Waarłam w karczmie Plugawe obyczaje mnicha • Rzyć w węglach, czyli rozmowa z Dydyńskim • Pościg po Samborze • Stolnikowic w opałach • Przed obliczem Dymitra • Sądny dzień • Carska łaska • Zobaczysz Moskwę • Nagroda • Ars amandi o północy • Niedźwiedzi Chrest • Bies na łańcuchu • Co przyniesie Fortuna?
Die 3 augusti, Anno Domini 1604
Sambor, karczma spiska
Godzina druga w południe
Dydyński podważył zasuwkę ostrzem kindżału wsuniętym w szczelinę drzwi. Zatrzask podniósł się w górę, a stolnikowic na duchu. Okazało się, że kulawy, kosooki karczmarz połechtany złotym talarem nie łgał, wskazując najlepszy sposób otwarcia drogi do alkierza. W dodatku oślepiony blaskiem dwóch następnych talarów obiecał przymknąć jedno oko, a drugim patrzeć przez palce, kiedy pan Jacek będzie gawędził z Jaickim. Szlachcic i mnich mieli sobie do powiedzenia równie wiele, co starzy kochankowie, a ich pogawędka mogła okazać się głośna i pełna namiętności.
Stolnikowic otworzył drzwi kopniakiem i wkroczył do alkierza dumnie niby paw. Waarłam siedział na ławie jak stary indor stroszący wyleniały ogon do zacnej perliczki. Perliczka zaś była młoda i przycupnęła na kolanach mnicha. Dydyński nie sądził, aby miała więcej niż jakieś osiem, dziewięć wiosen. Siedziała w koszuli opuszczonej do pasa, a Waarłam sapał i dyszał niby kowalski miech, gniotąc w uścisku jej ledwie zarysowane piersi.
Na widok szlachcica wpadającego do alkierza dzieweczka pisnęła cienko. Wyrwała się z objęć starego jak łania, załomotała bosymi piętami po klepisku, schroniła się za piec, podciągając wystrzępioną koszulinę.
— Czego!? — warknął Waarłam. — O co wam idzie?! Szukacie guza?!
Dydyński przymknął drzwi z trzaskiem. Zasunął skobel, który tym razem zazgrzytał nieprzyjemnie.
— Szukam prawdy o czerńcu Waarłamie, który wysługiwał się ludziom dybiącym na zdrowie carewicza Dymitra. A potem pojawił się za jego plecami, aby wydać wrogom swego pana i łaskawcę!
— Coś powiedział? — wybełkotał osłupiały Waarłam. — Ja zdradnyk? Ja na życie Dymitra miałbym nastawać? Carewicza? Sołnca prawiednowo, swietiła russkowo[53]? Takie to wielkie kłamstwo jak wieża przemyska. Kto ci tego naopowiadał, pane Lach?!
— Nie wykpisz się gadaniną. Są na to wszystko bumagi i gramoty. A nade wszystko spisane słowa Moskala Borysa, który na pytkach wyznał, że miał przypomnieć tobie o dawnej służbie i powinnościach wobec wrogów Jego Carskiej Mości.
Waarłam zaczerpnął powietrza, a potem zarechotał, zacharczał z nagłej wesołości tak mocno, że nitki śliny pociekły na jego posiwiałą brodę.
— Komu służysz, Waarłamie?! Gadaj wszystko, co wiesz, zanim mistrz Friedrich pociągnie cię za język włoską liną! Kto jeszcze jest w spisku? Dlaczego chcecie porwać Dymitra?
Mnich charczał i krztusił się od śmiechu, zbijając tym samym Dydyńskiego z pantałyku, a w podgolonym łbie stolnikowica zaczęło kiełkować podejrzenie, że nie wszystko pójdzie tak, jak to sobie zaplanował, i być może trafił na gracza, co nie wypadł sroce spod ogona.
— Chcesz mnie szantażować? — wystękał Waarłam, krztusząc się i chwytając z jękiem powietrze, jakby się dusił albo miał czkawkę. — Czym i kim, panie szlachcic? Zeznaniami jakiegoś Borysa wymuszonymi na katowskiej ławie? Listem, którego nie widziałem? Phe, he, he… Mówisz, że służyłem wrogom Dymitra, a, dalibóg, oddałbym wszystkie młode szczeniątka, które obłapiałem przez ostatni rok, że nawet nie wiesz, kim są wrogowie cara! Dalejże, panie łycar. Okuj mnie w kajdany! Oskarż przed Dymitrem. Zobaczymy, czy uwierzy ci na piękne oczy. No, na co czekasz?
— Dowód jest w moim ręku. — Dydyński zaświecił Waarłamowi w oczy wyciągniętym z zanadrza listem. — Tu czytaj. — Wskazał palcem brudny skrawek papieru. — Oto dowody twej winy, parszywy moskiewski fajfusie!
— Do… Do…. Dowody — Waarłam nie mógł złapać tchu, a Dydyński przestraszył się, że czerńca chwycą nagła apopleksja i paralusz razem wzięte. — Jakie? Czego? Może tego, że przedkładam dziewczątka nad dojrzałe baby? I w tej karczmie widziałeś mnie na kolanach z młodą dziewką? Też mi zbrodnia! Zojka! Chodź tu, dziecko!
Dydyński przygryzł wąsa. Mnich gadał prawdę; trudno było znaleźć kogoś, nie tylko w Samborze, ale i w całym województwie, kto by się wzburzył na wieść, że Waarłam raduje się niedorosłymi ciałeczkami. Ot, jeszcze jedna fanaberia starego.
— Myślisz, że takie wieści wzbudziłyby coś więcej — wysapał Moskal, jakby odgadując jego myśli — niż śmiech i drwiny na dworze pana wojewody?!
— Śmiech usłyszysz niebawem — mruknął Dydyński. — Nie będzie to wesoły głosik dzieciątka, ale radość jaśnie panny wojewodzianki, której pokażę list. Stawiam husarskie ostrogi przeciwko moskiewskim postołom, że Maryna uraduje się, mogąc zaszczepić w umyśle Dymitra nieufność co do twej osoby. A znając ją, należy się spodziewać, że prędzej Bieszczad zwali się z posad, niż zaniecha podszeptywania do ucha carowi, iż jesteś zdrajca, łotr, szelma i śmierdzące bydlę!
Waarłam umilkł.
— Ale nie musi się tak stać. Bo jeśli powiesz mi, komu naprawdę służyłeś i co to za ludzie, którzy mieli przypomnieć tobie o dawnych powinnościach, zwrócę ci list i zapomnę, że kiedykolwiek go widziałem!
Mnich zatrząsł się jak wór sadła.
— To raczej ty, Jacku Aleksandrowiczu, zapłać mi basarunek! Dwadzieścia dukatów! Za to, że nawet nie pisnę przy Dymitrze, żeś mnie tu napastował. Bo jeszcze pomyśli kto — lubi Waarłam młode dziewczątka, lecz pan Dydyński nad niewinne ciałka dziatek przedkłada wątpliwe rozkosze starej żopy biednego mnicha!
Dydyński uniósł dłoń ku rękojeści szabli.
— Chcesz uniknąć kary i niesławy?! — zagrzmiał Waarłam. — Dalej, Lasze, bij czołem, proś o przebaczenie. Bo tylko na kolanach możesz wysłużyć sobie moją łaskę! — Opuścił dłoń, pokazując, jak nisko chce oglądać głowę szlachcica.
Cierpliwość Jacka eksplodowała jak granat. Dosłownie i całkiem w przenośni. Stolnikowic wpadł na Waarłama niczym kula wystrzelona z arkebuza, chwycił go za brodę i kłaki na łbie, poderwał z ławy, rzucił na ścianę, aż zadudniło, a z półki stoczyły się i stłukły z brzękiem dwa gliniane dzbany.
Podetknął pod brodę Jaickiemu ostrze kindżału, wbił pod pulchny, podwójny podbródek, przycisnął mocno, może nawet nazbyt brutalnie, bo nagle zobaczył na ostrzu krew. Cały świat: nalane, brodate oblicze mnicha, grubo ciosany stół, ławy i kobierce na ścianach, zatańczył Dydyńskiemu przed oczyma.
Jaickij wybałuszył oczy, otworzył gębę, zadygotał. Pulchne jak serdele paluchy zagmerały w okolicy serca.
— Puskaj… Do dytka… Du… uszę.. Powietrza… Wooody…
— Zaraz cię podleczę! — warknął Dydyński i lewą pięścią uderzył go w wydęty brzuch. Szybko i z zamachu.
Waarłam zacharczał, rzucił się tak mocno, że prawie nabił się na ostrze kindżału, poczerwieniał, ale pozbył się trudności z oddychaniem. Szlachecki kułak wykurował go lepiej niż wszyscy Samborscy doktorzy, cyrulicy i worożycha Majbutnia razem wzięci.
— Posłuchaj mnie, psi moskiewski synu, ośli kpie, suczy chwoście! Albo będziesz odpowiadał składnie i rozumnie, albo dziś jeszcze polecisz do raju i pocałujesz w rzyć swojego ruskiego Boga! Rozumiesz, co do ciebie mówię, parchu?!
Waarłam skinął głową. Zabawa się skończyła, a role odwróciły. Naprężył żelazną wolę szlachcica niczym szablę ustawioną na płask i teraz odbiła, wystrzeliła z ręki, waląc go w pysk jak dworską sobakę.
— Kto chce porwać Dymitra? Czy to słudzy cara Godunowa?!
— Jacy słudzy? — Waarłam strzyknął śliną jak jadowity wąż. — Ja tylko chciałem dobra… carewicza Dymitra.
— Kto jeszcze jest w spisku? Kto zdradził?!
— Nie wiem — wycharczał Waarłam. — Ja nie przedawczyk. Chcieli mnie szantażować. Przysłali człowieka…
— Jakiego człowieka?! — Dydyński wbił mocniej ostrze kindżału. — Moskala Borysa?!
— Innego… Miał znak. Ich znak!
— Jaki znak? Łżesz nie jak pies, ale całe stado kundli!
— Na Swiatuju Przeczystuju Trojcu… Na cara Boha, nie łgam, pomiłujcie, panie. To był Niedźwiedzi Chrest… Znak posłuszeństwa.
— Jaki chrest? Co ty wygadujesz?
— Krzyż… Z niedźwiedziem… Ja…
— Czekaj. — Dydyński zamarł, bo wydało mu się, że starzec jednak nie łże. Nagle, zupełnie niespodziewanie, coś go olśniło. Przypomniał sobie o krzyżyku znalezionym na szyi martwego herszta bandy, która porwała Dymitra. Odsunął rękę z kindżałem, sięgnął do kalety, odnalazł krzyżyk z łbem niedźwiedzia.
— Czy to jest Niedźwiedzi Chrest? O takim krzyżu mówisz?
Oczy Waarłama uczyniły się okrągłe niby dwa dukaty. A potem stało się coś dziwnego. Mnich padł na kolana jak wór sadła. Złożył rozdygotane ręce, jakby Dydyński nagle zmienił się w archanioła Michała.
— Chrest — wycharczał. — Ty masz Chrest, Jacku Aleksandrowiczu, panie mój i władco.
Stolnikowic zamarł, spojrzał z niedowierzaniem na Jaickiego, a potem na kołyszący się na rzemieniu krzyżyk.
— Słowo — wybełkotał mnich. — Powiedz tylko słowo, a będę bił ci pokłony!
— Jakie słowo?!
— Nie znasz go… Skąd to masz? Skąd wziąłeś Niedźwiedzi Chrest?!
— Ja tu zadaję pytania! Czy to jest ten chrest? To ci pokazali?
Waarłam milczał.
— Co oznacza ten znak?
— To nie twój — wybełkotał mnich. — Ty go zabrałeś… od Makarego…
Dydyński nie miał czasu bawić się w podchody i zgadywanki. Chwycił starego za szyję, strzelił pięścią w brzuch, aż mnich stęknął. A potem pchnął go w stronę paleniska, w którym dogorywały czerwone węgle pozostałe po grubych smolnych szczapach ciśniętych wcześniej przez karczmarza w okopconą czeluść pieca. Mnich wrzasnął, ale szlachcic wdusił go podkutym butem w żar, wcisnął w palenisko tak, iż Waarłam siadł wydętym zadem na dogasających głowniach.
Jaickij najpierw krzyknął, a potem, kiedy w izbie rozszedł się swąd przypalanego sukna, zawył jak pies, rzucił się w rękach Dydyńskiego, poderwał w górę. Na próżno, dłonie stolnikowica trzymały go krzepko niczym obręcz gąsiora leniwego chłopa.
— Powieeeeem! — rozdarł się Waarłam. — Wasze wieliczestwo, będę gadał!
— Co to jest? — Dydyński poderwał go w górę, popchnął na okap nad paleniskiem, aż zadudniło, po czym znowu podetknął pod gardło ostrze kindżału. — Mów!
— Boooli! — zaszlochał mnich, dygocząc jak osika na wietrze. — Coś ty zrooobił…
— Jeszcze chwila, a wyprażę ci nie tylko siedzenie, ale i podeszwy! — warknął szlachcic.
— Niedźwiedzi Krzyż… Miał go Makary, co chciał mnie straszyć. Nie uległem.
— Jak wyglądał ten Makary?! Czy to był szlachcic? Lach?
— Udawał Lacha… zarośnięty pod oczy… sine i nieruchome, chudy… Z rapiereeeem! — wycharczał mnich.
Dydyński rozluźnił uchwyt, bo opis pasował jak ulał do starego znajomego, ponurego draba, którego zabił na trakcie pod Kosztową.
— Do czego potrzebny jest ten krzyż?!
Waarłam ujął Chrest w dygoczące ręce, przyglądał mu się z nabożną czcią.
— Kto go okaże, przy tym władza. Takiemu czołem trzeba bić jak rab. Bo Chrest mają tylko ich posłańcy.
— A jak ktoś odbierze wysłannikowi ten… Chrest? To co się dzieje? Jak poznają, czy jest prawdziwy? I, do kroćset, co to znowu za oni? Kto chce porwać Dymitra?!
— Nie, nie, czekaj — wydyszał Waarłam, pląsając pomimo swej tuszy na ostrzu zwinniej niż młoda kotka na gorącym piecu. — Chrest to nie wszystko. Pokazanie go znaczy tyle, co byś choja postawił. Bo ten, co pokazuje krzyż, całuje potem trzy ramiona ku czci Trojcu Swiatej. A jedno — ku czci Marii Przeczystej Dziewicy. Potem mówi słowo dla okazania, że ono było na początku i słowo było u Boga. I że należy do właściwego bractwa.
— Jakie słowo?
— Powiem wam… Puskajcie.
— Mów. — Dydyński przestał pieścić gardziel Waarłama ostrzem kindżału, ale wciąż trzymał go w pobliżu grdyki Moskala. Jaickij dotknął palcem wskazującym grubych, opuchniętych warg. Jacek skłonił głowę, nadstawił ucha.
— Az jesm' s wami, i niktoże na wy[54] — wycharczał Waarłam.
Dydyński poznał te słowa. To był troparion Krzyża Świętego, zwykła prawosławna modlitwa. Chciał się wyprostować, lecz zanim to uczynił, mnich wepchnął mu do ręki Chrest, a kiedy dłoń szlachcica odruchowo zacisnęła się na drewnie, prawe ramię Waarłama wystrzeliło z rękawa mantii z błyskiem stali. Jaickij pchnął Jacka prosto w pierś! Wbił sztylet w samo serce, mocno, głęboko, ze zgrzytem!
I zaraz wywinął się zwinnie jak frant spod pręgierza, rzucił do drzwi. Dydyński skoczył za nim, lecz w tejże samej chwili Waarłam skulił się, zwalił na kolana obok paleniska. Szlachcic myślał, że padł rażony apopleksją albo że po tych wszystkich awanturach zatchnął się na śmierć własnym tłuszczem…
I mylił się jak ślepiec prowadzony przez kulawego. Jednym ruchem Jaickij porwał z gruby garść gorejących głowni, a potem cisnął je w oblicze szlachcica. Dydyński zasłonił oczy zgiętym ramieniem, obrócił głowę, potrząsnął łbem, strząsając gorący popiół z kołpaka, nie widząc nic.
Po chwili poprzez szary pył, mrugając oczyma, dostrzegł tylko otwarte drzwi.
To wszystko stało się tak nagle, tak niespodziewanie, że nawet nie zdążył krzyknąć. Wciąż nie dowierzając, że moskiewski mnich okazał się szybszy od pierwszego rębajły Ziemi Sanockiej, klepnął się lewą ręką — w której wciąż trzymał Niedźwiedzi Chrest — w pierś. W rozcięty żupan, spod którego wyzierały łuski juszmana — kolczugi wzmacnianej płytkami, jaką w swojej mądrości włożył pod suknię, idąc na spotkanie ze starym diabłem Jaickim. Kawałek żelaza z warsztatu imć pana Leżańskiego uratował mu życie! Teraz zrozumiał, że Waarłam opowiadał mu to wszystko, aby odwrócić uwagę i tym pewniej przeszyć ostrym żelazem.
Jednym ruchem wcisnął Niedźwiedzi Chrest w zanadrze, porwał za szablę i niczym chart skoczył śladem uciekającego. Wpadł do sieni jak burza, przewrócił beczkę, potrącił dzieżę, która zleciała na glinianą polepę, wypłoszył tłustego rudego kocura dożywającego ostatnich dni na łaskawym chlebie karczmarza.
I wypadł na ulicę Przemyską, wprost w tłum zawodzący żałobne pieśni. Tuż obok karczmy przechodził kondukt; długimi sznurami ciągnęły bractwa żałobne w kapturach narzuconych na oblicza, z gromnicami w rękach. Dalej szli ministranci i kościelni słudzy z chorągwiami, z których szczerzyły zęby trupie czaszki, szkielety goniły po grobach za panem, wójtem i plebanem.
Dydyński wpadł między żałobników, bo pośród nich mignęły plecy Waarłama. Nie bacząc na powagę procesji, roztrącił mieszczan ramieniem, przepchnął się do przodu.
Czerniec pojawił się i zniknął; wypłynął wśród korowodu poszarpanych dziadów, aby zaraz utonąć między czarnymi opończami bractw cerkiewnych. Dydyński obalał ludzi, płazował szablą, aż wokół rozległy się wrzaski i przekleństwa.
Gdzie był Waarłam?! Do kroćset, stolnikowic nie mógł dopuścić, aby tamten poszedł pierwszy do Dymitra, czy może nawet do samego pana wojewody sandomierskiego! Gdzie był ten przeklęty pop? Gdzie się schował?
Potrącił mieszczkę w czerni. Ktoś zdzielił go pięścią w łeb, a stolnikowic odpowiedział płazem szabli. Wyrwał się z kręgu żałobników, przemknął obok trumny i dostrzegł z lewej, między ministrantami, rąbek czarnej mantii Waarłama.
Nie było tam jak dotrzeć; procesja niosła go coraz dalej i dalej, pomiędzy stosami beczek i kupieckimi ławami, drewnianymi ścianami domów i parkanami z desek. Roztrącając łokciami zawodzących tropariony, depcząc po nogach sędziwe matrony, czeladników i księży, dotarł wreszcie do skraju pochodu. Zwolnił, bo drogę przegrodziła mu wysoka, porowata ściana kościoła Dominikanów przy rogu Dominikańskiej.
Nie widział nigdzie Jaickiego. Dlatego jego wzrok powędrował ku smukłej wieży świątyni. A wówczas uśmiech wykrzywił usta pana Jacka. Schronić się w katolickim kościele? To pasowało do duszy mnicha pokręconej jak zawoje Dniestru. Nikt nie szukałby wszak prawosławnego u… ojców dominikanów!
Pchnął drzwi i wkroczył do wnętrza. Ogromna, wysklepiona nawa była pusta, ale zarazem pełna słonecznego blasku. Jak czarny robak na tle obrazów, alabastrów i białych ścian zamajaczyła przed nim mantia Jaickiego.
Dopadł go ze wzniesioną szablą po kilku krokach. Mnich dyszał, rzęził, klęcząc na stopniach chóru.
— Rzuć broń! — zakrzyknął Dydyński. — Oddaj sztylet, zdrajco!
Waarłam spojrzał na niego tak nienawistnym wzrokiem, że zawartej w nim żółci starczyłoby na sowite obdzielenie dziesięciu chorych na zgniłą febrę, fryzie i petocie albo na pożywkę dla stu wesołych choleryków. Dydyński nie zbliżał się; szrama na jego juszmanie świadczyła aż nadto dobrze o tym, że osaczony Waarłam stawał się równie układny co jadowita żmija.
Jacek uniósł szablę. Chlasnąłby Moskala przez rozkudłany łeb, jednak Jaickij wyciągnął sztylet, odrzucił, a Dydyński odtrącił go nogą. I zaraz porwał zakonnika za brodę, poderwał w górę. A potem popchnął — jęczącego i biadającego — w stronę wyjścia.
Chciał wrócić do gospody, zawlec tam czerńca i zakończyć przerwane przesłuchanie. Waarłam nie stawiał oporu; jednak nawet największy rezun i swawolnik zmiękłby niczym woskowa świeca, gdyby nad karkiem błyszczało mu ostrze krzywej węgierki.
Dydyński pchnął drzwi, wywlókł mnicha na ulicę. A kiedy chciał ruszyć dalej Przemyską, zatrzymał się, bo pani Fortuna właśnie odwróciła się doń tyłem niczym stara małpa, ukazując pryszczaty zadek.
Zadek miał frasobliwe oblicze Dworyckiego i sześciu semenów dworskich, którzy jechali stępa środkiem Przemyskiej. Waarłam wyszarpnął się zwinnie, skoczył do przodu.
— Gdzie wy się podziewacie! — zakrzyknął. — Mieliście przed karczmą czekać! Hore wam będzie, kiedy się Dymitr dowie, że tak strzeżecie mojej osoby. Gwałt się dzieje! Szlachcic mnie porwał, męczył, obił, Hospodi pomiłuj. Spasi mene, Boże wielikij i mnohomiłostiwyj!
Dworyckiemu nie trzeba było powtarzać wszystkiego dwa razy. Semeni skoczyli do przodu, otoczyli ich kręgiem zgoła mało anielskich wąsatych gęb, okręgiem parskających, bijących kopytami o ziemię koni.
— Co waść tu robisz?! — zakrzyknął Adam. — Co to wszystko ma znaczyć?
Dydyński zerknął na Waarłama, a potem na swoją szablę.
— Nic.
— Jak to nic?! Jakie nic? Co za nic?
— Chciałem pogwarzyć z ojcem Waarłamem.
— Napadł mnie! Porwał! Obił! I jeszcze łże jak sobaka!
— Panie Dydyński, zdaj broń i chodź z nami!
— Pójdę, ale z szabelką. Nie będziesz mnie włóczyć jak psa na powrozie!
— Nie będę. Ale broń musisz oddać.
— Sam ją weź!
Kary jak noc koń ruszył z miejsca, obrócił się bokiem do szlachcica, ustępując od łydki Dworyckiego. Dydyński cofnął się o krok, oparł plecami o drewnianą ścianę domostwa. Przeciwnik przyparł go do bali, zbił ostrze, ciął z góry, aż szlachcic bezradnie opuścił broń, zasłonił się lewą ręką.
— Na zamek! — zakomenderował Dworycki.
Die 3 augusti,
Zamek w Samborze, trzecia w południe
Nie wiadomo, czy było to przesłuchanie, czy też posłuchanie. Kiedy stolnikowic oddał szablę, pozwolono mu zabrać konia sprzed karczmy, a potem zaprowadzono razem z Waarłamem do Dymitra, aby wyjaśnić, jak doszło do zwady, kto zaczął, i w ogóle rozplatać jakoś bełkot mnicha, a zarazem rzucić światełko prawdy na jeszcze mniej zrozumiałe odpowiedzi pana Dydyńskiego.
Spotkali się z Dymitrem w świetlicy w domu Jego Królewskiej Mości, który pod niebytność Zygmunta Wazy służył jako mieszkanie dla gościa Mniszchów. Carewicz zasiadał na ozdobnym, obitym kurdybanem krześle pośrodku izby. Za jego plecami czuwali hajducy. Przyszła też Maryna, a jej smukła twarzyczka nawet nie drgnęła na widok Dydyńskiego i Waarłama. A na koniec do sali wszedł człowiek, którego obecności Jacek się spodziewał: sam jaśnie oświecony wojewoda sandomierski Jerzy Mniszech, ojciec Maryny i przyszły teść Dymitra.
Gdyby nie waga tytułów pana starosty i wojewody, a więc Illustris, Magnificus, Nobilis, palatinus sendomiriensis, comes de magna et parva Kończyce, capitaneus samborensis, a w przyszłości zapewne Magni Moscoviae Ducis et cetera[55]… a także ciężar delii z pętlicami i pozłocistymi guzami, w których tkwiły diamenty, można by rzec, że chłopek był z niego nieduży. Wszakże niedostatki wzrostu nadrabiał pan wojewoda marsową miną i wyniosłą postawą, godną senatora zasiadającego na krześle w wysokiej izbie na królewskim zamku, a nie słomianego palatinusa stojącego przy drewnianym drążku za plecami możnych. Spoglądając na pana wojewodę, widziało się przede wszystkim wspaniałości ubioru, a zwłaszcza delii z rysiowym kołnierzem, szczerozłotego łańcucha na szyi i baczmagów, to jest ozdobnych butów z najlepszego safianu, później zaś szabli oprawionej w pochwę nabijaną klejnotami i sztukami z pereł. Dopiero zaś na końcu dostrzegało się kędzierzawą głowę, bródkę i wąsiki, jak u dobrotliwego dziadka. Fakt jednak niezaprzeczalny, że na ruskim pograniczu Rzeczypospolitej, gdzie choćbyś posiał franciszkanów, to przecież narodzili się z nich najtwardsi zawadiacy i warchoły, pan wojewoda nie był ciężkim sąsiadem dla innych. Nie zajeżdżał postronnych jak Stadnicki, nie wszczynał burd jak Fredrowie, nie knuł spisków przeciwko królowi i Rzeczypospolitej jak Herburt, ani też nie prowadził wojen domowych niby Jan Tomasz Drohojowski. Jednak poza tym wszystkim miał nałożone na oczy dwa czerwone złote, przez które częściej dostrzegał u innych bogactwo i przepych niż cnotę, męstwo i fantazję.
Wojewoda ledwie odkłonił się Dydyńskiemu, co Jacek wziął za afront i niełaskę. I wielce zasmucił się, bo źle to wróżyło spotkaniu, które go czekało.
— Co się stało? O co wam poszło? — zapytał Dymitr raczej zdumiony niż zagniewany.
Jaickij bez słowa runął mu do stóp z takim impetem, że Dydyńskiemu zdało się, iż zakołysały się wieże Samborskiego zamku. I zaraz zrozumiał, jak wielką przewagę dawała Moskalom wrodzona giętkość nóg tudzież byczych karków, które skłaniali przed każdym, kto miał siłę i władzę.
— Hosudaru, Caru, Wieliki Kniaziu Wsieja Rusi — zajęczał Waarłam, tuląc do brodatej gęby rękę Dymitra i zraszając ją swymi fałszywymi łzami jak bóbr. — Bijut czołem Waszemu Carskiemu Wieliczestwu, ja, rab twój, chołopiszka marny, i proszę: zmiłuj się nad sługą twoim, który jak Mojżesz wiernych z Egiptu, tak on wyprowadził ciebie z ziemi tyrana Borysa Godunowa. Nie odtrącaj, wysłuchaj i wyrok sprawiedliwy wydaj, bo krzywda wielka się dzieje!
— Wstań i otrzyj łzy, ojcze Waarłamie — rzekł Dymitr. — Mów śmiało, co cię spotkało.
— Błahosłowien Boh nasz wsiegda, nynie i prisno i wo wieki wiekow — zaczął Jaickij — i niechaj mnie ukarze, jeśli nieprawdu powiem. Ten oto szlachcic — ukazał Dydyńskiego — napadł mnie w Samborze, szablą groził, męki katowskie zadał i nawet gorzej ukrzywdził, bo o zdradę Waszego Carskowo Wieliczestwa posądził!
Dymitr poklepał go po ramieniu, pomógł wstać. Jaickij dźwignął się na nogi, jęcząc, bo srodze dokuczał mu zad przypieczony przez Jacka. Lecz kiedy zamarł wyprostowany, jego brodate oblicze nie wyrażało zupełnie nic, jakby cała sprawa w zupełności już go nie obchodziła. A może był już pewien, że dworska kariera Jacka skończyła się z kretesem?!
— Co macie do powiedzenia w swej obronie, mości panie Dydyński? Z jakiego powodu napadliście na mego wiernego sługę?
— Waarłam to zdrajca… Szpieg twoich wrogów — rzekł głucho Jacek, przekonując się, że w takiej sytuacji trudniej złożyć dwa zdania niż szablę do cięcia. — Niegdyś służył tym, którzy chcieli cię porwać i nie ma pewności, że nawet wówczas, gdy bije czołem Waszej Carskiej Mości, nie knuje kolejnego podstępu!
— To potwarz i kłamstwo, Hosudaru! — zakrzyknął Waarłam. — Usłyszał o tym od służalców Borysa Godunowa! Od Postnika Ogarewa i Semena Wołkowskiego! Oni napełnili jadem jego duszę! Nasi wrogowie chcą skazać mnie w niełaskę, wtrącić do lochu, abym tobie, Hosudaru, nie mógł służyć dłużej radą i pomocą!
Dymitr milczał.
— Jeśli ten Lach rzuca na mnie kalumnie, tedy ja proszę ciebie, Hosudaru nasz ruski, abyś kazał mu wziąć na świadki Caria Niebiesnego, Swiatowo Boha i Preswiatają Trojce. I przedstawić dowody na prawdziwość słów.
— Słusznie — skwitował Dymitr. — Mości panie Dydyński, oskarżasz mego wiernego sługę o zdradę. Ale czy masz jakieś dowody na prawdziwość swoich słów?
— Masz, panie szlachcic, jakieś pisma? — zagadnął podstępnie Jaickij. — A może na ten przykład wszedłeś w posiadanie listu, który mnie obciąża?
Dydyński z kamiennym spokojem zniósł jego wzrok.
— Mam pismo, z którego wynika, że nie zawsze byliście tak bogobojni, jak udajecie, ojcze Waarłamie. Inaczej nie rzucałbym słów na wiatr!
— Pokaż go, waszmość, proszę. — Dymitr wyciągnął rękę.
A wtedy pan stolnikowic poczuł się tak, jakby oblano go wrzątkiem. Wsunął dłoń w zanadrze i… opuścił ją. Sięgnął do kalety, ale nawet jej nie rozwiązał. List, do stu fur czarcich pyt! On gdzieś zniknął. Przypomniał sobie, że ostatni raz miał go w karczmie, kiedy brał Waarłama na spytki. Zostawił go tam, wypuścił, położył na stole… Boże święty, sam już nie wiedział, co z nim zrobił!
— Pokaż ten list, mospanie — zażądał Dymitr po raz wtóry.
Dydyński wyprostował się godnie i wsparł ręce pod boki. Wszystko po to, aby zamaskować fakt, iż tak naprawdę spocił się ze strachu.
— Pismo zostało w gospodzie — rzekł. — Wypadło mi, kiedy chciałem rozmówić się z Waarłamem. Pozwólcie, mości carewiczu, pójść i poszukać, a niechybnie dostarczę dowody zdrady twego sługi.
— Czyż nie mówiłem — wyszeptał zgięty wpół Jaickij — że w jego słowach więcej jest jadu i kłamstwa niż w pocałunku Judasza, jaki ten złożył na ustach naszego Pana po ostatniej wieczerzy? Carze prawosławny, jakże ja, wierny sługa i niewolnik, mógłbym knuć twą zgubę? To on, ten szlachcic, wypełnia wolę naszych wrogów! Dymitrze Iwanowiczu, namiestniku Boży wsieja Rusi, prawy nasledniku na kremlowskim tronie! Kiedy ten człek napadł na mnie w gospodzie, sam chciał nakłonić mnie do zdrady i pomocy w zamordowaniu cię! A jeśli nie wierzysz w słowa biednego sługi, zapytaj go, czy ma przy sobie chrest z łbem niedźwiedzia! Bo to jest znak wysłanników Godunowa — po nim rozpoznają się wzajemnie. Zapytaj — głos Waarłama zabrzmiał nienawistnie — czy ma chrest przy sobie, a wszystko stanie się jasne.
— Zabiję przeklętego psa! — warknął Dydyński i choć bez szabli, postąpił w stronę Waarłama, a ten z zadziwiającą jak na jego posturę szybkością schronił się za carskim prestołem, którego rolę — z braku prawdziwego tronu Iwana — musiało pełnić chwilowo krzesło z Samborskiego zamku.
— Stój, mospanie! — Dziesiętnik hajduków pilnujących porządku w izbie złapał go za ramię. — W grodzie jesteś! Przed panem starostą!
— Mości panie Dydyński — przemówił Dymitr Samozwaniec głosem, w którym szlachcic wyczuł zbierającą się burzę — czy masz przy sobie krzyż, o którym wspominał mój sługa? Wzywamy cię naszą carską mocą do ukazania go nam!
Jacek nawet nie musiał zaglądać w zanadrze, aby przekonać się, że z każdym słowem Waarłama pogrążał się coraz głębiej w topielisko. Przeklęty Niedźwiedzi Chrest zakłuł go pod żupanem, przypominając chwilę, gdy w karczmie pokazywał go Jaickiemu.
— Chrest! Chcę go zobaczyć! — zagrzmiał groźnie Dymitr i podniósł się z krzesła. Dydyński poczuł się tak, jak gdyby stanął u wylotu lufy armaty, do której zapału przystawiono tlący się lont. Ciekawe, czy takie samo uczucie mieli bojarzy i dworianie cara Iwana Groźnego, kiedy kazał łamać ich kołem, nabijać na pale albo też okładał żelaznym posochem. A oni wówczas łkali tylko rozpaczliwie, wołając: Caru, Hospodaru, Wieliki Kniaziu, żałuj ruczek twoich, które zmordujesz, bijąc mnie, chołopa swego, miej wzgląd sam na się.
Dydyński nigdy nie pozwoliłby się uderzyć; nikomu — a zwłaszcza moskiewskiemu carzykowi z Sambora.
— Pokaż, waszmość, chrest — rzekł pojednawczo dziesiętnik. — Inaczej hore tobi.
Dydyński wsunął rękę w zanadrze, uchwycił drewniany krzyżyk z łbem niedźwiedzia, wyciągnął w stronę cara, podał na otwartej dłoni. Cóż miał uczynić? Czekać, aż Dymitr, a prędzej wojewoda jako starosta, każe hajdukom, aby przetrzepali mu hajdawery?
Zapadła martwa, dzwoniąca w uszach cisza.
— Skąd to masz? — zapytał wreszcie Dymitr.
— Od Waarłama — rzekł Dydyński, dziwiąc się sam sobie, że przemawia tak spokojnie. Nie łudził się, że kogokolwiek jeszcze zdoła przekonać do swych słów. Przegrał z kretesem i teraz mógł tylko zwijać tyłek w troki i wyjechać z Sambora z mieczem carskiej niełaski wiszącym mu nad głową. Nawet milczący do tej pory Jerzy Mniszech pokręcił z dezaprobatą głową.
— Cariu preswietnyj, poteszytielu nasz — jęknął znowu Waarłam, pochylając się do ręki Dymitra — jakże mogłeś podejrzewać mnie, wiernego sługę, skoro masz dowód złych zamysłów tego oto szlachcica? Do tiurmy z nim, wyda sprzymierzeńców! Bo inni zdrajcy są tu, między nami!
— Największy z nich klęczy przed Waszą Carską Wysokością! — rzekł głos zimny jak górski strumień.
Maryna stanęła przed Dymitrem, dygnęła jak młoda łania. A potem wyciągnęła rękę z papierem, który otwierał przed Jackiem wrota do niebios.
— Waarłam łże. Jegomość Dydyński jest niewinny. A list mam tutaj!
Jaickij drgnął. Przekrwione oczka, ukryte w gęstwinach brody, powędrowały za dłonią wojewodzianki. Już się nie śmiały, już nie tryumfowały. Jacek dałby głowę, że wiarołomny czerniec gotów był odgryźć kształtną rączkę, która jednym ruchem wydała nań wyrok skazujący na męczarnie i śmierć.
Za późno!
Dymitr odłożył Chrest, przeczytał kartę, zmarszczył brwi, przeniósł wzrok na Waarłama.
I siedział w ciszy, która była groźniejsza niż niejedna górska burza.
— Ojcze Waarłamie, czy wiecie, co tu jest napisane? — spytała Maryna z zimnym uśmiechem, który wyglądał dziwnie złowieszczo na jej dziecinnym obliczu. — Znacie słowa, jakie chciał wam przekazać Borys Oboleński, Moskal, który targnął się na życie i zdrowie carewicza Dymitra, waszego prawowitego pana?
Waarłam skulił się jeszcze bardziej.
— To wszystko podłe kłamstwa! — wydyszał, — Nie słuchaj jej, mości Hospodarze, carewiczu nasz! Hospody pomiłuj! Nigdym nie zgodził się na to, co rzekł Oboleński! Nie gadałem z nim! Ani nie wziąłem nawet dukata! U Hospodara prosim!
— Skąd macie ten list? — zapytał Dymitr.
— Od Borysa, tego samego, który zamierzał porwać Waszą Carską Mość z Sambora. Chciał zniszczyć pismo, jeno że papier jest drogi, więc zamiast do ognia wrzucić, porwał na strzępy i uczynił z niego ładunki do pistoletu. Znaleźliśmy je w tulejach, przy bandolierze, razem z panem stolnikowicem. — Maryna potrząsnęła kształtną główką. — Były w strzępach, dlatego kazałam nakleić je na kartusz.
Dymitr Iwanowicz zerknął na Marynę i stolnikowica, popatrzył na dygoczącego Waarłama, który giął się w ukłonach. A potem wymienił spojrzenia z panem wojewodą sandomierskim.
— Komu mam wierzyć? — zapytał ze smutkiem. — Dawnemu słudze czy polskiemu panu?
— Ten szlachcic nigdy nie skłamał. I nie skłamie — odezwał się wojewoda Mniszech. — To pan stołnikowic sanocki, syn Aleksandra, mego druha, a nade wszystko pan na włościach wartych cztery moskiewskie kurniki, szumnie zwane zamkami. Z jego ojcem pod Psków chadzaliśmy na cara Iwa… — umilkł, jakby uświadamiając sobie nagle, że w sumie wychodziło na to, że bił się z ojcem swego zięcia. — Ręczę słowem za pana Jacka. A, propter Deum[56], dlaczego miałbyś uważać za zdrajcę człowieka, który uratował ci życie?! Po cóż wówczas uwalniałby cię z więzów i hańbiącej maski?
Dymitr pokiwał głową.
— Masz rację, mości panie wojewodo. — Dał znać hajdukom. — Zabierzcie ojca Waarłama do… loszku. Tak będzie najwygodniej. A potem wyjaśnimy sobie wszystkie listy i chresty. Ruszajcie się!
— Swiatyj Hospodarie, swiatyj kriepkij, swiatyj bezśmiertnyj[57], pomiłuj nas! — zawył Waarłam, rzucając się do stóp Dymitra, tarzając po posadzce i flamandzkich kobiercach, z których każdy sprowadził pan wojewoda z Gdańska po trzydzieści złotych sztuka. — Ja nie winowaty! Ja nie zdradziłem! Spasi mene[58], przez Chrystusa, Pana naszego, daruj, daruj! Nieeeee…
Dymitr nawet nie spojrzał na niego. W ten sposób nastąpił dalszy, nad wyraz przykry akt ceremonii, w którym hajducy zamkowi musieli odrywać siłą Jaickiego od nóg Samozwańca, wlec do drzwi, wyrywając garściami kłaki ze łba i brody, szarpiąc na strzępy czarną mantię, a potem, kiedy ich zniecierpliwienie doszło do zenitu — prać starego trzonkami obuszków i czekanów. Carewicz patrzył na to z niesmakiem — zapewne na dworze jego ojca załatwiono by taką rzecz w mgnieniu oka i bardziej fachowo, jednak polscy hajducy nie mieli tak wielkiego doświadczenia jak carscy kaci albo oprycznicy.
— Czekajcie jeszcze! — zawołał za nimi Dydyński, kiedy z wyraźnym trudem wyciągali wrzeszczącego i szlochającego Waarłama za drzwi. — Osadźcie go w takiej celi, by nie mógł gadać z Borysem.
— Tak, panie! — odparł dziesiętnik i począł starannie obtłukiwać czekanem palce ojca Jaickiego wczepione w gładką framugę drzwi.
— Mości panie stolnikowicu sanocki!
Pan wojewoda Mniszech wyszedł Jackowi naprzeciw z rozłożonymi rękoma. Objął go niczym ojciec marnotrawnego syna, ścisnął za głowę, gdy Dydyński skłonił się przed nim — wytwornie, ale bynajmniej nie uniżenie.
— Samo niebo nam waszmości zsyła, co jest dostatecznym i wymownym dowodem, iż wyprawa nasza zakończy się nie inaczej jak tylko przywróceniem prawowitego dziedzica na carski tron! Pozwól, nich ja cię z bliska obejrzę, mój panie. — Pociągnął Dydyńskiego pod okno, obrócił z lewa w prawo, a potem z prawa w lewo.
— A żupan na waszmości przedni jak na wojewodzicu. Aksamit, cajg, bombasyn czy falendysz toruński? — zapytał.
— Gdzieżby tam, to jeno jedwab kitajski — odparł zmieszany stolnikowic.
— Jedwab? Na Boga żywego, toż to z pięć złotych za łokieć biorą ani chybi Żydy i Ormianie ze Lwowa?
— Dziesięć — uzupełnił Dydyński. — Za jeden postaw.
— Pogratulować pannie Marynie takiego obrońcy. — Pan wojewoda poruszył czarnymi wąsikami jak żuk przewrócony na plecy. — A wy, mospanie, przyjmijcie mój nieutulony żal po śmierci rodzica. Jedni przychodzą, drudzy odchodzą. Jeno czemuż odchodzić muszą najmilsi memu sercu obrońcy Rzeczypospolitej, z którymi razem krew przelewałem.
— Stało się, mości panie wojewodo. Siła lat przeżył.
— A to ja i wiem od mego sługi, że pogrzeb był zacny i castrum doloris w kościele suknem czarnym obite — takim, co to przynajmniej pięć złotych za łokieć idzie. A i koniczki przy trumnie cudne — cug maścisty i sprzęgły jak Kastor i Polluks, gdyby w jednym zaprzęgu chodzili — ozwał się wojewoda. — Gdybyś chciał je sprzedać, znajdziesz tu w Samborze chętnego na woźniki gniadosze. I rzeknę więcej — chętny ten przed tobą osobiście stoi.
— Nie w mojej to mocy, mości panie wojewodo. Bo skoro słyszałeś o pogrzebie mego rodzica, to pewnie i o testamencie, a takoż o kondycjach, wedle których opiekunem naszego majątku jest pan starosta trembowelski Piotr z Ossy Ożga. Jego pytajcie.
— Słyszałem, coś gadają w powiecie — mruknął wojewoda. — Wszelako rad jestem, widząc cię u boku mego przyszłego zięcia. Nie stracisz na tej służbie, mospanie, to pewna. A ja już teraz ofiarowuję ci moją łaskę. Będę takoż szukał zacnych i wiernych ludzi, kiedy zasiądę już w Siewierskiej Ziemi. Którą, musisz wiedzieć, obiecał mi carewicz moskiewski. Rzecz jasna, po zdobyciu Moskwy.
— Sługa uniżony.
— Mości panie wojewodo — rzekł Dymitr — proszę pana Jacka na osobną rozmowę do mej komnaty.
— Oczywiście, oczywiście. — Mniszech poklepał czule Dydyńskiego po policzku. — Gadajcie, ile chcecie, byle co z tego dobrego wynikło. Bywaj, panie Jacku, i na wieczerzy nas nie opuszczaj.
— Zaszczyt to wielki — skłonił głowę Dydyński.
— Chodź ze mną — rozkazał Dymitr. — Sam i teraz.
Dydyński poszedł za carewiczem. Ale nim znikł za drzwiami do sąsiedniej komnaty, zabrał Chrest i zerknął po raz ostatni na posklejany list, który Dymitr pozostawił na stole. Niby był tym samym pismem, które Jacek zgubił w karczmie. Ostatni wiersz brzmiał:
Tak ty się tego człeka strzeż, a pomnij, że zowie się Waarłam Jaickij. Jeślibyś w opałach się znalazł od ludzi Dymitrowych, to mu przypomnij, że Nam kiedyś wiernie służył i jak pies był posłuszny…
Jednak nieznana rączka dodała tekst, którego nie było w liście znalezionym przy Borysie:
…naszemu Hosudarowi, Borysowi Godunowowi, którego był sekretnym wysłannikiem. Często do obozu nieprzyjaciół wkradał się, udając zmiennika, i wielkie oddał usługi.
Jak ona to dopisała? — pomyślał zaskoczony. Kiedy? Gdzie?
Maryna uśmiechała się. Tajemnicza, uwodzicielska i bezradna… jak zwykle.
Die 3 augusti,
Zamek w Samborze, piąta po południu
— Nie ukarzę Waarłama — powiedział Dymitr ściszonym głosem, kiedy zostali sami. — Nie poślę go na męki, nie skrócę o głowę.
— Wasza wola, mości carewiczu. — Dydyński skłonił głowę. — Choć jestem pewien, że rozłożony na ławie śpiewałby składniej niż Borys Oboleński, który okazał się zdumiewająco oporny na nauki mistrza Friedricha.
Carewicz nie odpowiedział. Siedział na rzeźbionym karle skurczony, mały i słaby; prezentując Dydyńskiemu zupełnie innego Dymitra niż ten, który ciskał na szlachcica gromy z wysokości carskiego majestatu. Wyglądał na chorego, jakby fantazja i majestat uszły zeń niczym powietrze z rybiego pęcherza przekłutego szpikulcem kucharki. Jacek zrozumiał, że Dymitr pierwszy raz pokazał mu prawdziwe oblicze, na którym dumy i moskiewskiej pychy było tyle co kot napłakał, za to o wiele więcej lęku i zwątpienia. O ile oczywiście był to prawdziwy lęk, bo nastroje cara zmieniały się tak szybko, jak gdyby Dymitrem Iwanowiczem targały fluksje i melancholie. Być może po to, by wzbudzić litość i zaufanie stolnikowica. Była to jeszcze jedna umiejętność, którą Dydyński zaczynał dostrzegać u Moskali.
— Nie mogę zabić ani męczyć człowieka, dzięki któremu dowiedziałem się, kim jestem. To właśnie Jaickij wyjawił mi moje pochodzenie cztery lata temu… w Galiczu.
Dymitr wychylił do dna srebrny puchar z winem.
— To, co ci powiem, winno zostać między nami, mości panie Dydyński.
— Rzecz oczywista. Kładę na to nobile verbum — rzekł Jacek z ręką na sercu.
— Wychowywała mnie rodzina Smirnowów-Otriepiewów — ciągnął Dymitr, spoglądając na Dydyńskiego bystro. — Byli jak przybrany ojciec i matka, choć batiuszkę urezali w Słobodzie Niemieckiej w Moskwie, dokąd jeździł na wino i miody. Niespodziewanie, gdy byłem zaledwie młodzieńcem, pojawił się on — czarny mnich, Waarłam Jaickij. Zabrał mnie od przybranej matki i rzekł, że przeznaczone mi są wielkie czyny. Jaickij zawiózł mnie do Moskwy, do Siemiejki Jefiemowa, który nauczył mnie czytać i pisać. A potem umieścił na służbie u Michała Romanowa i Borysa Czerkaskiego — możnych bojarów, abym nabrał ogłady i dworskich manier.
— Czy wtedy Wasza Carska Mość dowiedział się prawdy?
— Jeszcze nie. Choć dziwiłem się, że jakiś obcy człowiek ma o mnie staranie. Wszystko wydało się u schyłku roku sto ósmego, to jest waszego tysiąc sześćsetnego, kiedy czeladź Romanowów i strzelcy zwadzili się z ludźmi Godunowa, nieprawego cara moskiewskiego. I wtedy przyszła na nas bieda, bo carscy kaci poczęli łowić czeladź i rękodajnych. Kto tylko się nawinął, szedł na męki. Lecz zanim mnie wzięli, Waarłam wyskoczył jak bies spod ziemi. Zabrał mnie z dworu Romanowych sekretnym wyjściem i zawiózł do monasteru Uspieńskiego w Chłynowie, niedaleko Wiatki. I tam wyjawił mi prawdę — że jestem prawym dziedzicem czapki Monomacha, carewiczem Dymitrem Iwanowiczem, krwią z krwi Rurykowiczów i kością z ich kości. Ja sam pamiętałem niewiele — że mnie chcieli zabić, a lekarz Niemiec wyprowadził z Uglicza od płaczącej matki. A potem była tamta druga rodzina, co mnie przyjęła w miejsce zmarłego syna. Nie było tam mi do śmiechu; czasem niedojadałem, cięgi brałem od Otriepiewów i obcych ludzi. Ale przetrwałem…
— I kiedy Waarłam wyjawił wam prawdę, zapewne sprawy skomplikowały się nieco? — wymamrotał Dydyński, którego to wszystko obchodziło, prawdę rzekłszy, tyle co zeszłoroczny śnieg.
— Skomplikowały?! — Dymitr aż zerwał się z karła, a jego oczy zabłysły. — Czy ty, waszmość, myślisz, że to była sielanka albo awantura żaków w Krakowie nakrytych przez straż miejską przy wybieraniu żydowskiego kozubalca? Ludzie i kaci Godunowa polowali na mnie jak rozjuszone psy, niczym oprycznicy mego ojczulka Iwana, tyle że tamci byli wierni carowi, a ci podnieśli rękę na jego prawowitego syna. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko postrzyc się na mnicha pod imieniem Grigorij, ale bez składania ślubów zakonnych.
Umilkł i przez chwilę dyszał głośno.
— Za wstawiennictwem ihumena Trifona przeniesiono mnie do Galicza, do monasteru światłego Jana Zbawiciela. Potem tułałem się jeszcze po klasztorach i samotniach, byłem w Spaso-Jefimiewskim w Suzdalu i u Michała Archanioła w Moskwie. Skąd za protekcją archimandryty Pafnucego i parocha cerkwi Świętej Bohorodzicy, Eufemiusza, przenieśli mnie do monasteru Czudowskiego na Kremlu. Nie zagrzałem tam długo miejsca, ale zakonna suknia chroniła mnie przed gniewem cara jak najgrubsza zbroja. Kiedy wszakże poczęły krążyć plotki, że u patriarchy Hioba jest człek, o którym mówią, że wygląda całkiem jak carewicz Dymitr, Godunow wpadł w gniew. I kazał zesłać mnie do monasteru Sołowieckiego, gdzie ziemia i woda łączy się w jedno, a wiatr wyje wśród skał. Diak Wasiliew Smirnow miał mnie schwytać i wywieźć na północ. Ale nim to się stało, Waarłam pojawił się znowu. I wyprowadził poza granice Moskwy. W tych wszystkich razach, kiedy dotykała mnie opała, stał przy moim boku jak batiuszka. Bo ja mego prawdziwego ojczulka Iwana nie pamiętam prawie wcale, Otriepiewa zaś zajmowało głównie picie i bicie. To Waarłam wspierał mnie jak prawdziwy chrześcijanin. Dlatego właśnie, choćby był samym biesem i Lachem w jednym, nie mogę skazać go na śmierć.
— A jednak służył twoim wrogom, niezależnie od tego, kim byli… — wtrącił Dydyński. — Jaickij może być kluczem do tajemnicy — on pewnie wie, komu zależy na porwaniu następcy tronu. O ile to, oczywiście, nie jest Godunow.
— Strąciłem w otchłań człowieka, który był moim najwierniejszym sługą. A wszystko z powodu słowa mej lubej Maryny, poparcia dobrodzieja wojewody i strzępów listu znalezionych przez szlachcica, którego widzę trzeci raz na oczy. To wystarczy.
— Ten szlachcic uratował życie Waszej Wysokości…
— Dwa razy. Waarłam uczynił to przynajmniej pięciokrotnie.
— Jaickij wydałby uczestników spisku.
— I wyręczył ciebie w niewdzięcznym zadaniu. Ja tylko przypominam, że zawarliśmy pacta conventa, jakie wasz król podpisuje z całą polską nacją. Ja swoich dotrzymam, więc bacz, abyś i ty wykazał się poczciwą służbą. Cóż takiego dowiedziałeś się od Borysa?
— Znalazłem list, który leży przed tobą. A nade wszystko dowiedziałem się o Niedźwiedzim Chreście. — Dydyński wyciągnął znak znaleziony przy porywaczu na trakcie pod Bachorzkiem. — Krzyż, który dla ludzi takich jak Borys jest oznaką władzy. Ten, kto go ma, to jakoby ruski święty — należy bić mu czołem i modlić jak pohańce do sprośnego Mahometa. Przynajmniej tak zareagował Waarłam. Dzięki niemu dojdę po nitce do kłębka. Daj Bóg, aby stał się on konopnym powrozem na szyje wrogów Waszej Carskiej Mości.
Dymitr spoglądał przez chwilę na krzyż.
— Można by pomyśleć — rzekł — że to znak pogan albo bałwochwalców, jakich, niestety, siła przetrwała w naszej świętej Rusi. Ale nie przypominam sobie żadnych odstępców i odszczepieńców od świętej i jedynowładnej cerkwi, którzy pieczętowaliby się takim znakiem. Ani to krzyż strigolników, ani żydowinów. Nie jest to chrest Karpa ani Nikity, heretyków, których mieszczanie Nowogrodu potopili w Wołchowie.
— A jednak jest symbolem władzy.
— Skorzystaj z niej, jeśli pragniesz szukać odpowiedzi na jedno proste pytanie — wymamrotał car gdzieś w dal, kładąc rękę na ramieniu Dydyńskiego. — Ktom jest? Dlaczego mój los okazał się równie powikłany co wilcze tropy? Znajdź przyczynę mego nieszczęścia, a nie pożałuję nagrody. Rzeknij mi, kim jestem, a zrobię cię udzielnym księciem, dam Suzdal albo Orzeł, uczynię carskim wojewodą, a przy okazji — niech tam, nawet i hetmanem!
— Za pozwoleniem Waszej Carskiej Mości, wolałbym coś bardziej trwałego i… — zaczął cicho i ostrożnie Dydyński.
— Nie mam złota! — warknął Dymitr. — Jeszcze nie zasiadłem na moskiewskim tronie! Pokażcie swoją przydatność, Lachy! Rozbijcie moskiewskie hufce, otwórzcie mi drogę do Moskwy, wtedy doczekacie lafy i pożałowania!
— Nie chcę złota, ale życia jednego człowieka — odparł Dydyński. — I to darowanego teraz, na poczet wiernej służby. Pragnę, aby Wasza Carska Mość wypuścił z lochu Borysa Oboleńskiego, Moskala, który…
Kielich z resztką wina poleciał na posadzkę ciśnięty ręką Dymitra. Brzęknął na kamiennej podłodze, a rubinowy płyn obryzgał dywańskie kobierce i gobeliny. W piekielnej furii Dymitr kopnął stół, wywrócił go, strącając obrusy, misy, złote i srebrne flasze, przyskoczył do stolnikowica, zmieniając się z litościwego baranka w moskiewskiego diabła albo mityczną Babę-Jagę zamieszkującą północne strony wielkiego księstwa carów.
— Dlaczego jego?! — wrzasnął. — Bladin syn! Dam ci każdego! Każdego — krzyczał, potrząsając kolejnymi palcami przed bladym obliczem Dydyńskiego. — Cara Borysa, to raz! Psiego patriarchę Hioba — dwa! Bojarów dumnych — trzy! Ród Godunowych — cztery! To czego ty chcesz jeszcze?! Czego — pytam po dobroci?!
— Ocalenia głowy Borysa — powtórzył Dydyński, na którym nagły wybuch carskiej furii zrobił o wiele mniejsze wrażenie niż przelatujący za oknem klucz żurawi.
Carewicz zamilkł. Ujął go poufale pod ramię, a potem powiódł, jak prowadzi się najmilszego kompana od kielicha w stronę pełnej beczki.
— Przecież mówiłem, Jacku Aleksandrowiczu — wyszeptał cicho i pokornie; zdawać by się mogło, że to on prosi o coś uniżenie dobrego przyjaciela. — Zapisałem mu śmierć w duszy, bo chciał mnie porwać z Sambora, założyć błazeńską maskę. On nawet na mękach szydził z mego dziedzictwa. Zwał rostrygą, worem, carzykiem i Dymitriaszką! Za mniejsze czyny na dworze ojca głowy bojarów toczyły się jak dynie! — zakrzyknął, bryzgając śliną. — Proś mnie o gwiazdkę z nieba, a zaraz wystrzelę z działa któregoś z moich rabów, aby ci ją zdjął z firmamentu! Ale Borys Oboleński musi dać gardło. I da, jakem Dymitr Iwanowicz, tu w Samborze, na rynku, na słomianym kobiercu!
— Za wszystkie moje obecne i późniejsze zasługi chcę tylko jego życia. Ten człowiek jest mi niezbędny, abym mógł dalej chronić Waszą Carską Mość. Nie frasuj się, mości panie, nie chcę go uwolnić.
— Idź do cyrulika, Jacku Aleksandrowiczu — rzucił Dymitr spokojnie. — Niechaj ci driakiew przyłoży do rozpalonego łba, to oprzytomniejesz. Borys zadusi cię na pierwszym noclegu, urwie łeb i wrzuci do pieca! To bies, wcielony diabeł! Szejtan! Nie kuś Fortuny, bo to zwodnica!
— Jeśli Pan będzie mi sprzyjał, zdepczę ją jako małpę! — uśmiechnął się Dydyński. — A Boga przeprosiwszy, ucapię za łeb biesa i zmuszę, by mi służył.
Dymitr puścił ramię szlachcica. Podszedł do kąta, w którym wisiały ikony, padł plackiem przed tą największą, na której święty Jerzy zabijał smoka, wbijając mu prosto w oko husarską kopię. A potem zerwał się, zastygł na kolanach, z dwoma złączonymi palcami uniesionymi do czoła.
— A Jezus zgromił demona, mówiąc: Zamilknij i wyjdź z niego — wycharczał jak opętany. — A demon rzucił go na środek i wyszedł, nie uczyniwszy żadnej szkody… Po co ci Oboleński, na Boga? Co z nim uczynisz?
— Będzie moim przewodnikiem po Moskwie. Psem na łańcuchu.
— Myślisz, że znajdziesz w sobie dość siły, aby poskromić tego diabła?
— Jeśli Oboleński jest wcielonym biesem — ozwał się Dydyński — tedy ja stanę się jego egzorcystą. A tutaj — pomacał się po szabli — mam najlepsze kropidło na niewiernych Moskali. Niechaj zatem przyszły car moskiewski pokaże pogodne oblicze i ułaskawi więźnia. Wówczas głosy poniosą wieść o jego miłosierdziu, łasce i dobroci do krwawych kolan tyrana Godunowa. I po zimie nastanie w Wielkim Księstwie Moskiewskim odwilż i wiosna.
— Proś mnie o wszystko. Tylko nie o litość nad tym człowiekiem! Nie mów mi więcej o nim!
— Jeśli taka carska wola… Mam też drugą suplikę — rzekł zrezygnowany Dydyński, który w skrytości ducha przemyśliwał już, czy po prostu nie odbić jeńca z lochów i nie wywieźć z Sambora. — Chcę wstąpić do nadwornej chorągwi husarskiej Waszej Carskiej Mość. Przywiodłem tutaj cały poczet z Inflant.
— Już w niej jesteś. Pan Buczyński da ci list do rotmistrza. Rota stoi pod Glinianami. Dołączysz do niej, kiedy wyruszymy. A to już wkrótce. Za jedną albo dwie niedziele.
— Dziękuję. — Dydyński skłonił się, aby odejść.
— Jacku Aleksandrowiczu…
— Tak?
— Pójdziesz ze mną? Poprzesz z dobrej woli moją sprawę?
— Przysięgałem.
— Pójdziemy na stolicę. O, panie stolnikowicu, czy ty widziałeś Moskwę? Czy wiesz, co to jest Kreml? Powinieneś ją kiedyś zobaczyć z Pokłonnej Góry, tam gdzie sto tysięcy pielgrzymów bije czołem świętemu miastu cerkwi i obrazów. Gdzie nad drewnianymi dachami domów wznoszą się wieże, a kiedy dzwony biją, ich dźwięk rozchodzi się na całe mile dokoła, płosząc stada ptactwa, co krążą nad kopułami soborów. Gdzie w dymie kadzideł, w świetle świec i kaganków wznosi się oblicze Chrystusa Pantokratora, sędziego surowego, lecz sprawiedliwego, zasiadającego na etimansji — tronie świata. Gdzie sto, dwieście, trzysta tysięcy poddanych bije pokłony przed jego majestatem. Co to jest Moskwa… Kolisko wodami rzeki przecięte, Rzym i Carogród dla prawosławia i świętej Rusi. Rusi Monomachów, Włodzimierzów i Aleksandrów Newskich. O, Jacku Aleksandrowiczu, czy ty wiesz, co to władztwo prawosławne?
— Nie, Wasza Carska Mość.
— To trzecie cesarstwo… Dawno temu, za panowania mego dziada Wasyla Iwanowicza, pskowski mnich Filoteusz ułożył prognostyk, świętą przepowiednię, w której jak w lustrze odbija się przyszły los Rusi. Pamiętaj, monarcho prawosławny, dwa Rzymy upadły, trzeci stoi. Czwartego nie będzie. Wiesz ty, Lachu niewierny, co to takiego trzeci Rzym? Oto właśnie Moskwa.
— To piekło!
— Bluźnisz! — wrzasnął Samozwaniec, jakby opętał go legion moskiewskich biesów. — Co ty możesz wiedzieć o świętym mieście… O prawdziwej, błahoczestwej wierze… Moskwa… To święta rzecz. Czy ty ją chcesz zobaczyć, mości panie Dydyński? — Dymitr szeptał, modlił się, ale jego słowa dzwoniły w uszach Jacka jak cerkiewne dzwony. — Drewniany Skorodom, klasztory Androniewski, Nowospasski i Siemionowski, z drugiej strony rzeki Zamoskworieczije, gdzie monastery Doński i Daniłowski. Dalej, w środku, Biełgorod kamiennym murem ogrodzony, tam zaś cerkiew Wszystkich Świętych na Kuliszkach, blisko Konnej Płoszczadzi, wreszcie Łubiańskaja Płoszczadz, strzelecka Słoboda i cerkiew Teodozjusza. Puszecznyj Dwor, Łabędzi Dwor, sady i monastery. A w środku, w samym sercu miasta, warowny gród, Kitajgorod, Bolszym Posadem zwany. W nim Mytnij, Jamskij i Panskij Dwory, Krasnaja Płoszczadz, a na niej dwór Wasyła Błażennowo, niebo nad miastem od krzyży, złotych kopuł cerkwi rozgwieżdżone. Jak tylko zaświeci jasne słońce, to daje świątyniom pańskim tak wielki złoty blask, że z daleka Moskwa jawi się niczym Jeruzalem, a w środku podobna jest do Betlejem. Aż wreszcie Krymgorod, to jest Kreml… W nim cerkiew Zwiastowania Maryi Panny, cerkiew Przeczystej Boharodzicy, to jest Uspieński Sobor, cerkiew Michała Archanioła, gdzie są carowie grzebani… I wreszcie Iwan Wielki z dzwonami, z których największy — Car Kołokoł, a nade wszystko Zołotyj Pałat, gdzie na tronie mego ojca zasiada tyran, Borys Godunow w czapce Monomacha. W ręku ma posoch wysadzany kryształowymi kulami, jakby węzłami. Na palcach pełno pierścieni; obraz Zbawiciela jest po jego prawicy, a ikona Najświętszej Panny po lewicy. Po bokach stoi dwóch pachołków zbrojnych w topory, w bieli…
Dymitr umilkł na chwilę, wpatrzył się w niezmierzoną, białą od śniegu i lodu dal, w otchłań moskiewskich stepów, skąd nawet teraz, w środku polskiego lata, ciągnął mróz.
— To jest moje dziedzictwo. Moje miasto. Mój tron — wyszeptał Dymitr. — Jacku Aleksandrowiczu, daję ci moje własne słowo, że jeśli mnie nie odstąpisz, zobaczysz święte miasto cerkiewnych świątyń, przepastne dwory, skarbce i złote kopuły. I wtedy zapomnisz na zawsze o twej wioszczynie i spadku wiarołomnego ojca. I będziesz mi sługą i przyjacielem! Będziesz władał ziemiami, o których myślałeś, że są białymi plamami na mapach.
— A teraz — Dymitr przeżegnał się dwoma złączonymi palcami — idź, zanieś dobrą nowinę Borysowi. Od teraz twemu słudze i niewolnikowi. Pilnuj go dobrze, a on niechaj bije ci czołem, że wymodliłeś u mnie jego głowę.
Die 3 augusti,
Zamek w Samborze, około północy
Tej nocy długo nie mógł zasnąć. Był sam na kwaterze, w bocznym skrzydle domu królowej, gdzie stary, zrzędliwy pokojowy, pamiętający zapewne jeszcze czasy Zygmunta Augusta, z trudem znalazł wolny pokój na poddaszu, z oknem wychodzącym na zamkową fosę. Świrski i Nieborski wyfrunęli na wychodne, tam, dokąd wiodło ich przeznaczenie — będące dla pierwszego z nich świetlaną jutrzenką nadziei zamkniętą w cynowej konwi pełnej piwa; dla drugiego zaś oznaczające pełne miłosnego żaru uściski w ramionach dziewki służebnej albo ladacznicy. Dydyński zaś postanowił jasno i nieodwołalnie, że jeśli na skutek młodzieńczej głupoty jego czeladnik wróci z miłosnych podbojów bez szabli i czapki, przestanie łożyć krocie na jego moderunek. I zamiast w husarskim żupanie będzie się musiał Nieborski popisywać w koszulinie i magierce!
Zacny pan Jacek zapomniał tylko, drogi Czytelniku, że przyrzeczenia takie składał średnio raz i dwa razy w miesiącu. A gdyby spełnił choć jedno, byłby pan Damian golcem bez szeląga w kalecie, kołatającym do pańskich drzwi jak proszalny dziad.
Miał jednak zacne i wybaczające serce pan stolnikowic sanocki…
Dydyński rozmyślał. Zbierał do kupy wszystko, czego dowiedział się o tajemnych wrogach carewicza. A więc byli przebiegli. Chcieli Dymitra porwać i wywieźć w niewiadomym kierunku, nałożywszy mu na głowę niedźwiedzią maskę. A ich wysłannicy pokazywali sługom Niedźwiedzi Chrest, całowali jego ramiona i wymawiali słowo, które dawało nieograniczoną władzę.
Ciekawe, co by było, gdyby pokazał ten Chrest Borysowi Oboleńskiemu? Czy Moskal rozdarłby szlachcica na strzępy? Padł na kolana? Boże mój, to byłby plan godny Samuela Zborowskiego i jego wyprawy na Turków…
Ktoś delikatnie zastukał do drzwi, budząc zdumienie Jacka. Czyżby wrócili słudzy? Rzecz prawie nie do uwierzenia, zważywszy na przepaściste gardło pana Herakliusza i niebywałą skłonność do popadania w tarapaty Damiana.
Niezamknięte drzwi otwarły się z wolna. Dydyński, leżący na łóżku w żupanie i hajdawerach, myślał już, że to pijany jak suseł Świrski szuka po omacku drogi do komnaty; wiadomo, że dla niejednego pijanicy podróż z karczmy do domu może okazać się równie długa i pełna przygód co wyprawa legendarnego Odyseusza.
Nagle ktoś zdmuchnął kaganek, pozostawiając Dydyńskiego oraz jego myśli w niemal absolutnej ciemności. Stolnikowic drgnął; sądził, że to pijany pocztowy pomylił łoża, i już chciał wyzwać jego matki i babki od ostatnich, nie oszczędzając nawet pra — i nadbabek, które wszak mogli mieć wspólne. Wreszcie przez podgolony łeb przemknęła mu myśl, że może to diabeł — i to spostrzeżenie okazało się najbliższe prawdy. Kiedy bowiem szlachcic poczuł dotyk dłoni, zorientował się od razu, że to nie czart, ale… diablica. I wcale ta myśl nie była mu niemiła.
Niewiasta legła obok i od razu przystąpiła do rzeczy. Dydyński zaś przypomniał sobie słowa Maryny i jej prośbę, by nie zamykał w nocy drzwi do komnaty. Oczywiście, pierwsze jego podejrzenie było takie, iż to sama wojewodzianka nawiedziła go w łożu. I na to wspomnienie od razu zesztywniał ze strachu. Zesztywniał — ma się rozumieć — we wszystkich częściach swego ciała poza tą jedną, niezwykle ważną dla jego fantazji, splendoru i podtrzymania szlacheckiego rodu. A potem, kiedy zaskoczony objął rękoma nieznajomą, przekonał się z ulgą, że nie była to wojewodzianka, bo te prowincje pięknego ciałka, które u Maryny były płaskie jak Mazowsze albo stepy zadnieprzańskie, nieznajoma dziewoja miała okrągłe niczym góry Beskidu.
Pomyślał, że jednak zasłużył na nagrodę, i nie było dlań niczym niemiłym, kiedy od razu zajęła się jego ubiorem. Ukoiła mu usta pocałunkiem, a jednocześnie zabrała się do guzów żupana. A z tymi w takich okolicznościach zawsze jest kłopot, są bowiem przewleczone przez grube pętlice. Wiadomo, chciałoby się zerwać je jednym ruchem, ale przecież każdy kosztuje przynajmniej parę groszy. A taki ekspens nie zawsze równa się chwili przyjemności, która po nim następuje.
Zwodnica wiedziała jednak dobrze, jak uporać się z zapięciem w ciemności, odczepić z haka pozłocisty pas rycerski, a potem jednym szarpnięciem rozplątać troczki koszuli i sznurek od hajdawerów — co było już wyższą sztuką, bo naprawdę trudno zmacać ten supeł w ciemności. Poczuł jej wargi wędrujące od jego ust aż na dół i sam porwał za obfite krągłości jabłek Wenery, a potem — za nadobny gaiczek skrywany pod suknią i spódnicą, otaczający źródełko gotowe napoić spragnionego konika.
Szybko pomogła mu pozbyć się własnego stroju, który krępował jej ruchy i niejeden raz bywał przyczyną męskiej złości i irytacji. W owych czasach bowiem nie wystarczyło pozyskać przychylności niewiasty, lecz trzeba ją było jeszcze zdobyć jak twierdzę, obłuskując z sukni, spódnicy, stanika i fortugałów, jak ziemny zamek z beluard i kawalierów; pozostawiając na miłośnicy jedynie kanaki i obręcze, to jest naszyjniki i pasy zdobione srebrem i perłami, niczym na nagim ciele perskiej nałożnicy.
Dlatego niecierpliwy pan Nieborski na ten przykład nie bawił się nigdy w żadne oblężenia, ale zdobywał niewiasty szturmem, podchodząc do forteczki Amora tajnym podkopem. Czyli po prostu obracając nadobne amoraty tyłem do przodu i zadzierając suknię na obręczach do góry, a potem szturmując niewieście wdzięki z pochyloną kopią. Wszelako poniechał tego, gdy kiedyś trafił mu się złamany fortugał, który przebiwszy płótno spódnicy, pozostawił na jego rzyci ślady jak od pchnięcia pohańskiego koncerza.
Ale to wszystko było już nieważne. Teraz liczyło się tylko ciało, dłonie i usta metresy, która rozpalała w panu stolnikowicu żar namiętności. Wkrótce pieściła ustami jego rumaka do chwili, gdy dumnie stanął dęba, a pan Dydyński przesuwał dłońmi po jej plecach i karku, a nade wszystko po pieszczonej i uciesznej łączce, z której ciekł słodki niczym miód, pocieszny nektar miłości. Dając tym samym niewymowny znak, iż karczemne lekcje u pań tak nieciężkiego autoramentu, że mogłyby służyć za piórka przy husarskiej zbroi, odrabiał stolnikowic równie pilnie co łacińskie deklinacje wpajane w kolegium ojców jezuitów.
Potem zaś, ku zadziwieniu szlachcica, to ona pierwsza wśliznęła się na górę, dosiadła go jak amazonka wierzchowca. A nie była to bynajmniej pozycja, którą zalecali w kazaniach pobożni i prawowierni proboszczowie, lecz jedna z owych dwunastu diabelskich postaw, które zademonstrował na wojskowych murwach Kałmuk Astrakań wzięty do niewoli pod Bukowem przez wojska pana hetmana Jana Zamoyskiego.
Meretryca ujeżdżała stolnikowica tak mocno, aż trzeszczało stare łoże. Koszula, której nie zdjęła, zsunęła się w dół, więc Dydyński zadarł ją siłą w górę, pieścił i ściskał parę uroczych piersi, galopujących nad nim jak arabskie klacze. Ciągle nie widział oblicza bachantki, nie znał jej imienia. Cóż jednak byłoby jej po najpiękniejszej twarzy (zwłaszcza że i tak było ciemno choć oko wykol), co po pięknym oku — przesłoniętym powiekami i rzęsami długimi niczym najcieńsza muślinowa zapona — gdyby stoinikowic nie czuł wyraźnie uścisków owej rzeczy w kroku. I na tymże właśnie miejscu skupiły się w tej chwili wszystkie myśli pana Dydyńskiego. Jednak nawet zapamiętawszy się w miłosnym obłędzie, nie mógł pominąć milczeniem innych powabów dziewczęcia. Jakoż swawolnica miała inne cudności, i to bynajmniej nie takie płaskie jakoby wymalowane na kościelnych obrazach; przeciwnie — ciepłe, gorące i warte przynajmniej dobrego biczowania się za sam dotyk. Ramiona jak rozfiglowane koźlęta, a cycki niczym… bębny — które to określenie wydawało się panu Jackowi dziwnie prostackie, wręcz hajduckie. Jednak w takiej chwili i w takim położeniu nie bardzo miał czas ani ochotę, aby wymyślać jakieś inne, o wiele gładsze porównania. Albowiem myśli zajęte miał tylko tym, aby posyłać do celu coraz celniejsze strzały Kupidyna. To było bowiem niczym gonitwa konno do pierścienia, a jak podawały stare przepisy: komu by w galopie kopia z rąk wypadła albo się o ziemię ułamała, ten tracił razy wszystkie i nic zgoła do gonitwy nie miał.
Na szczęście, pan stolnikowic trafiał zawsze w sam środek. I dlatego po pierwszym gonieniu pokazał od razu pannie, że jest nie tylko generosus[59], ale i nobilis[60], a nade wszystko chłop mężny i poczciwy. Dlatego poderwawszy się i chwyciwszy niewiastę wpół, złożył ją teraz z kolei pod sobą, a potem począł karesować długo, namiętnie i do ostatka w pozycji, którą szelmy i karczemni figlarze zwykli zwać na raka.
Nie skończyło się wszelako na drugim razie. Mokry, rozgorączkowany pan stolnikowic dojeździł swoją miłośnicę do samego końca, z czym nie było kłopotów, bowiem wianeczek miała skradziony — rzecz oczywista, to nie Dydyński był pierwszym złodziejem. Wychylił z nią zatem czarę nektaru bogów po raz trzeci i czwarty — ten ostatni w pozycji, którą bezbożni poeci zwykli zwać na kapucyna.
Wreszcie legł wyczerpany obok meretrycy. Wzrok jego przyzwyczaił się do ciemności, zresztą na zewnątrz wzeszedł księżyc, wybielił drewnianą posadzkę komnaty, przydając konturów oraz ostrości meblom i przedmiotom.
Dydyński uniósł się na łokciu.
— Kimże jesteś, moja nadobna panno? — zapytał. — Rad bym wiedzieć, co za anioł mnie nawiedził. Pamiętaj jednak, że jeśli zmyliłaś drogę, tedy choćby przyszło teraz do twego płaczu i lamentów, ja niczego żałować nie będę.
— Nie pomyliłam się, mospanie — miała chropawy głos, który dziwnie nie pasował do jej wybujałego ciała i niewinnego lica — zwę się Dorota i jestem podarunkiem. Darem wdzięczności…
— Od Maryny?
— A jakże.
— Wielce mnie cieszy afekt panny wojewodzianki. Chociaż…
— Żałujesz, że to nie ona?!
— Nie, skądże. Anibym śmiał pomyśleć o córce pana wojewody.
— A przecie ją obłapiałeś. Na balu u Herburtów, w stajni zamkowej, pięć lat temu, kiedy na konia wsiadała.
Dydyński zmartwiał. Ho, ho, wybranka Kupidyna musiała być zaiste w wielkich łaskach u Maryny, skoro dowiedziała się takich rzeczy.
— Pewnie nie wiesz, co odpowiedzieć?
— Nie wiem — przyznał bezradnie, bo… naprawdę nie wiedział.
— Nie musisz — wyszeptała mu do ucha. — Ja powiem wszystko, co trzeba. I nie tylko powiem. Pokażę!
A potem poczęła całować go po całym ciele — najwięcej uwagi poświęcając żywotowi szlachcica oraz tej jego części, którą pobożne katolickie pióro niżej podpisanego nie powinno zwać inaczej niż tylko podbrzuszem, a protestanckie ucieka od jego opisu, jakoby szczerzył tam zęby sam papieski inkwizytor.
— Od zawsze chciałam cię poznać, panie — wyszeptała.
— Zawsze, to znaczy od kiedy?
— Od tego czasu, gdy dwakroć uchroniłeś carewicza Dymitra od śmierci. Cały dwór wojewody rozprawiał o waszej mości.
— To miło… Aj! Uważaj! Ząbki masz jak stado owiec, ale zanadto swawolne.
— A teraz wszyscy się dziwują, żeś pomiłował Borysa.
— Nawet kat byłby równie miłosierny, gdyby otrzymał taką nagrodę jak twoja przychylność, mościa panno.
— Lecz mnie się zdaje, że jest jakowaś tajemnica między wami…
— Gdzie tam! Potrzebowałem sługi, a Borys nadał mi się z postawy, bo wygląda jak człek, co z dzikimi niedźwiedziami bez szwanku bierze się za bary.
— Ten Moskal uczyni krzywdę waszej mości.
— Nie lękaj się, mała metreso — roześmiał się Dydyński. — Moja węgierska pani zawsze będzie na podorędziu. Silna, zwarta i gotowa… do każdej roboty.
— Węgierska pani? Ach tak! Twoja szabla.
— Dokładnie. A swoją drogą, to mój miecz rdzewieje. Czy zechciałabyś? O, właśnie taaaak…
— A nie wolałbyś, panie — wydyszała po długiej chwili, oderwawszy usta od jego rodowego klejnotu — aby twój miecz odpoczął znużony w pochwie?
— Nie — rzekł rozbawiony.
— Na pewno?
— Mniej będziesz gadać — walnął prosto z mostu, mając wargi zajęte berłem Wenus, które potrafi skutecznie okiełznać najswawolniejsze niewieście temperamenty.
Ugryzła go, ale bez złości.
— Jeśli będziesz tak niepohamowany w języku w obecności Dymitra, to wkrótce możesz zdobyć więcej wrogów niż włosów na łbie — wydyszała.
— Nie dbam o to.
— Niektórzy starali się o posłuchanie u carewicza przez całe miesiące, a ty — szast-prast, a już z nim gadasz na osobności i pewnie dostajesz jakieś tajemne rozkazy.
— Dworycki ci tyle o mnie naopowiadał? To mój wróg.
— Nie jest ci aż tak nieżyczliwy, jak myślisz, mości panie.
— Dał mi wystarczające dowody swej łaski, kiedy parę dni temu nocowałem w polu pod zamkiem. Dopiero dzięki wstawiennictwu Waarłama mogłem stanąć przed obliczem Dymitra.
— To nie Jaickij przebłagał carewicza. — Przeciągnęła się jak kocica. — Jegomość Dworycki wstawił się za tobą, aby nie pozbawiać cara usług tak zacnego kawalera.
— Prędzej uwierzę, że Borys Godunow ustąpi bez walki moskiewską stolicę naszemu Dymitrowi.
— Ustąpi, jeśli misję, którą powierzył ci Dymitr, wypełnisz do końca.
— Jaką misję? — Dydyński rżnął głupca, choć wolałby zgodnie ze słowami mistrza Kochanowskiego uciąć harde i nieposkromione drzewo, w jakie zmienił się temperament tej pani.
— Dwórki i służki na zamku mawiają, że jesteś sekretnym powiernikiem Dymitra; ale to pewnie zwykła gadanina głupców i małych trzpiotek. Nie musisz odpowiadać, ja znam prawdę: carewicz dopuszcza do sekretów jedynie pana wojewodę, Dworyckiego i Buczyńskich, a poza nimi swoich Moskali.
— Z ust mi to wyjęłaś, mościa panno — rzekł, choć wiedział dobrze, że nie była to odpowiedź, którą spodziewała się usłyszeć. — Ci ludzie zagradzają mi drogę do carewicza skuteczniej niż pas cnoty do gaiku księżniczki. Bo na pas cnoty zawsze znajdzie się solidny wytrych, a na czarne sumienie pana Dworyckiego pozostaje tylko szabla — której przy boku carewicza nie poważę się użyć.
— Nie sądź bliźnich po słowach, jeno po uczynkach.
— A co mi tam Dworycki! Trzem takim jak on dałbym radę!
— Wiem — wyszeptała, tuląc się doń namiętnie — dlatego opowiedz mi, jak dasz sobie radę z Borysem?
— Za dużo już gadasz, moja duszko. Pokaż, proszę, że gębusia służy ci nie tylko do obracania językiem na podobieństwo kijanki.
— Mmm… Taaak — mruknęła, a potem przez kilka chwil uczyniła z języczka taki użytek, że poczuł się jak w niebie.
— Wiesz — wyszeptała po chwili — mogłabym, mój panie, jechać z tobą na kraj świata. Choćby na Moskwę z Dymitrem, jako… metresa. Pilnowałabym ci ochędóstwa, gotowałabym strawę i doglądała czeladzi, a w nocy miałbyś gdzie się utulić do snu…
O tak, jeszcze czego, pomyślał niechętnie. Już widział, jak będzie czekać na niego, kiedy wróci z pola, z krwawego moskiewskiego żniwa. A wieści o wszystkim, co mówi, z kim śpi i co robi, trafiać będą wprost do ślicznego uszka panny wojewodzianki Maryny. Uchowaj Panie Boże od takiej Penelopy!
— Jedziemy na wojnę, z której nie ma powrotu. W obozie nie ma miejsca dla niewiast! Tak samo jak w tej komnacie!
W pierwszej chwili chyba nie zrozumiała.
— Zostaw mnie samego. — Łagodnie, ale stanowczo odsunął jej ramiona. — Muszę iść spać, bo jutro czeka mnie służba!
— Nie wyrzucaj mnie, panie — zaszlochała cicho. — Jestem taka… sama w tym zamku.
Z niesmakiem wstał z łoża, bo coś podobnego słyszał od Maryny; doprawdy niewiasty mogłyby zmienić już śpiewkę o samotności na coś mądrzejszego, bo tę starą gadkę powtarzały już chyba nawet papugi starosty Ożgi. Chwycił hajdawery, narzucił koszulę, wbił stopy w wysokie do kolan husarskie buty na podkówkach grubych na dwa palce.
— Idź stąd i powiedz swej pani — rzucił wściekle — że wolę rozmawiać z nią osobiście, a nie przez służkę, a jeśli ma do mnie jakąś sprawę, tedy niechaj wezwie do siebie albo tu przyjdzie… Niekoniecznie w roli metresy!
Dorota zapłakała, zaszlochała, niezwykle — trzeba jej przyznać — przekonywająco. Wprost serce się krajało, a lody stopniałyby nawet w dalekiej Moskwie, gdyby słuchały jej rozdygotanego płaczu. Niestety, serce Dydyńskiego było z najtwardszego kamienia. Szlachcic przygryzł wąsa, nie pozwolił, by ogarnęła go nagła litość — największa i najwierniejsza przyjaciółka niewieściej perfidii i podstępu.
— Możesz stąd wyjść ubrana albo naga, jak cię Pan Bóg stworzył! — skwitował jej żale. — Wybieraj, dziewko, bo mi się śpieszy!
— Mój panie — wyszeptała ledwie słyszalnie, zanosząc się szlochem — nie wyrzucaj mnie… Nie oddalaj od siebie… Błagam i proszę!
Zanim zdołała paść mu do stóp, pochwycił jej suknię, koszulę, stanik i gorset, a potem podszedł do otwartego okna i cisnął niewieście fatałaszki na zewnątrz, wprost do fosy, w której żaby odprawiały nocne koncerty.
— Idź precz!
Podszedł do łoża, chwycił ją za ramię, wywlókł brutalnie, postawił na nogach. A potem popchnął w stronę wyjścia i szeroko rozwarł stare drzwi.
— Śpiesz się, żebyś zdążyła przed zmianą roty — wysyczał. — Inaczej hajducy pana wojewody będą mieli o czym opowiadać jutrzejszego rana przy piwnej polewce!
Jednym ruchem ręki stwardniałej od szabli przyłożył w jej wypięty tyłek z taką siłą, że dziewka poleciała naprzód jak wystrzelona z armaty. Płacząca i przerażona zrobiła krok, potem drugi… Wreszcie pobiegła, płaszcząc bosymi stopami po kamiennych podłogach zamkowych krużganków, nie wiedząc, czy zasłaniać piersi rękoma, czy też raczej zakryć nimi splątaną kępkę włosów na złączeniu ud.
A Jacek Dydyński, rad z siebie i nieczuły na niewieście łzy, zatrzasnął drzwi z rozmachem. Odszukał w skrzyni bukłak z winem i napił się szczerze i mocno, jak po odniesionym zwycięstwie.
I właśnie przyszła mu do głowy rzecz prawie niesłychana.
Die 5 augusti
Więzienie starościńskie w Samborze
Godzina 11 przed południem
Do lochów pod tarasem Jacek zszedł dwa dni później, ściskając w ręku rozkaz na piśmie, w którym Dymitr, a nade wszystko pan starosta Samborski Mniszech, uwalniał od kary miecza Moskala Borysa Oboleńskiego. W zanadrzu ukryty miał dodatkowy atut, gdyby rozmowa z więźniem miała pójść na opak — Niedźwiedzi Chrest. Dydyński chciał go użyć, choćby miało zapaść się niebo.
Ktoś ważny był u Moskala, bo przy drzwiach celi ujrzał zamkowych hajduków; zbyt wielu, by pilnowali więźnia — raczej strzegli kogoś, kto przyszedł złożyć mu wizytę. A kiedy wszedł do celi, zrozumiał, że właśnie przegrał kolejną bitwę w batalii o carskie fawory i znalezienie tajemnych wrogów Samozwańca.
Maryna stała przy Borysie bladym jak chusta zerwana z czoła śmierci, leżącym na łożu jak ranny dzik, z ramionami i rękoma spowitymi grubymi zwojami szarpi. Nadworny medyk Mniszchów odwijał płótna, smarował opuchnięte członki więźnia maścią śmierdzącą jak trzydniowy umrzyk. Dydyński wolał się nie domyślać, co wchodziło w jej skład.
I wtedy stało się coś, o co Jacek nigdy nie podejrzewałby Borysa. Moskiewski niedźwiedź, który, zda się, potrafiłby pokruszyć w mocarnych rękach każdego Lacha, jaki stanąłby na jego drodze, podniósł głowę, pochylił się ku rączce wojewodzianki, a potem powoli i ostrożnie złożył pocałunek na dłoni Maryny.
— I błahosławiena ty carica — powiedział cicho, żałośnie. — Preswiatuju, preczustuju, prebłahosłowiennuju Marynu, so wsiemi swiatymi pomianuwsze sami siebie i druh druha i wieś żywot twój Christu Bohu predadim. Proszczenija i ostawlenija grechow i pregresznij twoich u Hospoda proszu…
I wówczas zdało się panu Dydyńskiemu, że dwie łzy stoczyły się po policzkach Moskala. Borys płakał? Doprawdy to było równie zdumiewające jak nagłe nawrócenie sułtana tureckiego na wiarę chrześcijańską.
Musiał przerwać tę sielankę. Jego cień padł między nich, przerywając ceremonię, a może i amory. Czyżby Maryna wdzięczyła się do Borysa? Cóż, jeśli nawet, to przecież nie ze zwykłej litości, lecz z wyrachowania.
Jeśli wojewodzianka była w tym lochu wcieleniem Dziewicy Maryi i dobrym aniołem, tak pan stolnikowic musiał jawić się Borysowi jak bies w stroju Lacha. I bardzo dobrze!
— Daj ci Panie Boże spokój i uzdrowienie — rzekła Maryna cicho i powabnie, kładąc rękę na mokrym czole Borysa. Moskal przymknął oczy, a pan Dydyński zacisnął dłonie w pięści. Do stu fur czarcich ogonów, to było jasne, że przyszła wywiedzieć się, z jakich powodów Dydyński nalegał na darowanie życia Borysowi. Zapewne wypytywała też Moskala szczegółowo o sprawy związane z Dymitrem. I kto wie czy jej sposób nie okazał się skuteczniejszy od katowskich obcęgów.
— Mościa panno wojewodzianko! — rzekł szlachcic, zdejmując kołpak i kłaniając się dwornie. Nie wiedział, co Maryna wie o nocnej potrzebie z jej dwórką Dorotą oraz jakie będą tego reperkusje. Gniew? Niełaska przyszłej carowej? A może — pochlebiał sobie — fascynacja mężczyzną, który pokazał nadobnej pannie, że nie tak łatwo okręcić go sobie wokół palca? — Dobrodziejko moja najmilsza. Czołem do nóżek ślicznych biję, usługi pokornie ofiarowuję. Dziwno mi ujrzeć cię tutaj. Czy pan ojciec… Czy Dymitr wie, że przyszłaś do lochów?
— Jestem panią własnego losu, mospanie, i nie muszę spowiadać się nikomu, gdzie chodzę i co myślę. Dobrze byłoby, abyś waszmość pamiętał o tym, kiedy przebywasz u boku Dymitra. Mam wolną wolę i będę miała ją nawet wówczas, gdy zakujecie mnie w carskie, kremlowskie łańcuchy i sarafany.
Wie o wszystkim, co się stało w nocy, pomyślał ponuro Dydyński. Będzie wesoło…
Podała mu rękę, wychodząc z brudnej i zatęchłej celi, a pan stolnikowic ujął ją, składając na wysmukłej dłoni szczery jak złoto pocałunek. Maryna dygnęła, zerknęła na niego zagadkowo, a potem znikła, pozostawiając Dydyńskiego z domysłami gryzącymi go niczym robactwo.
— Zostawcie nas samych! — rozkazał stolnikowic hajdukom.
Wyszli niechętnie, w ich wzroku wyczytał niedowierzanie i lęk. Widać nawet z wyłamanymi członkami Borys budził w nich zabobonny strach. Dydyński jednak nie bał się go bardziej niż wołu powalonego celnym strzałem z hakownicy.
Na razie…
— Poznajesz mnie, z kurwy synu, Moskalu? Potomku diabła i babilońskiej ladacznicy?
Borys zmrużył oczy.
— Wiesz, co się z tobą stanie?
— Jeszcze nie potańcujesz z moją głową — mruknął Oboleński. — Za wstawiennictwem preczystej jaśnie wojewodzianki Maryny na razie pozostanie na swoim miejscu.
— To nie Maryna, ale ja wybroniłem cię od miecza. Rozumiesz polskie litery? Czytaj. — Zamachał przed nosem Borysa listem od Dymitra.
— I pewnie myślisz, Lasze, że powinienem być wdzięczny? — Moskal nawet nie spojrzał na pismo. — Połuczaj chuj za swoju rabotu! Bo jeśli dumałeś, że po tym wszystkim stanę się twoim sługą, tedy żyjesz w równym błędzie jak rzymski papa. Nie będę niczyim rabem. Prędzej przegryzę ci gardło. Albo poszarpię sobie żyły!
— Będziesz mi służył wiernie jak pies — wycedził przez zęby Dydyński — co nie będzie dla ciebie niczym nowym, bo każdy z was, Moskali, rodzi się w łańcuchach. Będziesz rękodajnym, a kiedy każę — zatańcujesz jak ci zagrają. I schylisz kark, nosząc okowy z moim klejnotem rodowym. Klejnot to zwierzę, które zasiada na tronie w kremlowskiej pałacie! Bij mu czołem, psi synu, Moskalu!
Jednym ruchem wyrwał z zanadrza Niedźwiedzi Chrest i cisnął go Borysowi na pierś.
Oboleński spojrzał na krzyż, a potem podniósł złe, czerwone oczy na Dydyńskiego. I bynajmniej nie było w nich psiej, moskiewskiej wierności; prędzej złość i może zaciekawienie, cóż takiego wymyślił prześladowca, aby zadać mu więcej cierpienia.
— Będziesz mi czołem bił jakoby carowi niebiesnemu, poteszytielowi naszemu — ciągnął Dydyński. — A kiedy bym chciał, abyś ze mną milę szedł, pójdziesz i dwie. Kiedy zechcę po grzbiecie twym na koń siadać, nadstawisz mi karku. Gdy w opasnosti będę… własną piersią przed kulą mnie osłonisz!
Borys zmrużył oczy. Czyżby przypomniał sobie słowa listu? A może po prostu brał go gniew. Jeśli tak, to Jacek doprawdy był rad, iż kazał wyłamać mu ramiona ze stawów. Nie wiedział, co się stanie, i nie mógł domyślać się nawet, co zrobi Oboleński na widok tego heretyckiego krzyża.
Dydyński chwycił Chrest, podniósł go do ust, ucałował trzy jego ramiona ku czci Trójcy Świętej, a ostatnie — ku pamięci Marii Przeczystej Dziewicy.
— Słowo! — wycharczał Borys. — Powiedz słowo, co było na początku u Boha…
— Az jesm' s wami, i niktoże na wy — powtórzył Dydyński kawałek modlitwy, który usłyszał w karczmie od Waarłama.
Ręka Moskala wystrzeliła w stronę szlachcica. Borys jęknął, bo świeżo nastawione ramiona musiały sprawić mu równie okrutny ból co rozpalone widły wbite w bark. Lecz widać Moskwa była piekłem, zatem wytrzymał cierpienie, które zwykłego człowieka zmieniłoby w pokręcony korzeń mandragory.
Zacisnął palce jak cęgi na lewym przedramieniu zaskoczonego Jacka. Dydyński chciał złapać za szablę, ale nie mógł wyciągnąć jej w ciasnocie. Zimna jak grobowy kamień, pokrwawiona ręka powlokła go do barłogu skazańca. Do kroćset, jeśli Borys zrobił to wszystko ręką ledwie nastawioną po strappado, to co potrafił, będąc w pełni sił?!
— Usłyszałem słowo, które wydaje się być prawdziwe — wycharczał Oboleński. — Ty wiesz, Lachu, jaka jest kara, jeśli zełgałeś? Nasze wilki wyrwą ci żywcem duszę z piersi i zeżrą na surowo.
— Puść! — ryknął szlachcic, szarpiąc się z rękojeścią węgierki. Jelec szabli zaczepił o skraj lewego rękawa żupana; nim szlachcic zdołał go wyswobodzić, Borys spojrzał mu prosto w twarz.
— Znasz słowo… — wycharczał. — Masz Chrest! Wiesz, jak złożyć pocałunek. Ty… Ja…
Ręka, którą uciskał niemiłosiernie lewe ramię Jacka, zadygotała. Dydyński poczuł, jak palce Moskala trzymające go niczym szpony jastrzębia kuropatwę, a raczej — zważywszy na strój pana stolnikowica — dorodnego dzięcioła, poczynają tracić siłę. Rozwierają się, wypuszczają go na wolność. Odskoczył, dobył szabli, zaświecił nagą głownią w oczy Oboleńskiego.
— Będziesz posłuszny?
— Odpustitie winy mnie, grzesznemu — rzekł Borys spokojnie. — Jestem posłuszny. Nynie i prisno, i wo wieki wiekow. Amin.
Moskal wyciągnął rękę, ujął krzyż z takim trudem, jakby była to grobowa płyta, ucałował w sam środek niedźwiedziej głowy.
— Jesteś mój, Borysie. Mój sługa! Mój rab! Mój pies!
— Tak, ojczulku Jacku Aleksandrowiczu.
— Znaj, grubianinie, politykę! — warknął Dydyński, a potem jednym ruchem zdzielił Borysa rękojeścią szabli w policzek, pozostawiając tam ciemnoczerwoną krechę. Doprawił z góry, w podbródek, wziął zamach i rąbnął w sam środek wygolonego łba pokrytego odrastającą czarną szczeciną włosów.
Moskal zajęczał, zadygotał, i tak ledwie żywy; aż trudno było uwierzyć, że jeszcze znosi to wszystko.
— To była pierwsza lekcja pokory — wycedził przez zęby Dydyński. — Myślę, że od tej pory będziesz świadomy, jaką władzę nad tobą daje mi Chrest i słowo.
Borys pokiwał zakrwawioną głową, wyciągnął dygoczącą rękę ku lewicy Dydyńskiego, ostrożnie ujął ją, przekręcił się na bok, a potem ucałował dłoń poranionymi wargami. Zdawał się pokorny jak pies, ale jego oczy pozostawały czujne i bystre.
To pokonało gniew szlachcica. Dydyński opuścił szablę.
A w chwilę później podniósł ją do obrony, bo Borys chwycił Niedźwiedzi Chrest, a potem… To było wprost jak sen — zmiażdżył go w zębach, jakby chciał odgryźć górne ramię krzyża. Nie uczynił tego, nie miał dość siły albo drewno okazało się zbyt twarde; pozostawił na nim tylko wyraźny ślad. Chwycił krzyż drugą ręką, próbując nieudolnie złamać go albo zgnieść.
— Wospomożytie, ojczulku — jęknął bezradnie. — Rzućcie w ogień, bo mnie sił nie chwatajet!
Dydyński zaskoczony ścisnął Chrest w ręku. Żal mu było rozstawać się z krzyżem, czuł jednak, że stał się świadkiem jakiejś ceremonii, której nie do końca był świadom, a każdy błąd mógł okazać się równie doniosły co upuszczenie gorejącej głowni do otwartej beczki prochu.
Odwrócił się w stronę gruby, w której płonął ogień rozpalony zapewne na polecenie sług Maryny, i niewiele myśląc, cisnął drewniany Chrest w płomienie. Niedźwiedzi łeb zamigotał, rozjarzył się ogniem. Spłonął w poszeptach i trzaskach płomieni. Rozpadł się po długiej chwili na popiół i gorejące węgle. Znikł i sczezł, jak gdyby nigdy go nie było. Tak znikł ostatni świadek przymierza między Jackiem i Borysem. Lisem i niedźwiedziem. Lachem i Moskalem.
A kiedy Dydyński odwrócił się do Borysa, opadły mu ręce. Moskal leżał nieruchomo, z krwią sączącą się ze świeżych ran, oklapnięty na słomianym barłogu, niczym martwy tur. Gdy stolnikowic przyskoczył bliżej, przerażony, że właśnie zyskał tyle wiernego, co martwego sługę, usłyszał cichy, równy oddech. Wycieńczony więzień spał snem sprawiedliwego, ani troszcząc się o jutrzejszy dzień.
A Jacek Dydyński wpakował sam siebie w taką kabałę, że sam już nie wiedział, co czynić.
Otarł pot z czoła i przeżegnał się.
— Ratujcie mnie, święci pańscy — jęknął cicho.
Niestety, święci milczeli.