen na Ukrainie!

— Kto ci tych głupot naopowiadał?! — zapytał Jacek, a jego oczy zwęziły się jak szparki.

— Twój pocztowy! Dość pana Jędrzeja Herakliusza winem uczęstować, a śpiewa jak kurant z zegarowej wieży. Wszystko mi przekazał, coś w obozie mówił.

— Pan Świrski wart jest w gębę — prychnął Jacek. — I tak mi się widzi, że chyba powiemy sobie z nim wkrótce do widzenia! A to, co zrobię z moją częścią, to już nie twoja sprawa!

— Gdyby to ojciec wiedział, trupem by padł na miejscu! Że ty jego ukochaną, umiłowaną ziemię chcesz sprzedać, pozbyć się rodzinnej wioski… Łajno by ci zapisał i dwóch starych dziadów zamiast Niewistki! Ładnie odwdzięczyłeś się za poczet i lata starań, abyś został możnym panem. Zamiast się modlić o uzdrowienie pana ojca, ty wyprzedajesz jego substytucję!

— Zamilcz! — Jacek porwał się zza stołu. Sięgnął do lewego boku, ale nie miał tam szabli ani korda. — Modlę się o jego zdrowie każdej nocy, którą ty spędzasz na pijaństwie i łajdaczeniu się z dziewkami! Z tą swoją ladacznicą ze świńskiego barłogu! A teraz, po ostatniej rozmowie, wznoszę modły o odpuszczenie grzechów naszego ojca, o których sam nam dzisiaj powiedział! Za duszę Michała Dydyńskiego.

— Lepsza ladacznica niż panna banitka Zawiszanka! — warknął Przecław. — Policzymy się jeszcze!

— O, na pewno! Jak tylko starosta odjedzie!

Zapadła cisza. Bracia spoglądali na siebie z nienawiścią.

— Kto by się spodziewał, że nasz pan ojciec brata własnego Moskalom sprzedał. O ile oczywiście nie słabuje na głowę — mruknął Przecław.

— Ja myślę, że majaczy, bo chory — podsumował Jacek. — Jeśli rzecz się rozejdzie w Sanockiem, psi zjedzą naszą reputację.

— Phi. Jakbyś ty kiedyś w ogóle miał reputację, co, brat?

— Dlatego proponuję, abyśmy wystawili w kościele kaplicę albo ołtarzyk z intencją spokoju duszy stryja Michała. Dodamy do tego ze dwieście złotych dla ojców franciszkanów z Sanoka na modły za odpuszczenie tego grzechu i mszę zamówimy. U naszego proboszcza.

— A może pogrzeb byśmy urządzili stryjowi?

— Kiedy ciała nie ma.

— Można i z pustą trumną. Jak panu Wawrzyńcowi Wesslowi, którego porąbali na sztuki bracia Rytarowscy i zagubili głowę.

— Co pogrzeb, to wydatek — rzekł zapobiegliwie Jacek. — Do diabła, nie jesteśmy przecież winni tej zdradzie! Msza, datek i kaplica. I będzie dość. Resztę niechaj tam już pan ojciec ze stryjem w niebie załatwiają.

Drzwi otwarły się z trzaskiem tak niespodziewanie, że Jacek chwycił się za bok i zaraz opuścił rękę, bo przecież nie miał tam szabli. Na progu stanął człowiek w kołpaku i delii, szeroki w barach jak góra i podobnie wyniosłej postawy. Oblicze jednak miał poczciwe i dobroduszne, ogorzałe od wiatru i wina, a broda dodawała mu powagi i dostojeństwa. Wypisz, wymaluj, postać wyjęta z księgi De optimo senatore Wawrzyńca Goślickiego.

Bracia zerwali się na nogi. Pokłonili człowiekowi, w którego rękach spoczywał ich przyszły los.

— Panowie Dydyńscy, mili barankowie i rybeńki moje! — zagrzmiał Piotr Ożga tak familiarnym basem, że prawie poruszyły się wąsate portrety na ścianach. — Wasz ojciec kona… Tak, dobrze mówię! Wydaje ostatnie tchnienie, leży jak niebożątko boże. A jego dusza już prawie w rękach Pana.

— Tes… — odważył się pisnąć Przecław. Źle zrobił, bo bystre oko starosty od razu spoczęło na jego postaci.

— Toć ja ci prawię, rybeńko, że pan rodzic świata tego nie widzi, już oczy mu się bielmem powlekają, a ty, panie kochaneńku, zamiast do ręki się cisnąć i modlitwy wznosić, pytasz mnie o papiery i ostatnią wolę? Nie za wcześnie aby, rybeńko? Wiesz, jak się to nazywa, rybeńko? Nie wiesz? Naprawdę nie wiesz? Dobrze! W takim razie powiem ci, jak się to nazywa: czarna niewdzięczność. Za ojcowskie przywiązanie i serce, które ci, kochaneńku, przez tyle lat okazywał. A teraz biegiem mi, rybeńki, do alkierza, panu ojcu się pokłonić i paciorek zmówić. Póki jeszcze dyszy!

Ze starostą trudno było dyskutować. Zwłaszcza że miał rację. Skarceni jak żacy na pierwszej lekcji, młodzi Dydyńscy pognali do alkierza. Tu wokół łoża starego stolnika zgromadzili się wszyscy, którzy mieli coś do powiedzenia we dworze: brat Miechowita, pan Damazy, dwóch pachołków i trzy służebne — Jadwinia, Hetka i Mironowa.

A Aleksander Dydyński leżał nieruchomo jak anioł z obciętymi skrzydłami w białej pościeli. Przecław rzucił się do jego prawej ręki, Jacek do lewej. Myśleli, że ojciec skonał, ale mylili się. Stary stolnik oddychał z trudem, ale nie wyglądało na to, aby władał rękoma ani był świadomy tego, co rozgrywało się w alkierzu. Spod półprzymkniętych powiek płynęły łzy.

— Co się stało!? — wybuchnął Przecław. — Mości panie starosto… Jeszcze parę godzin temu mówił z nami, a teraz… Leży jak kłoda!

— Zabiły go grzechy młodości — rzekł starosta i przeżegnał się zamaszyście. — Dobrze mówię! Występki sumienia szarpały go jak wilki. I rozszarpały na strzępy. Taki już jego los. Taki los każdego człowieka. Pomódlcie się za niego, póki jeszcze dycha.

Jacek padł na kolana i złożył ręce. A kiedy obejrzał się na Przecława, dostrzegł, że z jego oczu sączą się łzy.

Brat płakał jak małe dziecko. Szlochał bezradnie.

Jacek nie mógł pójść w jego ślady. Nie czuł nic.


Die 12 julii, Dydnia

Jednak pan ojciec nie umarł ani tego, ani następnego dnia. Leżał, nie wzywając nikogo, nie wiedząc o bożym świecie, nie znając, czy dzień to, czy noc albo świt. Jakby po wyznaniu swojej największej winy nie miał już nic do dodania i powiedzenia. Miechowita modlił się u jego wezgłowia, panny służebne zmieniały się o każdej porze; Jacek i Przecław zaś sypiali równie mało — pilnowali przecież nie tylko łoża boleści rodzica, ale przede wszystkim tego, aby jeden nie wydarł drugiemu jakiejś części spadku po niedoszłym nieboszczyku.

A tymczasem Aleksander Dydyński gasł jak ogarek świecy — może i dlatego, iż nie mógł pogodzić się ze swym upadkiem. Wczoraj pan stolnik sanocki, który pił zdrowie sąsiadów, sądził się, jeździł konno z podniesioną głową, dzisiaj leżał jak spróchniały pień, jutro zaś miał stać się sługą nieboszczykiem, a jedynie stele nagrobne i figury świadczyć mogły o jego powadze i znaczeniu. Hic transit gloria mundi[24]*.

Najtragiczniejsza była w tym wszystkim nagła pustka, która zamieszkała we dworze w Dydni wraz z chorobą starego. Zarówno Jacek, jak i Przecław pamiętali ojca jeszcze żywego, surowego, wyniosłego pana, karcącego ich na czerwonym kilimie, utrzymującego żelaznym kułakiem mir i porządek między czeladzią i chłopami, czasem nadmiernie szafującego kłodą i gąsiorem. Buntowali się przeciwko niemu — Przecław skrycie, jako młodszy, Jacek otwarcie, bo starszy. I prawdę powiedziawszy, to przez ten bunt i nieposłuszeństwo przeciwko świętej władzy rodzicielskiej jeden poszedł do szkół w Krakowie, a drugi do wojska — choć za ojcowskie pieniądze i starania. Jacek pamiętał, że wiele razy rodzic mimo całej zachowywanej przez niego powagi i dostojeństwa wydawał mu się śmieszny. Ot, zwykły podstarzały dziadyga, który trzymał się sanockich wiosek jak rzep psiego ogona, albo plebejusz rękawa pańskiej delii. I ani myślał, że gdyby je spieniężył, to we wschodnich województwach Korony albo Litwy kupiłby znaczny klucz wsi i uchodził za karmazyna, a nie jedynie posesjonata, jakich w całej Rzeczypospolitej było na pęczki i tuziny.

Pierworodnego syna dręczyło to, że rodzic tracił czas i siły na jałowe spory i procesy z sąsiadami o jakieś marne i niewarte zachodu drobiazgi. Ot, ktoś mu urwał spłacheć gruntu, kiedy indziej przepędził przez jego pole kozy czy barany, raz strzelił w okno, innym razem pobili się chłopi w karczmie na granicy z cudzymi poddanymi. A za to wszystko były od razu pozwy i protestacje, zwady i procesy… Po co to wszystko? Dla paru zagonów? Jacek rozumiał — że jak procesować się, to niczym magnaci ukrainni, z których każdy miał przynajmniej paręnaście wiosek i ze dwa miasteczka. Przy ich zajazdach ojcowe zatargi wyglądały wszak jak polowanie z psami na zające.

Zmarnował się stary. Pozdzierał głos i fantazję w małych sąsiedzkich sporach, pilnując włości, które nie były warte jego życia. Bo i na cóż to wszystko przyszło? Teraz pan stolnik leżał jak dziecko w betach w alkierzu. I nie to, żeby Jackowi było go żal z jakiejś niezmiernej synowskiej miłości, której, prawdę powiedziawszy, mało było między nim a rodzicem. Żal było samej pustki, jaka ziała teraz w każdym kącie dworu w Dydni. Dawno temu był sobie taki mały, biedny szlachetka. Wymachiwał szabelką na krewnych i znajomych, ćwiczył czeladź i służbę. A teraz, kiedy go nie stało, nagle tak zrobiło się cicho… Tak pusto i tak strasznie w Dydni.

Jacek jednak świadomie pomniejszał zasługi i znaczenie rodzica. Nazywał go małym, ale przecież pan stolnik miał poważanie u szlachty sanockiej. A chociaż nieraz zajeżdżał i przeprowadzał egzekucje, to nigdy bez jawnego wyroku sądowego i pozwolenia starosty. Lecz Jacek chciał widzieć go mniejszym z jeszcze jednej przyczyny: on prawie wcale ojca nie znał. Pan Aleksander Dydyński, zajęty polityką rodową i powiatową (na wojewódzką i koronną już nie starczało sił ani środków), odległy był dla niego równie wielce co owe przysłowiowe słupy Herkulesa od granic polskiej Korony. To prawda, zapłacił za poczet, dawał na jego zachcianki, ale zawsze był czymś zajęty. Najpierw, po śmierci matki Jacka, drugą żoną, a potem pozwami, wyrokami, zasiadaniem w trybunale, wreszcie kolejnymi zachciankami, miłostkami i sprawami domowymi. Częściej bywał na sejmikach i w zamtuzach niż w synowskim sercu.

I jakie plony zasiał, taką teraz zbierał zapłatę.

Stolnik sanocki zgasł przed południem. W pogodny, cichy poranek, kiedy żółte słońce podniosło się nad pagórami, rozpalając łany dojrzałych zbóż, a rosa opadała grubymi kroplami ze zwieszających się ciężkich kłosów. Synowie nie byli przy jego odejściu. Po prostu w pewnej chwili czuwająca przy nim Mironowa ujrzała, że jego pierś przestała się poruszać.

Jacek i Przecław przyszli do nieboszczyka. Przecław zamknął mu oczy, starszy brat pomodlił się. Nie mówili nic. Bo i o czym tu było mówić? Był człowiek — nie ma człowieka.

Wkrótce zabiły głucho dzwony odbudowywanego po pożarze kościoła w Dydni. Ich dźwięk skonał w błękitnym bezmiarze niebios; na próżno poszukiwał zagubionej duszy Aleksandra Dydyńskiego.

A potem przyszły kolejne, zwykłe sprawy idące trybem odmierzonym i ustalonym przez polski obyczaj. To znaczy miały przyjść, bo wkrótce okazało się, że nic nie będzie takie, jak spodziewali się bracia.

Najpierw pan starosta trembowelski otworzył list od ojca, w którym ten dawał swoim synom jasne i wyraźne nauki odnośnie do przyszłego pogrzebu, castrum doloris i wszystkich ceremonii. I tu już wyszły na jaw pewne rzeczy, które dziwnie różniły się od wystawnego trybu życia pana stolnika.

Upraszam pilnie synów moich Jacka i Przecława, aby pogrzeb mój jak najuboższy odprawiony był — dźwięczały w uszach braci słowa ojca, który łajał ich jakoby prostych pacholików. — Bez żadnych okazałości, bez obiadu, ubogich tylko jak najwięcej wezwawszy, a także księży franciszkanów z Sanoka dla procesji, którym tak jak ubogim oddajcie jałmużnę za duszę moją. Ciało moje nie na wozie prowadzić, ale nędzarzy sześciu zaciągnąć i każdemu po parze twardych talarów dać. Przy moim pogrzebie kazania aby nie było, pilnie proszę. Castrum doloris upraszam nie budować, na zbytki i czarne materie grosza nie marnować, ale ubogim i dziadom proszalnym rozdać złotych sto pięćdziesiąt. W kościele brewerii nie czynić, kopii i pałaszy nie kruszyć, w aksamity, bławaty, rysie i wilczury nie stroić się. Schować moje ciało nie w krypcie, ani w sklepie u ojców franciszkanów, jeno w pobliżu kościoła w Dydni, w zwykłym grobie ziemnym, bez żadnych ceremonii, bez trumny, tylko w delurce i w kapciach, w kilim owinąwszy biały. Pana starostę trembowelskiego upraszam, aby baczenie dawał na moich synów, aby gest pański ich fantazji i honoru nie przeniósł i zbytnich ekspensów na ceremonię nie ponieśli. A na grobie moim proszę wysoką usypać mogiłę, nie dla ambicji, ale dla symbolu pychy, co ze śmiercią jak sen przeminęła. O jedno to proszę, aby w kościele dać nad epitafium moim z kitajki dubli czerwonej dwa ogony rycerskie, po brzegach tę kitajkę pozłocić i na rohatynie czapkę z piórem przewlec i tak zawiesić. Wywijasów nie potrzeba i onych fartuchów białogłowskich wzbraniam wieszać, bo jeszcze kto pomyśli, żem był za życia niewieściuch albo francuski sodomita.

Jak to? Nie może być! — cisnęło się na usta Jacka i Przecława. Pogrzebać ojca bez pompy? Bez koni i kirysów? Bez husarzy na grobie? Jak proszalnego dziada? Za jakie grzechy i jak bardzo żałował stolnik, skoro po śmierci zrezygnował ze splendorów i honorów przysługujących mu jako posesjonatowi? Przeżywał na nowo śmierć albo okrutną niewolę Michała Dydyńskiego? Ale to przecież było pół wieku temu, dawno już okupił tę zdradę swoją krwią za czasów wojen króla Stefana, a jego syn Jacek — własnym trudem w Inflantach.

W tym samym czasie stare służące obmyły ciało ze śmiertelnego potu, nałożyły luźne szarawary, aksamitny żupan na koszulę białą jak śnieg, na to ferezję podbitą sobolim futrem — tylko po to, aby przystojnie wyglądał ojciec nieboszczyk przed oczami kompanów i przyjaciół.

Przecław wypisał i rozesłał po znajomych listy i kartusze zawiadamiające o śmierci stolnika sanockiego. I już następnego dnia poczęli zjeżdżać panowie i hajducy; a potem nie było dnia ani godziny, aby ktoś nie przybywał. Zatrzęsła się zatem cała Dydnia od koni, kolas i brożków — to jest krytych powozów, delii i kołpaków, soboli i pióropuszy, szkofii, tudzież czaplich piór i kit, którymi zamiatali podłogę lepiej niż stara Mironowa i dziewki służebne coraz to nowi statyści i persony, drobni szaraczkowie i posesjonaci, a nawet karmazyni. Wbrew bowiem zdaniu Jacka kto tylko żyw z okolicy ruszył na pogrzeb stolnika. Nie zjawili się tylko sędziwi starcy, małe dzieci i ci, którzy pokutowali sromotnie w wieżach i basztach albo z powodu banicji i infamii nie śmieli się pokazać tak blisko grodu sanockiego.

Przyjechali zatem kolejno: podczaszy halicki Jerzy Dydyński, z dalszej rodziny, ale tego samego herbu. Potem przybył z pocztem kilku kozaków i maleńkim synem — Łukaszem, Stanisław Dydyński, podstoli sanocki. Po nim zjawił się Andrzej Ligęza, już pogodzony ze stryjem, potężnym Mikołajem Spytkiem z Rzeszowa, którego Jacek pospołu z ojcem obłuskali z dóbr i widendy na roczkach przeworskich. Po nim przyjechał w imieniu starosty Mniszcha podstarości sanocki Chamiec, a razem z nim wicesregent Stanisław Kamodziński. Nie przybył, lecz przysłał starszego sługę kasztelan przemyski Stanisław Stadnicki z Leska, który poza imieniem, nazwiskiem i pokrewieństwem nie miał wiele wspólnego z osławionym Diabłem Łańcuckim. Za nimi nadciągnęła cała rzesza małej i dużej szlachty — Korytkowie, Ostrowscy, Łąccy, Grochowscy, Dembiccy, Leszczyńscy i Stanowię. Przyjechał też sam we własnej osobie Jan Szczęsny Herburt, starosta wiszeński, zwany w okolicy Herkulesem z Dobromila, albowiem tak nazwał się we własnej autobiografii. I jak łatwo można było się przekonać po tytule, wśród wielu cnót i przymiotów, którymi słynął pan starosta, skromność nie należała do tych, które najżarliwiej pielęgnował w swoim sercu.

Z tym zresztą Herburtem był znaczniejszy ambaras, albowiem poza nim na pogrzeb przybyli jego najznaczniejsi wrogowie — Prudeńscy oraz pan Stanisław Korytko z Dymitrowic, którego hajducy Herburtowi napadli we dworze, obiegli jak nieprzyjaciela koronnego i zdobyli, łupiąc obronne fortalicjum do gołych ścian, a gospodarza obdzierając aż do takiejże samej gołej rzyci. W dodatku osiemnastego lipca przyjechał jeszcze jeden nieprzyjaciel Herburta — pan Stanisław Wapowski, któremu uczony warchoł urwał gwałtem parę mil Wołostkowa. Na szczęście, zbrojna asysta i obecność starościńskiej milicji pana starosty trembowelskiego pohamowały wzburzone szlacheckie honory i poukrywały w pochwach szabelki, które w tych stronach i owych czasach wyskakiwały z pochew równie łatwo co swawolne panie ze skąpych sukien.

Gdy przybył Piotr Bal, podkomorzy sanocki z gór, namioty nowo przybyłych tworzyły już prawdziwy labirynt, a Jacek zastanawiał się, czyby wojskowym obyczajem nie odmierzyć stancji. Tymczasem jednak nadszedł dzień dwudziesty drugi lipca, a sprowadzony z Sanoka malarz imaginował już portret trumienny pana Aleksandra Dydyńskiego tak trafnie, że można by pomyśleć, że żywy pan stolnik łypie okiem z portretu na szlachtę, a zwłaszcza na tych, z którymi wiódł za życia tasiemcowe sprawy sądowe.

Przez cały czas Jacek i Przecław byli jakby w amoku, a prawdę rzekłszy, to i nieźle pijani. Bo co ktoś przyjeżdżał i stawał we wrotach, trzeba go było witać na progu, a w tamtych zacnych czasach ludzką szczerość mierzyło się kwarcianymi szklanicami i ostrością szabli, a nie pustymi frazesami.

Za to pan Herakliusz Świrski czuł się wśród zgromadzonych niczym ryba w wodzie. Zjazd szlachecki był bowiem jego żywiołem, a plotki i obmowy sąsiedzkie chlebem powszednim. Wreszcie miał z kim pić, o czym pogadać i dowiedzieć się wieści: kto umarł, kto się narodził, co kto zrobił i kupił, co dzieje się w okolicy, czyli w Sanoku i Przemyślu, a także w szerokim świecie, to jest we Lwowie, Krakowie i Zamościu. A zatem: że panią Kostecką, wdowę niezamożną, pojął karczmarz ze wsi pod Wiśniczem, ona zaś przymusiła, by kupił jej kolasę i parę koni, sama nimi do kościoła jeździła, męża chłopa się wstydząc; szedł zatem biedny karczmarczysko piechotą koło żoniego powozu. Że imć Piaseckiego znaleźli słudzy pana Czyża pod łóżkiem małżonki, gdzie się zakradł po nadobny i przyobiecany kąsek, za co ich pan kazał go potem przywiązać golusieńkiego do konia, a potem pognać rumaka poprzez chrusty i chaszcze. Że Ramułt porwał synowicę panu Trojeckiemu, a potem był tak zuchwały, iż kiedy się spostrzegł, że zapomniał posagu, wrócił w biały dzień i złupił Trojczynę ze szczętem. A to, że Sulatycki stary pojął za żonę młodą Ceranowską, przechodkę przemyską; pewnie go teraz wokół palca okręci. A dzieci w płacz, zajeżdżać chcą macochę, co dwadzieścia lat młodsza od nich. I także że Bełdowski Daniel zalecał się córce pana Pszonki, chcąc ją brać bez posagu; dowiedziawszy się, że bękart, odgromiono go z kretesem. A nawet że w awanturze w zamtuzie krakowskim przy murwach pobito tęgo Jerzego Krasickiego, nielubianego w całym powiecie i przezywanego grandżażą.

Czas jednak pędził i poganiał niby karbowy — panowały upały i ciało poczynało się psuć; nie można było odkładać pogrzebu w nieskończoność. Zwłaszcza że zgodnie z wolą zmarłego testament, będący na przechowaniu u Piotra Ożgi, miał być otwarty dopiero po ceremonii pogrzebowej.


Die 23 julii

Dydnia, pogrzeb stolnika sanockiego

Dzień był upalny i gorący, bo przypadał w samym środku żniw, kiedy słońce zsyła na ziemię żar niczym z diabelskiego pieca. Niebo od rana olśniewało błękitem, jak nowy żupan z kitajskiego jedwabiu, a jednak im wyżej wędrowało słońce w swej podniebnej podróży, tym więcej krzaczastych, kędzierzawych obłoków wypływało spoza wzgórz. Wznosiły się powoli — dołem pobłękitniałe, przechodzące w ołów, górą lśniące niczym perski szyszak wyczyszczony popiołem i wypolerowany przez zapobiegliwego pachołka. I już od rana zapowiadały nadciągający skwar, a może nawałnicę.

Kondukt ruszył na dźwięk pierwszych dzwonów w kościele w Dydni. I nie był to zgoła taki pochód, jakiego zażyczył sobie zmarły. Bo choć starosta trembowelski dał braciom z ojcowej szkatuły jedynie dwieście złotych na koszty pogrzebu, każdy dołożył od siebie w dwójnasób tyle, aby tylko nie wyjść przed panami braćmi na dziadów i nędzarzy.

Pochód otwierał poczet husarski Jacka, w pełnej barwie i zbroi. Najpierw kroczyła wdzięczna Hetmanka, przybrana w nabijane złotem tręzle, w naczółku i nachrapniku z pozłacanych blach zdobionych rubinami. Z forgą ze strusich, farbowanych piór na łbie i podpiersieniu — z trzech pozłocistych pasów spiętych mosiężnym pierścieniem na końskiej piersi — na którego blachach takież same rubiny układały się wokół herbu Gozdawa. A na Hetmance jechał Jacek w husarskiej zbroi ze skrzydłami, z pysznym futrem lamparta przerzuconym przez lewe ramię. Za nim na podjezdkach Świrski i Nieborski, w zbrojach, nakryci wilczurami, z takimi samymi skrzydłami i kopiami w tulejach przy prawym strzemieniu. Konie, choć przybrane w kosztowne rzędy, miały czarne płachty aksamitu narzucone na czapraki, jak pogrzebowe wojsko odprowadzające do grobu hetmana.

Potem podążał Przecław w czarnym żupanie, dalej zaś jego hajducy w czerni i srebrze.

Następnie postępowała na podjezdkach i sekielach, czyli siedmiogrodzkich koniach, czeladź dworska w zielonych i karmazynowych żupanach, nakrytych opończami z czarnego aksamitu, na który poszło prawie osiemdziesiąt złotych. Za nimi szedł ksiądz proboszcz Fabrycy i ludzie kościelni z chorągwiami, bractwo modlitewne z Sanoka w żałobnych kapturach jak podczas zarazy, z gromnicami w dłoniach, śpiewając pieśni pogrzebowe i napełniając okolicę smutkiem. Dalej podążali franciszkanie, zgodnym chórem odmawiający litanię do Najświętszej Marii Panny, a potem piesi hajducy z dworu ze spuszczonymi lufami rusznic, w wilczych kapuzach i granatowych żupanach. Na plecy następował im lamentujący tłum żebraków i proszalnych dziadów, frantów i oberwańców połapanych przez ludzi Przecława pod kościołem w Sanoku i w okolicznych wioskach. Następnie szedł Miechowita z krzyżem, za nim zaś prowadzono koni dwanaście, bardzo kosztownie przebranych w czapraki aksamitne i altembasowe, przy każdym zaś było po pachołku w lampartach, szyszakach żołnierskich, misiurkach i kolczugach.

— Dalibóg, mości panowie — zagrzmiał Atanazy Łącki do braci Grochowskich. — Czy mnie stare oczy mylą, czy altembasy prawdziwe leżą na tych dzianetach?

— Jakie to altembasy, panie bracie! — odrzekł starszy Grochowski. — Zwykłe to falendysze niderlandzkie żółtą i białą nicią przetykane. Toż nie wojewodzica chowamy, ale stolnika! Fałszują takie materie Olędry pod Gdańskiem, a potem sprzedają — głupcom na śmiech — jako materie z Turcji i Persji, po trzy złote za postaw!

— Siła teraz pewnie — uzupełnił młodszy — karmazynów i posesjonatów po zaściankach się rozmnoży, a do fałszywego złotogłowiu nosić będą łapcie i lipowe łyczaki!

Za końmi jechał starosta trembowelski uosabiający zmarłego, w żupanie atłasowym karmazynowej barwy, w ferezji podbitej sobolami, zarzuconej — dla upału i fantazji — jedynie na lewe ramię, zdobionej pętlicami diamentowymi, z kitą za kołpakiem i buławą sadzoną turkusami w ręku. Buława owa, ma się rozumieć, nie była własnością nieboszczyka stolnika, który nigdy żadną chorągwią nie komenderował, ale należała do skarbczyka pana kasztelana Czechowskiego Ligęzy. Ten, prawdę powiedziawszy, także niewojennym był człowiekiem — pomijając awanturę o jarmarki rzeszowskie, kiedy starł się ze Stanisławem Stadnickim z Łańcuta. Kto wtedy wygrał — nie było wiadomo, bo w protestacjach jeden adwersarz żalił się na drugiego: Ligęza, że go Stadnicki pobił, a Stadnicki, że mu sprał tyłek kasztelan Czechowski. Dlatego buławę trzymał pan Mikołaj Spytek Ligęza jedynie na okazywania pospolitego ruszenia, aby pomachać nią przed szlachtą i poudawać choć przez chwilę pułkownika, a da Bóg — przyszłego hetmana.

Następnie sześciu ubogich dziadów niosło spowite w biały całun ciało pana stolnika. Na tym bowiem zasadzał się sprytny plan braci — chciał ojciec mieć skromny pogrzeb, niech mu będzie! Zatem do kościoła nieśli go żebracy bez trumny i w kapciach. Jednak tuż za ubogimi jechał wóz obity czarnym suknem, na którym spoczywała pusta dębowa trumna okryta czerwonym adamaszkiem. Pojazd ciągnęły woźniki w poszóstnym cugu, maściste i sprzęgłe, to jest nieróżniące się ani maścią, ani wielkością — wszystkie jeden w drugiego gniade. Za wozem zaś posuwał się pieszo liczny tłum szlachty i czeladzi, który otwierał pan Piotr Bal i Jan Szczęsny Herburt.

— A jakie koniki wdzięczne — rozmarzył się pan Piotr Bal do swego totumfackiego i rękodajnego Aleksandra Strubicza. — Gdzie oni ich dostali? Bo przecież nie na jarmarku w Sanoku! Muszę spytać, czyby nie sprzedali!

— Patrzcie, woźniki jak malowane! I nawet nie farbą, a gliną paloną ozdobione! — zauważył paręset stóp dalej Andrzej Ligęza, kiedy wóz z trudem pokonał bystrą Dydniankę, a konie wzburzyły kopytami deszcz srebrnych kropel. — Waszmościowie, nie od pary one — jeden dropiaty, a drugi wilczaty! Oj, pokpili panowie Dydyńscy powagę pogrzebu. Pomalowali konie, frantowie!

Szli przez dolinę w słonecznej spiekocie, prosto do kościoła. Poprzez Dydnię, obok chłopskich chałup i płotów oblepionych dzieciarnią. Weszli między zagony i pola, minęli poczerniały krzyż przy wyjeździe ze wsi, znaleźli się w samym środku spłachetków i poletek, gdzie na jednych żółciło się jeszcze niesprzątnięte zboże, na innych zaś sterczały krótko ścięte rżyska przetykane plamami trawy i kamieniami. Z polskich pól nadciągał zapach dzikiego głogu i rozmarynu, woń leśnych kwiatów i przydrożnych ziół, które pracowitym i uczciwym kmieciom starczyć musiały za szlachecki szafran, pieprz, paprykę i goździki.

Chłopi, którzy trudzili się pod prażącym, nielitościwym słońcem, rzucali sierpy i widły, ciągnęli do drogi, by choć z daleka popatrzeć na niezwykły pochód. Próżno Smoliwąs strzelał korbaczem, chlasnął jakąś dziewczyninę po łydkach, popchnął starego dziada, który nie dość szybko usunął mu się z drogi.

— Pożynaj! Nie postawaj! — darł się, jakby go gotowali we wrzącym oleju. — Jeszcze nie południe!

Nie pomagały ani krzyki, ani razy korbacza. Żeńcy ciągnęli do traktu, żegnali się niespiesznie, spoglądali ciekawie na szlachtę postępującą pieszo za wozem. Umarł stary pan; jaki był, taki był, ale kto nastąpi po nim? Młodszy brat czy starszy? Który weźmie Dydnię? Czy ulży w robocie? Ujmie sprzężaju i pieszej pańszczyzny, zmniejszy daniny, stróżę i przewozy? A może przeciwnie — znajdą się nagle w księgach powinności, o których najstarsi ludzie nie pamiętali, i giąć będziemy grzbiety od ranka do wieczora, zdychać jako te woły czy konie? Jedno pewne — pan tu będzie dziedziczny, żaden arendarz ani starosta, nie każe siać na wszystkich niwach pszenicy przez trzy lata z rzędu… Jak będzie? Pan Bóg to jeno wie. Albo prędzej sam diabeł.

Ciężko jest ścinać dorodne jak kiście kłosy pszenicy, pełne złotawych, mącznych ziaren, a jeszcze ciężej zbierać z pola wysmukłe kłosy żyta. Za każdym razem schylaj się, tnij oporne łodygi zębatym sierpem przy samej ziemi. Wyciągaj pokos, zostawiaj na ściernisku, aż zbierze je niewiasta i zwiąże w snopek słomianym powrósłem, a potem podźwignie i złoży w mendle po dwanaście sztuk każdy. Ściernisko kłuje w bose stopy, pot spływa po grzbiecie. Słońce praży jak w czartowskim piecu, ale na szczęście ono wędruje po niebie swoim własnym trybem, nie jest obyczajów pana starosty, to jest włodarza. Wstaje, kiedy jego czas, a nie jak chciałby ekonom — o północy, aby można było poprowadzić gromadę do pracy, jeszcze zanim ptaki poderwą się z gniazd.

Miechowita pobłogosławił wieśniaków krzyżem; schylili przed nim głowy.

— Ruszać się! — ryczał Smoliwąs, waląc bez opamiętania korbaczem i nie dając najbliższym chłopom nawet się przeżegnać. — Zażynać śpieszno!

Kościół był blisko, dotarli już pod dzwonnicę wznoszącą się ku szafirowym obłokom, zza których strzelały smugi słonecznego blasku. Od murów świątyni bił przyjemny chłód.

Ostrożnie wnieśli ciało i trumnę do wnętrza. Na progu dziady przekazały ją hajdukom dworskim, którzy ponieśli pana stolnika w jego ostatnią drogę, przed ołtarz. Aleksander Dydyński zakazał, aby złożono go na ozdobnym podniesieniu, ale to nie znaczyło, że go nie zbudowano w świątyni. Bo cóż to byłby za pogrzeb polski bez castrum doloris, czyli ozdobnego podwyższenia? Dlatego przed ołtarzem stał czterostopniowy katafalk obity czerwonym aksamitem. Złożono na nim pustą trumnę, ciało zaś na mniejszym podniesieniu, by zmarły zgodnie ze swą ostatnią wolą nie leżał na katafalku.

A dokoła chwiało się łagodnymi płomykami tysiące lanych świec i lamp…

To było jak sen albo theatrum. Jacek i Przecław stanęli w pierwszych rzędach, obok starosty trembowelskiego, Piotra Bala i pana Wapowskiego z Radochoniec. A zaraz za nimi na ławy zwalił się tłum szlachty. Nie obyło się bez potrąceń, ktoś obalił świecę, ktoś się poparzył, łajał, krzyczał na czeladź. Dopiero cichy, stateczny głos księdza Fabrycego przywołał wszystkich do porządku. I wtedy padli panowie bracia na kolana, na ziemię, korząc się przed jedynym majestatem, przed którym zniżał głowę szlachcic polski. Jacek Dydyński uczynił to niechętnie i klęknął jako jeden z ostatnich.

Uczyniło się niezwykle cicho i odświętnie, gdy proboszcz Fabrycy, stanąwszy u ołtarza, wypowiedział swoje zwykłe In nomine Patris[25]Przeżegnał się i ruszył z modlitwami jak husarz z kopyta na Szweda. Chór zacnych chłopiąt zaśpiewał antyfonę wejścia.

A potem wszystko poszło tak, jak chciał nieboszczyk ojciec. Prosto, skromnie przeszedł confiteor i kolekta, aby na koniec nadciągnęło credo i ofiarowanie. Kazania nie było. Lecz nie znaczyło to, że na pogrzebie zabraknie pożegnalnych mów.

Jako pierwszy wystąpił pan Wapowski, który w imieniu zmarłego pożegnał wylewnymi, aczkolwiek nieco przydługimi słowy najbliższą rodzinę i szlachtę. Po nim pan starosta halicki Dydyński perorował krótko, ale smaczno, rozwodząc się zwłaszcza nad biednymi osieroconymi dziatkami i zapominając, że nieszczęsne ubożuchne sierotki po pierwsze: mają po dwadzieścia tudzież więcej lat, a po drugie: najlepszym pocieszeniem będą dla nich majętności po zmarłym.

Na koniec zaś wystąpił pan Szczęsny Herburt, dziękując w imieniu rodziny za udział w pogrzebie. I trzeba przyznać, że mowę miał potoczystą i dźwięczną, jak stal szabli albo piorun bijący w szczyt góry, kiedy mówił:

— Wrzucimy cię zaraz, zacny towarzyszu nasz i kompanie, w dół ciemny, do ziemi marnej, gdzie czeka cię podróż ostatnia do twych i naszych przodków. Jednak przyjaźni i dawnej uprzejmości w trumnę wrzucać nie chcemy, bowiem cnoty owe immortales[26] wiecznie będą. Żeście tedy waszmościowie tę ostatnią posługę i powinność chrześcijańską oświadczyć raczyli, pozostałe potomstwo jegomości przeze mnie mości panom dziękuje!

I to był koniec, prawie ostatni akt dramatu. Bo zaraz hajducy rzucali na trumnę szablę i pałasz, buławę i łuk ze strzałą.

Wówczas odezwał się łoskot kopyt. I do kościoła wjechało dwóch jeźdźców po husarsku — Świrski i Nieborski. Wśród krzyków i wiwatów ruszyli skokiem po posadzce, dopadli w jednej chwili castrum doloris, pochylając dobyte z toków kopie w pół końskiego ucha. Łomot podków rozbrzmiał grobowym echem pod wyniosłym sklepieniem kościoła, zabrzmiał jak bicie gromów, straszny, potężniejący, nieokiełznany.

Wpadli na katafalk i uderzyli kopiami. Wydrążone drzewca pękły z suchym trzaskiem na pół, a obaj husarze pochylili się wstecz, przerzucając nogi nad przednimi łękami kuibak, wylecieli z siodeł wedle starego polskiego obyczaju. Uczynili to ochoczo, bo byli dobrze pijani. Nieborski padł z brzękiem na bok, gubiąc kilka piór; gruba zbroja ochroniła go od skutków uderzenia o kamienne płyty. A Dydyński odetchnął z ulgą, bo jego pocztowy miał doprawdy zadziwiającą skłonność do popadania we wszelakie kłopoty, a przy ceremonii owej łatwo było o wypadek. Krusząc bowiem kopię nad grobem jednego nieboszczyka, można było łatwo zostać drugim, kończąc z potrzaskanym czerepem albo przetrąconym karkiem.

Do diaska, tym razem szczęścia nie miał Świrski! Padając z siodła, nie wyrzucił lewej nogi ze strzemienia, a jego podjezdek spłoszył się, skoczył w bok, pociągnął pocztowego prosto w tłum!

Natychmiast podniosły się krzyki i wrzaski, nad którymi zdecydowanie górował ryk pana Herakliusza wleczonego na krótkim husarskim bucie po chropowatych płytach posadzki. Szalejący koń obalił kolumnę podtrzymującą rzeźbę archanioła Michała, potrącił jakiegoś szlachcica, roztrącił pachołków, którzy chcieli chwycić go za uzdę, a potem pomknął do bocznej nawy, zatrzymał się jak wryty, bijąc kopytami w ziemię, przed zbitym tłumem szlachty. Wreszcie zawrócił i pomknął do wyjścia.

— Łapać! Trzymać!

— Gwałtuuuu! Ratujcieeee! — darł się pan Świrski ciągnięty za lewą nogę, gdy raz czy dwa miał okazję zapoznać się z kopytami swojego podjezdka. A potem zahaczył łbem o kamienną kolumnę podtrzymującą strop, zwalił ramieniem ławkę…

Ktoś chwycił wierzchowca za uzdę, ale koń okręcił się w bok, wyszarpnął wodze z ręki. To wystarczyło, by but zsunął się z nogi szlachcica, który potoczył się z brzękiem aż pod główne wrota świątyni. Natychmiast wyciągnęło się po niego kilka pomocnych ramion.

— Jestem cały! — krzyknął, kuśtykając po posadzce, obmacując z niedowierzaniem osłonięty zbroją tors i nogi. — Żyję! Moje nogi takoż! Ale… Dajcie się napić, waszmościowie!

Rozhukanego konia schwytano na zewnątrz, osadzono, uspokojono.

Ceremonia była skończona.

Przecław dał znak hajdukom, którzy podjęli z katafalku ciało zmarłego. Nie chowając do trumny, wynieśli go na zewnątrz na marach. Dzwon rozdzwonił się brzękliwie, aż zadygotał kościelny mur, a echa odezwały się spod samego szczytu świątyni.

Szli, raczej brnęli przez podwórze, dotarli na cmentarz, gdzie wąskie i małe bezimienne nagrobki chłopów kuliły się w cieniu wyniosłych mogił dworskich i folwarcznych sług. Na niebie pociemniało; przeleciał wiatr — gorący, nagły podmuch załopotał sztandarami i kościelnymi chorągwiami, przemknął nad morzem podgolonych łbów, które wylewało się z kościoła, pognał w pola, ku rysującym się czarnymi kresami ścianom lasów.

Dół był prawie gotów. Wiejski grabarz wyrzucił brązową ziemię, tworząc dwa stożki przetykane kawałkami skał i kamieniami. Z tyłu, za plecami obecnych, rosły chmury, wyciągały się jak rękaw. A nisko, poniżej wydętych bulwiasto obłoków, zamigotały pierwsze błyskawice.

Jacek poczuł, że wilgotnieją mu oczy. Kiedy ojciec leżał w domu we wspaniałych szatach, kiedy nieśli go do kościoła, ciągle czuł jego obecność, jak gdyby stolnik tylko zasnął albo niedomagał. Teraz to koniec — prawda brała go na rogi jak dorodny byk — musieli rozstać się na wieki, powierzyć wilgotnej ziemi, żmijom i robakom. Teraz naprawdę Jacek czuł, że oto został sam.

Spuścili ciało do grobu owinięte w biały zawój. Już po raz ostatni. Wrzucili po skibce ziemi.

A kiedy ksiądz odczytał ostatnie egzekwie, grabarz i jego pomocnicy wzięli się do rydli. Cicho i niemal bezgłośnie padała ziemia na martwe ciało pana stolnika sanockiego owinięte w całun. Nie było dudnienia jak o wieko trumny, które niczym bębny i tarabany odprowadzało polską i ruską szlachtę w tę ostatnią drogę.

Zamiast niego z tyłu huczały grzmoty, niebo było szare jak ołów i pobłękitniałe. Ogromna chmura, wypiętrzona niby wyspa na morzu, sunęła wprost na Dydnię, jak diabelski wir porywający dusze grzeszników.

A kiedy Dydyński powiódł wzrokiem po tych wszystkich poszarzałych postaciach z pogrzebowego konduktu, dostrzegł nagle kogoś w czerni, kto stał z boku zadumany i smutny, z czapką w ręku. Szlachcice i czeladź odsuwali się od niego z respektem, niektórzy czołobitnie się kłaniali i pozdrawiali. Człowiek ten stał sam, a wiatr rozwiewał jego siwe włosy. To był Matiasz Jaksmanicki, ojciec Wojcieszka. Jego obecność uświadomiła Jackowi, że w Dydni i Jaksmanicach były w ostatnich dniach dwa pogrzeby. Ojca i Wojcieszka.

Загрузка...