Rozdział IV. Na Moskwę!

Peregrynacja do Sambora Zemsta Dworyckiego • Nocleg w szczerym polu • Wieczorne knowania • Opowieści starego mnicha • Kto trzyma stronę Dymitra? • Chytry plan stolnikowica • Koniokrad • Carewicz rzuca gromy • Zagadka carskiego syna • Słodkie oczęta Maryny Mniszchówny • Męka Borysa • Tajemnica dwunastu apostołów • Kwit na Waarłama • Sługa panny wojewodzianki


Die 30 julii, Anno Domini 1604

Trakt pod Przemyślem, poranek

Polskę i Ruś najlepiej oglądać z końskiego grzbietu, gdy wypoczęty wierzchowiec idzie dziarskim stępem, wysuwając przy każdym kroku łeb do przodu, stawiając kształtne nogi niczym mały książę. Gościniec zaś przecina wielobarwną mozaikę pól. Jedne niwy żółcą się łanami żyta pochylającego długie kłosy ku ziemi, na innych kołyszą się ciężkie kiście pszenicy, a wielkie ziarna sterczą niby guzy na żupanie szlachcica posesjonata. Tam, gdzie zboża sprzątnięte, jarzy się żółta szczecina rżyska na brunatnej ziemi, stoją mendle złożone z dorodnych snopów przewiązanych słomianymi powrósłami, rozparte jak przekupki na krakowskim Rynku.

Spojrzysz dalej, za rzeczkę, na pagórek, gdzie grunt bardziej piaszczysty. Tam marszczy się od wiatru gąszcz na wiosnę przetykany białymi kwiatami, teraz już brązowiejący, przy którym słychać brzęk pszczół i os. I wiesz już, że widzisz grykę zwaną tatarką, za którą majaczą splątane złote kłosy owsa. I niskie poletka jarego jęczmienia.

Kończą się żniwa. Na jednym zagonie niewiasty dożynają resztę zbóż pod czujnym okiem karbowego. Na dalszy zajeżdża już chłop drabiniastym, skrępowanym wiciami brzozowymi wasągiem; bosym — to znaczy o nieokutych kołach, bez raf, czyli bocznych obręczy — i niesmarowanym, który skrzypi żałośnie niby ruska kolasa. Gromada bosych dzieciaków w koszulinach goni go z krzykiem i wrzawą, wołając:

— Przedaj woły, kup se smoły!

Na uboczu dziewki i parobkowie kładą na wóz dojrzałe snopy pszenicy. W pobliżu kręci się ekonom w baraniej czapie zawieszonej na jednym uchu, każdy snopek obejrzy, zmaca, czy nie mokry, choć dawno nie padało. Ogląda się trochę za pannami i mężatkami, bardziej pociągają go krągłości poddanek niż praca. Cóż, kiedy to pańskie prawo; nie dla psa kiełbasa, nie dla kota szperka. A dziewki jak na złość, prężą się przed nim niby młode trzciny; podając pszenicę na wóz, śmieją się złośliwie, żartują i piszczą.

Jewka to tam między ludem? — pomyślał pan Dydyński, bo gdzieś w tłumie mignęła mu krągła twarzyczka o jasnych jak len włosach, wymykających się spod czepca i chusty otulających kolistą chomełkę noszoną przez mężatki. Gadali w Dydni, że za kowalowego syna poszła, z Bolestraszyc, będzie już rok. Dziecko urodziła po Świętym Janie Anno 1603. Moje czy Bełzeckiego? Razem do niej zjeżdżaliśmy. Tyle że tylko ja bykowe zapłaciłem dla honoru. I dwie krowy dałem po sprawiedliwości.

Zaiste miło w taki dzień powszedniej wiejskiej krzątaniny jechać sobie polem i lasem, w karmazynowym żupanie z przedniego falendyszu, aksamitu albo jedwabiu, w wilczym albo rysim kołpaku ze szczerozłotą szkofią czy czaplimi piórami. A jeśli dzień chłodny, w ferezji podbitej sobolim futrem. W podkutych safianowych butach długich za kolana i w hajdawerach z dobrego lnu, które nie cisną w siedzenie jak pludrackie fatałaszki. Chociaż uważać trzeba przy siadaniu w nich na terlicę z wysokim tylnym łękiem jak na klejnoty rodowe — aby potem nie świecić gołym zadkiem przed panami braćmi; wszak nie przystoi to powadze towarzysza husarskiego albo kozackiego.

A kiedy jedzie się polską drogą w czas żniw na dzielnym koniku, mając z tyłu poczet zbrojnych i trzy wozy, przy boku szablę węgierkę albo wysłużoną zygmuntówkę, rozpiera człowieka jakaś błogość, fantazja, duma i wtedy doprawdy czuje się Polakiem i szlachcicem, które to rzeczy są ze sobą równie mocno związane jak Orzeł i Pogoń w herbie Rzeczypospolitej. A choćby nawet poddani na polach, zboże, brogi, woły, owce, konie były cudze, to przecież i tak miło wiedzieć, że wszystko należy do wielkiej rodziny herbowych braci — stryja, brata, sąsiada, towarzysza wojskowego, kasztelana czy starosty, no, niechaj będzie i plebana czy też — Panie Boże odpuść — wójta.

— Pochwalony Jezus Chrystus — rzekł Dydyński, zdejmując kołpak, kiedy minął się na trakcie ze spoconym i czerwonym księdzem wiozącym przed sobą brzuszysko dostojne jak półbeczek wareckiego piwa i chybotliwe niby wór sadła na drągu. Pleban wracał widać z pola po zebraniu dziesięciny od chłopków; przeżegnał Jacka leniwie krzyżem i pojechał dalej z Panem Bogiem, osłaniany przed słońcem przez dwóch pachołków kroczących po obu stronach konia i dźwigających płachtę rozpiętą na kijach. Z tyłu podążał wóz ciągnięty przez krępego, leniwego wołu, wyładowany snopami z pobliskich pól.

Trakt wiódł w stronę Lwowa. Błotnisty, pełen dziur i korzeni, rozjeżdżony kopytami koni, bez których nie sposób było wyobrazić sobie Korony Polskiej. Gdziekolwiek spojrzeć w Polsce, gdzie tylko widoczny był bodaj najmarniejszy dwór lub fortalicjum, tam zaraz na łączce, pod lasem albo zagajnikiem pasło się stadko koników. Nie było wioski, szopy, a czasem i zwykłej chałupy, by u jej płotu nie machał ogonem i rzucał głową wierzchowiec — czasem nawet byle chmyz lub mierzyn podobniejszy do wyrośniętego kundla niż bojowego rumaka. Ale zawsze koń kuty na cztery kopyta. Przez gwarne Dubiecko i dostojny Przemyśl, przez ludne Mościska i zapadłe wioski jechał pan Jacek do drewnianego Sambora. Skręcił na południe, oddalając się od traktu, którym postępowały na zachód ogromne, nieprzeliczone stada bydła. W wąskich miejscach i przejazdach przez wsie zagony wołów rozciągały się niczym ława tatarska, a na otwartych stepach rozpraszały na wielkie gromady aż po skraj widnokręgu. Jeden za drugim szły w stadach ryczące byki, chłostane przez wolarzy i chajdajów, płowe lub szare krowy i jałówki, z rogami rozgałęzionymi niczym ramiona liry. Pędzono je przez całą Ruś i Koronę z Ukrainy. Bez przerwy, bez ustanku, w zimie i w lecie, na przegonach liczących po tysiące mil. Z jarmarków w Białej Cerkwi, Lubniach, Czerkasach i Kaniowie szły poprzez stepy, jary, pustkowia i zdziczałe pola na Cudnów, Lubar, Berdyczów, Słobodyszcze. Na Lwów, Jarosław, Rzeszów, Lublin. A potem dalej — do Frankfurtu, Wrocławia, Brzegu, Gdańska. Później zaś na Paryż, Wiedeń, Norymbergę…

Nadciągał wieczór, kiedy Dydyński dotarł do miasteczka. Dzwony biły na kompletę w klasztorze bernardyńskim, odbudowanym na nowo przez starostę przeszło dziewiętnaście lat temu, oraz u ojców dominikanów, za Samborem. Stolnikowic nie wjechał do grodu. Ominął miasto, kierując się wprost do zamku starościńskiego, przejechał nieopodal przedmieścia żydowskiego zwanego Blechem i wkrótce dotarł do siedziby starosty.

Zamek położony był pod miastem, jako osobny przygródek — podobnie jak w Przemyślu, gdzie do fortalicjum wjeżdżało się po przejechaniu przez cały gród. Tyle że tam forteca stała na górze, tu zaś — na dniestrowej równinie, blisko rzeki. Dzięki ogniom, maźnicom i kwaczom płonącym na blankach widział dwie linie murów. Niższą stanowił zwykły płot między dębowymi kołami oraz parkan zaopatrzony w kilka niewielkich baszt i dwie bramy wyjazdowe zwieńczone gankami. Zamiast dachów nakryte były baniami obitymi białą blachą, z pozłacanymi gałkami na szczytach.

Dopiero zza tego podgrodzia wyglądały szczyty drewnianych domostw, kuźni i stajni. Za nimi zaś wznosił się zamek właściwy — otoczony kolejnym murem, wyższym na dwa łokcie od parkanu. Tam stały kamienne i ceglane domy — Wielki króla jegomości, mieszkanie królowej, Dom Wysoki i kilka innych zabudowań.

Wieść o tym, iż w Samborze przebywa carewicz zbierający wojsko do wyprawy na Moskwę, rozniosła się echem po całej Koronie. Przed murami kłębił się nieprzeliczony tłum, bowiem progi zamku Mniszchów okazywały się zbyt wysokie dla lipowych łyczaków chłopów i czarnych butów drobnej szlachty. Mrowie ludzi oblegało zamek, dopraszając się bezskutecznie o audiencję u Dymitra, i wybiegało przed bramę, kiedy tylko uchylano furty — w nadziei pozyskania carskiej łaski lub dopuszczenia do pańskiej ręki. Inni założyli obozy na polach, gdzie płonęły ogniska, przy których pito, śpiewano, kłócono się i rozprawiano, a czasem bito, podczas gdy pod zasłoną kotar, szałasów i namiotów kwitło złodziejstwo tudzież wszeteczna ars amandi — dwie nieodrodne i bliźniacze krosty na francowatej gębie występku.

Jaki to był tłum i jak go opisać? Dość chyba stwierdzić, iż na spoczynek pod zamkiem rozkładał się ten rodzaj ludzki, bez którego drogi i trakty Rzeczypospolitej przypominałyby postaw szarego, nijakiego płótna. Ludzie luźni, zwani pospolicie swawolnymi, wagabundami, hultajami, włóczęgami, wałęsami, wagusami, bandosami, szelmami, obieżyświatami i łowcami fortuny. Byli wśród nich flisowie i oryle ciągnący nad San i Wisłę, gdzie na dniach zaczynał się spław zboża do Gdańska i Elbląga. Nieposłuszni kozacy i chłopi — pewnie zbiegli spod bata starosty albo ekonoma. Wolarze i chajdaje pędzący stada do Sambora, świniarze i gęsiarze, których chudoba wylegiwała się w błocie i zaroślach. Wędrowni tracze od cięcia desek i cieśle podróżujący za okazją do zarobku. A z boku rozłożyli się taborem polscy i ruscy furmani, a przy nich kozaccy czumacy z Ukrainy strzegący pilnie soli, płócien i wiśni na wyładowanych aż po samo niebo kolasach, skarbnikach i wozach okrytych pałubami.

Nieopodal przycupnęli wędrowni Szoci — kramarze, którzy nader chętnie zamieniali tobołki na szable i muszkiety, a teraz przekrzykiwali się z domokrążnymi sprzedawcami zwanymi na Rusi Węgrzynami. Ci zaś przybyli z koszami i workami pełnymi wstążek, bławatów, szpilek, igieł, książek, medalików i fałszywych korali. A dalej rozłożyli się oberwańcy, dziady i franci. Wąskimi uliczkami między wozami i namiotami krążyli obraźnicy zachwalający ikony, na których widnieli pokraczni święci: Jan Chrzciciel, Jan Nepomucen, Piotr, Chrystus, Maryja; wciskali chłopom do rąk cudowne i błogosławione, jak powiadali, a tak naprawdę niewarte funta kłaków szkaplerzyki, krzyżyki i medaliki.

Dalej stały kramy i kotary wędrownych garncarzy, koszykarzy, bednarzy, szewców, cebularzy. Przy stadkach koni i bydła kręcili się konowałowie i kastratorzy zwani mięsiarzami — w tym miejscu i tego czasu zwykle Cyganie lub Wołosi.

A zaraz obok grała muzyka i pląsały Cyganki. Tu niedźwiednicy bili w bębny, grali na piszczałkach, na których głos brunatne misie z litewskich puszcz — wykształcone w przesławnej niedźwiedziej akademii smorgońskiej — rytmicznie przestępowały z nogi na nogę. Dalej bawili tłum igrcowie, linoskoki, komedianci, kuglarze i wesołkowie, potrafiący udawać głosy kaczek, dudek, kur, muczeć jak krowa, rżeć jak koń, wyć jak wilk.

Nieopodal przycupnęło także kilku szlacheckich szaraczków. W płóciennych portkach, szarawarach, w lipowych butach i świerkowych łubiach zamiast kołpaków i szyszaków z piórami. Zaś bliżej wrót tłoczyli się dziady, fałszywi tułacze, żebracy i żebraczki, uwolnieni z tureckiej niewoli, pątnicy i pokutujący za zabójstwo brata, szelmy, chromi, kalecy, szalbierze, wydrwigrosze, baby, guślarki i znachorzy, łazęgi, nieroby.

Dydyński i jego ludzie przebili się przez tłum plebsu; napierając końmi, rozdając razy nahajem i szturchańce częściej niż datki, podjechali pod bramę podzamcza. Jacek załomotał pięścią w nabijane bretnalami wrota. Po chwili okrzyknięto ich z wysoka.

— Czego?

— Jacek Dydyński, stolnikowic sanocki! — zakrzyknął, czując, jak mimo wszystko żołądek podchodzi mu do gardła. — Towarzysz chorągwi husarskiej jegomości Szczęsnego Niewiarowskiego, salvator[37] carewicza Dymitra, prosi o gościnę.

Stało się. Nie było odwrotu. Dydyński przypomniał sobie słowa Dymitra wypowiedziane przy ostatnim spotkaniu: Módl się, abyś nie musiał się przekonać, jak bardzo twój żywot jest igraszką w ręku Pana.

Swoją drogą, szkoda, że nie dodał do swego oznajmienia słów: pokornie oraz najjaśniejszego carewicza. Ale taki już Jacek był — krnąbrny i buntowniczy, nawet jak na szlachcica polskiego.

— Poczekajcie, wasza miłość! — odkrzyknął z góry hajduk wcale nie tak pewnym siebie i wyniosłym tonem jak poprzednio. Dobrze, niech ćwiczy się w uniżonych ukłonach, może dojdzie kiedyś do ekonomii albo wójtostwa. — Zaraz jegomość rotmistrz do was wyjdzie.

Drzwi drgnęły i zatrzeszczały. Rozwarła się w nich wąska furta, w którą nie sposób było wjechać konno. Jacek zeskoczył z Hetmanki, wszedł we wrota, aby napotkać po drugiej stronie bramy… pysk karego wierzchowca, na którym siedział człowiek w czarnym żupanie, z gębą ozdobioną bruzdami ciągnącymi się od krańców warg przez oba policzki i nadającymi obliczu paskudnego wyrazu.

Dworycki! Szlag jasny i paralusz by to wszystko trafił!

— Służba — rzekł pan Jacek, unosząc rękę do kołpaka.

— Pomagaj Bóg — odparł spokojnie Adam. Wyglądał na nieco zadziwionego.

— Jestem w podróży i ośmie… Proszę o gościnę u jegomości pana wojewody sandomierskiego. Tudzież o posłuchanie u jego gościa Dymitra — jednak słowo carewicz nie mogło przejść przez gardło stolnikowica.

— W karczmie albo we dworze gościny szukajcie — rzekł Dworycki.

— Chciałbym się jednak zobaczyć z gościem ichmość pana wojewody. Mam sprawę niecierpiącą zwłoki. Czy Dymitr… carewicz… mógłby mnie przyjąć?

I po chwili dodał, już znacznie ciszej:

— Bardzo o to proszę.

— Prośba waszej mości zostanie przedstawiona Jego Carskiej Wysokości — wypalił jak z rusznicy Dworycki. — Czekajcie pod zamkiem na wezwanie Dymitra Iwanowicza. Sam do was zejdę i powiadomię, kiedy udzieli wam posłuchania.

No, to mnie masz, pomyślał Dydyński. Wreszcie odpłacisz za wszystkie krzywdy, jak Abel, gdyby mógł zemścić się na Kainie. Jak Pan Bóg odpłacił Judaszowi. Choć nie uczyniłem nic, co wymagałoby takiej zapłaty. Ciesz się, panie bracie, póki możesz. Ta chwila jest twoja. Jak ladacznica, której zapłaciłeś za noc. A potem zobaczymy. Fortuna kołem się toczy.

— Nie można załatwić tego szybciej?

— Jak to: szybciej? Myślałby kto, że waść prosisz o posłuchanie u psiarczyka albo u rejenta, a nie u carewicza, wsiej Rusi obładitiela. Myślisz, że tylko ty chciałbyś się z nim widzieć? Więcej tu jest takich, którzy skomlą o posłuchanie. — Dworycki wskazał niewidoczny stąd tłum pospólstwa kłębiący się za bramą. — Nie mnie decydować, kiedy i gdzie łaska carska zostanie udzielona. Dlatego doradzam waszmości cierpliwość i pokorę.

— Mam czekać za bramą? Ja — szlachcic, posesjonat?

— Nie ty jeden, mospanie. To nie roczki ziemskie czy sesja sądu ziemskiego, tylko…

— …tylko Moskwa — dokończył składnie Dydyński. — Teraz rozumiem wszystko dobrze.

— Na zamku gości dwór carski, na który trudniej się dostać jak na nasz królewski, jako że car równy jest cesarzowi rzymskiemu.

— Ciekaw jestem, czy cesarz wie o tym i także traktuje Dymitra jak równego sobie? — Dydyński nie potrafił utrzymać języka za zębami. — A może liczycie, że też przybędzie składać carzykowi pokłony?

— Nadejdzie czas.

— Chętnie to zobaczę — skwitował Jacek dalsze wywody Dworyckiego. — Ale nie licz, że odstąpię. Jutro czy pojutrze carewicz musi dać mi posłuchanie. Czy już waść zapomniałeś, że jestem jego wybawcą?

— Oby zachował cię w łaskawej pamięci. Idź. I czekaj. Twoje prawo.


Die 30 julii, wieczór

Obozowisko pod zamkiem w Samborze

Nietrudno się domyślić, że mina pana stolnikowica była nietęga, kiedy rozkładał się na noc pod zamkiem. Co gorsza, z siedziby wojewody co chwila dochodziły wiwaty i armatnie wystrzały świadczące o tym, że Dymitr wcale nie spędzał nocy na bogobojnych rozważaniach. Carewicz cieszył się życiem i ucztował, podczas gdy jego wybawiciel musiał nocować w polu jak zbity pies.

Nieborski i Świrski z trudem znaleźli miejsce na stancję, stłoczyli wozy obok siebie, a potem poczęli rozbijać okrągły namiot i kotarę dla pana. Gdy wkopywali w ziemię główny drąg i montowali poprzeczne żerdzie, wtykając je w drewniane koło na maszcie, a potem napinali odciągi, Dydyński popijał wino z bukłaka i rozmyślał.

To było pewne jak śmierć, że jeśli posłuchanie u carzyka zależeć będzie tylko i wyłącznie od humorów Dworyckiego, to Dydyński będzie czekał pod murami zamku ad mortuum defecatum[38]. Stolnikowic nie robił sobie nadziei, że jego wróg kiedykolwiek zezwoli mu na spotkanie z Dymitrem. Raczej będzie piętrzył trudności jak góry, zza których nigdy nie wyjrzy letnie słońce.

Co czynić, na Boga? Jak dostać się do Dymitra?

Pytanie było równie dobre jak to, kiedy nastąpi koniec świata. I równie prosta wydawała się odpowiedź: być może jutro, skoro nie nastąpił w roku 1600, jak przepowiadali alchemiści i planetnicy — albo wcale.

Ponury nastrój Jacka nie udzielił się czeladzi. Nieborski i Świrski prosili o dyspensę na resztę nocy, na co Dydyński niechętnie zezwolił. Reszta poukładała się do snu na wozach i w namiotach. Jacek został sam pod rozgwieżdżonym niebem.

Lecz nawet tam, w niebiosach, nie znajdował rady i pomocy. Spoglądał zatem na spadające gwiazdy, jakby spodziewając się, że wybawienie zleci wraz z nimi z nieba. Dokoła obóz wrzał i huczał śmiechami, śpiewem, pijackim krzykiem, rżeniem koni i ryczeniem wołów.

Jak zdobyć posłuchanie u Dymitra? Nie znał wojewody Mniszcha, nie spotkał go podczas bytności w Samborze. Raz czy dwa na dworskim balu zetknął się z Maryną, pamiętał ją jako jeszcze niedorosłą, ale już wodzącą maślanymi oczyma za młodymi szlachcicami pannę. Chyba nawet doszło między nimi do kilku pocałunków, ale to były dawne sprawy, o których zapomniał. Zwłaszcza zważywszy na miłosne kłopoty, jakie miał później z okazji panny Zawiszanki. Pokłonić się wojewodzie? Marynie? Kto poza Dworyckim mógłby pomóc mu dostać się do cara?

Najgorsze z tego wszystkiego było zaś to, że pan Jacek był po prostu i zwyczajnie w gorącej wodzie kąpany. Mając przed sobą drogę do Moskwy i wyznaczony cel — chciał działać. Oddany najpierw do ariańskiej akademii w Rakowie, a potem do wojska, przyzwyczajony był do kół chorągiewnych, bankietów i generalnie — obyczajów, w których pułkownik, czy nawet hetman, nie unikał podania ręki prostemu towarzyszowi. Tymczasem na dworach karmazynów i książąt rzecz się miała inaczej. Jacek tyle wiedział o dworskiej hierarchii, co pospolita krowa o konstytucjach sejmowych. Nie wiedział, gdzie iść, do kogo się udać i w ogóle jak rozegrać tę partię szachów, w której konik Dworycki zagradzał mu dostęp do króla.

Los jednak w postaci Herakliusza Świrskiego czuwał nad nim. Pocztowy zbliżył się bowiem nagle, pokłonił i rzekł:

— Wasza miłość, znalazłem człowieka, który może nam pomóc.

— Kto to?

— Chodź ze mną.

Jacek poderwał się z ziemi i ruszył za Jędrzejem. Doprawdy poza pijaństwem, co wszelako w owych czasach i w tych stronach nie bywało żadną wadą, Świrski miał niezwykłego nosa do podchwytywania wieści i plotek, a także napotykania ludzi, którzy okazywali się przydatni lub sprawowali władzę. Fakt, iż sam zwykle nie potrafił tego wykorzystać, nie znaczył, że nie umiał tego Dydyński. I dlatego mimo iż jego pocztowy i kompan siał plotki jak zboże z dziurawego worka, pomimo awantur i zatargów trzymał sługę przy sobie przez całą inflancką wojnę.

Świrski poprowadził Jacka do obozowiska, przy którym płonęło wielkie ognisko. Zgromadzili się przy nim przyszli statyści, wojownicy i jeźdźcy Fortuny, którzy czekali tylko sposobności, aby ucapić się z całych sił szuby Dymitra, a jeśli nawet odpaść, to przynajmniej z kawałkiem futra w garści. Nie było to towarzystwo, którego Jacek szukałby zwykłym trybem w karczmie: stary kozak, para Żydów zachwalających kocie skórki jako najprzedniejsze sobole i pospolity szlachetka, o którym rzec można było tyle: pan Wiechciński, syn Wiechcia. Był też jakiś kleryk, paru mieszczanków w kabatach, wędrowny Szot i grupa oberwańców trzymających się na uboczu.

— Ten człek — rzucił półgłosem Świrski — to czerniec Waarłam Jaickij, zaufany człowiek cara i jego prawa ręka. Przynajmniej takim się parszywiec oznajmuje.

— Zaraz z nim zagadam.

— A po co gadać z parszywcem? To Moskal czystej krwi, siła dla niego boskim i jedynym prawem. Za łeb go radzę, na koń i do lasu. Pięty mu przypiec, a zaraz powie, jak dostać się do Dymitra.

— Poczekamy, zobaczymy. Dzięki, że miałeś czujne oko. Naści talara na przepicie.

Przy ogniu na dębowym pniaku siedział gruby mnich w czarnej mantii, podobny z wyglądu do oklapłego bobra. Pałaszował z zapałem świńską nogę, nie bacząc na tłuszcz spływający w gęste siwe kłaki długiej po pas brody. A w przerwach między jedzeniem opowiadał coś z zajęciem, mamląc pełną gębą i mając za nic obyczaje nakazujące, by najpierw przełknąć, a gadać dopiero potem. Jego małe, głęboko osadzone oczy wędrowały od jednego oblicza do drugiego, jak gdyby sprawdzając, czy któryś ze słuchających nie myśli czasem o niebieskich migdałach, względnie złotych kopułach Moskwy.

Mnich był bez wątpienia Moskalem i prawosławnym, bo gadał po polsku, ale z zaśpiewem, jaki spotykało się wśród ukrainnej szlachty, czasami wtrącając całe zdania po rusku. Dydyński poznał w nim przybysza, ale bynajmniej nie po mowie i stroju; wszak w Sanockiem i Przemyskiem było tyle samo unickich cerkwi, co kościołów, a czerńców spotykało się w święta i na traktach; był to równie powszedni widok, co bociany brodzące po łąkach. Ten mnich jednak wywodził się bez wątpienia z prawosławnej cerkwi, bowiem pierwszym, co poczuł Jacek na jego widok, był niepokój. Stolnikowic jako katolik nie bardzo wiedziałby w pierwszej chwili, czego ma oczekiwać od takiej persony, pociechy duchowej, czy raczej wzgardy, którą cerkiew moskiewska darzyła wszystkie inne konfesje, uważając, iż tylko ona wielbi prawdziwego Jezusa Chrystusa. Tak, miły Czytelniku… To czuło się już na pierwszy rzut oka, że przy ogniu nie zasiadał zacny i łagodny franciszkanin z Sanoka, poczciwy pop z Jawornika czy Hulucza ani jowialny bazylianin z Pociejowa, tylko mnich moskiewski, przebiegły, inny. Obcy. Przez cały czas gadał, a obecni słuchali go niczym pohańcy nawoływania sprośnego muezzina.

— Wyszliśmy z Moskwy, kiedy srożył się hołomor, roku sto dziewiątego, we czterech: Dymitr Iwanowicz, ja, Misaił Powadin i jeszcze jeden mnich z Czudowskiego monasteru. Ale nie głód wypędził nas na Litwę. Uchodziliśmy przed gniewem nieprawego cara Borysa, diabelskiego odszczepieńca, który polował na carewicza jak Herod na niewinne dziatki. Doszliśmy do Bołchowa i Karaczewa w strojach pątników…

Urwał na chwilę, otarł zatłuszczoną brodę rękawem mantii i z uszanowaniem przyjął drewniany kubek z winem od grubej żony koszykarza. Osuszył go jednym haustem i nabrał powietrza.

— Głód był na świętej Rusi, jakiego najstarsi chrześcijanie nie pamiętali. Już nie Samojedzi, Ostiacy i Permiaki, ale chrześcijanie dzieci swoje jedli i trupy z grobów dobywali. Ciała ich puchły, umierali wśród najsroższych męczarni. Po drogach leżały trupy, które pożerały wilki, lisy, psy i dzikie zwierzęta. Strach było podróżować, bo zdziczali chłopi grasowali w lasach. Szczęściem sam Bóg natchnął nas nadzieją i pokazał drogę.

— Nie może być — mruknął chudy szlachetka. — Toż pamiętam dobrze, jak dziś, trzy lata temu deszcze u nas padały, plony zmarniały na polach. Ale żeby się ludzie zabijali i jedli? Musi głód normalna rzecz w moskiewskiej ziemi.

— Dzierżawcy kabaków zabijali podróżnych. Mięso ludzkie, drobno posiekane i ugotowane w pierogach, sprzedawano na targach, bo w wielu siołach i miastach nie ostało się ni bydlę, ni świnia, ni kot i pies nawet. Słusznie powiadali starcy, że nadszedł dzień, kiedy będzie wielu zabitych przez Pana, od krańca do krańca świata. Nikt nie będzie ich opłakiwał ani zbierał, ani grzebał; pozostaną jako nawóz na powierzchni ziemi. Podnieście lament pasterze i krzyczcie! Tak dotarliśmy aż do Briańska, gdzie odpoczywaliśmy siedem dni w klasztorze Troickim, zbierając siły na dalszą wędrówkę. Poszliśmy potem w dół Desny, do Nowogrodu, gdzie siedzieliśmy aż do Wielkiejnocy. Ojciec archimandryta dał nam konie do Putywla, skąd w Wielki Poniedziałek ruszyliśmy — odesławszy przewodnika — do Staroduba i Lubecza.

Zamilkł i z błogosławieństwem przyjął kolejną czarkę wina.

— Tak doprowadziłem carewicza do Kijowa, gdzie znaleźliśmy się w klasztorze Przeczystej Bogurodzicy w Ławrze Pieczerskiej. Dymitra, który używał imienia zakonnego Grigorij, przyjął archimandryta Jelisej Pletniecki. Tam też carewicz uleczony został z choroby, a kiedy wyznał przeorowi Leonidowi, kim jest, przyjęto nas z honorami…

— A jam słyszał — wykrzyknął chudy szlachcic gołota, przerywając Waarłamowi z brakiem szacunku typowym dla polskiej nacji — że gdy Pletniecki usłyszał, że ma w celi rzekomego carzyka moskiewskiego, to was kijami wygnał poza bramę, mówiąc: Czterech was przyszło, we czterech pójdziecie sobie. Oby jak najdalej!

— Łeż to zwyczajna! Wrogów carewicza potwarz i obmowa! Potwarców Borysa Godunowa szczekanie! Sam byłem i pamiętam, jak archimandryta błogosławił Dymitra w dalszą drogę, modląc się, by odzyskał carski prestoł[39] z pomocą Zbawiciela.

— Ja łżę?! — zaperzył się chudy. — Cóż to, popie, mnie, szlachcicowi, kłamstwo zadajesz?

Nie trzeba chyba dodawać, że słowo szlachcicowi wymówił jakoby złotymi zgłoskami i podkreślił podkręceniem wąsa tudzież położeniem dłoni na starej szabli, tak zardzewiałej, jak gdyby wyciągnięto ją z trumny pradziada.

— Nie przerywaj opowieści przed końcem… panie bracie — wtrącił się Dydyński, domawiając ostatnie słowo z takim przekąsem, aby nikt z obecnych nie pomyślał czasem, że są nie tylko rodzonymi, ale nawet stryjecznymi braćmi. — A wy, ojcze Waarłamie, opowiadajcie dalej!

— Poszliśmy tedy gościńcami do kniazia Konstantego Ostrogskiego, naszej wiary dobroczyńcy i cerkwi świętej przyjaciela. Ten łaskami Dymitra obsypał.

— Z początku tak — wtrącił cicho i spokojnie drugi szlachetka, stary, łysy i z przeogromnym kałdunem; bowiem tak już bywało w Rzeczypospolitej, że wraz z wiekiem mądrość i fantazja szlachecka, która nie mieściła się we łbie, osadzać się musiała w żywocie. — Ale potem tak samo postąpił jak Pletniecki. Zamiast łaski figę pokazał. I drzwi przed nosem Griszce zatrzasnął.

— Może tak było, może i nie. Pan nie oświecił wielikowo kniazia do sprawy Dymitra, ale przecie to wszystko może się odmienić.

— Pewnie, że może — tokował gruby. — Na gorsze. Słyszeliśmy już nieraz, jak kniaź obwieszczał, że Dymitriaszkową hałastrę rozpirzy w drobny mak na Ukrainie, aby z niej nie wynikła pograniczna awantura, wojna i zwada!

— Bóg poprowadzi prawowitego naslednika szlakami wolnymi od niewiernych — zamruczał z pełną gębą Waarłam. — Ale może zadacie kłam moim następnym słowom: że Dymitr Iwanowicz udał się najprzód do pana Gabriela Chojskiego, gdzie w szkole w Huszczy pobierał nauki. A może i to nieprawda, że wkrótce Kozacy zaporoscy rozpoznali go jako prawego Rurykowicza, dziedzica tronu, i przyobiecali pomoc. Na Siczy przyjmował Dymitra ataman Gierasim Ewangelik, przybyli tam też posłowie od dońskich mołojców, donosząc, że wszyscy gotowi są, by ruszać z nim na Moskwę! A carewicz posłał im w zamian własną chorągiew — czerwoną z czarnym orłem. Co, może to też nieprawda?

— Prawda, prawda — przytaknął chudzielec. — Niechaj i cała Sicz się ruszy na cara Borysa. Bodaj tam carscy wojewodowie podgolili hultajstwo jak czuprynę, to Kijowszczyzna odetchnie, nie będą szynki pękać w szwach od Niżowców. I spokój zapanuje na parę lat na Ukrainie, niczym po niesławnym buncie Nalewajki. A niechaj ich wszystkich carewicz ze sobą zabierze, bodajby i jednego Kozaka nie zostało — tak na włości, jak i na Dzikich Polach!

— Ale carewicz nie ufał w siłę Kozaków — zagrzmiał Waarłam. — Dlatego poprosił o pomoc książąt Wiśniowieckich. A ci przyjęli go z otwartymi ramionami i dzięki ich staraniom wielu panów popiera dziś w Koronie i na Litwie sprawę Dymitra.

— Na przykład kto? — nie wytrzymał Dydyński.

— Na przykład pan wojewoda sandomierski z rodziną. — Waarłam cisnął ogryzioną kość do ognia, wytarł ręce o opończę i chwycił czarę, do której usłużny koszykarz dolał nową porcję wina. — Książęta Wiśniowieccy. Jan Fredro. Tarłowie, Ustrzyccy i Balowie z Ziemi Sanockiej, Stanisław Borsza, starosta radomski, i Jakub Struś, starosta bracławski i Winnicki, Stanisław Stadnicki z Leska, kasztelan przemyski, Jan i Stanisław Buczyńscy. Mało wam jeszcze, jaśni panowie?

— Już wystarczy — mruknął spokojnie opasły szlachcic. — Poczet liczny jak pchły na grzebieniu. Ale czy dużo tam bród senatorskich, czy raczej więcej gołowąsów i dziurawych pluder? Kto jeszcze stoi za Dymitrem? Słomiani kasztelanowie i starostowie bez jurydyk. Poza Wiśniowieckimi panowie koronni jak jeden mąż odkazywajutsa[40] od tej awantury.

— Kto nie chce popierać Dymitra? — beknął Waarłam. — Teraz ja słucham!

— Na przykład Jan Zamoyski i senatorowie ruscy. Tak samo pan hetman polny Stanisław Żółkiewski i hetman litewski Chodkiewicz, który boi się złamania paktów z Moskwą.

— Że Żółkiewski stoi przeciwko carowi, to rzecz mało dziwna — wtrącił Dydyński — bo przecież to wierny klient pana kanclerza i prędzej morze z brzegów wystąpi, niż będzie miał inne zdanie!

— Ale są jeszcze inni panowie — zaoponował opasły szlachetka. — Jak choćby kasztelan poznański Jan Ostroróg, który kazał Dymitriaszkę odesłać do domu. Jak biskup poznański Wawrzyniec Goślicki, co wszem wobec głosi, że carskie pochodzenie Dymitra niepewne i raczej zmyślone od osób creditu[41] równie niewielkiego co kuśka świętego Stanisława ze Skałki w Krakowie. A nie muszę przypominać, co gada w tej sprawie jegomość pan wojewoda sieradzki.

— Ichmość pan wojewoda płocki Stanisław Krasiński radzi Dymitra ukryć i poczekać do sejmu.

— Ukryć, znaczy w wieży przytrzymać, aby nie rozhulał się Dymitriaszka na Dzikich Polach. Żelazny munsztuk w gębę włożyć.

— Wszelako pan wojewoda krakowski jest jego zwolennikiem.

— Pan wojewoda Zebrzydowski pod królem doły wilcze kopie, dla niego każdy powód dobry, by w Rzeczypospolitej burzę rozniecić. I lepiej by uważał, aby sam od pioruna nie zginął!

— Lew Sapieha Dymitrowi sprzyja.

— Bo chce odzyskać wioski: Opaków i Jelną! Którą jego ojcom i dziadom zabrali Moskale po szturmie Smoleńska Anno 1514! Z tego to względu unię z Moskwą szykował, ale spraktykował na swoim poselstwie hetkę z pętelką, jak to mówią na Litwie, czyli tyle co nic.

— A ja sam słyszałem, dobrzy ludzie, jak gadał: Powadzi nas pan wojewoda sandomierski przed czasem z moskiewskim, lub mu się poszczęści, lub nie, jednak źle ojczyźnie i nam uczyni.

— Gdzie żeś to słyszał?

— Na sejmiku!

— Alboś ty szlachcic, że na sejmiki jeździsz? Bodaj cię zabito!

— Ty złej matki synu!

— Uciszcie się! Cisza, spokój!

— Sejmiki wszystkie jak jeden mąż contra[42] Dymitriaszkowi! Piszą: Ze strony Dymitra Moskwicina, postrzegać mają tego panowie posłowie, aby pacta[43] z Moskwą inviolabiter[44] były zachowane. Sam w kancelarii grodzkiej czytałem!

— Wszystko to jezuicka intryga. W stolicy krzyczą, że wojnę tę pierwej w Rzymie niż w Warszawie uchwalono!

Waarłam nie czekał na rozstrzygnięcie sporów polsko-polskich. Zwłaszcza że zakończenie takich dyskursów bywało czasami dość nieoczekiwane, gordyjskie węzły argumentów nie do odparcia szlachcice przecinali ostrzami szabel, nie troszcząc się zbytnio, że pod ich ostrza może nawinąć się nieszczęsny czerniec, chłop albo sługa.

Dlatego mnich wymknął się po cichu, potoczył tam, gdzie poza głównym obozowiskiem stały kolasy i bryki, a także namioty rozstawione przez Majchra z Przemyśla, który nie opuścił nigdy okazji, aby nie rozpuścić wśród okolicznej szlachty i mieszczan swoich swawolnych klaczek i kobyłek. Był to zamtuz na kołach; gdzie tylko zeszło się kilku panów braci, a to na sejmiku, zjeździe, okazywaniu szlacheckim, roczkach ziemskich sądowych, tam zaraz wyrastały jak grzyby po deszczu malinowe namioty, spod których podmalowane barwiczkami inamoraty zapraszały panów braci na krótką przejażdżkę.

Dziś w nocy jednak Majcher przygotował dla Waarłama specjalną niespodziankę. Jaickij bowiem razem z wiekiem zmieniał swoje upodobania i podobnie jak biblijny król Salomon spragniony był, aby coraz młodsze ciałka ogrzewały jego sterane kości.

Rajfur czekał w obozie cichy, skryty, uniżony. Bez żadnych wstępów, bez tracenia czasu, ojczulek wcisnął mu w dłoń chudy mieszek.

— Ona już czeka!

— Boże wam pobłogosław, Stanisławie Iwanowiczu!

Posapujący, ale szczęśliwy Waarłam ruszył do namiotu. Wejście było od strony zamku, więc musiał obejść go z boku, uważając na zdradliwe linki odciągów. Pochylił łeb, gdy zobaczył podwiniętą kotarę i…

Prawie zderzył się ze szlachcicem polskim, który czekał w przejściu.

Waarłam zamarł, a jego ręka szybko wniknęła w zanadrze mantii. Ale nieznajomy nie zdradzał złych zamiarów, więc przez głowę laickiego przemknęła myśl, iż może Majcher pomylił się. I, do rogatego czorta, wziął Waarłama za partyzanta tureckiej miłości, która kwitła jak rozmaryn na drzewie dobrego i złego po niektórych polskich dworach i zagrodach. Osobliwie folgowali jej książęta Zbarascy. Jednak fakt, że podobnie jak Turcy przedkładali chłopięce wdzięki nad piękne łączki i wyniosłe wzgórki niewieściego ciała, większość szlachty uważała za jeszcze jedną pańską fanaberię, nie czyniąc wokół tego zbyt wielkiego rozgłosu.

Waarłam odetchnął z ulgą, kiedy dojrzał, że człowiek, który czekał na niego, był przyodziany w karmazynowy żupan i ferezję tudzież w kołpak z czaplimi piórami. Nie wyglądał zatem na sługę czy chudopachołka przysłanego przez Majchra dla uciechy Waarłama, bo kilka nędznych, oberżniętych ortów, które wcisnął rajfurowi w sparciałej sakiewce, z pewnością nie wystarczyłoby, aby opłacić noc w towarzystwie takiego junaka.

— Jesteście Waarłam Jaickij? — to było raczej stwierdzenie niż zapytanie. — Chcę z wami pomówić.

— Pomówicie, jak skończę. — Waarłam chciał przedrzeć się do namiotu, ale nieznajomy szlachcic, choć wcale nie wielkolud, stał na jego drodze niewzruszony jak głaz.

— Pogawędzimy, zanim zaczniesz. Nie będę tu sterczał do rana!

— Czego chcecie, panie szlachcic? — wysyczał Waarłam tak wściekły, jakby w namiocie czekała nań gorąca i spragniona namiętności perska księżniczka.

— Abyście załatwili mi posłuchanie u Dymitra.

— Jeszcze jeden — warknął Waarłam. — Kołatajcie do zamkowej furty. Jeśliście szlachetnie urodzony, nie powinno być z tym kłopotu, bo nasz pan potrzebuje odważnych ludzi.

— Rzecz w tym, że furta jest dla mnie za wąska i zastawiona przez Dworyckiego, który żywi rankor do mej osoby. Moje nazwisko może okazać się równie nieprzyjemne dla carewicza, co imię Lucyfera. Szukam więc kogoś, kto szepnie o mnie dobrą radę Dymitrowi. Zapłacę!

Waarłam przestał się przepychać. To jedno jedyne ostatnie słowo wstrzymało go równie sprawnie co mocne wędzidło rozpędzonego ogiera.

— Rozmawiacie z odpowiednią osobą. Dwadzieścia dukatów pruskich! W dobrej monecie.

— Zgoda.

— Płaćcie zaraz! Tutaj! Natychmiast.

Nieznajomy z uśmiechem sięgnął po wypchany trzos, rozsupłał go i wyliczył prosto w dygoczące dłonie Waarłama dwadzieścia ciężkich krążków, nieco chropawych od wybitego na nich dostojnego portretu króla Zygmunta Wazy.

Mnich nie dał się zrobić na plebejską przewałkę. Zażądał światła, po czym długo i wnikliwie badał każdego dukata. Spróbował nawet na ząb, czy złoto. Zadowolony sapnął z utrudzenia.

— Jak się nazywacie, panie?

— Jacek Dydyński, stolnikowic sanocki.

— Dydyński? — Waarłam zesztywniał. — To nazwisko akurat warte jest o pię… siedem dukatów więcej.

Jacek drgnął. A więc jednak Dymitr nie zapomniał o zniewadze.

— Masz, ile chcesz — wyliczył kolejne siedem dukatów.

— Świetnie. Jutro rano, panie, poszukam cię w obozowisku. Bądź pewien carskiej łaski. Powiedział Izaak Syryjczyk: Jezus będzie nas sadził wedle miłości bliźniego. Nie sądź zatem, że Dymitr postąpi inaczej.

— Piękne dzięki. Bywajcie, ojcze.

Zakonnik odsunął go dygoczącą ręką, przeżegnał się po prawosławnemu, a potem wpadł do wnętrza namiotu jak ogier, który zwietrzył klacz.

— I nie rozerwijcie tej dzierlatki — mruknął Dydyński.


Noc z 30 na 31 julii

Obozowisko pod zamkiem w Samborze

Pan stolnikowic wracał do swojej stancji cały w skowronkach. Udało się! Miał nadzieję, że Waarłam nie łgał i był w stanie wpłynąć na Dymitra, aby ten jutro rano udzielił posłuchania. Zresztą, do diaska, Dydyński znał zbyt wielu ludzi, którzy za dwadzieścia siedem dukatów pruskich gotowi byli nie tylko zgrzeszyć przeciwko szóstemu przykazaniu, ale nawet zarąbać własną matkę. A Waarłam Jaickij zdawał się nie tylko należeć do tej wilczej zgrai, ale i być jej przewodnikiem. Dobrego nastroju stolnikowica nie popsuł nawet fakt, iż kilka kroków dalej, przy jednym z wozów siedział pan Nieborski w towarzystwie dwóch młodych niewiast. Rozprawiał z nimi swobodnie i ze śmiałością, która zwiastowała, że może już wkrótce zrobi się tam gorąco jak w łaźni.

I właśnie dlatego Dydyński przywołał pocztowego.

— Panie Nieborski — rzekł bez gniewu — ja nie sumuję, ale wyciągałem cię dwa razy z zamtuzów. Raz w Rydze, gdzie cię zabić i ograbić chcieli, a drugi raz w Wilnie, gdzie się zmówili dwaj bracia mieszczankowie, chcąc siostrę z bękartem w brzuchu wydać za szlachcica. Dlatego najpierw ci ją swadźbili, aby potem oskarżyć przed sądem o gwałt. I tam, i tutaj musiałem dobywać szabli, temu w łeb, a owemu w bok dać. Co mnie trochę zmęczyło. Ja wiem, że krew w tobie gorąca, ale te dwie dziewki to wypisz, wymaluj murwy z Sambora albo Lwowa. Uważaj, waść, i pomiarkuj się, abyś nie został bez portek i sakiewki.

— Żadne murwy, panie! — odgryzł się pocztowy. — Za pozwoleniem, dwie mężatki, jedna Olszówka, a druga Kostusia — furmanów czumaków żony. Mężowie z dawna w podróży, więc przykro im w domu siedzieć. Porządne niewiasty, a nie ladacznice, proszę waszmości.

— Skoro porządne, to po co z nimi gawędzisz? Od porządnych dostaniesz w łeb warząchwią albo kułakiem po krzyżu, nie mówiąc o awanturze, która pewna jak amen w pacierzu, kiedy mąż was przydybie.

— Mężowie daleko. Pojechali do Inflant wozić leguminy za wojskiem. A niewiasty gorące i ochotne. Sam waść się przysiądź do nas.

— Tak mi się widzi, że je znam. I bynajmniej nie z dobrej strony. Sprawdź, panie bracie, czy nie francowate, zanim do czegoś dojdzie. Abyś przed wojskiem nie musiał się wstydzić.

— Co też waszmość… Ja tylko pogawędzić chciałem.

— Znam to waszmości gawędzenie. Od guziczka do gaiczka.

Odesławszy Nieborskiego, stolnikowic ruszył w stronę obozowiska. Na wozach i w namiocie dla czeladzi wszyscy już spali. Jedynie Borek trzymał wartę koło ogniska i popatrując co jakiś czas na stancję, polerował lufę kołowego arkebuza błyszczącą od czerwonawych odblasków płomieni. Czasem w zamyśleniu przesuwał ręką po ściętej skośnie kolbie, czując wyraźnie każdy z pięciu karbów wyciętych w drewnie. Po jednym za zabitego wroga. Pierwszy — szwedzki rajtar ustrzelony z konia pod Białym Kamieniem, drugi i trzeci — muszkieter i pikinier spod Dorpatu: jeden na wałach, drugi w czasie wycieczki. I jeszcze inflancki chłop z zasadzki w lasach pod Parnawą, a potem pacholik pana Borzęckiego — kiedy pokłócili się o to, kto ma wybierać chleby, bodaj pod Saalis albo inną wioską.

Dydyński zatrzymał się przy kotarze. Już chciał budzić Jaśka, aby pomógł mu rozebrać się do snu, kiedy usłyszał dalekie rżenie.

To była Białonóżka. Tak tęskny, żałosny i wysoki głos mógł dobywać się tylko z jej pyska. Do licha, co tam się działo? Wszystkie konie za wyjątkiem dwóch woźników wygnali wieczorem na pastwisko nad Dniestrem, razem z końmi pozostałych szlachciców obozujących pod zamkiem. Stada pilnowało kilku pastuchów, więc stolnikowic nie martwił się o wierzchowce.

Od razu pomyślał o koniokradach, których schwytanych in recenti, to jest na gorącym uczynku, wieszano zwykle bez sądu i dalszych ceregieli na najbliższej suchej gałęzi. Dlatego nie wkładając zrzuconej z pleców ferezji, w samym żupanie i z szablą przy boku, popędził szybkim krokiem na pobliskie łęgi.

Rżenie ucichło jak nożem uciął. Dydyński wiedział dobrze, że opowieści o końskiej dozgonnej wierności można włożyć między bajki i czasem nawet najlepsze husarskie wierzchowce, co z niejednej stajni owies jadały, złapane na arkan lub kantar pójdą za koniokradem równie łatwo, co niewiasty na skraj świata za bogatym gachem. Jednak z Białonóżką była trudniejsza sprawa. To akurat był konik, który zapamiętywał dobrze swoich panów i kiedy próbował dosiąść go obcy, potrafił boczyć się, rżeć i sprawiać kłopoty.

Kiedy wychynął zza kępy rokity i wyjrzał na łąkę, na której pasły się wierzchowce, od razu wyczuł, że coś jest nie w porządku. A to dlatego, że na samym środku pustej przestrzeni jakiś człek w kapuzie ciągnął za sobą opierającą się i wyciągającą długą szyję Białonóżkę. Ktoś chciał sprzątnąć sprzed szlacheckiego nosa jego najpiękniejszego wierzchowca!

Dydyński porwał się do szabli. Wbiegł między zaniepokojone, strzygące uszami konie. Kilka spłoszyło się, pociągając za sobą cały tabunik — pomknęły w stronę rzeki, ledwie widoczne w ciemności, rozbiegły się na dwie strony na krawędzi obrywu, za którą zaczynało się kamieniste koryto Dniestru.

— Stój szelmo! Złodzieju! — zakrzyknął Dydyński, dopadając do Białonóżki. — Zdaj broń!

Koniokrad nie bawił się w próżne gadki. Nie wypuszczając z lewej ręki wodzy, ciął na odlew. Ostrze szabli świsnęło, zderzyło się z brzękiem z zastawą pani Dydyńskiej — zawsze gotowej do przelania krwi.

Starli się w mroku, zdyszani, wściekli. Dydyński złożył górną zasłonę, obrócił szablę w ręku i jak błyskawica zripostował w pierś, lekko, z łokcia.

— Bywaj tu! — zakrzyknął głośno. — Gozdawaaaa! Bywaj tu!

Koniokrad nie czekał, aż cały obóz zerwie się na nogi. Obrócił się przez prawe ramię zwinnie jak łasica, wymknął spod gradu uderzeń, jakimi zasypywał go szlachcic, szarpnął za uzdę nałożoną na łeb Białonóżki, przyłożył koniowi płazem szabli przez zad.

Dydyński pomknął za nim, chcąc przebiec przed pyskiem konia. Źle zrobił! Wystraszona Białonóżka skoczyła przed siebie, uderzyła go łbem i lewą piersią, przemknęła obok, prawie tratując kopytami. Jacek poleciał w trawę, zatrzymał się na kolanach, omal nie wypuścił z ręki szabli.

A podły szelma rzucił cugle, wychynął zza zadu umykającego konia, dopadł klęczącego szlachcica, rąbnął wbrew, wrąb, potem płasko — w pierś, z zamachu, wkładając w uderzenie całą siłę ramienia!

Dydyński zastawił się w ostatniej chwili. Nim zdołał poderwać się z ziemi, napastnik zbił jego szablę w bok, poprawił wrąb — aby zakończyć walkę jednym ciosem; tak szybko, że Jacek nie zdołał zasłonić się po poprzednim cięciu. Stolnikowic rozciągnął się jak długi, padł na bok, bratając się z trawą i końskim łajnem na pastwisku, co lepsze było niż mocny i głęboki pocałunek szabli. Przetoczył się na bok, chcąc podkurczyć nogi, a potem zerwać się jednym szybkim ruchem!

Dojrzał błysk uniesionej klingi i…

Ktoś osłonił go zakrzywionym ostrzem, przyjął cios na zastawę! A potem poprawił krótko w kiść, zasypał koniokrada gradem uderzeń. Nieborski! Przybiegł w hajdawerach, bez koszuli, jakby pożar zastał go na samym środku zamtuza, co zresztą poniekąd zdawało się prawdą.

Pocztowy chlasnął z podlewu, zbił przeciwtempo, dając czas swemu panu na poderwanie się z ziemi. Widząc przed sobą dwóch rozsierdzonych ludzi, koniokrad nie ryzykował dalszej walki. Skoczył za Białonóżką, która pomknęła w stronę Dniestru, ale zatrzymała się na chwilę, nim znowu poszła galopem, kiwając do taktu łbem. Koniokrad dopadł klaczkę w trzech krokach. Porwał wodze, chwycił natolijkę za grzywę i jednym susem wskoczył na grzbiet, na oklep.

— Psi syn! — jęknął Dydyński. Złodziej uderzył konia łydkami, pomknął jak strzała, zostawiając z tyłu przeciwników. Jacek rozejrzał się w poszukiwaniu jakiegoś konia, co i tak nie miało większego sensu, bo wszystkie wierzchowce były zarówno bez tręzli, jak i kantarów; prędzej złapaliby za ogon szczygła niż któregoś ze spłoszonych rumaków. Spoglądał w przerażeniu, jak jego najpiękniejszy koń znika w mroku, krzyczał, wrzeszczał, budząc na nogi cały obóz, a pewnie i straże na zamku.

I nagle stał się cud. Kiedy koniokrad dojechał do najbliższego pasma rokity i łoziny, zza chaszczy i chrustów wypadł tuzin jeźdźców — krzyczących, hałłakujących i gnających wprost na uciekającego. Nieznajomy prędzej spodziewałby się gromu z nieba niż takiego powitania. Wstrzymał Białonóżkę, zawrócił w lewo, prawie w miejscu, ale czasu już nie było… Zanim znów poszedł skokiem, konni dopadli go, otoczyli, ściągnęli z siodła, rzucili na ziemię wśród krzyków i przekleństw, otoczyli korowodem.

— Co tu się dzieje?! — zagrzmiał jakiś głos. A nadbiegający razem z Nieborskim Dydyński ku swemu zaskoczeniu rozpoznał zamkowych semenów, czyli konnych kozaków na służbie wojewody sandomierskiego.

— Wiążcie go w kij! — zakrzyknął zdyszany. — Łapcie, trzymajcie psiego syna, zanim go nie zeunuszę!

— Kto to?! — zakrzyknął stary kozak z natłuszczonymi wąsami zarzuconymi aż za uszy. — Pane szlachcic, co to za zwada?

— Zdybaliśmy na pastwisku koniokrada!

— Narobiliście wrzasku na całą okolicę! Na zamku było słychać.

— Mieliśmy się może modlić po kryjomu?

— Spasi Chryste. Winniście nam przysługę, pane — mruknął kozak. — Gdyby nie to, że akurat byliśmy w siodłach, pozbyłbyś się zacnego konika.

— To prawda — wydyszał Dydyński. — Masz rację.

Jednak słowo dziękuję nie przeszło mu przez gardło, przecież nie miał do czynienia ze szlachcicem.

— Zrobimy wymianę. Dostaniesz waszmość swego konia, a w zamian za to nie będziesz się sprzeciwiał, abyśmy tego marcowego gaszka wzięli do zamku. Na spytki. Za dużo tu się ostatnio kręci nieznajomych. Zgoda, pane szlachcic?

— Nie będę się sprzeciwiał — mruknął Dydyński, spoglądając na Białonóżkę, której wodze trzymał jeden z semenów. — Może to i lepiej, bo ja bym tego kurwego syna na paliku posadził!

— To i dobrze. Wasylko, oddaj konia panu Dydyńskiemu.

— Skąd mnie znasz?

— Całe województwo o tym gada. O waszmości ojcu, jego bracie…

Dydyński przymknął oczy i nic już nie powiedział.

Wracali wolno, zdyszani, razem z Nieborskim, pozostawiwszy Białonóżkę na pastwisku, aczkolwiek Jacek poprzysiągł sobie, że zaraz pobudzi czeladź i każe przygnać konie z powrotem do obozu.

— Jasna krew piczę ruchawicy zalała! — zakrzyknął nagle Nieborski i pognał gdzieś w mrok. Dopadł dogasającego ogniska i rozglądał się dokoła, a jego oblicze miało wyraz nadzwyczaj lichy i durnowaty.

— Co się stało, mospanie?

— Nie ma!

— Czego nie ma?

— Nie ma… Moich rzeczy! Nie ma Olszówki i Kostusi! Poszły sobie.

— To co, że poszły. Znajdziesz sobie inne.

— Poszły sobie… Moje buty kowane z juchty! — rozdarł się pocztowy. — Pochwa i rapcie od szabli pozłociste! Żupan falendyszowy żółty! Sakiewka z ortami i talarami! Czapka wilcza z trzęsieniem i piórami! O wy kurwy! Wy stare narożnice na trzeci bok kusiem diabelskim wyszturgane! Wy bachantki końską pytą rąbane! Jebichy, małpy, prukwy tatarskim kpem batożone! Złodziejki, szelmy, bestyje kurewskie!

Miał rację. W miejscu obozowiska, w którym przed chwilą gził się z Olszówką i Kostusią, hulałby wiatr, gdyby nie to, że noc była cicha i spokojna. Obie niewiasty, rzekome żony furmanów, którzy zabradziażyli gdzieś w dalekich Inflantach, ulotniły się równie lekko i cicho jak dwie turkaweczki, zabierając dobytek pocztowego.

— Słyszałem: pan z pastwiska woła — darł sobie włosy ze łba Nieborski. — Szablę złapałem i jak stałem, poleciałem — na ratunek! A one ukradły! Trzymaj je, łapaj! Szukaj!

— To chyba wiatru w polu — rzekł przytomnie Dydyński. — Co tu dużo gadać, orżnęły waści dzierlatki jak pijanego żaka, co pierwszy raz do Smoczej Jamy zawitał. Ale nie desperuj, waszmość, boś przecie z dobrego serca to uczynił, a nie z głupoty. Uratowałeś mnie na pastwisku, gdyby nie twa szabla, pewnie bym teraz wszystkie kości ze łba wybierał. Za co wdzięczny ci będę dozgonnie i krzywdę naprawię z własnej kiesy.

Podszedł bliżej i uścisnął prawicę pocztowego.

— A temu wszystkiemu — zatoczył ręką koło, ukazując miejsce, w którym jeszcze ze trzy kwatery temu obozowały dwie złodziejskie przechodki — dobrze się przyjrzyj i wyciągnij naukę. Primo — nie wierz nigdy niewieście, choćby cuda głosiła. Secundo — dobrych rad słuchaj, aby nie mówili potem w powiecie: mądry pan Nieborski jak każdy Polak — dopiero po szkodzie.


Die 31 julii, godzina dziewiąta z rana

Zamek w Samborze

Waarłam Jaickij dotrzymał obietnicy wspartej twardym jak żelazo mieszkiem pełnym dukatów. Wczesnym rankiem, ledwie Borek i Mykoła przypędzili konie od wodopoju, do obozowiska Dydyńskiego przyjechał kozak i oznajmił, że Dymitr oczekuje na stolnikowica na zamku.

Fortuna tym razem uśmiechnęła się do Jacka. Kazał zatem osiodłać Hetmankę, a potem, przyodziany w karmazynowy żupan husarski i najstrojniejszą ferezję, ruszył za sługą do Dymitra.

Wkrótce otwarły się przed nimi wrota na podzamcze; a tym, co wróżyło dobrze na przyszłość, był fakt, iż nie czaił się za nimi zawalidroga Dworycki. Przebyli podgrodzie, na którym wznosiło się pięć drewnianych domostw dla czeladzi i służby oraz drewniany dworek dla oficjalisty, taras z przegrodami dla trzymania więźniów starościńskich, a także Tatarnia, gdzie jeńcy z ordy krymskiej odpracowywali w pocie czoła liczne gwałty i grabieże poczynione w dobrach Korony Polskiej.

W miarę jak jechali do wysokiego zamku, coraz bardziej uwidaczniał się przepych i dostatek, którym otaczał się za życia jaśnie oświecony wojewoda sandomierski, i jasne stawało się, dlaczego nie płacił królowi rat dzierżawnych i kwarty. Dydyński już rachował, na co poszły owe sumy Samborskie, które szlachta nazywała tak z przekory, nawiązując do sum neapolitańskich wywiezionych z Rzeczypospolitej przez królową Bonę, herod-babę i wściekłą wilczycę, a potem pożyczonych hiszpańskiemu monarsze Filipowi.

Mur zamkowy miał bowiem balasy z pobiciem gontowym, farbowanym na czerwono. Na dziedziniec zaś prowadziła brama z gankiem obitym tarcicami, ozdobionym banią, to jest kopułą z powietrznikiem i pozłocistą gałką.

A na dziedzińcu wybrukowanym porządnie kamieniami kłuł w oczy splendor rodu Mniszchów, do których rąk dukaty i talary leciały jak pszczoły do miodu. Wszystkie zabudowania — a więc zarówno Dom Wielki Jego Królewskiej Mości, mieszkanie Jej Królewskiej Mości, a także Dom Wysoki, zawierający tylko izbę stołową królewską i wzniesiony na kopcu oblanym wodą, połączony z resztą zamku mostem na palach — były świeżo tynkowane, a w oknach błyszczały przejrzyste jak lód weneckie szyby. U wejścia do izb zamkowych pobudowano ganki pokryte baniami i banieczkami zaopatrzonymi w gałki — wszystkie, ma się rozumieć, suto pozłacane. Nawet drewniany kościółek z wieżyczką miał baniasty dach obity blachą. A kiedy Dydyński zsiadł z konia i ruszył za sługą do wnętrza domu królewskiego, przekonał się, że ściany sieni obite były brytami aksamitu, a piece z gdańskich i toruńskich kafli — malowane na czerwono i błękitno. Wszędzie cieszyły oczy mozaiki, marmury, a wszystkie podłogi — jeśli nie kamienne — były drewniane i stolarskiej roboty, to jest kolorami zdobione i bejcowane.

Dymitr czekał na Dydyńskiego w małej salce o ścianach wykładanych kobiercami. Wyglądał niczym siedem nieszczęść albo topielec wyciągnięty świeżo spod koła młyńskiego. Jego owalna i mięsista twarz była czerwona, a zielone oczy przekrwione i podsiniałe po ostatniej nocy spędzonej — jak świadczyły armatnie saluty i wiwaty — na hucznej uczcie. Rudy włos miał w nieładzie, czamarę wymiętą i poplamioną. Zasiadał na zydlu obitym kobiercem, ale nie był sam — przy jego boku warował niczym wierny pies Waarłam Jaickij.

Dydyński podszedł do Dymitra tak ostrożnie i cicho, jak gdyby stąpał boso po rozżarzonej blasze. Czekała go rozprawa niczym krwawa bitwa w polu, jeden niepotrzebny gest mógł wszystko zrujnować. I przeciwnie — jeden szczery uśmiech zbudowałby most tak długi i szeroki, że dałoby się po nim przejechać aż do Moskwy karetą, do której zaprzężono sześć koni.

— Oto szlachcic, o którym mówiłem Waszej Carskiej Mości — rzekł Waarłam, wskazując stolnikowica długim i pulchnym paluchem. Dydyński nie lubił, gdy gawiedź wskazywała go łapskami, ale zniewagę ścierpiał, bo cóż miał robić? Odrąbać szablą rękę paskudnemu mnichowi? Ha, gdyby był carem, Waarłam pewnie jeszcze by mu za to podziękował. I złożył dłoń jako wotum w monastyrze czy innej cerkwi nakrytej złotymi baniami. Tak samo jak ofiary Iwana Groźnego, które wdzięczne były za srogie kary i tortury. Ot, choćby Dymitr Szewyrew, który wbity na pal przez trzy dni śpiewał pieśni sławiące krwawego tyrana.

— Jaki szlachcic? — zapytał Dymitr chrapliwym głosem. — Skąd? O nikim takim nie wspominałeś!

Stolnikowic łypnął złym okiem na Waarłama, skłonił się, zdjąwszy kołpak. Nie za mocno, w miarę — ot, żeby okazać szacunek gościowi pana wojewody. Nic więcej.

Jaickij pochylił się do ucha carewicza, składając swoje tłuste cielsko omalże na pół, co musiało go kosztować wiele wysiłku, bo na nalanym obliczu pojawiły się krople potu. Za to jego szept słychać było w drugim kącie sali.

— To jest pan Dydyński. Uratował życie Waszemu Carskiemu Wieliczestwu na gościńcu pod Dubieckiem.

— Czy chcesz mi wmówić, że moja pamięć jest dziurawa? — prychnął Dymitr. — Podejdź bliżej, mości panie.

Dydyński stanął wprost przed carewiczem.

— Czego oczekujesz od naszego majestatu, człowieku małej wiary? Zgaduję, że przychodzisz w pilnej potrzebie. Gdyby było inaczej, nie wracałbyś tu, po tym jak obraziłeś nasz carski majestat niczym bezbożny Judasz, a raczej bezrozumny chołopiszka, który — kiedy nawiedził go Ojciec Niebieski w żebraczym odzieniu — odpędził Jezusa kijem.

— Gdybym był prawdziwym Judaszem — ozwał się spokojnie Dydyński — nie wyciągałbym cię, mości carewiczu, ze skrzyni, w której dobywałeś ostatniego ducha. A nagrody za uwolnienie zażądałbym od razu i w złocie. Ja jednak wiem, że są rzeczy, których za złoto nie dostanie się nawet na jarmarku w Moskwie.

— Jakież to rzeczy?

— Honor i ludzka wdzięczność za uratowanie życia.

— Nie zapomniałem o twej pomocy — prychnął Dymitr. — Jednak ty bez powodu znieważyłeś carski majestat. A wiedz, że sprzeciwiać się nam to jakby sprzeciwiać się samemu Najwyższemu. Ja jestem synem władcy — który jest jak Bóg Ojciec — więc postąpiłeś tak, jakbyś wystąpił przeciwko woli samego Jezusa Chrystusa Pantokratora. A przecież nawet dla was, Polaków, winno być jasne, że ten, który łamie wolę Bożą, przygotowuje dla siebie ogień piekieł!

— Nie wiem, jak jest z Moskalami — odrzekł Dydyński, bo diabli zaczynali go brać po tym wszystkim, co doszło do jego uszu — ale ja nie mam zamiaru słuchać tak mocnych słów. Jestem szlachcicem, wolnym człowiekiem, który wybiera królów i obala tyranów. A jako obywatel mający głos na elekcji mam prawo oczekiwać, aby nasz król był ojcem, a nie tyranem. A już najmniej przypominał despotę i złotego cielca, któremu biją czołem niewolnicy.

— Skoro nie jesteś niewolnikiem ani głupcem, to chyba nie spodziewałeś się innego powitania?! — zagrzmiał Dymitr i poderwał się z zydla. Dydyński przez chwilę miał wrażenie, że carewicz rzuci mu się do gardła. Dalibóg, jeśli tak srożył się syn, tedy zaiste słusznie jego ojca zwano Groźnym. — Nędzny człecze, jak śmiesz wstępować w te progi po tym, kiedy śmiertelnie mnie obraziłeś?! Na kolana! Proś o przebaczenie! Czy nie rozumiesz tego, co wiek temu ujął w słowa Iwan Preswietow, wielki i znamienity doradca mego drogiego rodzica — że car nie może rządzić bez wzbudzania strachu? Jak koń pod carem bez wędzidła, tak państwo nie może być bez grozy!

— Si non iurabis, non regnabis[45] — odparował Dydyński, nie bojąc się wykrzywionej wściekłością gęby Dymitra. — Tak nasz polski Preswietow, czyli pan Zborowski, odparł królowi Henrykowi Walezemu, kiedy ten nie chciał zaprzysiąc naszych wolności. Nie rządem tyrańskim Polska stoi, lecz prawem i obyczajem!

— Wiesz, co by ci uczynił car moskiewski za takie słowa?! — zakrzyknął Dymitr i ruszył w stronę stolnikowica, unosząc obie ręce, jakby naprawdę chciał spełnić swoją groźbę.

Dydyński uniósł dłoń ku rękojeści szabli.

— Nie zniosę takiego traktowania od Waszej Carskiej Mości! Nie jestem Moskalem, kniaziem czy bojarem, abyś śmiał grozić mi katem i żelaznym posochem. A jeśli nawet liczysz na przewagę liczebną, tedy wiedz, carewiczu, że mam tu krewnych i przyjaciół w okolicy! Wilcy twoją reputację zjedzą, kiedy panowie szlachta dowiedzą się, że wojewoda sandomierski śrubuje na tron kremlowski tyrana, co godzi na życie człowieka, który własną ręką wyciągnął go z opresji?! I wtedy carskiej sprawy nie poprze nawet pies z kulawą nogą, a nie tylko żaden koronny szlachcic.

Dymitr zatrzymał się z uniesionymi rękoma, z obliczem wykrzywionym gniewem i wściekłą furią.

I nagle na jego obliczu pojawił się uśmiech. Burza minęła tak niespodziewanie, że sam Dydyński był zaskoczony zmianą jego nastrojów. No cóż, biegłe odgadywanie humorów i fluksji panującego nie było umiejętnością, którą ćwiczyłby od dziecka.

Carewicz cofnął się, przysiadł na zydlu. Skinął na Waarłama, a ten potoczył się ku sekretarzykowi, dobył z niego flaszę wina, nalał do kielicha.

— Czego sobie od nas życzysz, mości panie Dydyński? — zapytał Dymitr. — Mienisz się być naszym zbawcą. Nie zapieramy się, że my, grzeszni, skorzystaliśmy z twej pomocy. Przyjechałeś po nagrodę? Bo przecież prędzej uwierzę, że mój największy wróg, car Borys Godunow, da się postrzyc w mnichy, niż w to, że nagle przekonałeś się, iż jestem prawowitym następcą moskiewskiego stolca. A może przyśniła ci się Moskwa z tysiącem złotych cerkwi? I postanowiłeś uszczknąć trochę z jej bogactw? Mów śmiało. Nie bój się!

— Przede wszystkim nie przyszedłem, aby błagać Waszą Carską Mość o łaskę jak niewolnik. Gdybym był Moskalem, tarzałbym się teraz u twoich stóp, krzycząc, jakże to omyliłem się na trakcie pod Bachorzkiem, że nie poznałem carskiego sokoła i wschodzącego słońca domu Rurykowiczów. Ja jednak jestem wolnym człowiekiem i niedowiarkiem, zatem daruję sobie komedię z rozpoznawaniem w tobie moskiewskiego następcy.

— A więc wedle twych słów jestem samozwańcem? Dymitriaszką? Carzykiem? Ros-try-gą? — carewicz wymawiał te słowa wolno, przymknąwszy oczy, jakby sprawiały mu one niezwykłą rozkosz i smakowały lepiej niż wykwintne marcepany. — Czyż nie tak nazywają mnie przeciwnicy?

— Nie mnie wyrokować o koligacjach, mości carewiczu. Nie byłem w Ugliczu, kiedy zabójcy Godunowa chcieli poderżnąć ci gardło, ani też nie grywałem z tobą w pikuty. Jestem prostym żołnierzem, więc zapytany o to, czy jesteś synem Iwana Groźnego, odpowiadam w zgodzie z mym sumieniem: nie wiem. Wróciłem jednak nie po to, aby cofać moje słowa, choć przyznaję — były wypowiedziane z gorącej głowy i zbyt pochopnie — ale ponieważ wydarzyły się rzeczy, które zmuszają mnie do udania się do Moskwy.

Dydyński przerwał na chwilę i oblizał wargi. Wyglądało na to, że wypływali na szerokie wody. Oby teraz fantazja stolnikowica nie utonęła w nich jak dziurawa balia!

— Przyszedłem, ponieważ łączy nas, miłościwy carewiczu, wspólnota celów. Jeśli wspomożesz mnie w tym, co chcę osiągnąć, oddam szablę i poczet na twe usługi. I będę służył ci nie z przymusu — jako samodzierżcy wsiej Rusi, świętemu carowi, wielkiemu księciu i innych mnogich ziem obładitielowi — ale z taką wiernością i oddaniem, z jakim służyłbym każdemu panu, któremu złożyłbym przysięgę. Dokładnie tak, jak byłem wierny Rzeczypospolitej i jej hetmanom — Chodkiewiczowi i Zamoyskiemu.

Dymitr spojrzał mu prosto w oczy. Dydyński jednak wytrzymał jego wzrok.

— Wiem, że me słowa mogą wydać się wam zuchwalstwem, bo nie zwykłem jak rab zginać karku i bić pokłonów nikomu, włączywszy w to króla Zygmunta i Ojca Niebieskiego. Zważcie jednak, że mówię szczerze, a nie co ślina na język przyniesie. I tak jak jestem szczery i otwarty w słowach, tak będę i w uczynkach. Jeśli teraz mam odwagę, aby mówić to, co myślę, będę miał ją także wówczas, aby pozostać przy was, w chwili kiedy będziecie w potrzebie. Zważ, carze, że ci, którzy są prostolinijni, ale szczerzy, pozostają wierni do końca. A ci, którym łatwo przychodzi zginanie karków, mogą bić pokłony przed każdym. Dziś przed tobą, jutro — przed twoim największym wrogiem.

— Czego szukasz w Moskwie, mości panie Dydyński? Sławy? Bogactwa? Szczęścia?! Nie — Dymitr osuszył puchar prawie do dna — nie fatygowałbyś się po to. Ty masz szczęście, po tobie to widać. Zatem — niech zgadnę — wydarzyło się coś, co sprawiło, że musisz uciekać przed prawem? Zajazd? Zwada? A może miłosna historia? To takie banalne, że aż polskie.

— Szukam w Moskwie zadośćuczynienia za grzechy ojca…

Dymitr aż uniósł brwi ze zdumienia.

— Grzechy… ojca? Opowiedz mi o wszystkim dokładnie.

— Całe województwo ruskie zna tę historię lepiej ode mnie.

— To tylko plotki. Chcę usłyszeć prawdę z twoich ust.

Stolnikowic streścił całą rzecz w kilku słowach.

Dymitr milczał długo.

— Więcej nas łączy, niż dzieli, mości panie Dydyński — rzekł w końcu carewicz. — I ty, i ja utraciliśmy dziedzictwo z winy tych, co nas spłodzili. Ja — przez nieopatrzność rodzica, który zostawił Godunowa przy życiu. Ty zaś — z powodu zbrodni, której dokonał. Obaj cierpimy za grzechy ojców. Obaj walczymy o odzyskanie tego, co z woli Zbawiciela należy tylko i wyłącznie do nas. To pocieszające znaleźć kogoś, kto popadł w podobne tarapaty. Zgoda. Przyjmę twe usługi, mości panie. A wiesz z jakiego powodu?

— Nie wiem.

— Przyjmę je nie dlatego, żeś mnie uwolnił i mam dług u ciebie. Bo kiedy chciałem ci okazać łaskę, wzgardziłeś nią — więc drugiej nie dostaniesz. Przyjmę cię nie przez to, iż brakuje mi szabel, bo wolę mieć ludzi mniej hardych niż ty, a także nie ze względu na twe nagłe nawrócenie ani że obaj chcemy odzyskać nasze dziedzictwo. Przyjmę cię dlatego, że jesteś wybrańcem Fortuny.

Dydyński drgnął zaskoczony.

— Ocaliłeś mi życie, kiedy związany jak baran w rzeźni wieziony byłem ku zagładzie. Uratowałeś moją głowę wczoraj wieczorem, kiedy złapałeś koniokrada i wszcząłeś zamęt na pastwisku pod zamkiem. I za to jestem ci wdzięczny po raz wtóry.

O czym on mówił? Jaki zamęt? Jakie ocalenie głowy?

— Człowiek, którego dojrzałeś na pastwisku, był mordercą wysłanym przez moich wrogów — cierpliwie tłumaczył Dymitr, uderzając kantem dłoni w drugą. — Jednym z dwóch worów, którzy mieli porwać mnie w trakcie uczty.

Ciekawe…

— Jeden z nich przekradł się do zamku i zaczaił w komnacie, a drugi poszedł schwytać konie, aby zabezpieczyć kompanowi drogę ucieczki. Traf i palec boży chciał, że na pastwisku spotkał ciebie. Kiedy został schwytany i kat go oświecił — ale bynajmniej nie kagankiem cnoty — wydał wspólnika, który czekał cierpliwie z dobytym sztyletem w mojej komnacie. Gdyby nie ty, byłbym już martwy albo trząsłbym się na końskim grzbiecie jak wór, podczas gdy owi hultaje wieźliby mnie ku moskiewskiej albo węgierskiej granicy.

A to dopiero historia…

— Pomogę ci znaleźć w Moskwie stryjecznych braci, kiedy tylko obejmę władzę. Wydam gramotę, aby szukano ich po całym kraju, od lodowych pustyń północy aż po tatarskie stepy na południu. Od Smoleńska i Siewierszczyzny po Sybir.

Po co ich szukać? — zabrzmiał w głowie Jacka robaczywy szept Przecława. Starczy potwierdzenie, że nie żyją! I podzielimy majętności na pół!

— To wszystko obiecuję i daję carskie słowo, że będzie zrobione i uczynione. O ile pójdziesz do mnie na służbę i pomożesz w pokonaniu Borysa Godunowa!

— Nic innego nie będę miał na uwadze — rzekł Dydyński — jak tylko to, aby Wasza Carska Mość jak najrychlej zasiadł na Kremlu.

— Powoli, powoli! — mruknął Dymitr. — Mówiłeś już długo i namiętnie, czego oczekujesz po mnie. Zgoda. Spełnię to. Jednak to nie wszystko. Albowiem mam dla ciebie zadanie. Trudne, niewdzięczne, tak jak nasze życie, ale niezmiernie ważne dla naszego carskiego majestatu.

Zadanie? O czym on mówił? To nie wystarczał już sam udział w wyprawie?

Tak to już jest z możnymi, pomyślał Dydyński, nic nie ma za darmo. Królowie, książęta, nawet karmazyni trzymają nas w garści i nie popuszczą. A jeśli nawet piją nasze zdrowie i obłapiają, to tylko po to, aby już za chwilę zaświecić w oczy diabelskim cyrografem.

I kto mi go wystawia! Żeby to był bodaj kasztelan albo wojewoda, nie wspomnę już o kniaziach Ostrogskich albo Koreckich. Takim nie szkoda byłoby choćby duszy zaprzedać. A to jest zwykły carzyk, pretendent nie wiadomo — z prawego czy lewego łoża, z nałożnicy albo siódmej żony cara Iwana. I służ mu wiernie jak pies.

A wszystko przez sprzedajnego brata i jego murwę!

— Od czasu, kiedy w Rzeczypospolitej zrobiło się o mnie głośno — rzekł cicho Dymitr — doczekałem się kilku prób zamachów na me zdrowie i życie. Pierwszy raz in octobre minionego roku, kiedy napadnięto na przygraniczny Śniatyń i Pryłuki, spodziewając się, że tam przebywam. Potem w marcu, gdy przyjechałem do Sambora, chcieli skrócić mnie o głowę dwaj słudzy kupca-bojara Semena Wołkowskiego-Owsianego, podłego szpiega i sługusa cara Borysa. Tych kazałem ściąć. Potem w maju, kiedy zatrzymałem się w Sanoku u syna mego dobrodzieja, pana wojewody Stanisława Bonifacego, sanockiego starosty, i na roczkach sądów grodzkich występowałem jako świadek w sprawie Zygmunta Chamca przeciwko Aleksandrowi Teofilowi Krylińskiemu, wrogowie zaatakowali znowu — bez skutku. Aż wreszcie, kiedy pojechałem miesiąc temu do Rzeszowa na rozmowy z panem Mikołajem Spytkiem Ligęzą, znów próbowano mnie pochwycić. Wtedy pomogła mi twoja szabla i gorąca krew. Wczoraj znów o włos wywinąłem się napastnikom. Te ostatnie próby miały zaś na celu nie tyle zabicie mnie, co uprowadzenie w niewiadomym kierunku. Opowiadam ci o tym wszystkim, bo chciałbym dowiedzieć się, kto na mnie poluje? Kto chce wziąć mnie żywcem? Odnajdź go, a ja odszukam twoich krewnych.

— Wróg Waszej Carskiej Mości jest tylko jeden — wzruszył ramionami Jacek. — To Borys Godunow, car moskiewski zasiadający w Granitowej Pałacie. Komu jak komu, ale jemu najbardziej zależy na waszej śmierci.

— Tego wroga znam lepiej niż własnego ojca — odparł Dymitr. — Ale po cóż fałszywemu carowi byłbym potrzebny w całości? Do jego dobrego samopoczucia wystarczyłaby moja głowa podana na wety na złotym półmisku. Tymczasem we wszystkich tych zamachach, wyjąwszy atak na Śniatyń i Pryłuki i pierwszy zamach w Samborze — będący dziełem szpiegów Borysa — napastnikom nie chodziło o moją głowę. Chcieli porwać mnie i uprowadzić z Rzeczypospolitej do Moskwy. W sobie tylko wiadomym celu.

— Krew jest tańsza od wina, mości carewiczu. Tymczasem żywy jesteś wart dla Godunowa co najmniej tyle złota, ile sam ważysz.

— To nie jest takie proste. Ktoś, kto chciałby mnie porwać, ryzykuje zbyt wiele. Po pierwsze, musi wieźć jeńca przez wiele mil wrogim krajem, dbać o niego. A przecież prościej dać puginałem pod żebro i wrzucić ciało do byle rzeki. I już spokój, cisza. Kim są ludzie, którzy chcą schwytać mnie żywego i zdrowego? Wydaje się, że nie należą do stronników Borysa, bo temu zależy tylko na mojej śmierci.

— Nie powiedzieli na pytkach?

— Ci, którzy byli wysłannikami cara, wyznali wszystko.

— A ci drudzy?

— Nie było kogo wieszać na linie. A jeśli nawet — nie usłyszałem od nich niczego nowego. Ot, zbiry z gościńca wynajęci do mokrej i fachowej roboty. Nie było ich wielu, bo tylko dwóch. Nie przyznali się, choć mamy dobrego kata — Niemca — bo wy, Polacy, jesteście zbyt nieporadni do takiej roboty. Jeden skonał, a drugi milczy jak grób.

— Zadziwiające…

— I straszne. Pomóż mi, a ja pomogę tobie. Nie jak car poddanemu, ale niczym człowiek człowiekowi. Moskal — Lachowi. Jak brat bratu…

Dydyński drgnął.

— Odnajdź tego, który chce schwytać mnie żywcem, i przywiedź przed carski majestat albo wskaż drogę do niego. Pokaż mi jego oblicze, bo chcę znać wszystkich moich wrogów. Ja w zamian za to odnajdę twego stryja lub jego potomstwo.

Dydyński nie wiedział, co rzec. Intryga była dziwna, wprost nie do uwierzenia. Cóż było czynić? Co robić? Ojcze, radź mi z nieba! Wesprzyj w godzinie zwątpienia.

Ojciec i niebo milczeli. Był sam, zupełnie sam. I pierwszy raz poczuł ciężar swej decyzji. Oto weźmie krzyż i będzie go niósł. Być może padnie pod jego ciężarem i nigdy nie powróci do Rzeczypospolitej. Nie obejmie Niewistki i innych wsi, nie sprzeda ich i nie przeniesie się na Ukrainę, gdzie byłby równy królewiętom.

Jak ciężko było zdecydować! Do tej pory ojciec wybierał za niego. On posłał go do akademii w Rakowie, a potem do wojska. Zawsze ten ojciec. Jak bardzo go teraz brakowało.

— Zgódź się, panie Dydyński. Liczę na ciebie.

Pokiwał głową, bo w gardle zabrakło mu słów.

— Niechaj Wasza Carska Mość każe mu przysięgać — zasyczał nagle Waarłam. — To nie nowina, że w co rano Lachy wierzą, temu na wieczór zaprzeczają!

Dydyński posłał mu nienawistne spojrzenie.

— Ucałuj mój chrest i przysięgnij dochować nie tylko wierności, ale i tajemnicy — rzekł groźnie Dymitr, po czym wyciągnął krzyż, który miał uwiązany na łańcuszku pod szyją.

— Powtarzaj za mną, Jacku Aleksandrowiczu. Ja, urodzony Jacek Dydyński…

— Jacek Dydyński…

— Ślubuję z całej swej duszy, fantazji i serca…

— Z serca…

— Być wiernym sługą.

— Wiernym… Sługą…

— Dymitra Iwanowicza, z bożej łaski carewicza moskiewskiego, gosudara, pana, wielkiego księcia moskiewskiego, pskowskiego, siewierskiego, smoleńskiego i innych…

— … i innych.

— … że nigdy i nikomu nie wyjawię tajemnicy…

— … jaką poznałem z jego ust. Tak mi dopomóż Bóg i Trójca Święta.

— Ucałuj chrest — ponaglił Dymitr. — Złóż pocałunek na znak prawdziwości twych słów.

Dydyński skinął głową. Ale nie opadł na kolana — stał z wysuniętą głową, czekając, aż Dymitr podniesie krzyż i przysunie do jego oblicza. Dopiero wówczas pocałował stopy Chrystusa.

I odetchnął z ulgą.

— Byłem na ciebie zły i gniewny, nie ukrywam tego — mruknął Dymitr. — Pamiętaj wszakże, że nie jestem tyranem, a ktoś, kto pomawia mnie, że postępuję jak Borys Godunow, niechaj zapyta, na kogo się gniewam. Na tych, którzy przeciwko mnie występują — odpowiem. Kto zaś jest dobry, nie będę mu żałował niczego, oddam mu — z siebie zdjąwszy — ten łańcuch i suknie.

A potem Dymitr naprawdę zdjął z siebie złoty krzyż i włożył go na szyję Jacka. Szlachcic nie skłonił się, nie ucałował w rękę carewicza. Obejrzał błyskotkę, po chwili podniósł głowę.

— Witaj w mych szeregach — roześmiał się Dymitr i rozłożył ramiona. Padli sobie w objęcia jak wolni bracia. Być może ten jeden jedyny raz przyszły car obłapiał polskiego szlachcica; bo znacznie później robiły to za niego skuteczniej i przez całe wieki kajdany oraz drewno moskiewskiej szubienicy. — Znajdź tego, co chce mnie porwać, a ja nie pożałuję złota i godności. U siebie w Rzeczypospolitej zostałbyś najwyżej starostą. U mnie będziesz bojarem, kniaziem, albo przynajmniej koniuszym.

Dydyński spojrzał nań, pytając wzrokiem, czy kpi albo może jest pijany, bo rządcą od stajni nie zostałby nawet u samego Radziwiłła.

— Całowałeś chrest, więc szukaj moich wrogów. Śledź ich choćby dzisiaj.

— Czy Wasza Carska Mość może wskazać mi jakiś ślad?

— Jest Moskal — mruknął carewicz chmurnie. — Zwie się Borys i na razie pokutuje w lochu. To ten sam, który zaczaił się na zamku, chcąc mnie ogłuszyć i chyłkiem wywieźć z Sambora. Schwytano go dzięki temu, że zdołałeś dopaść jego kompana na pastwisku. Ten wskazał miejsce, w którym miał czekać wspólnik.

— Skąd wiesz, mości carewiczu, że chciał cię pojmać, a nie zabić?

— Bo chociaż milczy na mękach, miał przy sobie to. — Dymitr sięgnął do sekretery, wydobył worek, a potem wytrząsnął z niego na stół… włochatą niedźwiedzią maskę szczerzącą białe kły.

Dydyński drgnął; maska była podobna do tej, którą zerwał z głowy związanego i zakneblowanego Dymitra na trakcie pod Bachorzkiem.

— Poznajesz? Teraz już wierzysz, że chcieli mnie porwać ci sami ludzie, co wtedy?

— Gdzie znajdę tego Moskala?

— W loszku pod tarasem zamkowym. Był już na mękach, ale nie złamało go ani przypiekanie, ani hiszpańskie trzewiczki, ani śrubowanie kciuków. I tak Borys będzie przysądzony drzewu, więc jeśli chcesz, możesz zawołać kata Friedricha i jeszcze raz spróbować coś z niego wydobyć. Pójdź tam, zobacz się z nim i niechaj Bóg cię prowadzi.


Die 31 julii, godzina druga w południe

Zamek w Samborze

— Mości panie stolnikowicu, witamy w naszych skromnych progach.

Czekała w zamkowym krużganku, w miejscu, przez które musiał przejść, wychodząc od Dymitra. Czyżby widziała, kiedy wstępował w carskie komnaty?

Maryna Mniszchówna, jejmość panna wojewodzianka sandomierska. Mała wzrostem, lecz gładka, choć teraz jej wdzięki ukryte były pod hiszpańską suknią na fortugałach, z podwójnymi rękawami i szeroką kryzą pod szyją. Suknią wciętą do granic szaleństwa; Dydyński od razu wyobraził sobie te wszystkie służebne, które mocowały się ze sznurami, czasem pomagając sobie kolanami, aby zapiąć swoją panią w ciasnych więzach gorsetu. Wszystko po to, aby przy rozszerzającej się jak kielich kwiatu sukni jej właścicielka pozostała w talii podobna do osy.

— Waszmość mnie nie poznajesz?! — zapytała, zanim w ogóle zdołał się odezwać.

— Czołem waćpannie biję — odparł, a potem zrzucił z ramienia ferezję, ścieląc ją pod jej stopy, ukląkł, zdjął kołpak i zaczekał, aż poda mu rękę do ucałowania. Ferezja warta była dobre pięćdziesiąt złotych; do diabła, może gdyby niewiasty dowiedziały się wreszcie, ile naprawdę kosztowało bezustanne im nadskakiwanie, przestałyby się mizdrzyć, opierać i stawiać, a zaczęłyby od razu przystępować do rzeczy. — Widziałem waćpannę na weselu siostry, Urszuli, która szła… przepomniałem…

— Za księcia Konstantego Wiśniowieckiego. A ślub był w styczniu zeszłego roku.

Maryna, przyrzeczona już od roku Dymitrowi, miała niski i nieco chropawy głos. Jak ladacznica, pomyślał w głębi ducha Dydyński. Ale taki kontrast u jaśnie oświeconej panny tylko dodawał jej uroku. I czynił ją nie tylko bogatą, ale także bardziej ponętną partią.

Wojewodzianka nie była wysoka. Sięgała Dydyńskiemu poniżej ramienia, całkiem jak — wstyd przyznać — chłopówna, a nie panna szlachetnego rodu. Kurduplica — stwierdziłby zapewne pan Świrski, który lubił harde i wysokie niewiasty.

Jej uroda nie zachwycałaby kogoś, kto oglądałby ją na portrecie. A to dlatego, że prawdziwego jej uroku nie oddałby pędzel samego Caravaggia. Aby w pełni zachwycać się wojewodzianką, trzeba było znać i widzieć Marynę żywą, a nade wszystko słyszeć jej głos, doprawiony uwodzicielskim gestem. Ta niewiasta, z wyglądu krucha i niewinna jak mała dziewczynka, mówiła niczym najbieglejsza dama dworu, zachowując przy tym niezwykły urok dziewczęcia. Rzekłbyś: diablica zamknięta w ciele biednej służki. I trzeba było przyznać, że jeśli chciała, wybornie odgrywała skrzywdzoną owieczkę.

Dydyński pamiętał o tym i dlatego postanowił mieć się na baczności.

— Widziałam cię z daleka, jak jechałeś do zamku — westchnęła cichutko Maryna. — Na koniu, na którym cię pamiętam jeszcze z wesela mej siostry.

— To Hetmanka, zacna i dzielna klaczka. Rzeknij słowo, mościa wojewodzianko, a będzie twoja razem z całym rzędem.

— Zapomniałeś, że nie jeżdżę na klaczach, mospanie — odrzekła frywolnie. — Nie czas wszakże mówić o rumakach, kiedy cała drżę z niepokoju — przymknęła na chwilę oczy i wstrząsnęła śliczną główką — i aż się boję spytać, czy przybyłeś waszmość tylko w odwiedziny, czy też może… Nie, nie śmiem o tym mówić.

— Śmiało, mościa panno. Ty jesteś od zadawania pytań, a ja od odpowiadania.

— Czy także od spełniania życzeń, mości panie Jacku?

— Mów, czego pragniesz, panno wojewodzianko, a twe życzenie stanie się najmilszym rozkazem, jaki przyjdzie mi wypełnić.

— Życzyłabym sobie… Ach, kiedy boję się wspomnieć.

— Ale ja zamieniam się w słuch. Będę czekał na twe słowo, aż uschnę z głodu i pragnienia. Nie chciałabyś chyba mej śmierci, mościa panno wojewodzianko?

— Chciałabym… Ach! Wszystkiego, tylko nie zgonu! Życzyłabym sobie, abyś poparł mego ojca i Dymitra w jego staraniach o tron carski. Brakuje nam ludzi, prochów, wsparcia. Gdyby ichmość pan stolnikowic, jako najlepsza szabla województwa, stanął po naszej stronie, czułabym się… bezpieczniejsza.

— Skąd waćpanna wiesz, że jestem pierwszy w szabli na Rusi? Pierwszy do wydobycia żelaza to być może, a w szrankach zaledwie nie ostatni. Ale to wszystko tylko słowa.

— Opowiadał mi o tobie pan Andrzej Ligęza z Piotraszówki. Wiem też, żeś uratował mego Dymitra przed porwaniem na gościńcu przemyskim. Jak ja ci się za to odwdzięczę?

— Będziesz miała niejedną okazję, mościa panno.

— Przecież niedługo odjedziesz.

— Odjadę z Dymitrem do Moskwy! Zdobywać tron dla ciebie. Moja szabla jest na wasze usługi.

— Nie może to być?! Panie Jacku — zakrzyknęła z zachwytem, chyba jednak szczerym — popierasz Dymitra? To doprawdy wspaniała nowina!

— Nie będę wygłaszał długich mów i rozwodził się, dlaczego tak się stało. Dość, że idę z wami na Moskwę.

Maryna dygnęła przed nim, ujmując w smukłe dłonie skraj obfitej sukni, podciągając ją lekko do góry i stając się skromną dworką. Ale już w chwilę później odezwała się jak prawdziwa wojewodzianka:

— Jaki urząd przeznaczył dla waszej mości carewicz? Mówiłeś już o tym z Dymitrem? Z twoją eksperiencją możesz szybko zostać rotmistrzem — jeśli weźmiesz list przypowiedni. Ale jeśli cię to nie bawi, może będziesz łowczym albo udzielnym księciem?

— Nie dzielmy skóry na moskiewskim niedźwiedziu, panno kasztelanko. Jeszcze car Borys żywo po Kremlu chodzi. Jeśli — jak twierdzisz — znasz mnie i pamiętasz, powinnaś wiedzieć, że nade wszystko miłuję prostotę. Dlatego będę zwykłym towarzyszem w chorągwi husarskiej cara Dymitra. Przysłużę się carewiczowi tym, na czym znam się najlepiej. — Uderzył dłonią po szabli.

— Chyba jednak cieszysz się jego zaufaniem. Nie może to być, że nie powierzył ci jakiejś szczególnej misji? — spytała szybko, jednym tchem. — Przy mnie możesz wszystko mówić, bo ja i Dymitr jesteśmy sobie przyrzeczeni i nie mamy między sobą żadnych tajemnic.

Tu cię boli, pomyślał. To chciałabyś wiedzieć.

— Zaciągnąłem się na służbę. I tyle. Jego Carska Mość pytał o moje boje w Inflantach. Mam nadzieję, że jest ze mnie rad.

— Mogłabym wstawić się za tobą do Dymitra — szepnęła. — Na pewno dałby ci buławę rotmistrzowską. Znając twą eksperiencję wojskową, przydałby mu się ktoś, kto umie odróżnić kopię od drąga, a starą kobyłę… od ogiera.

Specjalnie tak powiedziała. Cóż za plebejskie porównanie! Ale z jakim wdziękiem wypowiadały je usta wojewodzianki. Dydyński był ciekaw, czy Maryna znała może przekleństwa. Te wojskowe, najgorsze; za każde z nich ksiądz dawał cały różaniec do odmówienia na pokucie.

— Dymitr ma dość doradców i mędrków, z których każdy jest pierwszy, by wskazać drogę na Moskwę, ale zapewne ostatni, kiedy przyjdzie rąbać się z ludźmi cara Borysa. Teraz Dymitrowi potrzeba nade wszystko śmiałych i wyćwiczonych żołnierzy, bo czeka nas ciężka przeprawa. Jest przy nim twój ojciec, są panowie Buczyńscy i Waarłam.

Maryna zmarszczyła brwi i skrzywiła się, słysząc imię moskiewskiego mnicha.

Widzę, pomyślał Jacek, przepadasz za starym czerńcem jak kot za psem.

— Nie wszyscy są godni zaufania — szepnęła. — A już najgorzej Moskale. Przysięgali kolejno: Iwanowi, Fiodorowi i Godunowowi. Teraz biją czołem przed Dymitrem, a każdego poprzedniego cara zdradzili!

— Jest jeszcze twój rodzic. Różnie o nim powiadają, ale zmysłu politycznego ichmość panu wojewodzie odmówić nie można. Nie popierałby Dymitra, gdyby sądził, że impreza z góry skazana jest na niepowodzenie.

— Mój ojciec to zupełnie inna sprawa. — Opuściła ramiona, pochyliła głowę, a jej oczy zasnuł smutek. Swoją drogą, maniery dworskie znała wspaniale. Tej wdzięcznej gry słów i gestów mogłaby pozazdrościć jej niejedna księżniczka. A już na pewno obie królewskie Habsburżanki — zarówno nieszczęsna garbata nieboszczka Anna, jak i jej siostra Konstancja, gburowata i wyniosła jak każda rakuska dziewica, która — jak chodziły wieści — miała stać się kolejną oblubienicą króla Polski i Litwy. — Miecz wisi nad jego głową, nóż ma na gardle. To na początek. Dalej musisz pamiętać, że mój rodzic to nie taki zwykły poczciwy pan ojciec, co całe życie siedzi w domu na zagrodzie i procesuje się z sąsiadami. Oto wojewoda, statysta, senator, do którego przemawia tylko język splendorów, a każde słowo ma wartość karmazynu. Sto tysięcy rubli. Czternaście zamków siewierskich. Ten język najlepiej rozpoznaje. Klejnoty, stroje, konie, husarze, parady, mowy, wielkość rodu. Kiedy na bankiet pojedzie, nie zrozumie, kiedy go spytasz, czy smacznie jeść dali, ale czy była to uczta za tysiąc, czy może dwadzieścia tysięcy. I czy na złotych, czy srebrnych półmiskach podali pieczyste. Z takich właśnie powodów popiera Dymitra; bogactwo jest jego ułudą. A najważniejsze, że choć popiera carewicza nie całkiem za darmo, to cena, której zażąda Dymitr, nie jest wygórowana.

— Przecież ryzykuje całym waszym majątkiem rodowym, aby wynieść cię na tron carski?

— Ryzykuje tylko tym, że nie spłaci długów. A także zdrowiem swej czwartej i najmniej lubianej córki. Ale moje życie, nawet przeliczone na dukaty, nie jest dużo warte.

— Będziesz carową.

— Jeśli tron Groźnego wywalczy dla mnie waszmości szabla — będę. Ale co z tego? Pan ojciec wojewoda zabierze z Moskwy złoto i klejnoty. Sprzeda zamki i wotcziny. I wróci tutaj, do Rzeczypospolitej, aby chadzać w karmazynach, jeździć na sejmy poszóstną karetą. A ja — zostanę tam, w obcym kraju.

— Będziesz miała władzę, jakiej nie dostała żadna królowa polska.

— Będę tam sama — wyszeptała, zbliżając się do Jacka. — Boję się smutku na carskim dworze, w złotych szatach, wśród ikon i brodatych mnichów. I dlatego potrzebuję przyjaciół. Wiernych towarzyszy, którzy ostrzegą mnie przed wrogiem. Potrzebuję… ciebie, mości stolnikowicu. Gdybyś mnie nie odtrącał, wstawiłabym się za tobą do Dymitra, abyś mógł przebywać jak najbliżej Jego Carskiej Dostojności.

— Abym zajął miejsce Waarłama? Chcesz jego zguby?

— To twoje słowa, mości kawalerze.

— A może sama wolałabyś stanąć przy Dymitrze zamiast tego śmierdzącego capa?

Nic nie odpowiedziała. Wyglądała na załamaną i zagubioną, ale Jacek wolał zachować ostrożność. Tak wysoko postawiona i tak dostojna panna mogła być równie niebezpieczna, co granat z tlącym się lontem, który — kiedy wybuchał — to bynajmniej nie od żaru miłości. Maryna snuła już swoją intrygę. Cokolwiek by mówić — wyglądało na to, że dobrze wczuwała się w rolę przyszłej carowej.

— Czy tak… byłoby źle? Panie Jacku, odpowiedz, proszę. — Przymknęła oczy, rozchyliła usta, jakby czekała na jego pocałunek.

Prawdę powiedziawszy, w tej właśnie chwili pan Dydyński prędzej pocałowałby żmiję niż wojewodziankę. Nie dlatego, że miała serce gadziny, ale ponieważ wydarzenia toczyły się zbyt szybko. Ledwie odzyskał zaufanie Dymitra, ledwie dostał do wypełnienia ważną misję, a już Maryna zastawiała na niego sidła, wabiąc miłostką, która mogła okazać się równie ponętna, co niebezpieczna.

Przyklęknął zatem i pocałował ją w rękę. Zaskoczona otwarła oczy.

— Masz we mnie wiernego przyjaciela, mościa panno. A co do reszty… Resztę załatwimy szabelkami!


Die 31 julii, godzina czwarta w południe

Lochy pod tarasem zamku w Sanoku

Moskal, którego przyprowadzili hajducy do izdebki w podziemiach tarasu, nie wyglądał na człowieka, z którym można czytywać sielanki sławetnego Szymona Szymonowica przy kielichu dobrego wina. Oczywiście, Dydyński nie spodziewał się, iż człowiek, który wynajęty został do porwania carewicza, będzie równie gładki co przemowa dworaka. Pierwszy raz jednak ujrzał Moskala, który budził w nim nie tylko pogardę, ale także, a może przede wszystkim — respekt. To nie był ciemny i gruby brodacz w szubie pamiętającej czasy Aleksandra Newskiego, podobny z obyczajów do niedźwiedzia, pijący gorzałkę szklenicami i bijący czołem na sam dźwięk carskiego imienia, człek głupi, sprośny i podstępny. Krępy i potężny, z wygolonym łbem, przypominał nie tyle tresowanego misia, co dębowy pniak, którego ani łopatą, ani nawet parą koni wykarczować nie sposób. Pierwsze, co uderzało w wyglądzie, to jakaś toporna, brutalna, zwierzęca siła. Zbudowany był niezgrabnie, ale tryskał żelaznym zdrowiem. A jego niedźwiedziowata postać nie była pozbawiona swoistego wdzięku, tym bardziej iż nie nosił przed sobą sążnistego kałduna, jak większość moskiewskich bojarów i podstarzałych Polaków. A jeśli idzie o wiek, nad wyraz trudno było go określić. Choć nosił brodę jak ruski święty, wyglądał zbyt młodo na Sokratesa, a nieco za staro na świętego Jana. Swoją drogą, Moskalowi nie sposób było odmówić dumy. Choć obdarty prawie do naga, stał z uniesioną głową, w łańcuchach na rękach i nogach, pilnowany przez hajduków, którzy nie spuszczali z niego wzroku, jak z dzikiego zwierza, który lada chwila mógł wyrwać się z klatki i przyczynić poważnych zniszczeń. Jacek jakoś się im nie dziwił. Widać było na pierwszy rzut oka, że czuli lęk przed tym człowiekiem, gdyż zalazł za skórę nadzorcom więzienia bardziej niż najdłuższa drzazga. Pewnie we czterech daliby mu radę, ale nie od razu i nie bez dłuższej szamotaniny.

— Jak się zwiesz?! — zapytał Dydyński, starając się nadać głosowi groźne brzmienie. Niestety, butna mina wcale mu nie wyszła, a Moskal nawet się nie poruszył.

— Odpowiadaj, hultaju! — krzyknął rosły hajduk stojący po lewej.

Borys wzruszył ramionami i sterczał nieruchomo jak głaz z granitu.

Dydyński nie wiedział, co rzec. Straszyć czy grozić? Obiecywać łaskę? Wołać kata?

Zanim zdołał wybrać, wyręczyli go hajducy. Najwyższy podrzucił w górę czekan, chwycił go za głowicę i z zamachem rąbnął jeńca w plecy. Moskal zadygotał, szarpnął łańcuchami — wówczas runęli nań pozostali. Bili krzepko — pięściami, rękojeściami siekierek. Rozzłoszczeni milczeniem i hardością.

Jeniec wytrzymał kilka razów. Wreszcie dostał obuchem w łeb, padł na ziemię, zwalił się niczym dąb podcięty toporami drwali, którzy przy jego posturze wyglądali jak mrówki.

— Dość już! Starczy! — Jacek przestraszył się, że hajducy zatłuką Moskala w zawziętej furii. — Powiedziałem: dość!

Nie zaprzestali, więc zerwał się zza stołu, przyskoczył do nich, odepchnął najbardziej krewkiego, zdzielił w plecy drugiego, powstrzymał krzykiem trzeciego.

Moskal siedział na podłodze; nie padł na kolana. Oddychał spazmatycznie, a strużka krwi przecinała jego oblicze.

— Wystarczy ci tego, psi synu? — warknął jeden z hajduków.

— Przymało — wycharczał Moskal. — Płocho bijecie.

— Podnieście go.

Powoli i niechętnie hajducy wypełnili rozkaz. Więzień zachwiał się na nogach, ale wstał, wstrząsnął głową jak wilk po długim biegu, zamrugał oczyma.

— Jak się nazywasz?

— Przecież wiecie — wymamrotał. — Podstarości wszystko spisał na bumadze. To po co język strzępić? Kończ, co masz kończyć, i nie rób wertiepu[46]!

— Nie jestem sługą podstarościego — zabrzmiało to tak, jak gdyby Dydyński tłumaczył się przed Moskalem, a to nie wróżyło dużych sukcesów jego interrogacji. — Przyszedłem z tobą porozmawiać jak równy z równym.

— Kto ci powiedział, że jesteś mi równy?! — prychnął więzień. — Czart swoje, pop swoje! Rzekłem, co miałem rzec, i szkoda strzępić języka. I tak mnie powiesicie, dytcze syny.

Najwyższy z hajduków zdzielił go obuchem siekierki przez łeb. Moskal zgarbił się od ciosu.

— Stać! — powstrzymał Dydyński hajduków. — Zostawcie go.

Słudzy zamarli. A wówczas stało się coś, czego szlachcic nie przewidziałby nawet w najgorszych snach. Nagle, zupełnie niespodziewanie, zbity i pokrwawiony Moskal rzucił się niby szczupak na najbliższego ze strażników. Ręce miał skute na krótko do pierścienia na szyi, więc kłapnął zębami, chcąc złapać za żupan na piersi hajduka!

— Matko! — zawył zaatakowany. — Gwałtu! Ratujcie!

Dydyński poderwał się na nogi. Na szczęście słudzy byli szybsi; zapewne niejeden raz zapoznali się z zębami, łbem, a może i kułakami Borysa, bo w mig oderwali go od niedoszłej ofiary. Szarpali się z więźniem, który nie robił sobie nic z razów i uderzeń spadających na jego wygolony łeb i barki niczym egipskie plagi. Borys nie wydał dźwięku. Nawet gdy obalili go na posadzkę, a jeden ze strażników podkutym butem poczęstował go kopniakiem w ucho. Wówczas zadygotał i opadł z sił, omdlał na zakrwawionej posadzce.

Dydyński załamał ręce. Wszystko poszło nie tak, jak się tego spodziewał.

— Wołajcie mistrza! Ruszać się!

Kat już czekał w drugiej izbie. Barczysty, wygolony Niemiec w kapturze i skórzanym kubraku; przyszedł w towarzystwie dwóch pomocników. Zamek miał własnego oprawcę — zapewne z powodu bliskości gór, którymi chadzali beskidnicy i tołhaje, a szlaki ich aż nazbyt często zahaczały o wioski i szlacheckie dwory Ziemi Lwowskiej i Halickiej. Samborska tortornia była sowicie zaopatrzona; widać pan wojewoda nie poskąpił grosza nie tylko na weneckie szyby, ale i na narzędzia do przywracania prawa. Zupełnie inaczej niż w Sanoku, gdzie dyby i hiszpańskie trzewiczki pogniły i pordzewiały, leżąc zapomniane od czasów króla Kazimierza, a do wyświecania z miasta swawolnych dziewek magistrat miejski wypożyczać musiał oprawcę z Krakowa lub sławnego Biecza. Tutaj, w Samborze, sędziowie szermowali równie dobrze łaciną, co niemiecką caroliną, to jest prawem cesarza Karola, i biada było wyraźnikom, szelmom tudzież hultajstwu, którzy ośmielili się przeskrobać coś na targu czy jarmarku. Sąd był za to szybki jak błysk szabli, a wyrok krótki: miecz, koło i szubienica.

— Ocućcie go!

Dwa wiadra wody ochłodziły rozgorączkowany umysł Moskala. Zamrugał oczyma, wstrząsnął okrwawioną głową i spojrzał wrogo na Dydyńskiego.

— Od czego zacząć, wielmożny pan Polak? — zapytał mistrz. — Die Line?

— Lina? To znaczy co? — zapytał stropiony Dydyński, który nagle uświadomił sobie, że nigdy jeszcze nikogo nie posłał na męki. W Polsce nie uchodziło wszak płazem torturowanie szlachty, a chłopów szkoda było skazywać na okaleczenie. Wszystkie męczarnie, których był świadkiem, to chłosta kilku ladacznic na sanockim rynku oraz powieszenie złodziejaszka koniokrada. Przy którym zresztą urwał się stary sznur i trzeba było szelmę wypuścić. Była jeszcze w Sanoku egzekucja Kunicy, którego chciała uratować Powidajowa, najstarsza ladacznica w mieście, narzucając mu chustę na głowę wedle starego polskiego obyczaju. Wszelako gdy rzeczony Kunica wejrzał w jej podstarzałe i ospowate oblicze, odwrócił się ponoć do kata, mówiąc: Wieszaj, panie Jakubie!

— Die gute Marter[47]. — Niemiec ukazał sznur zwieszający się z krążka pod sufitem. — Die polnische Schnur… Italienische strappado[48].

— Brzmi groźnie. Może być — pokiwał głową Dydyński, bo w tych sprawach jego eksperiencja była dokładnie przeciwna niż w koniach, szablach i rzeczach przynależnych do alkowy.

Hajducy powlekli Moskala na środek sklepionej izby. Wykręcili mu ręce do tyłu, związali grubą liną zwieszającą się ze sklepienia. Kat złapał za korbę, podciągnął więźnia do góry, wyłamując mu ręce z tyłu i zmuszając do podźwignięcia się na drżące nogi.

— Tego jeszcze panowie nie próbowały z Borys — rzekł kat, wskazując ruchem głowy strappado. — Był spanischer Stiefel und die Bastonade[49]. Ale on nic nie mówicz…

Dydyński podszedł do więźnia i spojrzał mu w twarz.

— Posłuchaj, Borysie, czy jak cię tam zwą po moskiewsku. Jesteś hardy i niepokorny, jak młody wół. Kazałem cię tu przywiązać, abyś nie myślał, że to są jakieś jasełki. Szutki się skończyły. Jesteś już martwym kawałem moskiewskiego ścierwa. Dymitr skazał cię na śmierć. Dzień, dwa i powieszą cię za rogatkami, na rozstajnych drogach.

Borys milczał.

— Ale to nie musi nastąpić tak szybko. Jeśli będziesz gadał, mogę wpłynąć na Dymitra, aby darował ci karę. A nawet puścił wolno.

Moskal uśmiechnął się okrutnym grymasem porąbanych, zakrwawionych warg.

— Jesteś uparty i nie chcesz gadać, kto kazał ci porwać carewicza. Dam jednak głowę, że ci, którzy męczyli cię wcześniej na polecenie Dymitra, chcieli znać całą prawdę. Mnie w przeciwieństwie do nich wystarczy jej cząstka. Uczyń jakiś znak, podpowiedź, jedno słowo, które doprowadzi mnie na ślad, a daję nobile verbum, że nie zostaniesz powieszony. A przy okazji oszczędzisz sobie dalszej męki, a mnie zbytniej fatygi. Jak sam widzisz, jestem szlachcicem i doprawdy nie będzie to miły widok, gdy kat podciągnie cię na linie do góry, wyłamując kości.

— Głupiś jak sobaka, pachołku — warknął Moskal nieprzyjaźnie — albo ja zdumiałem ze szczętem. Nie jesteś w mocy obiecać mi łaski, bo wyrok już dawno zapadł. Nie przychodzisz pierwszy z taką obietnicą. Dalej, niechaj zgadnę — rostryga przyjął cię na służbę, więc aby zasłużyć się już na samym wstępie, obiecałeś, że wyciśniesz mnie jak onucę? Ile obiecał ci Samozwaniec? Ostatniemu, który przyszedł mamić mnie obietnicami, chciał dać sto złotych. Teraz pewnie cena wzrosła do stu pięćdziesięciu. Ostrzegam tylko, Lasze, żebyś nie żądał pieniędzy za zmuszenie mnie do mówienia z góry, bo poprzedniego zbytnika Dymitr kazał wychłostać. Nie tędy droga, bladin synu! Tak jak nic nie możesz mi obiecać, tak ja nie rozewrę gęby, choćbyś kazał drzeć ze mnie pasy.

— Chcę tylko wiedzieć, kto stoi za tym wszystkim. Car Godunow?

— A chuj jemu w żopu w miesto ukropu! — podsumował Borys i był to pierwszy znany Jackowi przypadek, aby jakiś Moskal wyrażał się o swoim władcy inaczej niż jako o ukochanym batiuszce i srogim gosudarze. — I tiebia toże! Chcesz coś wiedzieć, to podejdź bliżej, Łaszku!

Dydyński odruchowo skłonił głowę, pochylił się nad Moskalem.

A wówczas Borys splunął śliną zmieszaną z krwią prosto na karmazynowy żupan, pokazując aż nadto wyraźnie, gdzie Jacek może wsadzić sobie cały szlachecki stan, razem z jego piórami od kołpaków, szablami i perskimi pasami.

— Poszoł w pizdu, Lach durak!

Oblicze pana Jacka pociemniało z gniewu. Uderzył Moskala zaciśniętą pięścią w gębę, raz, drugi, trzeci, czując z rozpaczą, że z równym skutkiem mógłby bić skałę. Porwał za szablę, ale opanował się. Zamiast żelazem rąbnął Borysa łokciem w żołądek, zyskując tylko przekonanie, że jego zakrzywiona i żelazna pani Dydyńska ukąsiłaby Moskala z o wiele lepszym skutkiem.

— Płocho bijesz! — wycharczał Borys. — Na kułaczym boju pokazałbym, jak pięści hartować. Jajca by w kołokoł zwonili…

— Pieski synu, moskiewski kpie końskim fiokiem chędożony! — rozdarł się pan stolnikowic. — Wieprzu diabelski, ślepia ci wydłubię! Łeb utnę, ty…

— Nawet po ciemku gardło ci przegryzę! — zripostował Borys tak wesoło, jakby właśnie prowadzili go do ślubu.

Szlachcic złapał za szablę, widząc, że biciem ani groźbą nie uczyni dużego uszczerbku Moskalowi. Na szczęście kat pociągnął za linę. Konopny sznur powlókł Borysa w górę, wyłamał mu ręce w tył. Więzień zawisł pochylony w przód, rozdygotany, nadaremnie szukający skutymi łańcuchem stopami jakiegoś punktu oparcia, całkiem jak grecki Archimedes usiłujący dźwignąć ziemię; tyle tylko, że Moskal pewnie nigdy o nim nie słyszał.

Dydyński otarł rękawem plwocinę, puścił rękojeść szabli, oklapł, cofnął się nieco.

Borys cierpiał… Szlachcic widział, jak jego wykręcone w tył ramiona powoli, ale nieubłaganie dokonują obrotu, ustawiając się równolegle do tułowia.

Zanim to nastąpiło, dał znak katu. Niemiec zwolnił linę, a Borys gruchnął na posadzkę tak mocno, że Dydyński skrzywił się, bo pomyślał, że po takim upadku ma zgruchotane wszystkie kości.

I dobrze! Po tym, co się stało, nie żywił do Moskala innych uczuć jak złość. Było w gruncie rzeczy wszystko jedno, czy mistrz Friedrich połamie mu gnaty na linie i kole aż do zgonu, czy też więzień złamany i okaleczony na postrach dla innych zamachowców zostanie powieszony za bramami Sambora. Dydyński chciał tylko wyciągnąć od niego wiadomość o tym, kto i dlaczego zlecił porwanie Dymitra. A prawdę powiedziawszy, wystarczyłby mu tylko jeden mały ślad.

Borys leżał, nie ruszał się, ale żył, bo jego pierś unosiła się spazmatycznie.

— Gdzie są jego rzeczy? — zapytał szlachcic. — Co miał na sobie, kiedy go tu przyprowadzono?

Mistrz odwrócił się do jednego z czeladników.

— Johann, komm hier![50]

Wezwany pachołek skłonił się i zbliżył, a jego gęba miała wyraz, jaki widuje się czasem u baranów prowadzonych na rzeź.

— Gdzie sakwy i moderunek Borysa? — zagrzmiał stolnikowic. — Dawajcie je zaraz!

— Nic nie miał, panie — rzucił pomocnik. — Goły był, za przeproszeniem, jako ta picza bisurmańska.

— Na pewno? — zagrzmiał Dydyński i spojrzał badawczo na mistrza. — Bo ja słyszałem, że podstarości zapisał wszystko w księdze grodzkiej. Mam pójść i sprawdzić, czy te rzeczy się znajdą?

— Pomiłujcie, panie! — jęknął czeladnik. — My nie winowaci… Było trochę moderunku, przepomniałem, żeśmy go wzięli na… na…

— Na przechowanie! — uzupełnił drugi.

— Właśnie! Żeby hajducy zamkowi nie pobrali.

— A to dobrze — roześmiał się szyderczo Jacek — bo skoro wzięliście rzeczy w depozyt, tedy rozumiem, że strzegliście ich jak skarbu i wszystko jest w absolutnym porządku!

— Wszystko, a jakże… Myśmy je dobrze ukryli…

— Ja wcale nie twierdzę, że je ukradliście. Bo przecież nie chcielibyście zamienić się — wskazał Borysa — z tym tu na miejsca, prawda?

— Oj, prawda najprawdziwsza! — zajęczał subtortor.

— Ja nie chcę ich wam zabierać — uspokoił stolnikowic pachołków. — Przechowujcie je sobie dalej, ale przynieście je do obejrzenia. Dawajcie te rzeczy. — Stuknął palcem w stół. — I to zaraz.

Pachołkowie kopnęli się do drugiej izby. I po chwili przylecieli, przynosząc sakwę, krótki terlik, to jest pikowany i wyszywany kaftan moskiewski, kaletę, opończę, bandolier, czyli pas z gotowymi ładunkami do przewieszenia przez pierś. A także skałkowy pistolet zdobiony srebrem i moskiewską szablę z rękojeścią przypominającą drapieżną głowę ptaka.

Terlik i broń nie pasowały do zwykłego moskiewskiego zbója z traktów. Albo zatem Moskal Borys obłupił kogoś możnego na gościńcu, albo też — wniosek był całkiem prosty — wcale nie był grasantem albo pospolitym zbiegiem z Moskwy.

Dydyński obejrzał pistolet. Wyciągnął pobojczyk, włożył do lufy i przekonał się, że broń była nabita, ale panewka niepodsypana prochem.

Zajrzał do kalety, lecz nie znalazł tam ani złamanego grosza. Nawet nie chciało mu się pytać o to pachołków. Sprawdził kaftan, obmacał każdy skrawek materiału, szukając zaszytego listu. Nic nie znalazł. Sięgnął po opończę, ale ta była postrzępiona, porwana i poszarpana.

— Podnieście go!

Kat i pachołkowie podeszli do ledwie dychającego Borysa. Pierwszy z nich trącił go nogą, a mistrz szarpnął za sznur idący od związanych na plecach dłoni.

I wtedy Borys zerwał się na nogi jak zraniony dzik, kiedy podejdzie doń nieostrożny myśliwy. Nie do wiary! Nie do uwierzenia!

On po prostu podskoczył, przerzucił z jękiem związane ręce pod zakrwawionymi stopami… odtrącił barkiem najbliższego czeladnika, chwycił mistrza Friedricha za szyję, zdusił go w ogromnych łapskach jak szmacianą kukłę! Kat, choć krzepki jak młody wół, zacharczał, rzucił się w uścisku Moskala, podobny musze w uściskach pająka.

— Puskaj! Do dytka! — rozdarł się drugi z czeladników.

Dydyński wyskoczył zza stołu. Jednym ruchem lewej dłoni odwiódł kurek pistoletu. Dopadł do Borysa, wbił mu lufę pod żebra.

— Puszczaj, psi synu!

— Meiiiinnnn Gottt — wycharczał kat. — Hilfeeeeeee…

Czeladnicy szarpnęli Borysa za ręce. Bili, odrywali go siłą od preceptora, ale z równym skutkiem mogliby próbować dźwignąć z posad zamek starościński w Samborze.

Dydyński nacisnął na spust. Kurek opadł z głośnym trzaskiem, odrzucił krzesiwo niderlandzkiego zamka, Skrzesał iskry…

Strzał nie padł! Dydyński nie podsypał prochu na panewkę! Diabeł by przeklął te sodomickie nowości; wszystko w tych zamkach robiło się inaczej niż przy poczciwych pufferach stolnikowica wyposażonych w krzoski, to jest w zamki kołowe.

Siny, roztrzęsiony kat zacharczał, zadygotał. A wtedy Dydyński chcąc nie chcąc zdzielił Borysa w potylicę rękojeścią pistoletu, aż echo poszło po izbie. Raz, drugi, z całej siły, z zamachu!

Poskutkowało za trzecim razem. Zamroczony Moskal opadł na posadzkę, rozluźnił uścisk na szyi mistrza Friedricha. Reszty dopełniły kopniaki i pięści pachołków.

Kat charczał, dusił się, rzęził, trzymając się za gardło i spazmatycznie wdychając powietrze. I prawdę powiedziawszy, wyglądał na znacznie bardziej zmaltretowanego tą jedną sztuczką niż zakrwawiony Borys, który przeszedł przez wszystkie stopnie wtajemniczenia katowskiego rzemiosła.

— Podnieście go w górę! — rozkazał Jacek pachołkom. Posłusznie chwycili za korbę, podciągnęli strappado wyżej. Lina, bezlitosna jak moskiewska sprawiedliwość, powlokła Borysa, zawiesiła na wyciągniętych jak struna rękach, które subtortorzy zapomnieli w pośpiechu wykręcić na powrót do tyłu.

Tak czy owak, nawet wiszący na linie Moskal nie wymagał większej opieki niż katowski mistrz. Podduszony Friedrich miotał się po posadzce, tocząc pianę z ust, chwytał się za gardło i rzęził. Jeden z pachołków wybiegł po wodę, drugi podtrzymywał preceptora.

Pan Jacek wrócił do stołu. Obejrzał bandolier, z którego zwisało dwanaście apostołów, to jest dwanaście tulei na kule do pistoletu. A kiedy Dydyński odsunął nasadkę pierwszej z nich, okazało się, że tkwił tam gotowy ładunek zawinięty w papier.

Wyciągnął pocisk razem z porcją prochu, aby sprawdzić, czy w tulei jest coś ukryte. Nic. Pusto jak w kabzie po wyjściu z szynku.

Zdesperowany chciał rozerwać papier, aby wysypać proch i sprawdzić, czy nie schowano czegoś w ładunku. Powstrzymał się jednak i aż palnął w łeb. To było więcej niż nierozważne, bo tuż obok skwierczał kaganek, nieopodal na palenisku płonął ogień, a pod ścianą stał kosz z węglami, gdzie rozgrzewało się katowskie instrumentarium służące do czynienia krzywdy bliźnim. Naderwał papier, odciągnął kurek, podsypał trochę prochu na panewkę pistoletu, zamknął ją i wręczył broń pachołkowi.

— Miej oko na Moskala — rzekł. — Gdyby zrobiło się gorąco, strzelaj w łeb! Ja za chwilę wrócę. Czekajcie na mnie z badaniem.

Zabrał ze stołu bandolier, a potem przeszedł do sąsiedniej izby. Usiadł na ławie i raz jeszcze wyciągnął kulę z tulei. Rozwinął zgnieciony papier, wysypał proch na ławę, położył obok pocisk.

Nic tam nie było ukryte. Sprawdził następny ładunek. Osiem kul, osiem gotowych do odpalenia porcji. Wyciągał je po kolei, rozwijał papier, wysypywał proch.

Nic nie znalazł. Popsuł ładunki, a proch z nich utworzył czarną, sypką piramidkę u jego stóp.

I wtedy spojrzał na zwitki, w które owinięte były kule. Strzępki zapisane były koślawymi ruskimi literami i wyglądały jak… kawałki jakiegoś pisma! Machinalnie przysuwał je do siebie, rozprostowywał, układał. Czyżby Borys owinął kule w strzępy własnego listu? W sumie był to doskonały sposób na zniszczenie śladów, pod warunkiem, oczywiście, że zdołałby zużyć wszystkie ładunki.

Co tam było napisane?

Układał, dopasowywał do siebie brudne, poplamione strzępy, starając się odczytać, a w niektórych miejscach wręcz odgadnąć tekst. A wraz z nimi w jego głowie pojawiały się strzępy zdań i słów.

… zjawi się człek nasz. On okaże ci znak — Niedźwiedzi Chrest. Tak ty, Borys, temu człowiekowi czołem bij, jakoby carowi niebiesnemu, poteszytielowi naszemu.

Kiedy by on chciał, byś z nim o milę szedł, idź i dwie. Kiedy by po grzbiecie twym na koń siadać chciał, nadstaw mu kark. Kiedy by w opasnosti był, nie wahaj się… niego oddać.

Tu była większa dziura.

… inny człowiek zjawił i rozkazywać tobie chciał, lecz Chrestu nie okazał, tedy go ubij jak sobakę i w cztery strony świata… członki jego…

Znów przerwa. Dalej było coś ciekawego:

Jest zaś przy Dymitrze zdrajca, który wiesza się przy nim, nieprawością nasączając uszy Samozwańca. Był on kiedyś u nas pisarczykiem i nie wiadomo jak wywyższył się spośród ludzi służebnych. My zaś przed laty wzięliśmy go z gnoju i zrównaliśmy z wielmożami, spodziewając się wiernej służby. A on do Samozwańca przystał i przeciw nam czynem i słowem świadczy. Tak ty się tego człeka strzeż, a pomnij, że zowie się…

Jacek Dydyński wciągnął ze świstem powietrze. List był pokręcony jak rogi moskiewskiego diabła, ale zawierał w sobie dwa konkrety. Pierwszy, że na drodze Borysa miał znaleźć się człek, który pokazałby mu Niedźwiedzi Chrest. A drugi, że w otoczeniu Samozwańca był ktoś, kto niegdyś służył wiernie jego prześladowcom, a potem zdradził ich.

Co to był ten Niedźwiedzi Chrest? Chrest, czyli moskiewski krzyż, jaki większość bojarów i kniaziów nosiła na szyi. Ale dlaczego niedźwiedzi? Cóż to mogło znaczyć?

I kto był zdrajcą? Gdyby Dydyński miał dalszą część listu, być może zdołałby odczytać imię i nazwisko wiarołomcy.

Dalszą część listu? Jacek poczuł, jak ziemia zakołysała mu się pod stopami, a przecież wcale nie był pijany. Pistolet! Pistolet był przecież załadowany kulą owiniętą… Zapewne w papier, być może w pierwszy albo ostatni kawałek listu!

Zimny pot wystąpił mu na czoło. Na Boga, zostawił naładowaną i nabitą broń w rękach pachołków katowskich!

Jak burza wpadł do tortorni. Mistrz przyszedł już do siebie, słudzy byli w komplecie. Nabity i podsypany pistolet leżał na stole… Na szczęście!

Dydyński porwał go i zniknął w sąsiedniej sali ścigany zdumionymi spojrzeniami katów. Szybko wytrząsnął proch z panewki, ostrożnie zwolnił kurek, porwał grajcar, nakręcił go na obojczyk, a potem włożył w lufę i wkręcił w ołowianą kulę. Po kilku niebezpiecznych chwilach — robił wszystko szybko; gdyby proch w lufie wybuchł, pożegnałby się z ręką — wyciągnął kulę zawiniętą w wymięty strzęp papieru. Rozłożył go ostrożnie, przyłożył do pozostałych. I przeczytał:

… że zowie się Waarłam Jaickij. Jeślibyś w opałach się znalazł od ludzi Dymitrowych, to mu przypomnij, że Nam kiedyś wiernie służył i jak pies był posłuszny.

Podpisu nie było.

Wszystko stawało się proste, jasne i zrozumiałe. Dydyński czuł się tak, jakby jakiś złotousty, przebiegły jezuita szeptał mu do ucha rozwiązanie tej sprawy. A więc Jaickij, przebiegły mnich, który pod maską skromnego czerńca ukrywał oczy rozbiegające się niby sarenki na widok dukatów, służył niegdyś ludziom, co chcieli porwać Dymitra. Zaiste wiedza godna Machiavellego. Tylko jak ją wykorzystać? Powiedzieć Dymitrowi? A może Marynie?

Tak zajął się patronami i kulami, że całkiem zapomniał o reszcie rzeczy. A gdy obracał w rękach pas Borysa, jego wzrok padł na blachę osłaniającą hak. Był tam herb: szlachecki polski Nałęcz.

Skąd taki pas u Moskala? Może go kupił albo zdobył? Przecież ujęto go w Rzeczypospolitej. A jak wyglądała reszta rzeczy?

Złożył kawałki listu i wetknął je w zanadrze. A potem wrócił do sąsiedniej izby. Kat i pomocnicy, choć nie nadwyrężyli zdrowia Borysa, zdołali już przełożyć mu skrępowane ręce za plecy i nieco podciągnąć na strappado.

Podszedł do stołu i zerknął na kaletę — także zdobioną Nałęczem. Chwycił róg z prochem — także z herbem. Bez wątpienia wszystko to należało do jednego kompletu. A może i do jednej osoby?

Podszedł z pasem w ręku do Borysa, który zdołał już oprzytomnieć, i podetknął mu blachę pod nos.

— Tu jest szlachecki herb — rzekł ponuro. — Chcę wiedzieć, skąd to masz? Kupiłeś? Ukradłeś? A może ktoś ci to podarował?

— Zabiłem Lacha w Suzdalu — wycharczał Borys z pogardą. — To jego rzeczy.

Dydyński poczuł się tak, jakby oblano go ukropem. W Suzdalu? To znaczy w Moskwie!

— Daję słowo szlacheckie, nobile verbum, że nie będziesz więcej podciągany. O ile tylko wyznasz jak na spowiedzi, gdzie w Moskwie spotkałeś Polaków albo Litwę, którzy zostali osadzeni w waszej barbarii jako niewolnicy.

— Poznałem wielu twoich pobratymców — wycharczał Borys, tocząc pianę z ust. Miał błędny, rozgorączkowany wzrok. — Osadzonych za Wołgą… Po wojnach inflanckich, kiedy wzięli ich w plen[51] nasi bojcy[52].

— Spotkałeś kogoś, kto się nazywał Dydyński? I miał w herbie Gozdawę?! — wykrzyknął Jacek. — Srebrną lilię! W czerwonym polu. Gadaj, psi synu!

— Widziałem, a jakże — zaskrzypiał Borys. — W żopu u pizdiuka!

— Hej, mistrzu! Podciągnijcie go! — zakrzyknął Dydyński.

— Dałeś słowo — wycharczał Moskal z wyrzutem. — Mam się spowiadać wiarołomcy? Idź do dytka!

— Słowo dane Moskalowi warte tyle, co plewy na wietrze!! — ryknął doprowadzony do lwiej furii i szewskiej pasji Jacek. — Podciągać go! Ruszać się!

Mistrzowi Friedrichowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Szarpnął wraz z pomocnikami za liny tak gwałtownie, że Borys pojechał trzy stopy w górę. Moskal zacisnął zęby, zadygotał, gdy naprężona lina podźwignęła go i uniosła nad kamienną posadzkę. Ramiona Borysa naprężyły się, podniosły do góry; Dydyński niemal usłyszał chrzęst wyłamywanych ścięgien.

Borys dygotał, toczył pianę z ust pochylony do przodu. Strumyk krwi pociekł z przegryzionej wargi.

— Gdzie napotkałeś Polaków?! Mów, psi synu! — zaryczał Dydyński i przypadł do Borysa.

Moskal milczał, przymknął oczy. Dygotał i rzęził.

— Wyżej! Jeszcze! Niech poczuje ból!

Moskal krzyknął krótko, urywanie. Zawisł bezwładny na wykręconych, wyłamanych ze stawów ramionach. Strużka krwi ciekła mu z ust, powoli skapywała na kamienną posadzkę…

— Ciągnąć! — krzyknął rozwścieczony Dydyński.

— Panie, on nic nie powie — zakrzyknął katowski czeladnik. — Nic nie czuje. Cyrulika, bo nam skapieje!

Dydyński spojrzał w blade, brodate oblicze Moskala. Theatrum było skończone, a główny aktor schodził właśnie ze sceny.

— Biegnijcie po medyka! — warknął szlachcic. — On nie może zdechnąć!


Die 1 augusti

Podziemia zamku w Samborze

— Ten list — rzekł Dydyński do wojewodzianki — pogrąży Waarłama Jaickiego w bagnie bardziej niż wór pełen skarbów wrzucony na barki skąpca spacerującego po trzęsawisku.

Maryna ujęła list złożony z brudnych i poczerniałych skrawków papieru naklejonych na papierową kartę.

— Dzięki temu pismu odsuniesz Waarłama od Dymitra — wyszeptał Dydyński nad ramieniem wojewodzianki. — Sama zajmiesz jego miejsce, okręcisz carewicza sobie wokół palca. O czym marzysz po całych dniach… i nocach!

— Samo niebo zesłało nam tak grzecznego, miłego i gładkiego kawalera jak waszmość pan — westchnęła Maryna i opuściła list. — Mości Dydyński, kiedy waszmość otaczasz mnie ramieniem, czuję się bezpieczna jak za murami największego zamku. A gdy cię widzę przy moim boku, myślę, że niestraszna mi cała moskiewska armia.

— Słowa waszmość panny jako miód na mnie spływają — rzekł ostrożnie Dydyński, który na razie wolałby raczej spoufalić się z tygrysicą niż z wojewodzianką. — Niestety, chudopachołek ze mnie, niegodny trzewiczków twoich całować. Dlatego za list ten chciałbym od was, mościa panno — co tu dużo gadać — drobnego faworu.

— A cóż to za fawor? Chętnie posłucham, aczkolwiek boję się… Bardzo — wydyszała, przymknąwszy oczy. — Dalejże, mości panie stolnikowicu. Husarzem jesteś, więc szarżuj… Jeno nie przebij mnie swą kopią.

— Dopraszam się łaski i zmiłowania dla Moskala Borysa. Tego, co chciał porwać carewicza i lada dzień będzie powieszony, łamany kołem, czy co tam twój ojciec i Dymitr wymyślą dla niego.

— Dlaczego chcesz go uratować? Ani ci on swat, ani brat, a już na pewno nie z rodu Dydyńskich.

— Chciałbym go zabrać do Moskwy. Jako sługę. I niewolnika.

— Większy to błazen niż królewski trefniś: człowiek, który mając niedźwiedzia w skrzyni, puszcza go na swobodę. Po cóż ci Borys? To niebezpieczny człek. Łatwiej uczynisz sługę z wilka niż z tego zapiekłego Moskala.

— Myślałem, mościa panno wojewodzianko, że lubisz tajemnice.

— Powiedz lepiej, że ma to jakiś związek z misją, którą zlecił ci Dymitr.

— Jaką misją? — Dydyńskiemu nie drgnęła nawet brew, w tej chwili wyglądał jak pomnik kamiennego spokoju albo kolumna rzymskiego cesarza Trajana. — Pomiędzy mną a carewiczem nie ma żadnych sekretów. Ot, okazuje mi wdzięczność za uratowanie zdrowia, a może i życia pod Bachorzkiem.

— Pomogę ci, mości panie Dydyński — zdecydowała i potrząsnęła twierdząco kształtną główką. — Jakżebym mogła odmówić prośbie tak układnego kawalera, naszego sługi i przyjaciela. Wstawię się u Dymitra, aby darował życie Borysowi Moskalowi. Ale dopiero wtedy, mości panie stolnikowicu, kiedy okażesz się… prawdziwym mężczyzną.

Kapryśnym i wykwintnym ruchem cisnęła list na podłogę pod nogi Dydyńskiego.

— Przestańmy prawić sobie dusery i przyjemności, mości panie, i zajrzyjmy prawdzie w oczy. To pismo nie sprawi, że carewicz odsunie Waarłama. Napal nim w kominku, będzie z niego znacznie większy pożytek, niż gdybyś chciał wykorzystać list jako broń. Może ogrzeje zacne serce waszmości. Jesteś dobrym i prostym człowiekiem, całkiem jak pies świętego Bernarda; widać, żeś nie bywał ani na królewskim, ani na wielkopańskim dworze, ale arkana polityki poznawałeś w karczmach i na sejmikach.

Dydyński schylił się po list. Podniósł go i ścisnął w ręku.

— To pismo nie otworzy przede mną drogi do Dymitra — rzekła posępnie. — Nie ma tu ani podpisu, ani adresata. Nie wiemy, co to za tajemniczy ludzie, którzy wywyższyli Waarłama ponad moskiewski plebs. Nie wiem, kim był u nich ani dlaczego zdradził. Takich intryg było już całe mnóstwo i Dymitr nie dawał im posłuchu. W końcu Jaickij wyprowadził go z Moskwy, zabrał ze służby u Romanowych, był jego opiekunem i przewodnikiem. Dymitr darzy go niemal synowskim uczuciem. Zwłaszcza że swego prawdziwego ojca — cara Iwana — znał mniej niż waszmość króla Zygmunta. Bywały tu już i namowy, i plotki, a nawet doniesienia przeciwko Waarłamowi. Żadne nie spowodowały więcej niż wzruszenie ramion Jego Carskiej Wysokości. Idź z tym do Dymitra, a osiągniesz tyle, że jeno go rozzłościsz, utracisz carską łaskę, a może i zaufanie. Po co ci to?

— Jeśli, mościa panno wojewodzianko, jesteś mędrsza niż Katon i przebieglejsza niźli Messalina, poradź, co czynić. A ja wypełnię, co każesz. Przecież jestem dobry. I posłuszny jak pies świętego Bernarda.

— Idź z tym listem nie do Dymitra, ale do Waarłama. Zaszantażuj go, zastrasz, duś jak limona, dój jak krowę. Może wygada się z czymś, co warto by szepnąć mi na uszko, a ja już zadbam, aby odpowiednie słowo trafiło do carewicza.

— To podłe. I przebiegłe.

— Tu jest carski dwór, a nie koło rycerskie. Tu władza, polityka i siła splatają się w powróz, na którym obwiesimy fałszywego cara Borysa! Oto jest początek nowej władzy i siły. Od ciebie tylko zależy, czy będziesz jej częścią i z moskiewskiej wyprawy wyniesiesz zaszczyty, czy tylko guzy i ludzki śmiech. A więc, panie stolnikowicu? Co uczynisz?

Gdyby mógł, zazgrzytałby zębami z bezsilnej złości.

— Wyśledzę Waarłama na mieście — odparł beznamiętnie. — A potem wycisnę, wydoję i wystraszę tak, że pogubi pludry, uchodząc tam, gdzie rośnie pieprz.

— Wyśmienicie. A kiedy już doprowadzisz swój plan do skutku, odeślij czeladź na noc i nie zamykaj drzwi do swej komnaty.

— Jak to?

— Tak to. Po prostu zostań sam w nocy, kiedy… Panie stolnikowicu, spraw się dobrze, a wtedy dam ci znak.

Загрузка...