Przeprawa przez Dniepr Na Zadnieprzu • Pochód do Łubniów • Nad Don czy na Moskwę? • Przed bitwą • Na krańcu świata • Pożegnanie z Rzeczpospolitą • Morawsk • Jak Moskwa wita Lachów i Litwę • Pierwsza krew • Zdrada mieszczan • Pochód na Czernihów • Kozacka swawola • Lup popa jak skopa! • Pogrom w grodzie • Na Moskwę • Nowogród płonie!
Die 23 octobris, Anno Domini 1604
Roku 7113 od stworzenia świata
Wyszogród, przeprawa przed Dniepr, poranek
To Moskwa? Tam, na drugim brzegu?
Płynęli na bajdakach, stłoczeni, ściśnięci, trzymając za wodze niespokojne, parskające wierzchowce, samotni na ogromnej rzece jak rozbitkowie na wyspie. Mgły i opary schodziły w dół z prawego brzegu, urwistego niby górska grań, staczały się ku srebrzystym nurtom Dniepru. Przesłaniały widok na lewe wybrzeże — jak pamiętał z dawnych lat Dydyński — niskie, płaskie i trawiaste. Rozłożone jak otwarta księga, w której literami alfabetu były miasteczka, folwarki, futory i kurhany pozostałe po bitwach z Tatarami, Moskalami i Kozakami.
Mgła była przekleństwem, ale i wybawieniem. Osłaniała ich przed tysiącem wrogich oczu, a zwłaszcza przed bystrym spojrzeniem Janusza Ostrogskiego, kasztelana krakowskiego, który pościągał z rzeki promy, czajki i czółna, aby przeszkodzić im w przeprawie. Dlatego Dymitr i Dworycki poprowadzili małą armię takimi bezdrożami, że polujące nad stepami jastrzębie zdawały się muskać skrzydłami trzęsienia i czapki ludzi Dymitra.
— Jeszcze nie teraz, jeszcze nie tutaj — mruknął Jacek do Nieborskiego. — Najpierw przejdziemy Zadnieprze. Potem zacznie się nasza dawna Siewierszczyzna. Dopiero nad Desną pożegnamy Rzeczpospolitą.
— I pobratamy się z deputacją cara Borysa. To będzie gorące przywitanie — wycharczał Świrski. — Poznamy carską familię, bo Godunow obsadził wszystkie grody, włości i urzędy wojskowe swoimi krewnymi. Stryj jego daleki Siemion Godunow zarządza prikazem śledczym, inny znowu, Iwan, jest carskim wojewodą. Samych dzieci Borys ma troje — Iwana, który Anno 1588 umarł, będąc otrokiem, Ksenię, podobno cudnej urody, i Fiodora — następcę na tronie, lat będzie miał jakieś piętnaście. Dobrze wrodzili się oprycznicy w carską rodzinę. Siostrę swoją Irenę dał niegdyś za samego cara Fiodora Joannowicza, jurodiwego syna Groźnego. A Borys pojął za żonę Marię, córkę Maluty Skuratowa, co jak pies kąsał wrogów Groźnego…
Za nimi na bajdaku wszczął się ruch wśród koni, ucinając dalsze wywody genealogiczne pana Herakliusza. Jeden zarżał, inny zakwiczał, a pozostałe odpowiedziały biciem kopytami o drewniane dno promu.
— Spokój! Zdrów! — ozwały się głosy. — Nastąp się.
— Daleko stąd do stolicy? — wychrypiał Nieborski.
— Do Moskwy? Będzie z miesiąc drogi kolasą.
— A do domu?
— Nie myśl, waszmość, o domu.
— To jak podróż do grobu — Świrski głos miał chropawy, a oczy przekrwione po wczorajszej pijatyce. — Wóz albo przewóz. Nie ma już odwrotu.
— Zimno. — Dydyński poprawił delię podszytą wilczurem. Zabijał rękoma o boki, chuchał w przemarznięte dłonie.
— Będzie gorzej — krakał Świrski. — W Moskwie najlepszym hetmanem jest jegomość pan mróz. Car Borys to władca zimy. Gdziekolwiek postąpi, idzie za nim krok w krok śnieg i wicher. Już mi się zimno robi. Całkiem jak wtedy, gdy pan Wapowski dla uciechy wypuścił byka na ulice Denowa, kiedy urodziła mu się córka. Zacna krotochwila była, kiedyśmy po pijanemu z rusznicami za nim ganiali. Pamiętasz?
— Mikołaj Pawłowski zginął natenczas. Tak, pamiętam.
— Mówiłem, żeby byka nie w uliczki, ale na rynek puszczać. Bo nie tak go szczwali jak trzeba, nie od przodu, jeno z tyłu zachodzić i nie w łeb, ale w zad z rusznic palić…
— A waszmość się wypuszczał do Hiszpanii na byki, że wiesz najlepiej, jak buhaja powalić?
— Ciiiiicho!
Znów wszczął się niepokój wśród koni. Dulki wioseł, na które napierali krępi, żylaści Kozacy i siromachy, skrzypiały cicho, ich dźwięk niknął we mgle jak w przepastnej szopie pełnej siana.
— Boisz się waszmość?! — wycharczał Świrski i chwycił Dydyńskiego za pozłocisty guz od delii. Potrzymał chwilę, nim Jacek odepchnął upartego moczygębę.
— Tylko głupcy nie znają strachu.
A potem wszystko potoczyło się tak szybko, że nawet nie zdążyli krzyknąć. Za ich plecami rozległ się kwik konia, łoskot kopyt, zwierzęta rzuciły się w bok, potrącając ludzi. Dydyński wrzasnął; spłoszona Hetmanka przyparła go do boku podjezdka Nieborskiego, zarżała, przysiadła na tylnych nogach, bijąc przednimi o drewniane dno bajdaka. Jacek odskoczył, szarpiąc za uzdę, chcąc wstrzymać na munsztuku szalejącego konia. Nieborski zatoczył się pchnięty końską piersią.
I nagle, jak grom z jasnego nieba, pojawił się nad nim pysk koński. Spomiędzy spłoszonych wierzchowców wypadł jabłkowity rumak, popędzany ostrogami przez jeźdźca. Zarżał, zachrapał, kwiknął, próbując zatrzymać się na krawędzi promu…
Na próżno! Ukłuty ostrogami skoczył w przód, wzbijając w górę kopyta, wpadł w spienione, wartkie dnieprowe nurty, zniknął w falach, aby wynurzyć się — już bez jeźdźca.
— Krzeszowiiiiiiicz! — zawył Przybyłowski, rzucając się do krawędzi. — Trzymajcie go, Jezu Chryste! Od febry na łeb zapadł! Szelma! Idyjota!
Przewoźnicy porzucili pojazdy, czyli wiosła. Porwali się do koni, które zmieniły się w kłąb szalejących furii, bijąc kopytami, stając dęba i obracając z kwikiem przerażenia, aby znaleźć się jak najdalej od wody.
— Staaać! Trzymaj! Staaać!
Dydyński przytrzymał rozszalałą Hetmankę, przyciągnął do siebie łeb konia, rozejrzał się po bajdaku, sprawdzając, co z jego ludźmi. Świrski gramolił się na nogi, jego konia pochwycił czeladnik Przybyłowskiego, podjezdek Nieborskiego stał z opuszczonym łbem, ze zwieszającymi się żałośnie wodzami.
— Damian! — ryknął Dydyński. — Damiaaaan! Gdzie jesteś?
Cisnął uzdę Świrskiemu, skoczył do burty, wbił przerażony wzrok w okrutną rzekę. Bajdak obracał się wokół własnej osi, niesiony prądem. Wzrok pana Dydyńskiego przemknął wzdłuż szarego nurtu do bocznej burty; spostrzegł wśród fal podgoloną, kędzierzawą głowę szlachcica, która na chwilę wynurzyła się z rzeki.
— Mości Nieborski! — ryknął stolnikowic i rzucił się wzdłuż burty w stronę, gdzie jego pocztowy szamotał się w skotłowanej rzece. Prom, obracając się wokół własnej osi, oddalał się od niego.
— Damian! Lude, spasajtie! — ryknął do Kozaków, którzy szarpali się z końmi, zamiast napierać na wiosła. — Wyciągnijcie go! Czerwonego dam!
Skoczył na róg promu, chcąc chwycić pocztowego za ramię, zanim okrutna rzeka poniesie go na południe, odepchnie od bajdaku. Za późno! Wszystko na próżno!
W ostatniej chwili ktoś uprzedził Dydyńskiego — wielkie jak tur chłopisko w moskiewskim szłyku, to jest wysokim futrzanym kołpaku, z czarną brodą. Jednym ruchem ucapił za ramię czeladnika; stękając od bólu ledwie wygojonych stawów, przyciągnął go do burty, gdzie już czekały stwardniałe ramiona kozackich przewoźników.
Jacek poczuł się tak, jak gdyby spadł mu z ramion ciężar wszystkich grzechów jego ojca. Tym, który wyciągnął Damiana z topieli, był Borys Oboleński. Moskal oddał mu pokłon; kłaniał się spokojny i nieobecny.
Przybyłowski przypadł do nich bez tchu, pochylił się nad Damianem, sprawdził, czy żyje. Czeladnik charczał, krztusił się, wypluwał dnieprową wodę jak Tryton.
— Co się stało? — zapytał Świrski.
— Krzeszowicz — wykrztusił blady jak sama śmierć pan Mikołaj. — Od febry i gorączki na łeb mu padło. Nie chciał zejść z konia, nagle ostrogami go spiął. Konno w Dniepr skoczył, świeć Panie nad jego grzeszną duszą… Mało nas nie pozabijał.
— Dlaczego na wozie go nie położyli?! — warknął Dydyński.
— Nie chciał, krzyczał, wierzchowce płoszył! Ostawiliśmy go w kulbace…
— O mało nas nie przewiózł… na tamten świat — skomentował Świrski. — Hej, mołojcy! Do pojazd! Do drygawek! Brzeg blisko!
— Boże zmiłuj! — wycharczał zziębnięty, przerażony Nieborski. — Boże chroń… Moskala Borysa!
Die 23 octobris
Trakt na Łubnie, południe
Przeprawę zakończyli jeszcze przed południem, a słońce i babie lato osłodziły im niemiłą przygodę na rzece. Szli wąskim traktem, czasem wyjeżdżonym niczym ścieżka do wychodka, innym zaś razem ledwie widocznym wśród wysokich, suchych traw. Złota jesień pomykała przed nimi drogami i traktami, kryła się w dąbrowach malowanych brązowym listowiem, na stepach, polach i polanach, na których rosły całe zagony wdzięcznych, dojrzewających jagód i borówek. Moskwa była tuż-tuż. Za miedzą, za płotem rozpościerała się kraina skuta lodem, smagana wichrem i carskim knutem, a przecież wcale nie czuli na swych karkach mroźnego powiewu. Podążali samym środkiem szarych i żółtych pól, mijali bory klonowe i lipowe, wyschnięte stepy ciągnące się hen aż po horyzont, nad którymi tkwiło niskie słońce, już nie grzejące, ale błyszczące olśniewająco. Przenikające na skroś bezlistne gaje i ciemne dąbrowy, które dopiero teraz, kiedy brakowało ponad połowy listowia, wypełnione były złotawym blaskiem.
Szli na wschód. Po bezdrożach, stepach i moczarach, czasem znajdując drogę po starych kurhanach i mogiłach, innym razem idąc wzdłuż rzek, potoków i ruczajów. Maszerowali do Łubniów, własności Michała Wiśniowieckiego, starosty owruckiego, który choć nie popierał swych stryjecznych braci — Konstantego i Adama, pozwolił jednak, aby w jego dobrach zbierali się ludzie i stronnicy Dymitra Iwanowicza.
Tutaj, pod zamkiem, który niedawno ufundował kniaź, rozłożyli się obozem. Dymitr popłacił żołd, nędzne szesnaście złotych na koń chorągwiom husarskim, dwanaście pancernym, a potem przyjął popis zmordowanych marszem, stojąc konno na wysokim brzegu rzeki.
Po południu zwołano wielką radę, by wreszcie spojrzeć w twarz prawdzie, kolącej w oczy hetmana i pułkowników. W jaki sposób z wojskiem liczącym sześciuset husarzy, półtora tysiąca kozackiej jazdy, pół tysiąca piechoty i kilka tysięcy wolontarzy oraz dońskich i zaporoskich mołojców zrzucić z kremlowskiego stolca tyrana Borysa Godunowa? Marsowe miny Dymitra i Dworyckiego zapowiadały, że nie okaże się to trudniejsze niż przepędzenie wrzaskliwego kundla. Wszak Polak wszystko potrafi.
Die 25 octobris
Świetlica na zamku w Łubianach, późna noc
Na naradę zawołano pułkowników, rotmistrzów i poruczników, wszystkich tych, którzy w dalszej wojennej części wyprawy mogli mieć coś do powiedzenia lub zagrać pierwsze wojenne skrzypce. Przybyli Polacy i Moskale, Kozacy i Dońcy, Tatarzy i Wołosi, maluczcy i wielcy, tak iż można by rzec zgoła, że na zamku Michała Wiśniowieckiego dokonała się prawdziwa utopia, w której wszyscy ludzie, nie bacząc na stan, urodzenie i zasługi, zasiedli u jednego stołu. Wojewodowie i starostowie gwarzyli z kozackimi watażkami, posesjonaci i husarze bratali się z zaściankowymi szaraczkami, co przyciągnęli za Dymitrem w chorągwiach wolontarskich. Kilku Tatarów — uciekinierów z Krymu — gadało ze swymi zaprzysięgłymi wrogami Kozakami tak swobodnie, jakby co dzień pili horyłkę w jednym siczowym kureniu. Moskale kłaniali się Polakom, zapominając, że to wcielone diabły, a ci z kolei gawędzili z Mołdawianami wbrew licznym przestrogom kalendarzy, gdzie czarno na białym stało, iż z Wołochami poczciwej rozmowy nie ma, bo plemię złodziejskie, więc wszelką gadaninę zaczynać należy, dawszy pierwej w pysk.
Sprawa Moskwy i cara Dymitra połączyła zebranych tak dalece, że nikt nie wypominał dawnych uraz. Panowie stykali się kielichami z Zaporożcami, nie bacząc na ostatnie bunty Nalewajki i Łobody, swawoleństwa Kosińskiego i grabieże Kiszki. Z kolei Zaporożcy zapomnieli Lachom krwawej rozprawy z ich pobratymcami pod Lubniami i Piątkiem, bo wszak co było, a nie jest — nie pisze się w rejestr. A rejestrów na Zaporożu nie miałby kto pisać, bo czytatych i pisatych Kozaków było tam tylu co uczciwych posłów na koronnym sejmie.
Wolontarze nie burzyli się, że nie dostają żołdu, z kolei rotmistrzowie zaciężnych rot nie krzyczeli, że zasługi są psie i dziadowskie. Dońcy nie wspominali Kozakom waśni z Zaporożcami, prawosławni katolikom doprowadzenia do zawarcia unii brzeskiej z papieżem, a unitom odszczepieństwa od błahoczestwej wiary. Wołosi Lachom zwycięstwa pod Bukowem, gdzie rozbito armię Michała Walecznego, przyszłego króla Walachii. Jezuici zasiadali w zgodzie obok popów, Dymitr na wprost wojewody, a wojewoda obok atamana Dońców Koreły.
To było jak dobra wróżba na przyszłość, że tyle nacji siedziało w zgodzie w jednej izbie, przy winie wydzielanym hojnie z łubnieńskich piwnic. Tym, co ich łączyło, były złote cerkwie, przepastne skarbce monasterów i soborów, carskie kaźnie, miasta o błyszczących kopułach i cerkiewne ikonostasy kapiące od złota, pereł i kamieni.
Za nimi były waśnie, krwawe bunty, nienawiści. Przed nimi — przebogata Moskwa, miasto złotych świątyń, warte grzechów całego życia, a nade wszystko — zgody, braterstwa i przyjaźni wszystkich nacji zamieszkujących Rzeczpospolitą i jej pogranicza.
I jeszcze było coś, co snuło się nad głowami wszystkich, prawie rzucało mroczny cień na ścianę: widmo cara moskiewskiego. Jego dział, pułków, wojewodów, warownych miast, strzelców i hulajgrodów. Bo teraz, o kilkanaście mil od granicy z Moskwą, skończyły się przechwałki, picie, wymachiwanie szabelką z okrzykami: Na pohybel i Górą nasi! Nadeszła chwila prawdy: wkrótce mieli bić się i zwyciężać. Klęska i powrót nie wchodziły w rachubę, bo rozmiar awantury, którą zamierzali rozpętać na granicy wojewoda i carewicz, przekraczał pograniczne wojenki i kozackie chadzki. To wiedział nawet ciura, że jako zwycięzcy zapisaliby się złotymi zgłoskami na dziejowym rulonie prawdy. Na pokonanych czekałby w Rzeczypospolitej topór i szubienica.
— Jakie są wieści z Moskwy, mości panowie? — zapytał Dymitr mocnym głosem. On jeden nie garbił się na ławie, wprost tryskał zdrowiem i animuszem. Oczy miał błyszczące, a policzki zarumienione. — Co dzieje się w przygranicznych grodach i jakie środki przedsięwziął car Borys na obronę?
Jan Buczyński podniósł głowę.
— Wrócili szpiedzy i zdali mi relację. Mam też dobre awizy od kupców kijowskich i Dońców.
— Mów śmiało.
— Borys nie wie, z której strony Wasza Carska Mość wkroczy do Moskwy. Umocnił i obsadził pogranicze, wysłał do grodów wojewodów, puszki i konnicę. Zgromadził siłę, jakiej dawno nie widziano w tych stronach. Całego wojska liczyć można na ponad sto tysięcy pieszego i konnego luda.
W sali rozległ się szmer, potężniał, brzmiał coraz głośniej.
— Cisza! — zagrzmiał Dymitr i uderzył buławą w stół. — Nie rwijcie się tak wcześnie do boju. Niechaj jegomość skończy!
— Fałszywy car zwołał tych, co służą po otczestwu, jazdę dworiańską i poczty bojarów. Powołał strzelców i puszkarzy z Krymgorodu. Są przy nich Tatarzy i Kozacy jaiccy, część Dońców, choć niechętna, także musi służyć. Zwołał wyprawy pososzne. Ale to jeszcze nie wszystko…
Szmer ucichł jak ucięty nożem.
— Z carskimi wojewodami idą zaciężne wojska cudzoziemskie: Jakub Margaret, dawny nasz kompan z czasów króla Stefana, wiedzie piechotę niemiecką, inflancką i francuską, Walter von Rosen — Niemców inflanckich, Woundmann — Szotów i Angielczyków. Będzie ich do kilku tysięcy.
— To wielka… To ogromna siła! — zawołał wojewoda Mniszech. — Nie myślałem, że Godunow ma piechotę cudzoziemską!
— Radźcie, co czynić, na Boga! — zakrzyknął Gogoliński. — Tego nie było w planach! Zaczekajmy na armię królewską!
— Ilu? Ilu ich jest? — zakrzyknął Dworycki. — Chyba się przesłyszałem?
— Tak, carskiego wojska jest bardzo dużo — rzekł twardym głosem Buczyński. — Może i łżę tutaj waszmościom w żywe oczy. Może nie jest ich sto, ale w sumie, z czeladzią, jakieś dwieście albo trzysta tysięcy. Ba, choćby ich było nawet pół miliona, to i tak, wierzcie mi — znaczna część tej armii znaczy tyle co plewy na wietrze.
Uniósł dłoń i dmuchnął na nią, jak gdyby liczył, iż Godunowe zastępy nie są cięższe od piórka.
— Zaprawdę gubi sam siebie ten, kto drugiego czyni potężnym, gdyż tworzy potęgę zręcznością lub siłą, a jedno i drugie budzi nieufność u tego, który stał się potężny. Mości panowie, armia Borysa składa się w znacznej części z chłopów powołanych do wojska siłą, którzy równie mocno kochają swego cara co głodne wilki tłustego barana. Dopóki stoi nad nimi nadzorca z knutem, będą posłuszni, ale kiedy zobaczą groty husarskich kopii, rozproszą się szybciej niż poranna mgła.
— Dońscy mołojcy — mruknął półgębkiem Koreła — nie budut byty za gosudara. Prędzej mi kiep uschnie i jak gałąź odleci!
— Godunow ma wiele tysięcy jazdy bojarskiej i dworzańskiej — ciągnął Buczyński — ale przecież donoszą mi szpiedzy, że nie ma w niej żadnego animuszu wojennego. Car pokłócony jest z kniaziami i bojarami, których podejrzewa o zdradę i sprzyjanie Waszemu Wieliczestwu. Wielu z nich chętnie widziałoby upadek Borysa. Dlatego pułki dworian i bojarskich dzieci nie pójdą bić się szczerze. Nie będą następować z wiarą i ufnością na nasze husarskie chorągwie.
— Pomijając fakt, że jeden husarz za dziesięciu Moskali stoi! — zawołał wesoło Dworycki.
— Któż zatem zostanie przy carze? Kto będzie mu wierny do końca? Strzelcy? Być może, ale i ci dowodzeni są przez tysiączników, którymi są dworscy i bojarscy ludzie. Część z nich wolałaby biesa i czarta na kremlowskim tronie niż gosudara Borysa. Pozostają najemnicy: Niemcy, Węgrzy, Angielczykowie i Walończycy… Żołnierz srogi i szczery, póki mu płacić będą, bić się będzie dobrze. Ale tych nie jest więcej niż naszego wojska.
— Jak umocniona jest Siewierszczyzna? Zali wojewodowie carscy spodziewają się naszego ataku?
— Car nie wie, jakie są nasze zamierzenia. Dlatego wzmocnił i obsadził wojskiem całe pogranicze od Smoleńska do Donu. W Putywlu siedzi Michaił Sołtykow i wojewoda Wasyl Rubec-Massalski. W Briańsku Dymitr Szujski, Michał Koszin, Iwan Godunow, carski krewny. W Nowogrodzie Siewierskim osadził ze strzelcami Nikitę Romanowa, Nikitę Trubeckiego, komendę oddał zaś okolniczemu Piotrowi Fiodorowiczowi Basmanowowi, swemu kochankowi i faworytowi.
— Wysłał poselstwa — uzupełnił Miechowicki, sekretarz Dymitra — do Tatarów siewierskich Michaiła Sołtykowa i Piotra Szeremietiewa, aby wsparli jego zamysły.
— A swego poplecznika Michaiła Tatiszczewa nawet do króla Persji, aby go zjednać przeciwko naszej sprawie.
— Persja daleko, a ja blisko — skwitował te słowa Dymitr. — Choćby pozyskał cesarza kitajskiego i chana ze wszystkimi ordami, nie odstąpię od mego dziedzictwa. Radźcie, mości panowie, co dalej czynić. Ja was wysłucham i na ostatku podejmę decyzję.
— Idźmy nad Don — rzekł śmiało i bez ogródek Dworycki. — Poderwijmy Kozaków do powstania, pozyskajmy Tatarów kazańskich i astrachańskich, a potem razem z nimi uderzymy na Moskwę.
— Spasi Chryste! — jęknął Koreła, nie wiedzieć: zachwycony czy też przerażony planem pułkownika. — Dawajtie, braty, nad Don!
— Zanim dojdziemy do Kozaków, spadną pierwsze śniegi — zaoponował Buczyński. — Stracimy dobre pół roku, a nie możemy być tak naiwni, by sądzić, że car Borys będzie zasypiać gruszki w popiele. Jeśli mamy uderzać, tedy uczyńmy to teraz! Kłopotem jest tylko ustalenie miejsca, w które winniśmy wrazić ostrze. A ugodzić musimy celnie, gdyż jak powiada Machiavelli, rozwiązania pośrednie są najgorsze ze wszystkich, albowiem ludzie nie potrafią być ani całkiem źli, ani całkiem dobrzy.
— Idźmy na Siewierszczyznę — zaproponował wojewoda. — Przejdziemy granicę za kilka dni, a skoro Borys nie jest pewien, gdzie zaatakujemy, spadnijmy mu na głowy jak śnieżna burza. Ziemie siewierskie są bogate, sam Nowogród płaci do carskiej kaźni co roku dwadzieścia pięć tysięcy rubli. Dzięki zdobyciu jego i innych miast zyskamy środki na podtrzymanie naszej sprawy. A pieniądze, jak chyba waszmościom nie muszę tłumaczyć, to rzecz niezwykle konkretna…
— Tylko że właśnie grody siewierskie są umocnione i przygotowane na nasze powitanie — rzekł Koreła. — Nu, pany Lachy, braty rodnyje, idźmy nad Don. Tam pohulamy, tam wolność i swawola, a i do cara daleko!
— W tym właśnie rzecz, że za daleko — mruknął Buczyński.
— Więc pozostaje nam tylko dostatnia i stateczna Siewierszczyzna — powiedział wojewoda. — Miasta tam dobrze wzbogacone na handlu z Kijowem. Soroki soboli, aksamity i jedwabie tureckie, perły i rubiny, skóry i drewno…
— Myślałby kto, że waszmość wybierasz Ziemię Siewierską, bo śpieszy ci się do owych czternastu zamków, które masz obiecane od Jego Carskiej Wysokości — rzekł Żuliński.
— Nie! Jakże to tak! — zakrzyknął wojewoda. — To jeno dobra rada! A jeśli waszmość nie masz własnej, to mnie nie zbijaj z pantałyku!
— Siewierskie zamki to nie byle kurniki, mospanie! Nie starczy nam lisiego sprytu, aby z nich tłuste kapłony wydobyć! Tam ostrokoły, palisady, wały, puszki carskie!
— Będziemy je oblegać, do kroćset!
— A oblegałeś coś innego niż dziewki w stodole albo na stogu, mości panie wojewodo?!
— Ciszej! Uciszcie się, waszmościowie! — Dymitr uderzył buławą w stół, przywołując do porządku towarzystwo. — Nie jesteśmy tu, aby się kłócić. Zresztą ja już podjąłem decyzję.
— Słuchamy!
Dymitr wstał, przejechał bystrym spojrzeniem po wszystkich obecnych, począwszy od pułkowników i rotmistrzów husarskich, a skończywszy na Świrskim i Ratomskim, dowódcach Kozaków i wolontariuszy.
— Uderzymy w miejscu, gdzie granice Litwy stykają się z Siewierszczyzną — rzekł w ciszy, która zapadła. — Nad Desną, na siewierskie grody.
Cisza była tak głucha, że aż dzwoniło w uszach.
— Pójdziemy tam nie dlatego, żeby wyzwalać ziemie przyobiecane panu wojewodzie, ale z tej przyczyny, że Siewierszczyzna po buncie Chołopki i hołomorze stała się jedną wielką beczką prochu. Chłopi i posadzcy czekają tylko, by dać im sygnał, bo nienawidzą Godunowa jak wściekłego psa. W miastach są carscy wojewodowie i strzelcy, ale wielu z nich zesłano z Moskwy do przygranicznych grodów dlatego, że nieprawy car podejrzewał ich o spiski. Michaił Sołtykow i Wasyl Rubec-Massalski, Nikita Romanow i wielu innych znaleźli się w srogiej carskiej opale. Prędzej niebo zwali się nam na głowy, niż będą bić się choćby w połowie tak dzielnie, jak stawali Wasyl i Iwan Szujscy pod Pskowem, w imię mego drogiego batiuszki. Mówiłem, że Siewierszczyzna jest jak baryłka ziela i starczy iskra, aby wysadzić tron pod rabem Godunowem. Ja lont ukręcę z gramot i listów pana Buczyńskiego i sam pierwszy podpalę, a wtedy wrócę na moją stolicę. Odbiorę Godunowowi dziedzictwo, które należy się mnie, synowi Iwana Groźnego, krwi Augustów — imperatorów Romy świętej, Ruryka z Waregami, który na Ruś przypłynął. Potomkowi Włodzimierza Wielkiego, co Ruś od Pieczyngów obronił i Jarosława Mądrego spłodził, prawego naslednika Aleksandra Newskiego, co pobił na Jeziorze Czudskim Kawalerów Mieczowych, a dzisiaj w chórze świętych w cerkwi prawosławnej stoi. Ja jestem ten, który potomkiem stał się Iwana Kality, co jak dziengi do trzosa, tak on zebrał wielką Ruś prawosławną w jedną dziedzinę, a siłę jej i wolę przekuł w miecz w prawej ręce dzierżony. Jestem z rodu Iwana Srogiego, co żonę miał z Cesarstwa Wschodu — Zofię. Z nią dwugłowego orła przejął i następcą basileusa konstantynopolitańskiego mienił się. Jam wnuk Wasyla, trzeciego tego imienia, co podbił Psków, Riazań, Smoleńsk, Nowogród Siewierski; za jego czasów mnich Filoteusz Moskwę trzecim Rzymem obwołał. Syn Iwana zwanego przez wrogów Groźnym, od spiskowców Tyranem, a od sług swych godnych Ojczulkiem, bo wielki to był car, świątobliwy mąż, sprawiedliwy. A choćby co nagrzeszył, wszystko odpokutował, umierając w sukni zakonnej. Dieła jego wsiemu swietu izwiestne.
Nikt jakoś nie dodał, że krwawy łotr i despota, ojciec Dymitra carewicza, zwany był w Rzeczypospolitej także Iwanem Tchórzliwym, bo nigdy nie ośmielił się stanąć do wałki z armią koronną i litewską Jego Królewskiej Mości Stefana Batorego. No cóż, polityka, drogi Czytelniku…
— Każcie, mości panowie, trąbić wsiadanego skoro świt — zagrzmiał Dymitr, tocząc roziskrzonym wzrokiem po obliczach Lachów i Kozaków. — Niechaj podkowy waszych koni rozniosą po wsiej Rusi wieść, że wrócił Dymitr Iwanowicz, który ogrzeje swym światłem serca swego ludu i stopi okowy nałożone przez Godunowa! Wiem, że jestem dla was przeklętym Moskalem! — zagrzmiał prosto w wąsate, ogorzałe oblicza husarskich, kozackich i wolontarskich rotmistrzów i poruczników. — A może nawet kniazikiem z Hiperborei, odwiecznym wrogiem, synem tego, którego nazywacie okrutnikiem i tyranem. Nie, nie zaprzeczajcie! Jednak w tej ostatniej godzinie proszę: wysłuchajcie mnie uważnie. Jesteście dzielnymi ludźmi, wy, Polacy. Jesteście najlepszą jazdą, jaką Bóg stworzył na tym świecie. Walczyliście dla Rzeczypospolitej. Walczyliście dla króla Stefana. Biliście się dla hetmana Zamoyskiego, gdy bronił słusznych praw Zygmunta Wazy, i dla waszego króla w Inflantach. Dziś walczcie dla mnie i zwyciężajcie, a dokonacie tego, co ponad siły wszelkie nie było oczekiwane! Oto pierwszy raz rozkwitną owoce przyjaźni między naszymi narodami. Mieliście Moskwę wrogą, co wam zabrała pół Litwy, Smoleńsk, Czernichów, Homel. Przejmowała was chłodem i jako odwieczny wróg wisiała nad wami. Pod moim łaskawym panowaniem stanie się przyjacielem, jakim były dla was Węgry, zanim nie pochłonęła ich turecka zawierucha. Jutro, kiedy ruszymy, będziecie mieli jedną jedyną szansę, by zadziwić świat. Przynieść Moskwie wolność, o jakiej nigdy nie śniła i jakiej sama by sobie nie wywalczyła. Oświecić ją, zmienić tak, jak nigdy nie zmieni żaden car ani wielki książę. Dzięki czemu kiedyś, w przyszłości, Pan Bóg pozwoli zjednoczyć nasze ziemie słowiańskie nie siłą cesarskiego knuta, ale wolną wolą ich obywateli!
Dworycki drgnął, słysząc te słowa.
— Wiwat Dymitr Iwanowicz, wielki carz moskiewski! — zakrzyknął. — Wiwat rycerska sława i nasza wyprawa!
— Na sławu! Na szczastie! — zakrzyknęli Kozacy.
Dymitr wychylił jednym haustem zawartość pucharu, a potem — polskim obyczajem — roztrzaskał naczynie o własną głowę.
Carewicz pochylił się do Dworyckiego.
— Jakie jest pierwsze miasto w pobliżu Desny, najbliższe granicy?
— Morawsk, Wasza Carska Mość.
— A zatem ruszamy do Morawska. Od niego wszystko się zacznie.
Die 28 octobris nowego stylu, 18 starego stylu
Żukino, granica polsko-moskiewska, południe
Wszystko było już postanowione i obmyślone, rozkazy wydane, a pułki i chorągwie rozciągnięte w marszu na północ, ku granicy. Teraz nie sposób się było cofnąć, nie utraciwszy czci i szlacheckiej fantazji, która dla pana Dydyńskiego była droższa więcej niż cnota własnej matki.
Dymitr prowadził szczupłą wyprawę przeciwko carskim armiom czającym się w lodowatym mroku północy, porozkładanym na leżach w Wielkim Księstwie Moskiewskim, koło Orła, Kurska, Krom i Moskwy. Na co liczył? Zapewne na husarię i cud, choć cudem był już sam fakt, że w Ugliczu i po ucieczce do Polski carewicz kilka razy uchodził z rąk siepaczy Godunowa. Dlatego carscy popi pospołu z jezuitami i bernardynami wypatrywali nowych znaków świadczących o pomyślności wyprawy. Niestety, kometa widziana na Ukrainie już znikła, niebo było szare jak ołów, mgły — ciężkie niczym popiół rozsypany w powietrzu — zapowiadały schyłek jesieni.
Był dwudziesty siódmy października, kiedy dotarli do Żukina. Skoro świt ruszyli dalej — najpierw Dońcy, potem konne czaty Zaporożców, które mknęły po polach i lasach jak ptaki. Za nimi szły chorągwie husarskie i kozackie, dalej reszta wojska. I nagle, zupełnie niespodziewanie, wyrósł przed nimi pagórek za lasem, a na wzniesieniu sterczał samotny kamienny krzyż z wyrytym godłem Rzeczypospolitej — Orłem i Pogonią. Graniczny znak wyznaczający niewidoczną linię między tą dziedziną, którą na kartach map zwano Europą, a wielkim białym obszarem określanym jako Terra Incognita, Hyperborea, a tylko na niektórych mapach: Terra Moscovia lub Moscovia.
Dymitr przejechał obok bez słowa, bez gestu, ale idące za nim, rozciągnięte w długim pochodzie roty zatrzymywały się na chwilę. Szeregi carskiej chorągwi także zafalowały. Ktoś modlił się cicho i żegnał, u innego zalśniły na policzkach łzy ocierane ukradkiem.
Dydyński widział, jak Przybyłowski zeskoczył z konia, by ucałować po raz ostatni rodzinną ziemię. Jak pan Rudomina podniósł jej garstkę i schował do kalety. Inni towarzysze cisnęli się konno i pieszo do pomnika, który stał samotnie smagany wichrami, mrozem i deszczami, zapewne od czasów ostatnich komisji delineujących, to jest wyznaczających granicę państwa carów i Polski. Husarze i pocztowi żegnali się, błogosławili krzyżami, a miny mieli całkiem nieszczególne.
— To już Moskwa — wyszeptał Świrski.
— Tam, przed nami?
Dydyński poczuł, że drżą mu dłonie. Postawił swój los na jedną kartę, tak samo jak tysiące podobnych mu straceńców. Zeskoczył z kulbaki, zbliżył się do pozostałych, trzymając Hetmankę za uzdę. To było zadziwiające; aż do tej pory nie czuł Boga w sercu, niechętnie klękał przed nim w kościele, lecz tutaj, na krańcu świata, gdy widział, jak towarzysze biją się w piersi, skrapiają łzami ostatnie piędzi ojczystej ziemi albo zabierają jej okruch na pamiątkę, niczym skazańcy pędzeni knutem do Moskwy, poczuł, jak nogi uginają się pod nim. Ukląkł, złożył ręce do modlitwy, przeżegnał się… Cóż mógł uczynić więcej?
Zabrzmiała trąbka.
— Wracać do szeregów, mości panowie bracia! — zagrzmiał Gogoliński. — Cóż to, strach was obleciał?! Ruszać się, do diabła!
Dydyński wstał godnie jak szlachcic polski, wspierając dłoń na szabli. Tuż obok zamajaczył pociemniały od odrostów łeb Borysa, który zgiął się wpół na widok krzyża.
— Nie niepokójcie się, ojczulku! — wyszeptał. — Nie taka straszna święta Ruś, bo ja tu o was będę miał staranie…
Oboleński upadł na kolana i zaczął bić pokłony, wznosząc przy tym oczy ku niebu, jak gdyby nagle zobaczył tam wszystkich moskiewskich proroków i świętych.
— Dostojno jest jako woistinu błażiti Tia Bohorodicu, Prisnobłażennuju i Prenieporocznuju i Matieri Boha naszeho — zaintonował. — Czestniejszuju chieruwim i sławniejszuju biez srawnienija sierafim, biez istlenija Boha Słowa rożdszuju, suszczuju Bohorodicu Tia wieliczajem…[63]
Borys miał rację. Tu, na granicy, zaczynała się najzdradliwsza część moskiewskiej peregrynacji, w której Jacek zdany będzie na spryt i wierność dawnego sługi Dworu. Oboleński szczerze mówił o opiece czy też szykował okrutną zemstę? Co zrobi na ogromnych, pokrytych lodem przestrzeniach? Pozostanie wierny czy zdradzi szlachcica? A może nagle odkryje prawdę o fałszywym przemienieniu Dydyńskiego w sługę Dworu i zadławi go jak tłustą gęś, nim Lach zdoła dobyć szabli? Tak czy owak, stolnikowic pomyślał od razu, że nie zawadziłoby dać mu już tutaj, na granicy, lekcji pokory.
Jednym ruchem dobył szabli, przyłożył nagie ostrze do szyi Moskala. Borys zamarł z wytrzeszczonymi oczyma, skulony na kolanach przed Dydyńskim, jak smolny pniak przed wyniosłą brzozą.
— Jeśli spróbujesz mnie zdradzić — wysyczał szlachcic do ucha Oboleńskiego — tedy klnę się na wszystkich ruskich diabłów i proroków, że rozwalę ci łeb na dwie połowy tak szybko, że jedna poleci na Krym, a druga do Smoleńska! Rozumiesz, moskiewski psie? Jeśli tak, tedy zapamiętaj sobie moje słowa!
— Słuszajus', ojczulku. Gdzieżbym zdradził — zajęczał Borys. — Ja wierny jak sobaka…
— Schyl głowę! Nadstaw karku!
Oboleński posłusznie się skulił. A wtedy szlachcic wstąpił na pochyły grzbiet i wsiadł po słudze na koń, jak tatarski chan po karku wielkiego kniazia Moskwy w czasach, gdy księstwo płaciło daninę Tatarom.
Dydyński poszedł skokiem, dogonił chorągiew, zanim Gogoliński dostrzegł jego nieobecność w szeregach.
Jakiś koń podjechał do wymęczonego, utytłanego w błocie Borysa. Pocztowy husarz wyciągnął rękę.
— Wstań, przyjacielu.
Oboleński podniósł się z wolna, unosząc głowę. Nie patrzył na Damiana Nieborskiego, który podjechał doń na podjezdku.
— Raz jeszcze przyjmij podziękowania, mospanie. Gdyby nie twoja wola i ręka, pohasałbym z rybami na dnie Dniepru.
— Nie trzeba. Nie lzia.
— Przyjmij też przeprosiny… Za mego pana.
— Wola boża i gosudarska jednego nad szeregi wynosi, innemu hardy kark schyla — rzekł twardo Borys. — Lecz myli się ten, kto sądzi, że ma jakiś wpływ na los. Tylko Najwyższy włada naszym życiem jako car, on zaś nagradza tylko tych, co umieją czekać i patrzeć. Czekać na upadek hardych i wypatrywać sposobności, by wzbić się do anielskiego blasku. A wtedy… Biada tym, co z wyżyn pychy upadają w otchłań. Śmierć jest taka, jakie było życie człowieka.
Borys uniósł do góry zaciśnięte w pięści dłonie, w których ściskał grube grudy moskiewskiej ziemi. Ściskał tak mocno, że aż bielały mu knykcie.
Die 28 octobris n. st., 18 st. st.
Trakt do Morawska, kilka chwil później
— Okrutnie poniewierasz Borysa — mruknął Świrski. — Dziwne, bo nigdy nie widziałem, abyś znajdował rozkosz w batożeniu chłopów i czeladzi. Jak głęboko zalazł waści za skórę, że przy każdej okazji wyzywasz go od psów?
— A co ci do tego, panie Herakliuszu?!
— To, że w bój idziemy. I wypadałoby darować sobie grzechy. Nie chciałbym mieć przed sobą Moskali, a za plecami sługi, co gotów mnie połechtać kindżałem, jeśli Fortuna nie dopisze. Zwłaszcza takiego pachołka, co wyrwał życie towarzysza broni ze śmiertelnej pułapki i nie doczekał się za to ciepłego słowa.
— Borys to Moskal, a nie nasz brat. Bez czci, bez fantazji, bez honoru. Starczyłoby słowo zwierzchności, a żywcem by ciebie ze skóry obłupił. Musi znać, że jego miejsce w psiarni, nie za stołem. Czuć, że uwiera go obroża i kaganiec.
— Panowie towarzysze gadają o tym, żeś niewdzięczny — rzekł cicho pocztowy. — Konfundujesz Moskala, co ci pocztowego z Dniepru wyciągnął.
Dydyński nic nie odrzekł.
— Ale może powinienem rzec prawdę. I wtedy rzec, że wasza mość poniża Oboleńskiego, aby ukryć… strach.
— Będę Borysa trzymał krótko, jak psa! Głupiś, Świrski.
— Za to wasza miłość zapewne pozamieniał się na rozumy z samym Cezarem. Słyszałem o jednym Włochu albo Szocie, co się zwał Julius, wołali go Cezar, a trzymał w arendzie miasteczko Wodzisław pana Hieronima Lanckorońskiego. Frant był i przechera wielki, póki mu chłop nie wlazł na gruszę w sadzie dworskim. Ujrzawszy go, Julius zaczął mu grozić, że na śmierć jak psa zatłucze, poniżał go, krzyczał, obrażał, całkiem jak wasza mość Borysa. A wtedy winowajca, bojąc się kaźni, zlazł i tak odwinął w łeb Cezarowi kijem, że zaraz na miejscu go zabił. Zła korona, gdzie chłopi cesarzy kijem biją… Rozważ to sobie, waszmość…
— Zamilcz już!
Pocztowy urwał. Dawno nie widział swego pana tak rozwścieczonego.
A Jacek spojrzał przed siebie i wówczas spostrzegł w powietrzu drobne białe płatki, jak gdyby ktoś w niebiosach rozpruł wielką pierzynę.
— Śnieg.
— Będzie go więcej.
Szli dalej wzdłuż Desny, stepami bez kresu i końca. Jechali przez dąbrowy, klonowe i lipowe bory, gdzie na drzewach dogorywały ostatki złotych liści. Mijali bagna i trzęsawiska, czasem pokryte pierwszym, zdradliwym lodem, innym razem znów błyszczące od wody i parujące. Śnieg padał coraz większy i gęstszy, pokrywał okolice białym całunem, wciskał się pod opończe i delie, zasypywał czapraki i czołdary.
Byli już całe mile od granicy i nigdzie nie napotkali nawet żywego ducha, gdy nagle gdzieś z północy doszedł do nich niski, brzękliwy głos przebijający się przez zawieję śnieżną jak poprzez puchową pierzynę. To były dzwony Morawska. Trudno dociec, czy biły na trwogę, czy na powitanie carewicza.
I nagle dziw nad dziwy! Przed czołem pochodu przez śnieg i wiatr przedzierała się kozacka czata, otaczając grupę Moskali w futrzanych czapach wysokich jak kominy gorzelni, opatulonych w szuby i pikowane kaftany aż po same szyje. Na widok Dymitra nieznajomi posypali się z koni jak dojrzałe gruchy. I oczywiście uczynili to tylko po to, aby zaraz, moskiewskim obyczajem, zaryć się brodatymi gębami w błocie i śniegu przed kopytami konia carewicza.
— Gosudarze, cariu! Wasze Prześwietne Wieliczestwo! Prawy nasledniku na kremlowskiej stolicy! Z Bożej Miłości kniaziu, Wielki Księciu Wsieja Rusi i mnogich państw obładitielu! Ratuj nas, słonce prawosławne, samowładco nasz umiłowany, od gniewu Godunowych! — zawołał najgrubszy z nieznajomych, przyodziany w szubę, to jest długi i gruby moskiewski kaftan, z którego rękawów i kołnierza wystawała sobola sierść. Wojewoda Mniszech ocenił ją od razu na dobre pięćdziesiąt złotych, o ile sobole nie były przypadkiem królikiem albo tchórzem.
— Wstańcie z kolan i mówcie, co się dzieje! — odparł Dymitr. — Czasu szkoda.
— Wszyscy jesteśmy posadzcy ludzie z Morawska — załkał opasły jak skop Moskal. — Przyszliśmy tobie carewiczowi do nóg upaść i prosić, byś raczył wojsko do miasta wprowadzić. My wszyscy chrześcijanie bramy chcemy otworzyć. Cóż, kiedy wojewodowie nasi, bliaduny, wrota zawarli, wieże strzelcami obsadzili. Ale kiedy Wasza Carska Mość ukaże nam się z oddali, zaraz podniosą się serca i niechybnie bunt w mieście wybuchnie! Tak my błagamy, raby i chołopiszki wasze, aby wy szli nam na pomoc!
Dymitr rozejrzał się piorunującym spojrzeniem po swoich doradcach, zwłaszcza tych, którzy razem z Dworyckim odradzali mu marsz na Siewierszczynę.
— Mości panowie! Natychmiast ruszamy pod Morawsk!
Die 29 octobris n. st., 19 st. st.
Morawsk, południe
Miasto nie było duże. Ot, gródek, jaki potężna armia rozgniotłaby w marszu niczym mrowisko, które miało nieszczęście znaleźć się na drodze giganta. A jednak dla tak nielicznego wojska, jakie stało przy Dymitrze, mógł stać się cierniem w oku. Morawsk oblany był wodami Desny, otoczony trzęsawiskami i moczarami, które nie zdołały jeszcze zamarznąć. Majaczył przed nimi wśród padającego śniegu niczym gród z ruskiej baśni: szarawe wały, których jeszcze śnieg nie pobielił, na ich szczycie parkany pokryte poprzecznymi pręgami drewnianych bali, ślepiące na przybyszy pustymi źrenicami strzelnic. Wyżej wznosiły się szczyty drewnianych kleci i domów, wyniosłe, kryte gontem kopuły cerkwi zwieńczone złocistymi prawosławnymi krzyżami, nad którymi górowały kopuły i wieże niewielkiego kremla, czyli obronnego zameczku włączonego w skład fortyfikacji.
Dymitr nakazał wysłać posłańca z pismem, skreślonym naprędce przez skrybę i wzywającym mieszczan do buntu. Kozak podjechał z białą flagą pod bramę, ostrożnie, rysią. Nie strzelano do niego. Podpuszczono bliżej. Podał na górę papier nabity na ostrze szabli, a potem wrócił skokiem poprzez błoto i łąki zarośnięte wyschniętymi trawami.
Odpowiedź nadeszła szybko. Nim zdołał pokonać połowę drogi, błysk ognia rozjarzył strażnicę nad główną bramą. Armatnia kula przemknęła z gwizdem nad głową posłańca, uderzyła ziemię, wzbijając fontannę błota; pokazując dobitnie, że Morawsk, choć lichy i ubogi, ma jednak pod drewnianą skorupą serce mężne, waleczne i będzie bronił się przed armią Samozwańca.
— Rozłożyć obóz na błoniach! — Dymitr nie dał poznać po sobie, jak bardzo jest rozgoryczony. — Obrócić armaty na miasto. Gotować się do szturmu.
Chorągwie zrobiły zwrot. Posłano po tabory i działa, które szły na końcu kolumny. Lecz niepotrzebnie, bo oto nagle zimny wiatr rozwiał tuman śniegu, a wszystkim zdało się, że nagle nad wieżycami grodu zabłysło słońce, złote jak wieże Soboru Uspieńskiego na Kremlu.
A potem w cerkwi uderzył dzwon, najpierw cicho, żałośnie, potem głośniej i pewnie. Wszyscy usłyszeli dochodzącą z miasta palbę: grzmot wystrzałów, krzyki, wrzaski i kwik koni. Zamęt trwał krótko. Wnet bramy Morawska rozwarły się na oścież; wypadł z nich kozak, pędzący co koń wyskoczy w stronę wojsk Dymitra, z powiewającym osełedcem i wymachujący czapką zdjętą z wygolonej głowy.
Zeskoczył z konia, padł na kolana, zdyszany, czarny od prochu.
— Batko, carewiczu, prawy kniaziu uglicki! — zakrzyknął. — Miasto wzięte! Strzelcy pobici. Wojewodowie w więzieniu. A my, raby carskie, chcemy chrest na twe imię całować. I błagamy, abyś nas biednych nie odrzucał i do miasta wkroczył. Tu wszystko — wyrwał z zanadrza zwój papieru — w gramocie stoi. Upraszamy uniżenie i za łaskę carską weźmiemy, jeśli Wasza Carska Mość będzie nad nami panował. Przybądź do grodu, umiłowany nasz batiuszko, a powitamy cię chlebem, solą, biciem we dzwony i procesją.
Dymitr wyprostował się w kulbace i ujął pod boki całkiem polskim, a nie moskiewskim obyczajem.
— Gotowość waszą do uznania prawdziwego pana pochwalam. Usługi przyjmuję wdzięcznym sercem. Jednak do miasta wjadę dopiero wówczas, kiedy przekonam się, że to nie zasadzka. Mości panie wojewodo! Trzeba skoczyć do Morawska zanieść mieszczanom odpowiedź i przekonać się, jak stoją tam sprawy.
— Sprawy? Jakie sprawy? — Wojewoda rozejrzał się, jakby to nie o niego chodziło. — Niby dlaczego, to tamto, ja mam jechać?
— Bo Morawsk to pierwszy z grodów, które waszmości we władanie oddaję! Co, nie chcesz sprawdzić, mospanie, czy zasobny i bogaty? Decyduj się, bo mogę go komu innemu odstąpić.
— Dajcie mi kilku ludzi, a zaraz ruszam — rzekł zapędzony w kozi róg wojewoda.
— Weź, waszmość, Przybyłowskiego i Dydyńskiego z pocztami!
Mniszech pokiwał bródką, skoczył pod chorągiew, okrzyknął Jacka i Mikołaja.
— Mości panowie! — zakrzyknął. — Jedźcie ze mną do miasta!
Dydyński nie dał się dwa razy prosić.
Die 29 octobris n. st., 19 st. st.
Morawsk, godzina pierwsza w południe
Słońce błyszczało w niebiosach jak latarnia, dając światło, ale nie grzejąc, kiedy wjechali do miasta przez niską, wkopaną w ziemię i otoczoną ostrokołem bramę. Dydyński zastanawiał się, jakie będzie powitanie w pierwszym moskiewskim grodzie po drugiej stronie granicy. I kiedy przejeżdżał pod bramą, nagle w jego husarski szyszak uderzyło coś miękkiego. Gdy zerknął w górę, napotkał najpierw brudne, pokrwawione pięty związane konopnym powrozem, a potem martwe, wytrzeszczone spojrzenie wisielca. Sześciu brodatych umrzyków w strzeleckich żupanach, odartych już z butów i kaftanów, kołysało się zgodnie na stryczkach niczym pijusy po wyjściu z szynku. Powieszono ich niedawno, bo jeden drgał jeszcze, a po dygoczących łydkach spływał świeży gnój. Dydyński pomacał bok szyszaka i stwierdził ze zgrozą, że uparty stronnik cara Borysa Godunowa nawet po śmierci poczynił uszczerbek w husarskim ekwipunku — złamał strusie pióro barwione na karmazynowo, którego pewnie nie sposób było dostać w Moskwie!
Uliczki tonące w błocie, tylko z wierzchu przysypane śniegiem, były równie pogmatwane co szlacheckie procesy sądowe, w dodatku zastawione ławami, kramami i beczkami, przy których kuliły się tłumy ludzi. Przepychali się z trudem pod bramy niewielkiego kremla, gdzie mieścił się główny plac, którego wszakże nijak nie można było porównać z rynkiem, jaki znali z miast Korony Polskiej, choćby Sanoka czy Sandomierza. Kiedy jechali, w oko stolnikowica wpadały scenki i żywe obrazy, które rozgrywały się pod ścianami i w bocznych uliczkach.
— Hospody pomiłuj! Spasitieeeee! — darła się z płaczem niewiasta, z której rąk dwóch rosłych strzelców z berdyszami wydzierało wystraszonego młodzieńca w utytłanym w błocie sarafańcu, czyli męskim, otwartym z przodu kaftanie.
Dalej trzech posadzkich tłukło kijami i czekanami leżącego w błocie starca; nie widać było po nim żadnych oznak życia. Tuż obok rąbano toporami drzwi i okiennice domu, z którego dochodziły ostre, przeraźliwe krzyki przeplatane plugawymi przekleństwami. A także prośbami o ratunek kierowanymi do moskiewskiego Boga, który dziwnym trafem okazał się wielce niełaskawy dla stronników Godunowa w Morawsku.
Jakiś oberwany, bosy i szczerbaty chłopak pędził jak strzała; omal nie wpakował się pod kopyta konia szlachcica, trzymając pod pachą parę czerwonych juchtowych butów z cholewami — być może zdartych z nieboszczyka.
Z bocznej uliczki wypadli dwaj konni w kolczugach i spiczastych szłomach, jak z czasów Ruryka. Na sznurze wlekli przez błoto i kamienie wyjącego, zakrwawionego brodacza.
— Błahaho Caria! Błahaja Mati! Preczystaja… Błahosłowiennaja Bohorodice Marije, miłost Syna Twojeho i Boha! — wydzierał się półnagi oberwaniec z kawałkiem łańcucha przy szyi.
Na placu powitały ich krzyki i wiwaty, a jeden dzwon niewielkiej strzelistej cerkiewki rozdzwonił się żałośnie. Z uliczek, krzywych zaułków, zza wiat i bud wyłaniał się tłum, ciemnobrązowy jak niedźwiedzia sierść, z rzadka zdobiony malinowymi lub błękitnymi plamami szub, terlików i ferezji. Tłum tak odmienny od pstrokatych ludzi zaludniających miasta i jarmarki Rusi Czerwonej, jak lato różni się od zimy, a jesień od wiosny. Ten tutaj zakutany był w futra i grube chusty, o głowach nakrytych futrzanymi szłykami, kołpakami i kapuzami, spod których wyzierały brodate i w jakiś sposób dobroduszne oblicza mężczyzn, blade twarzyczki niewiast. Dydyński wprawnym okiem dostrzegł, że wszystkie bogatsze Moskiewki, które chadzały w strojnych szubkach i sarafanach, czyli niewieścich kaftanach bez rękawów, bieliły sobie oblicza i różowiły barwiczkami zbyt mocno i zupełnie inaczej niż niewiasty w Polsce. Zatem de facto najpiękniejsze w mieście były wcale nie wielkie bojarynie, ale… ich służki i dziewki służebne, których nie stać było na kosztowne pachnidła. Te bowiem prezentowały rumiane i nadobne oblicza, a nie maski z grubej warstwy bielidła.
Tłum gęstniał, ciągnął do gromady; pod jego nogami szarzał brudny śnieg, zdeptany setkami stóp, rozjeżdżony kołami wozów i płozami sań. Nad zakrytymi przed zimnem głowami wznosiły się poszarpane, strome dachy domów zbitych z okrągłych, nieociosanych bali, okryte białym puchem padającym jeszcze przed kilkoma chwilami. Całość wieńczyło zamglone, szare niebo i ledwie widoczna tarcza słońca.
Dydyński czuł się obco, jakby był na tym placu zupełnie sam, niczym ostatni kołek w płocie wiejskiej karczmy, którego parobkowie nie zdołali wyrwać i złamać na łbie adwersarza w trakcie coniedzielnych burd. On — w polskim, ściśniętym w talii żupanie, w delii z wilczym kołnierzem do połowy ramienia, i oni — obcy tłum czerni i pospólstwa, posadzcy ludzie opatuleni w futra, skóry i grube materie, jak gdyby w tych stronach nigdy nie bywało wiosny. Na szczęście to nie Dydyński musiał do nich przemawiać.
Jerzy Mniszech spojrzał na otaczającą ich Moskwę przerażonym wzrokiem, przemógł się jednak, przeżegnał. Zaczął po katolicku, ale skończył po prawosławnemu — to znaczy dotykając najpierw prawego ramienia, a nie lewego.
— Zacni, uczciwi, pracowici i sławetni mieszczanie Morawska — zaintonował po rusku. — Wierni prawemu następcy tronu carskiego w Moskwie, a w przyszłości moi zacni poddani. Dymitr Iwanowicz, kniaź ulicki, a po ojcu dziedzic kremlowskiej korony, przystaje na supliki przedstawione w pokorze. Jego Carska Mość przychyla się do waszej prośby i wkroczy osobą własną do Morawska, biorąc was pod ochronę i opiekę, a miasto przejmie jako dziedziczną włość swoją przynależną mu od śmierci wielkiego cara, ojczulka Iwana!
Wrzask; jeden wielki okrzyk zwycięstwa podniósł się na placu. Dzwon w cerkwi bił Sławsia dla carewicza z takim grzmotem, że wrony zerwały się z dachów kleci i domostw przy placu.
— Dymitr Iwanowicz — krzyczał wojewoda, a głos jego ginął wśród dźwięku dzwonów, porywał go wiatr, głuszyły pieśni i wiwaty tłumu — uwolni was spod władzy tyrana Godunowa! Prawy carewicz i wielki książę moskiewski niesie wam wolność na ostrzach polskich szabel. Nigdy już nie postanie tutaj stopa nieprawego władcy! Chyba że zdejmie ze swych skroni czapkę Monomacha, a sam ukorzy się, postrzygając w mnichy! Niech żyje wolność! Niech żyją swobody!
Dydyński dałby sobie rękę uciąć, że żaden człowiek, ani tym bardziej niewiasta, z Morawska nie zrozumiał ostatnich słów wojewody. Ale to już był szczegół, a stolnikowic, jako prawy Polak, nad wyraz gardził szczegółami.
Tłum ruszył, zafalował. Jacek zobaczył, jak Moskale padają na kolana, szlochają, żegnają się krzyżami, a popi w długich szatach błogosławią wiernych. Jak posadzcy ludzie biją czołem przed koniem Mniszcha i jego ludzi, tłoczą się wokół cerkwi.
— Idźcie! — krzyczał Mniszech. — Za miasto, prosić Boga o odpuszczenie grzechów. Powitać Dymitra. Może ulituje się nad wami nieszczęsnymi i niby słońce ogrzeje dusze i serca!
Szybko rozwarły się drzwi cerkwi, wypuszczając procesję. Diakon w sticharze i popi w długich szatach szli na przedzie, dźwigając krzyże i ikony, żegnając się oraz błogosławiąc lud, który padał na kolana, a czasem wył i szlochał na widok obrazów świętych. Za nimi cisnęli się bojarzy i kupcy, chcąc witać chlebem i solą Dymitra — oswobodziciela. A potem postępowali brodaci strzelcy w żupanach i kaftanach. Nie żałując kułaków i kopnięć, popychali przed sobą związanych, zakrwawionych, obdartych do koszul carskich wojewodów tudzież ich służalców, na których wyładowywał się teraz gniew tłumu. Wrzaskliwa dzieciarnia goniła ich z krzykiem i wymysłami, podczas gdy starsi i stateczniejsi mieszkańcy grodu chwytali kamienie oraz bryły zmarzniętego błota, zgarniali śnieg z dachów i ugniótłszy w kule, ciskali w znienawidzonych oprawców Borysa Godunowa.
— Dobrze im powiedziałem, co? Waszmościowie?! — zagrzmiał wojewoda, wypinając dumnie chudą pierś. — Zobaczycie, że tak będzie aż do samej Moskwy! Dosyć tu mają rządów cara Borysa.
— Oby to trwało — mruknął z powątpiewaniem Przybyłowski. — Umysły pospólstwa są płoche, a pamięć płytka. Póki idziemy naprzód, będą z nami, a jeśli Dymitrowi powinie się noga, będą w nas kamieniami rzucać i wieszać na suchej gałęzi.
— Prawda, prawda — zgodził się niespodziewanie wojewoda. — Macie waszmościowie świętą rację. Ale patrzcie, jakie to miasteczko bogate. Widać, że na kijowskim szlaku. Pewnie wożą tędy skóry i sobole na sprzedaż, miód, wosk i potaż, nie wspominając o drewnie. Kurnik to niby, ale daje intraty rocznej ze cztery tysiące złotych!
Tłum porwał ich w główną uliczkę wiodącą do bramy. Rozganiając pospólstwo krzykiem i nahajkami, dotarli do wałów, przecisnęli się pod niewesołą deputacją moskiewskich umrzyków, którzy, niestety, nie ze swej winy spóźnili się zarówno na krótką, ale treściwą przemowę jaśnie oświeconego wojewody sandomierskiego, jak i na powitalny pokłon Dymitra.
Na błonia przed Morawskiem wyległo całe miasto, a niebo rozjaśniło się od złotych krzyży, srebrnych okuć ikon i pozłocistych chorągwi z wizerunkami świętego Jerzego i Michała Archanioła. Moskale cisnęli się do Dymitra, rzucili pod kopyta jego konia skrępowanych jeńców. A kiedy carewicz podniósł rękę, nakazując ciszę, las głów zniżył się w dół — na kolana padło przed nim całe miasto: mężowie, starcy, niewiasty, małe dzieci. Wszystkie czoła zniżyły się do ziemi.
Dymitr zsiadł z konia powoli i dostojnie. Oddał w ręce Miechowickiego ferezję. A potem ukląkł w śniegu i błocie, nie zważając na adamaszkowy żupan ani zdobne szarawary, zdjął kołpak i ucałował moskiewską ziemię.
— Boże mój, bądź pozdrowiony za to, żeś mi przywrócił dziedzictwo; że za Twoją sprawą przetrwałem głód, chłód i poniewierkę; żeś mnie ocalił z rąk siepaczy wroga. A jeśli sprawa moja niesłuszna, niech mnie jednego dosiężnie Twój słuszny gniew! Bądź błogosławiona i ty, ruska, święta ziemio, matko i pocieszycielko nynie, prisno i wo wiekow, amin.
Zdawać by się mogło, że słońce wyszło zza chmur i ozłociło drobną postać Dymitra, jak blask anioła rzucony na oblicze umierającego.
Dydyński dostrzegł, że tylko on i Polacy pozostali w siodłach. Ani jedna głowa nie oderwała się od ziemi, ani jeden Moskal nie witał carewicza inaczej niż na kolanach. A szlachcic, kiedy tak patrzył na rozmodlony tłum, wreszcie wolny od strachu i jarzma cara, poczuł i zrozumiał cel wszystkich tych dni, w których przeprawiali się przez bezdroża Ukrainy. Pojął wolę i zamysł, który wiódł Dymitra Samozwańca i ich wszystkich do Moskwy.
— Jaka tam ruska ziemia! — warknął Przybyłowski. — Jaka tam mać rodzona! Toż to Siewierszczyzna. Kawał naszej Ukrainy, którą gwałtem wydarł Litwie ten stary czort Wasyl, dziad Dymitra. Przyjdzie za nami tu król jegomość, a wszystko to, aż po Siewsk i Rosławl, do Rzeczypospolitej wróci!
— A mnie się zdaje — mruknął Świrski — żeśmy chcąc nie chcąc zostali ruskimi bohaterami, mości panowie.
Die 4 novembris n. st., 25 octobris st. st.
Trakt do Czernihowa
Siewierszczyzna należała do Dymitra. Gdziekolwiek ruszył on sam albo carscy pułkownicy, do jakiejkolwiek dierewni, sioła czy grodu dotarła choćby czata z jego wojska, tam zaraz bito w dzwony, otwierano bramy, a razem z kluczami do nich rzucano przed oblicze carewicza spętanych carskich wojewodów, okolniczych, a czasem bojarów, dworian i kupców. Ci zaś mogli mówić o szczęściu, jeśli ocalili życie i skórę, a od powroza i pala wykpili się sińcami, gwałtem i rabunkiem. Bo tam, gdzie namiestnicy Godunowa srożyli się ponad miarę, uzbrojony lud moskiewski szukał na nich pomsty, a jego gniew był prosty jak plebejskie sumienia. Sucha gałąź, topory, hołoble, sierpy i spisy były jedynym podziękowaniem za kilkuletnie rządy cara, jego roztropne ukazy, próby reform, rozejmów, odbudowy miast i grodów spalonych przez Tatarów. Tak odwdzięczała się moskiewska czerń za budowy składów, stoczni, umów z Kompanią Angielską, wysyłanie bojarskich synów na zagraniczne uniwersytety, z których zresztą nie wracał nikt, bo jaki światły człowiek zniesie carski knut? Podboju oraz przyłączenia Sybiru ani zwycięskich bitew z Tatarami i Szwedami nikt nie pamiętał, gramot plebs nie czytał, więc zrywał się do buntu zbrojny w berdysze i spisy, a czasem tylko w kije i kopyście, ciągnął jak rwąca rzeka do obozu Dymitra, ukochanego, wypatrywanego jak wiosenne słońce carewicza. Tego, który umiłował lud, ukrócić miał samowolę wojewodów, przywrócić chłopom juriewyj dzień — w którym mogli raz do roku opuszczać swego pana — obalić starego, chytrego i złowrogiego Godunowa, cara-oprycznika.
Dymitr pędził ile sił w koniach i ludziach, forsownym marszem wzdłuż Desny, zajmując coraz to nowe sioła i grody. Trzeciego listopada poddał mu się oddział dworian Borysa Godunowa, przynosząc wieści, że carscy wojewodowie pozamykali się na kremlach, siedzą cicho jak myszy pod miotłą, a często w obawie buntu poobracali armaty i hakownice na podległe im miasta. Dzień później przyłączyła się doń kolejna sotnia Zaporożców i kilka watah chłopskich, przynosząc wieści o dalszych niepokojach i nieporządkach, już nie tylko na Siewierszczyźnie, ale i w Orle, w Siewsku, Kursku, a nawet samej Moskwie. Carewicz nie dawał odpoczynku. Wytrwale gnał wojsko na północ, wzdłuż rzeki, na Czernihów — stary, sławny i bogaty gród pamiętający jeszcze czasy Włodzimierza Wielkiego i Świętopełka kijowskiego.
Było popołudnie, piąty listopada, śnieg przestawał padać, kiedy na tle czerwonej łuny zachodu dostrzegli miasto położone na prawym brzegu Desny, wzmocnione Detyńcem, to jest starym kremlowskim zamkiem, opasanym ziemnym wałem, fosą i palisadą. Podzielone na kilka dzielnic, z których każda — a nade wszystko kupiecki Tretiak i Targowy Podół, leżący w dole, nad samym brzegiem Desny — miała własne obwarowania, palisady i parkany. Rzeka wiła się wśród niewysokich pagórków i ciągnących się aż po skraj widnokręgu borów jak lśniąca wstęga albo jadowity wąż w runie leśnym. Nad strażnicami, basztami i stromymi dachami domów błyszczały złote krzyże i kopuły cerkwi — Jeleckiego i Troicko-Illińskiego monasterów. A także pojedyncza, okrągła wieżyca cerkwi Świętej Paraskewy Piatnyci na Targu, jakby żywcem wyjęta z dawnej panoramy Konstantynopola.
Kozacy dotarli tu pierwsi. W przedwieczornej szarówce widać było zaporoską konnicę pod miastem — przypadającą do wałów i odpływającą niczym morskie fale, gdy strzelnice i parapety zaczynały jarzyć się błyskami luf, zasnuwać kurzawą prochowych dymów. Buczyński zadbał o to, by posłać wcześniej gońców z listem do mieszczan, w którym obiecywał im złote góry oraz wielkie zwolnienia z danin i podatków, gdyby otwarli bramy przed Dymitrem. Były to zresztą — jak sam przyznawał w rozmowach z Miechowickim i Dworyckim — przysłowiowe gruszki na wierzbie, bo carska kaźnia świeciła dnem jak stary żebrak gołą rzycią i nie było pewności, czy starczy na wypłatę najbliższej ćwierci dla polskich chorągwi. Warto jednak było zaryzykować, bo dostatnie i zamożne miasto mogło stać się podstawą do wszelakich późniejszych działań przeciwko carowi Borysowi, a zwłaszcza do zimowego marszu na Moskwę.
— Poddadzą się? — zapytał niecierpliwie Dymitr, przytrzymując na munsztuku nerwowego, niecierpliwego, wyrywającego się do przodu wierzchowca. — Dali jakiś znak?
— Nie mają chyba ochoty — mruknął Buczyński, który spoglądał przez perspektywę na mury Czernihowa.
— Pokaż.
Carewicz przytknął lunetę do oka i skierował ją na główną bramę grodu. Od razu dojrzał wystające spoza niej zakrwawione pale, na których dygotali brodaty Moskal i wygolony Kozak. Było ich dwóch; kolejnego podnoszono właśnie ponad parapety i palisady, a obok jeden z moskiewskich strzelców opuścił portki, zadarł kaftan i wypiął wprost do lunety Dymitra siny od mrozu nagi tyłek, a potem demonstracyjnie podtarł sobie golusieńką panewkę rulonem papieru, pokazując dobitnie, do jakiego celu służyć może w Czernihowie gramota Samozwańca.
— Obawiam się, proszę Waszej Carskiej Mości — rzekł ściszonym głosem Buczyński — że ten na paliku, po lewej, to Stiopka, a po jego prawicy zasiada Konstanty Masymowicz Tielepniew z Morawska, co nam się polecał z usługami. I zamiast otworzyć bramy, otwarł sobie wrota do raju.
— Odpowiedź brzmi: nie — chrząknął wojewoda. — Co teraz?
— Teraz posłanie zaniosą nasze działa! — warknął Dymitr. — O psy niewierne, zdrajcy, sprzedawczykowie! Poznacie smak carskiej opały razem z całym grodem! Panie Ostromęcki!
— Słucham, Wasza Carska Mość!
— Zatoczyć działa pod bramy! Otworzyć ogień! Szykować się do szturmu!
— Tak jest! — odparł starszy nad armatą, unosząc rękę do kapelusza i nie dodając przezornie, że salwa z samborskich śmigownic może bardziej rozśmieszyć niż przestraszyć czernihowian.
A jednak los sprzyjał wyprawie Dymitra. Ledwie zaprzęgi z działami i jaszczami poczęły zataczać koła na skamieniałym gruncie, przy głównej bramie wszczął się rejwach. Potem już poszło prosto — i tym samym torem, co w Morawsku. Gniew mieszczan posadzkich, kupców i pospólstwa skierował się znowu przeciwko carskim wojskom. Od strony grodu przypadł skąpany w błocie, ogniu i prochowym dymie Moskal, zrzucił czapkę, pochylił się nisko w kulbace spienionego konia.
— Wasze Carskie Wieliczestwo! — wycharczał. — Bunt w mieście. Bramy otwierają… Ze strzelcami… Biją się!
— Lećcie do Dońców Koreły i Kozaków Świrskiego! — zakrzyknął Dymitr do swoich posłańców. — Niechaj atakują! Ruszać się!
Gońcy pomknęli do sotni i pułków. Mniszech zaś złapał się za głowę całkiem jak Piotr Skarga na widok warchoła Stadnickiego w katolickim kościele.
— Wasza Carska Mość! Tylko nie Kozacy! Złupią miasto!
— Za późno — rzucił Buczyński. — Patrz, waść.
Wszystkie pozostałe sotnie zaporoskie, które do tej pory bezczynnie przyglądały się harcom, uderzyły konie ostrogami. Lawa kozackiej jazdy runęła ku bramom Czernihowa, zbiegła się u drewnianych, rozwartych wrót, ścisnęła, wpadła do grodu jak górski potok, porywając ostatnich carskich strzelców, tratując i roztrącając zwarty z nimi w boju tłum. A z tyłu wpadła za nimi nierówna, falująca linia kozackiej piechoty.
Walka przeniosła się na ulice miasta. W ciemnościach rąbano się szablami, bito i tratowano, kłuto spisami, walczono na pięści i zaciśnięte kułaki. Wszystkie dzwony Czernihowa zabiły na trwogę, gdzieś blisko zamku zabłysły płomienie. Zamieszanie trwało jednak tak krótko jak wystrzał z działa. Zaporoska nawałnica przetoczyła się uliczkami i placami w pobliże kremla. Część strzelców i dworian wiernych wojewodom zatłuczono na śmierć, zarąbano pod ścianami i na progach domów; większość jednak, widząc, co się święci, natychmiast przeszła na stronę Dymitra, wydając Kozakom dwadzieścia siedem dział rozstawionych na wałach.
Pozostali, w tym trzej wojewodowie, cofnęli się na kreml, w ostatniej chwili zatrzasnęli bramy, a kiedy jazda i piechota Zaporożców pojawiły się na placu targowym, nagle kule świsnęły im koło uszu, zagrzmiały hakownice i strzelby.
To zabolało bardziej niż słowna zniewaga. Konne zaporoskie sotnie zrobiły w tył zwrot i zamiast szturmować umocniony kreml, pomknęły na powrót ulicami miasta, znalazły bowiem lepszy i łatwiejszy cel. Mołojcy i czerń, starszyzna i sotnicy — cała zaporoska tłuszcza runęła w dzikim porywie do wnętrza dworów, domów, kramów i składów, dysząc po niedawnym boju, wymachując szablami, kiścieniami i nahajkami.
Ale bynajmniej nie po to, by zanieść mieszkańcom dobrą nowinę!
Zaporoska czerń wpadła w odwiedziny, by łupić, gwałcić i mordować.
Dymitr i jego dwór usłyszeli krzyk, jaki wzbił się nad zdobytym miastem, wrzask setek gardeł, szczęk szabel i pałaszy, łoskot toporów rąbiących wrota kupieckich bram, krzyk niewolonych Moskiewek i łoskot rozwalanych skrzyń.
— Dworycki! Gogoliński! — zakrzyknął Dymitr. — Bierzcie swoje chorągwie i jeszcze po jednej petyhorskiej. Odgońcie Kozaków od mieszczan i wróćcie im, co złupili!
Pułkownicy rozjechali się do swoich rot, zebrali je odgłosami trąbek. A potem zwarte kolumny polskiej jazdy pomknęły wprost do Czernihowa.
Dydyński i inni towarzysze, pocztowi i luźna czeladź z carskiej chorągwi wpadli w kręte, błotniste uliczki miasta jak burza. W grodzie trwał dziki rabunek, zdawać by się mogło, że Tatarzy zdobyli miasto i teraz walczą o jasyr i łupy. Kozacy wdzierali się do domów — fakt, nie zabijali, chyba że ktoś się napraszał, to znaczy stawał w obronie swego mienia i czci. Zwykle jednak rozwalali skrzynie i drzwi do komór, wyrzucali na ulice bele aksamitu i adamaszku, soroki sobolich skór, futra i kosztowne szuby. Szable i zbroje ozdabiane złotem, kitajki i rzędy końskie, kilimy, kobierce. A po nich opony, zegary, czary, półmiski, flasze i nalewaki. Srebrne i złote roztruchany, parciane mieszki ze złotymi rublami i dukatami, skóry niedźwiedzi, łosi, bobrów, kunie i jelenie. Łańcuchy i krzyże nabijane rubinami i szmaragdami, ikony w złotych i srebrnych fartuchach.
Wszystko to miało zniknąć jak w otchłani w przepastnych taborach Zaporożców, którzy na razie wyrywali sobie z rąk sztuki brokatu, cajgu i bombasynu, futra jenotów, marmurkowe kożuchy, chresty i ikony, kiedy nadciągnęła husaria i petyhorcy. Dworycki rzucił chorągwie do ataku — wzdłuż najważniejszych ulic Tretiaka i Podoła.
Kozacy znaleźli się między młotem a kowadłem. W położeniu okonia, który ledwie przyuważył smaczną rybkę, a sam został połknięty żywcem przez dorodnego szczupaka. Husarze wpadli na nich jak orkan, stratowali, odpędzili od jeszcze ciepłej zdobyczy, choć trzeba przyznać po sprawiedliwości, że Dydyński i inni towarzysze nie cięli ich szablami, płazowali tylko po durnych łbach i karkach, smagali nahajami, obalali końmi. Po pierwsze bowiem — jakoś tak głupio było im bić swoich, po drugie zaś — Kozaków w obozie Dymitra było summa summarum dwa razy więcej niż Polaków, a nikt nie wiedział, czy któregoś pięknego dnia w Moskwie los całej armii carewicza nie będzie zależał od dobrego humoru Zaporożców.
Jedynie pan Sobolewski z Ukrainy rąbał nieszczęsnych mołojców jak koronnych wrogów, nie żałując szabli. A zagadnięty przez Dydyńskiego, podniósł nań zdziwione oczy.
— Bij psich synów, rezunów! — zakrzyknął, gotując się ze złości jak bulgocący sagan na ogniu. — Wszyscy oni jednej ruskiej kurwy syny! Dziś Moskali łupią, a jutro nam do dworów z kosami przyjdą! Tfu! Znam ja ich, plemię sobacze, poznałem dobrze za buntów Nalewajki i Łobody, co znaczy kozacka fantazja. A ojciec mój za Kosińskiego!
Pacyfikacja nie trwała dłużej niż dwa pacierze. Wnet wielkie gromady Kozaków, wyjąc i krzycząc, rzuciły się do ucieczki w stronę bramy, inni pokryli się w bocznych uliczkach albo rozpierzchli na cztery strony grodu, klnąc na proklatych Lachów, łkając na kozaczą biedę i przeklinając carską niewdzięczność, która za krew przelewaną w obronie prawosławnej wiary nagradzała ich razami nahajów, sińcami i guzami zadawanymi przez polskie szable. Czerń i Niżowcy rozproszyli się, pozostawiając stosy łupów wywleczonych z domów i chat. Bezpańskie dobra, skrzynie, worki, kufry i kosztowności leżały w błocie i śniegu, kusząc oko. Husarze i petyhorcy nie dali się długo prosić.
— Brać dobro, póki Dymitr nie patrzy! — zakrzyknął Mikołaj Przybyłowski, nic sobie nie robiąc z obecności samego rotmistrza. — Zabierać sobole, skóry, sztuki złociste, aksamity! Wszystko to teraz pójdzie na rachunek Kozaków. Brać chresty, ikony, ruble i dukaty! Ruszać się, psiekrwie, sam wszystkiego nie uniosę!
Towarzyszom i pocztowym nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Gogoliński i Dworycki próbowali zaoponować, ale zakrzyczano ich. Pancerne i zbrojne roty rozdzieliły się na watahy i poczty, skoczyły do domów, rzuciły się na łup jak wilcy.
— Tutaj, mości panowie! — ryknął Przybyłowski, wskazując obszerne domostwo z podkletem, czyli piętrem, z wrotami wjazdowymi nadkruszonymi toporami, którego jeszcze nie zdołali ogołocić Kozacy.
Dydyński ruszył za nim, bo podejrzewał, że stary Mikołaj, zaprawiony w bojach jeszcze za króla Stefana, miał prawdziwego żołnierskiego nosa; wiedział zarówno, gdzie spodziewać się wroga, jak też gdzie szukać złota, jadła i dukatów.
Zeskoczyli z koni, pozostawiając je Borysowi, chwycili ławę poniewierającą się na ulicy, porwali za czekany i nadziaki. Starczyło kilka uderzeń, by rozchwierutane, potrzaskane wrota, osadzone w bramie zwieńczonej ikoną Chrystusa sędziego świata, ustąpiły. Dydyński i pocztowi wpadli do wrotnej izby, a potem na zasłane śniegiem podwórze, załomotali do drugich drzwi — wiodących do sieni, z której wspinały się na podklet zadaszone schody.
— Otwierać w imię Boga! — zakrzyknął Przybyłowski. — Otwórzcie, my dobrzy chrześcijanie!
Mieszkańcy nie byli tak głupi, za jakich uważał ich pan Mikołaj, a może w tym domu nie mieszkali chrześcijanie, ale pohańcy, dość, że nikt nie odezwał się po drugiej stronie.
— Do toporów, panowie bracia!
Drzwi zatrzęsły się od uderzeń obuszków i czekanów, ale wytrzymały pierwszy szturm.
— Waszmościowie — zagrzmiał Herakliusz Świrski, który przezornie nie przyłożył ręki do wysiłku towarzyszy — to nie tak trzeba. Żelazo przynieście, trzeba podważyć od dołu, sposobem!
Nikt go nie słuchał. Sapiąc z utrudzenia, pocztowi przywlekli z podwórca dębową ławę. Wzięli rozbieg, uderzyli raz i drugi.
Drzwi padły, choć nie zastosowali się do dobrych rad Świrskiego. Dydyński i Przybyłowski wbiegli do wysklepionej sieni, dopadli schodów wiodących na piętro, załomotali podkutymi butami na wyślizganych stopniach, doszli do drugich drzwi, wiodących zapewne do górnicy, czyli głównej izby domostwa.
Spoceni, zdyszani Świrski i Nieborski razem z pocztowymi Przybyłowskiego wtaszczyli na schody poobijaną dębową ławę.
— Dawajcie! Razem! Juuuuż!
Drzwi zakołysały się od uderzeń, kopniaków, ciosów nadziakiem. Pękły z trzaskiem w połowie, rozleciały się w końcu.
— Strzelą! Dalibóg, strzelą! — zakrzyczał Przybyłowski, zasłaniając oblicze rękawem.
— Na boki!
Zza obalonych, rozrąbanych drzwi błysnął ogień, huk poraził ich zmysły, uderzył w nich razem z prochowym dymem gorącem i drobinami prochu. Wystrzał chybił; Dydyński i Przybyłowski wpadli z szablami do niskiej izby, obitej brytami aksamitu.
Trzech ludzi — pewnie pachołków z czeladnej — stawiło im czoło. Dwaj młodzi, prawie dzieciuchy, jeden stary, z rozwidloną brodą, jak proszalny dziad. Towarzysze husarscy nie dali im szans. Dydyński odbił cios szabli, przytrzymał ją z dala, następujący za nim Nieborski rozłożył sługę ciosem nadziaka; Przybyłowski chlasnął swojego przeciwnika szablą w łeb, kolejnym zajął się Świrski.
Wpadli do izby rozgorączkowani, rozżarci jak wilki. W kącie, przy ławach okrytych skórami, skupiła się cała rodzina — brodaty Moskal w malinowej ferezji, kołpaku i czobotach, dwie szlochające córki w sarafanach, o obliczach wybielonych tak, jak gdyby miały zaraz położyć się do trumny albo dla odstraszenia polskich czy kozackich zalotników. Żona, tuląca w ramionach najmłodsze dziecko, z włosami podtrzymywanymi przez rogaty wołosnik, nakryty chustą, kuliła się w kącie izby, rozdygotana, płacząca.
Pan domu wystąpił z szablą w garści, ale chyba nie bardzo wiedział, za który koniec ją trzymać. Ujrzawszy, że ma sprawę nie z Kozakami, ale Lachami w husarskich zbrojach, zgiął się aż do ziemi, pokłonił najniżej, jak pozwalał mu wydęty kałdun.
— Błagodietieljom moim czełom biju, kłaniajus stopam waszym! — zajęczał. — Witajcie, pany, nie poznał ja głupi, że Lachy.
— Nie poznałeś, a z półhaka witasz?! — zagrzmiał Przybyłowski. — Ty kpie, zdrajco, moskiewskiej murwy synu!
— Za, za… zawsze byłem stronnikiem jeho wieliczestwa, carewicza Dymitra, słoneczka naszego ruskowo…
— A to i dobrze! — zarechotał Dydyński. — Skoro jesteś poplecznikiem Dymitra, tedy godzi się, abyś zapłacił nam zaległy żołd. Dawaj diengi, ruble i dukaty! Albo jak skopa wybebeszymy!
— Pocze… kajcie — zakwilił Moskal. — Wy szlachetni panowie, Polacy!
— Brać dobro! — zakrzyczał go Przybyłowski. — Ruszać się, psie krwie!
Pocztowi rzucili się do komór i izb, Nieborski capnął za kark najstarszą córkę gospodarza — nie po to, by pofolgować chuciom, lecz zerwać z jej szyi sznur pereł wart parę ładnych czerwonych złotych. Dziewczyna uciekła z wrzaskiem, dogonił ją koło stołu, porwał za kokosznik, przytrzymał, rzucił na stół, by się nie szarpała. Jej ojciec skoczył za nim, wywijając szablą, z lękiem, który Dydyński wyczuwał przez najgrubsze kaftany i skóry od czasu inflanckich rabunków. Ten podły, niski strach towarzyszył zawsze zwadom zawodowych żołnierzy z chłopami i mieszczanami, którzy sprawniej niż szablą szermowali kosą, łokciem i piórem. Moskal stanął w obronie córki zbyt zdecydowanie, by go zlekceważyć, za słabo zaś, aby zrobić komuś krzywdę. Dydyński walnął go płazem przez plecy, Nieborski porwał za nadziak, rąbnął starego drzewcem w łeb, poprawił na płask, a zakrwawiony kupiec wypuścił broń, padł na kolana.
To był stary inflancki sposób na zapewnienie sobie kilku chwil spokoju — wypatrzyć najstarszego i najczcigodniejszego domownika, a potem rozwalić mu łeb, względnie chlasnąć szablą przez gębę. O ile czeladź była już pobita, reszta niewiast, dzieciaków i sług rzucała się, by opatrywać i przytrzymywać włodarza, dając tym samym sporo czasu na przeszukanie domostwa.
Nieborski zerwał z szyi dziewczyny upragniony sznur pereł, białe kule trysnęły na wszystkie strony. Te, które złapał w ręce, od razu przesypał do mieszka.
Na gwałt nie było czasu, nie sposób zresztą swawolić, mając na sobie husarską zbroję ważącą prawie pół kamienia. Aby ujeździć dzierlatkę, trzeba bowiem nie tylko podciągnąć z przodu folgi, ale także podtrzymywać je jedną ręką, by nie opadły ze skutkiem groźnym dla trwałości rodu towarzysza. A to już ogranicza znacznie pole manewru, tak samo jak nie można walczyć, mając obie ręce zajęte i siedząc na nieujeżdżonym, narowistym koniu, który nie chce skręcać od samego dosiadu jeźdźca.
Świrski i pocztowi Przybyłowskiego rzucili się w tym samym czasie na skrzynie i skarbczyk, szybko i sprawnie jak wilki. Nie wydzierali sobie bowiem z rąk zdobyczy jak Kozacy — wiadomo było przecież, że wszystko zostanie równo i sprawiedliwie podzielone w ramach pocztu — więc oszczędzali czas, kierując siłę nie przeciwko kompanom, lecz na łupanie coraz to nowych skrzyń i kufrów podsuwanych przez Świrskiego.
Odbili kłódki, rozwalili zamki, a potem dobrali się wreszcie do roztruchanów, ampułek i srebrnych talerzy, mis i złoconych półmisków. Do soroków sobolich, futer z jenota, wilka i niedźwiedzia, zapon i zawieszeń, sznurów pereł, rubinowych i diamentowych pierścieni, chrestów i czar. Do kożuchów, sarafanów, szub i terlików haftowanych złotymi nićmi, włośników wyszywanych perłami, diamentowych kik i kokoszników.
A potem porwali ścienne opony z kitajki; rozsierdzeni, że w skrzyniach było mało złota, tłukli ławy i stolce toporami, rozwalali piece, grzebali w kominach. Dydyński i Przybyłowski skoczyli do bocznego sennika, nieogrzewanej letniej izby, gdzie w rogu komnaty wisiał rząd ikon błyszczących srebrnymi i złotymi okuciami koszulek. Mikołaj przeżegnał się, a Jacek tylko skłonił głowę. A potem chwycił srebrną ryzę i zerwał ją z oblicza Maryi, zdjął najcenniejszą jego zdaniem ikonę — z Michałem Archaniołem, zdobioną złotymi koronkami, odrywał, odginał błyszczące okucia, zawinął wszystko w aksamitną płachtę.
Moskiewska rodzina skupiła się przy jęczącym, ledwie żywym brodatym kupcu. Córki krzyczały, żona szlochała, dziecko wyło jak pies. Moskiewka raz czy dwa rzucała się z pazurami na czeladników wywlekających jej skarby z powałuszy, czyli bocznej izby, ale zamilkła odpędzona kilkoma kułakami i kopniakiem. Szlochająca, rozdygotana, w porwanej szubie, wodziła za Polakami nienawistnym wzrokiem, jak wilczyca tuląc do siebie dzieci.
— Każcie Borysowi wyprowadzić konie ze stajni! — zawołał przytomnie Dydyński. Wszak rumaki i wierzchowce były na wojnie o wiele cenniejszą rzeczą niż złote dukaty.
Wychodzili z dworu obciążeni łupem, pozostawiając po sobie rannych i ledwie dychających, szloch, łzy, zrujnowane izby i ślady krwi na kobiercach. A nade wszystko pamięć o krwawym rabunku, która jednak zbladła zapewne w kolejnych dniach wojny moskiewskiej, wraz z każdą nową bitwą czy zdobytym miastem. To był przecież dopiero początek ich marszu na Moskwę.
Trąbki wzywały ich do powrotu. Wyprowadzili trzy konie gospodarzy, wrzucili futra i srebra do juków, byle jak, gubiąc naczynia i roztruchany. Wysłali Herakliusza i jednego z pocztowych Przybyłowskiego z tym wszystkim do obozu, a potem pognali do porucznika. Gogoliński stał w bocznej uliczce jedynie ze swoimi pocztowymi.
— Mości panowie — zagrzmiał — trzeba iść pod kreml z panem Buczyńskim, wezwać wojewodów do poddania! Pojedziecie za jego ludźmi, z pocztami jako zbrojna eskorta. Pod białą flagą.
Poszli ku kremlowi raźną rysią, bryzgając lepkim błotem, grzęznąc w śniegu. W Czernihowie panował totalny galimatias, jak w zamtuzie w czasie pożaru. Tu jeszcze Zaporożcy dobierali się do domów i kleci lub uchodzili przed petyhorcami, tam zaś uliczkami waliły wielkie kupy mieszczan i strzelców, podrzucające do góry czapki i kołpaki i wiwatujące na cześć Dymitra. Ponieważ niektórzy Moskale krok mieli dość szeroki i chybotliwy, Dydyński odgadł, że musieli świętować wyzwolenie Czernihowa gorzałką, której spore zapasy rabowano na targowisku, po powieszeniu dzierżawcy kabaka i zatłuczeniu kijami na śmierć jego żony i dzieci. Fortuna jednak toczyła się kołem, a sam stolnikowic dumał nad tym, co się stanie, kiedy ogromna większość świeżo nawróconych stronników Dymitra przekona się, że kiedy iskali w grodzie zauszników cara Borysa, w nagrodę za wierność Samozwańcowi, Kozacy zrabowali ich dwory i chaty. To znaczy tak naprawę zrabowali je Polacy, zrzucając całą winę na Zaporożców… Mocno się to wszystko pokomplikowało. Jak zwykle na wojnie.
Zanim zajechali przed bramę kremla, Buczyński zamachał z daleka białą flagą, kazał trębaczowi zatrąbić. Podjechali pod wrota, łypiąc spode łba na zamkowe strzelnice, czy aby bracia Moskale nie dadzą im za chwilę powąchać prochu.
Nad parapetem na wartowni zamajaczyły dwa futrzane szłyki, a potem pojawiły się pod nimi dwie brodate, rozkudłane moskiewskie gęby. Jedna stara, poryta bruzdami, skrzywiona w złowróżbnym grymasie, druga młodsza, gładsza, ale po równi złośliwa.
— Wy tam, pizdiuki! — zawołał starszy. — Czego chcecie?!
— Przynosimy słowa od carewicza Dymitra. Z bożej łaski prawego naslednika, carskiego dziedzica, wielkiego księcia moskiewskiego, twerskiego i nowogródzkiego…
— Ty bliadun! Tak i przestań szczełkat' jebalnikom! To my już sami wiemy, kto to Dymitr. Czego od nas chce?!
— Dymitr Iwanowicz, z bożej łaski carewicz moskiewski, żąda, abyście poddali kreml i wyszli w pole ze strzelcami, pozostawiwszy działa, prochy, lonty i kule. W zamian za to najjaśniejszy carewicz obiecuje, iż zachowacie życie i mienie oraz będziecie mogli pójść, dokąd zechcecie — choćby wrócić do cara Borysa.
— Wot pizda bisurmanskaja! — jęknął starszy. Dydyński zgadywał, czy był to Szeremietiew, czy też Tatiew, a może Izmaiłow. — Wrócić do cara! Też mi łaska. I co, mamy powiedzieć Godunowowi, że oddaliśmy rostrydze najbogatsze miasto na Siewierszczyźnie?! To co, ty myślisz, gosudar nam zrobi? Ot, połuczajem chuj za rabotu!
— Miasto i tak straciliście! — zaoponował Buczyński. — Ile jeszcze będziecie się tu bronić? Mamy działa, mamy prochy! Posadzcy są z nami!
— Niech tu przyjedzie Dymitr! — zawołał młodszy. — Z nim chcemy gadać, nie z wami!
— Jeśli Jego Carska Mość przybędzie, to tylko z armatami i z piechotą. I nie łudźcie się, że rozmówi się ze zdrajcami i służalcami fałszywego gosudara inaczej niż tylko za pośrednictwem kul! Nikt z was tu nie zostanie żywy, kiedy Kozacy i piechota wezmą kreml.
Powiedział to w samą porę. Z tyłu, z uliczek wychodzących na plac, rozległ się chrzęst setek stóp, brzęk metalu. Wyszły z nich długie i uporządkowane kolumny piechoty niemieckiej Mniszcha, hajduków i zebrani wreszcie do ordynku Kozacy z pochodniami w dłoniach. Podążali, niosąc drabiny i osęki, prosto w stronę wrót. Starszy z Moskali — Dydyński domyślał się już, że to Szeremietiew — spojrzał na wojska z obawą, skurczył się, jakby przemógł go ciężar marmurkowego szłyka. Drugi z nich nie patrzył na wyłaniającą się z półmroku piechotę, wpatrywał się bowiem w… Dydyńskiego. Nie! Chyba w Borysa, którego koń stał, dotykając chrapami zadu Hetmanki.
— Macie dwie kwatery na podjęcie decyzji — pogroził im pięścią Buczyński. — Albo sami zejdziecie tutaj w pokorze, albo dobędę was z kremla jak susły! Ze wszystkimi tego konsekwencjami!
Moskale znikli jak duchy. Buczyński odjechał od bramy. Stanęli przy piechocie gotowej do szturmu. Konie rzucały łbami, Hetmanka boczyła się, zakwiczała, spłoszyła się czegoś, może ducha, a może po prostu była zła, że nic się nie dzieje.
Jan Buczyński był równie spięty i zdawać by się mogło, że starczy tknąć go palcem, a eksploduje jak kartacz. Widać pochopnie przyobiecał Dymitrowi, że skłoni do poddania Szeremietiewa i Tatiewa. Słówko wyleciało wróblem, a wróciło wołem…
Czekali. I doczekali się. Nagle wrota kremla rozwarły się, stanęli w nich strzelcy z piszczelami. Lufy samopałów mieli opuszczone w dół, kroczyli, spuściwszy głowy, jakby chcieli schować swój wzrok pod ziemię.
Wiódł ich młodszy z Moskali, ten, z którym negocjowali przed bramą. Za nim ciągnięto w łańcuchach starego Szeremietiewa, który szedł skulony, rozdygotany, wściekły.
Młody bojar skłonił się uniżenie.
— Poddajemy się. I zdajemy na łaskę nowego gosudara. Prowadźcie do Dymitra!
Die 4 novembris n. st., 25 octobris st. st.
Pole pod Czernihowem, o zmierzchu
Carskich wojewodów postawiono przed obliczem Dymitra tego samego wieczoru, we czterech, bowiem dodano im jeszcze jedną okazałą personę — Piotra Chruszczewa, wyciągniętego przez Kozaków za brodę z chlewika w niedalekim Wielgorodzie, gdzie zamyślał przeczekać w spokoju polsko-zaporoską nawałnicę. Zapewne zamierzał później drapnąć w chrusta i nie zatrzymać się aż przy murach Moskwy. Chruszczew miał prawdziwe powody, aby obawiać się gniewu Samozwańca, bowiem Borys Godunow posłał go z misją pobuntowania Kozaków stojących wiernie przy Dymitrze. Więc teraz szedł niemrawo, dźwigając ciężar wielkiego, tłustego brzucha i własnej nadszarpniętej dumy, sponiewierany i utytłany w błocie i łajnie przez Kozaków. Wyglądał zgoła jak mąż Baby-Jagi, której istnienia nie zdołał do tej pory potwierdzić ani cesarski poseł Siegmund von Herbertstein, ani uczeni Angielczycy: Richard Chancelor i Giles Fletcher starszy.
Dymitr czekał na nich za bramami Czernihowa, przy namiocie, który rozpostarli słudzy w oczekiwaniu na zdobycie miasta i wynik pertraktacji z Moskalami. Gdy postawiono przed nim carskiego wysłannika i wojewodów Tatiewa, Szeremietiewa i Izmajłowa, Moskale runęli na kolana. Wszelako wyprzedził ich Chruszczew, który zamiast klęknąć, po prostu padł plackiem na widok Dymitra.
— Cariu, gosudariu! — załkał. — Wasze Carskie Wieliczestwo! Łaski, zmiłowania ja was proszu! Ja wasz rab, wasz chołopiszka czarny. Ja nie winowaty! Spasite mene, carewiczu jasny, otpustitie winy, skarajcie, ale i pożałujcie sługę wiernego twego brata i ojczulka Iwana!
— Dobrze gada — mruknął Przybyłowski do Dydyńskiego. — Carowie, jak nasi świeżo wzbogaceni magnaci, mają uszy poniżej kolan.
— Bierz go bladiuna! — zakrzyknął niski, pokryty bliznami, zwinny jak lis ataman Piotr Koreła. — Na pohybelże z nim, Wasza Carska Mość, albo w żopu palik zastrugany wrazić! To on u nas, Kozaków, przeciw waszej miłości brechał, żeś nie jest carewiczem najjaśniejszym, ale impostorem, rostrygą i carzykiem! Samozwańcem!
— Przyszliśmy tu z deputacją — zagadał Petr Nalewajko, sotnik Zaporożców z Ukrainy — Waszej Carskiej Mości do nóg upaść i prosić, aby tego moskiewskiego wieprzka — tu wskazał na Chruszczewa, który mimo mrozu pocił się jak w łaźni — wiernym mołojcom wydać. A my już z nim poigraty i potańcowaty!
— Hu, hu! — zakrzyknęli pozostali dzicy, kosoocy Dońcy i Zaporożcy.
— Wasze Carskie Zmiłowanie! — zajęczał cienko Chruszczew i przezornie zaczął pełznąć po śniegu w stronę safianowych baczmagów Dymitra. — Pożałuj! Zlituj się, carewiczu najjaśniejszy, słońce ziemi ruskiej…
— My też — rzekł Dydyński, kłaniając się dwornie przed carewiczem, bo cała scena zaczęła mu się nagle podobać — jako towarzystwo znaków husarskich i kozackich prosimy uniżenie, aby Wasza Carska Mość pozwolił nam wziąć tego tu knura w obroty. Ot, popędzimy go batożkami po śniegu, poszczwamy jak zająca, a potem po kawalersku zetniemy! Zimno panom braciom na śniegu, a tak będzie rozrywka i rozgrzewka.
— Dawaj z nami, Chruszczew! — zarechotał Przybyłowski i chwycił carskiego wysłannika za kołnierz u ferezji z takim skutkiem, że wszyscy usłyszeli trzask sobolego futra oddzieranego razem z kawałkiem materiału.
— Puśćcie go! — rzekł groźnie Dymitr.
Podszedł do jęczącego słabo Chruszczewa, a potem niespodziewanie pochylił się nad nim.
— Wstań.
Oczy bojara zrobiły się okrągłe niczym dwa księżyce w pełni. Posłusznie poderwał się z ziemi, przy czym ze względu na znaczną objętość żywota i to, że ręce miał związane z przodu, najpierw prześmiesznie przewalił się na bok, a dopiero potem dźwignął ze śniegu i błota.
I natychmiast omiótł długą brodą carską dłoń.
— Nie będzie ani szczwania, ani pala, ani knutowania — powiedział carewicz. — Jestem prawym naslednikiem, Dymitrem Iwanowiczem, umiłowanym batiuszką mego nieszczęsnego ludu, któremu zdejmę okowy Godunowa z rąk i włożę na serca! Jakże ja mam karać sługę za to, co kazał mu czynić jego pan? Piotrze Iwanowiczu, darowuję was zdrowiem i życiem, a że jesteś z szat obdarty, tedy ci ofiarowuję nowe z carskiego skarbca! Mnie, chrześcijaninowi, nie przystoi odpłacać złem za zło, a jedynie dobrem. Dalejże, rozwiązać go!
Koreła splunął zamaszyście, a potem dał znać Kozakom, by przecięli więzy. Chruszczew zrazu nie wiedział, co robić. Podniósł oswobodzone ręce do brodatej gęby, obejrzał się na Polaków i Kozaków, przeniósł wzrok na Dymitra i… padł na kolana.
— Z Bożej Miłości Wielkiego Gosudara Cara i Wielkiego Kniazia Iwana Wasylewicza, batiuszki naszego, wszystkiej Wielkiej i Małej, i Białej Rusi dzierżawcy i wielu hospodarstw, i ziem wschodnich i zachodnich, siewierskiego dziedzica i naslednika, i Gosudara Władcę, Jego Carskiego Prześwietnego Wieliczestwa, tyś prawy syn jest! Dymitr Iwanowicz, carewicz, kniaź uglicki! Podobnyś ty do batiuszki naszego kochanego jak kropla wody!
Tu obcałował dłoń Dymitra, jakby to był paznokieć Mikołaja Cudotwórcy albo kuś Mojżesza zwanego Węgrzynem, który znalazłszy się w polskiej niewoli za Bolesława Chrobrego, nie chciał go wrazić w łono pięknej Laszki kuszącej wdziękami. Co okazało się zgoła nierozsądne, bo rozzłoszczona Lachinia kazała go wybatożyć, a potem, jak pisał ruski kronikarz: otriezat tajnyje czleny, przysparzając tym samym cerkwi kolejnego męczennika.
— Święty batiuszko prawosławnej Rusi! — łkał tymczasem Chruszczew. — O przebaczenie, zmiłowanie ciebie, carewiczu najjaśniejszy, upraszam. Nie odtrącaj mnie jak sobaki, bo z wdzięczności za litość chcę się mienić sługą twoim wiernym… Jam zełgał, szarpałem imię twe, bom nie wiedział, że żyw jesteś, gosudarze nasz prawy… O ja głupi, o ja małej wiary!
— Wstań, sługo i przyjacielu — odparł Dymitr. — A jeśli chcesz nas zapewnić o swojej wierności, tedy ucałuj chrest! — Podsunął mu diamentowy krzyż, a Chruszczew wycałował go tak gorliwie jak świeżo poślubioną dzierlatkę.
Dymitr odwrócił się do carskich wojewodów, stanął nad nimi chmurny i zamyślony.
— Chcę być waszym ojcem, a nie tyranem — rzekł. — Dlatego darowuję wam życie i mienie. Wracajcie do swego cara i powiedzcie mu, że Dymitr Iwanowicz, którego kazał urezać w Ugliczu przed laty, wrócił po swoje dziedzictwo. Niechaj Godunow wygląda mnie w Moskwie. Niechaj nie zna dnia ani godziny, gdy stanę w drzwiach Granitowej Pałaty.
— Carewiczu najjaśniejszy — jęknął najmłodszy z wojewodów, ten sam, który rozmawiał z Buczyńskim przy bramie kremla. — Nie wiem, jak moi bracia wojewodowie, ale ja, Andriej Jakowlewicz Izmajłow, nie wrócę do Godunowa! Przejrzałem na oczy jak niedowiarek, niby poganin, co ujrzał światłość Pana. Nie będę służył tyranowi! Przyjmij mnie, gosudarze, na swoje usługi, przebacz winy, a będę ci służył wiernie aż po kres twych dni!
— Daruj i nam! — zaintonował Szeremietiew, pobrzękując łańcuchami, w które gwoli prawdy sam kazał się okuć, aby nie doszło czasem do cara, że z własnej i nieprzymuszonej woli poddał największe miasto na Siewierszczyźnie. — I nie wyganiaj sprzed oblicza.
— Będziemy ci służyć, najjaśniejszy carewiczu — do chóru dołączył trzeci z wojewodów. — Jeśli wybaczysz nam odstępstwo i raczysz dać chrest do ucałowania.
— Dam chrest do ucałowania — westchnął Dymitr. — Niechaj rozniesie się po wsiej Rusi, że umiem wrogów zjednywać i wzorem Jezusa Chrystusa wybaczać winy i błędy! Wstań, Iwanie Andrejewiczu, i ty, Fiodorze Iwanowiczu. Podejdźcie do mnie w pokorze.
— Naczytał się chłopaczyna pism Cezara u Mniszchów — mruknął Przybyłowski. — Ale zapomniał, że w Moskwie można Pompejuszów i Katonów ze świecą szukać! I to szukać szybko, zanim ich czerń i bojarzy nie zaduszą!
— Przecież Moskwa — trzeci Rzym. To źle, że jak Cezar postępuje?
— Nie kracz, waść, bo jeszcze się nam Rzeczpospolita okaże Kartaginą.
Wieść o nadzwyczajnej dobroci Dymitra poszła już w Ruś; na razie tę przebywającą w obozie carewicza. Jęk zawodu podniósł się między moskiewskimi stronnikami carewicza, kiedy z ust do ust szła wieść, że nie będzie spodziewanej krwawej kaźni wojewodów. Nie stanie dla nich świeżo zastrugany palik ani nie ucieszy oczu grzeczna szubieniczka. Słyszano to? — gadali między sobą Moskiewscy. Można by ich choć dla zdrowia i przyzwoitości wyknutować! Albo w jamie potrzymać. Dobry car, słabyj car — szeptano.
Dymitr nie przejmował się tym prawie wcale.
Die 15 novembris n. st., 5 st. st.
Trakt do Nowogrodu
W Czernihowie nie zabawili dłużej, niż było konieczne dla wypoczynku ludzi i koni. Gdy tylko nadciągnęły nowe sotnie Kozaków zaporoskich i Dońców, carewicz poderwał armię do marszu na Nowogród, silny, dostatni, drugi co do wielkości gród Siewierszczyzny. I już drugiego dnia przypomniał, że walkę prowadzi nie tylko lewem, ale i prawem — ogłoszono bowiem gramotę sporządzoną przez Buczyńskiego, podpisaną przez Dymitra, a rozrzucaną po miastach i jarmarkach przez szpiegów i wichrzycieli chcących podburzyć do buntu Moskali. Ponieważ pismo miało poruszać umysły proste i niezmącone nauką jak woda w bajorze, treść była krótka i surowa. W sam raz dla umysłów Moskali:
Ja, car i wielki kniaź, z bożą pomocą idę na tron przodków naszych w Moskwie i na wszystkie państwa ruskiego cesarstwa. Dlatego od zdrajcy Borysa Godunowa oderwijcie się i przychodźcie do nas, swego pana rodzonego.
Dymitr Iwanowicz. Carewicz i Wielki Kniaź Wszystkiej Rusi. Wszystkich carstw tatarskich i mnogich państw wielu.
Tymczasem wzrastały siły carewicza. Dworycki rozgłaszał wszem wobec, że było ich już nie mniej niż jakieś sześćdziesiąt tysięcy ludzi. Przed carewiczem zniżał tę liczbę do czterdziestu, wszelako nad kuflem piwa i czarką gorzałki przyznawał Dydyńskiemu, że trudno w boju będzie liczyć na coś więcej niż Polaków, Kozaków i garść wolontarzy.
Traktami i bezdrożami ciągnęło zatem na Nowogród jakieś trzy tysiące polskiej jazdy husarskiej i kozackiej oraz szlacheckich wolontarzy, sześć tysięcy Kozaków dońskich i zaporoskich, którym przewodził Litwin Szczęsny Świrski, pół tysiąca piechoty oraz dwadzieścia cztery działa. Reszta — były to zwykłe watahy chłopskiej czerni, zbrojni mieszczanie i posadzcy ludzie, których liczebność oszacować było trudniej, niż zliczyć ziarna zboża na przetaku. Jednego dnia bowiem przychodzili, innego wiatr wywiewał w stepy całe ich gromady. Do rabunku okazywali się pierwsi, było też prawie pewne, że kiedy dojdzie do spotkania z wojskiem cara, pokażą prędzej plecy i siedzenia niż bojowe oblicza. Jednak ich obecność sprawiała, że armia Samozwańca wydawała się wielka i potężna, a kiedy Buczyński poradził prowadzić chorągwie i pułki w dużych odstępach, zastępy Dymitrowe zdawały się kroczyć naprzód niekończącym się szeregiem.
Wszędzie witano ich chlebem, solą, błogosławiono ikonami, tak iż Dydyński i inni towarzysze husarscy myśleli, że może będzie tak aż do samej Moskwy, a tyran Godunow zostanie starty z powierzchni ziemi przez własnych poddanych, tak iż Polacy nie będą musieli nawet wyjmować szabli.
Na razie zaś stan majątkowy pana stolnikowica dzięki rabunkowi Czernihowa prezentował się zgoła zadowalająco. Na wozach taborowych jechało bowiem za nim, poza moderunkiem zabranym z Dydni:
— kożuchów sobolowych 3
— szfyków marmurkowych 2
— rubli 40, dukatów 100, dienieg w różnej monecie 264
— zapona diamentowa sztuk 1
— zawieszeń z kamieniami cudnych sztuk 3
— kielich srebrny, misterną sztuką ozdabiany i wytworny
— patera złota rubinami i perłami wysadzana
— pacierze perłowe na kształt wielogrochu
— złota skrzyneczka z perłami
— pierścieni wielkich z diamentami, rubinami i szmaragdami sztuk 4
— noże dwa, jeden diamentami sadzony, drugi handżar z różnymi kamieniami
tudzież 8 postawów złotogłowiu tureckiego.
Rachunki prowadził stolnikowic sumiennie i skrupulatnie jak Żyd, a wszystkie łupy warte były summa summarum jakieś pięćset złotych polskich. Ponadto zdobył pan Dydyński dwa dropiaste woźniki do kolasy, był więc zdecydowanie bardziej do przodu niż do tyłu.
Jechali w gromadzie towarzyszy husarskich, przechwalając się łupami, pociągając z bukłaków i baryłek, znudzeni i rozleniwieni. Czterdzieści gardeł śpiewało starą polską wojskową pieśń o żołnierzu tułaczu:
Idzie żołnierz borem, lasem
Przymierając z głodu czasem
Suknia na nim nie blokuje
Dziurami wiatr przelatuje
Chociaż żołnierz obszarpany
Przecie ujdzie miedzy pany
— wyśpiewywali Rudomina i Dydyński, którzy ledwie przestali kłócić się o to, czy złociste guzy na karmazynowej ferezji zrabowanej w Czernihowie są nabijane prawdziwymi rubinami, czy fałszowane z czerwonego szkła.
Trzeba by go obdarować
Soli, chleba nie żałować…
— ryczał pan Mikołaj Przybyłowski, ogryzając w siodle wieprzową nogę i zapijając tłustość zdobycznym węgrzynem z bukłaka.
A potem już wszyscy włączyli się do chóru:
Lepiej w domu iść za pługiem
Niż na wojnie szlakiem długiem
Bo na wojnie pięknie chodzą
Po kolana we krwi brodzą.
Akurat mijali obozowisko, w którym zatrzymała się rota hajduków pana wojewody Mniszcha. Pieśń zmieniła się na odpowiedniejszą do tej sytuacji; doskonale wyrażającą fantazję i nastroje skrzydlatych jeźdźców spoglądających z góry na piesze wojska:
Pistolet — bandolet
Muszkiet — widły
Pika — tyka
Sak — obrzydły
Kabacik — rabacik
Kuczma, pas
Przez błoto piechoto
Dymaj w las!
W ogóle wszyscy byli tak znużeni drogą, śniegiem i moskiewskimi wertepami, a nade wszystko nudą, obżarstwem i pijaństwem, że na popasach, kiedy towarzystwo rżnęło w karty, Dydyński nie odróżniał już dzwonkowego tuza od żołędnej kraiki. I pewnie dlatego nie obronił się królem, gdy Przybyłowski pierwej założył kinalem, w następstwie czego kielich srebrny, misterną sztuką ozdabiany i wytworny, który stolnikowic postawił do puli na grę, nagle ulotnił się z jego łupów. O co zły pan Jacek do samego wieczora.
Było południe dnia szesnastego listopada nowego stylu, kiedy z pokrytych śniegiem zarośli wypadła nagle kozacka czata wysłana na zwiady. Zaporożcy pędzili na spienionych koniach, wymachując z daleka czapkami, krzycząc i hałłakując po tatarsku.
Dymitr zatrzymał konia, czekał z buławą w ręku na ich powrót. Zdyszani, spoceni, woniejący prochem i gorzałką Kozacy runęli do kopyt jego konia.
— Cariu, gosudariu! — krzyczeli jeden przez drugiego. — Nowogród! Basmanow!
— Co się dzieje?! — zakrzyknął Buczyński. — Uciszcie się!
— Cariu prawosławny, Wasze Wieliczestwo! — jęknął zaporoski setnik. — Basmanow, carski ulubieniec! Posad w Nowogrodzie spalił. Zamknął się ze strzelcami na kremlu! Ściany opatrzył, działa narychtował. Bić się będzie!
— A zatem Nowogrodu dobędziemy!
— Carewiczu najświętszy! Nic to jeszcze! Hore nam się stało!
— Mów składnie i jasno!
— Borys Godunow wysyła na Siewierszczyznę kniazia Mścisławskiego… A z nim sześćdziesiąt tysięcy wojska!
Dymitr zmarszczył brwi, a potem przeżegnał się.
— Mości panowie, trąbić na alarm. Wojna! Da Bóg, aby była zwycięska.
Husarze, kozacy rzucili karty i kości.
Zabawa była skończona.
Koniec tomu I