Rozdział III. Braterska zwada

Wstrzymujemy oddech, czyli odczytanie testamentu Wszystkie wioski stolnika • O stogach, brogach, kopach żyta i hreczce • Tudzież ile pan ojciec zostawił owiec, kapłonów, świń i wołów • Podział spadku • Fantazja Aleksandra Dydyńskiego • Zaskakujący warunek • Desperacja Dydyńskich • Jedźcie do Moskwy! • Brat przeciw bratu • Fatalne cięcie • Białe niedźwiedzie, to jest krótka charakterystyka królestwa Moscovii • Trudna decyzja • Konie husarskie • Pożegnanie z Dydnią


Die 25 julii, Anno Domini 1604

Czerwona izba we dworze w Dydni, popołudnie

Wreszcie bracia doczekali się chwili, w której starosta trembowelski zasiadł na krześle obitym kurdybanową skórą, u szczytu stołu w czerwonej izbie, wolno i dostojnie, niczym Ojciec Święty na papieskim stolcu. Niestety, dla Przecława i Jacka pan Ożga mógł równie dobrze okazać się dobrotliwym ojczulkiem, co i herodem. Od testamentu, który krzepko dzierżył w swym ręku, zależało, czy będą zasiadać w sejmikowych ławach w karmazynach, czy też otwierać drzwi do karety posesjonatom i do późnej starości czapkować możniejszym od siebie panom braciom. Tak, panie… W rzeczy samej, panie. Sługa uniżony jaśnie oświeconego. Jak wasza miłość każe. Padam do nóżek, całuję rękę…

Tfu, do stu biesów! Wszystko, tylko nie to, pomyślał Dydyński. Lepiej uciec na Sicz, jeśli ojciec nas wydziedziczy, niż do końca życia wysługiwać się tym psubratom — karmazynom, wojewodom i kniaziom.

Starosta chyba wyczuwał ich niepokój, bo specjalnie długo mościł się na krześle, odrzucił w tył rękawy ferezji, pociągnął przedniej małmazji z pucharu, a potem przyglądał się zgromadzonym w izbie i sieni ludziom.

Na odczytanie testamentu przyszli oczywiście wszyscy, którzy spodziewali się coś zyskać lub przynajmniej wyszarpać jakiś kęs z łaski pana stolnika sanockiego. Był zatem Andrzej Ligęza, wicesregent Kamodziński zastępujący starostę sanockiego, Jerzy i Stanisław Dydyńscy, podstarości Zygmunt Chamiec, paru Korytków, Łąckich i Dembickich. Został też Herburt, który zasiadał na ławie z takim majestatem i powagą, jakby znudziła mu się sława Herkulesa Ziemi Przemyskiej i teraz pozazdrościł jej gromowładnemu Zeusowi. Siedział też — oczywiście po przeciwnej stronie stołu — jego nieprzyjaciel Stanisław Wapowski tudzież liczne grono krewnych i kompanów Dydyńskich, na których spisanie nie starczyłoby wołowej skóry. Z tyłu na plecy stojącej i nieutytułowanej szlachty napierała czeladź i hajducy, a w ich liczbie Damazy Stocki i blady Tobołka, ledwie wykurowany baranim sadłem z masażu, jaki sprawił mu Jacek Dydyński nahajką. Był też Balicki — dworski podczaszy, i Wilczek — ochmistrz z Dydni. W kącie przycupnął Smoliwąs, choć do izby nie wpuszczano nieszlachciców, a na uboczu stał Hańcza, koniuszy i kawalkator pana Aleksandra Dydyńskiego.

Wszyscy czekali. Jedni — pijąc, inni — drzemiąc w ławach albo żartując. A jednak kiedy starosta trembowelski wziął w ręce testament, cichy trzask przełamywanej pieczęci przywołał wszystkich do porządku.

Wielmożni, uprzejmi i wielce mnie mili mości panowie bracia, krewni i synowie moi, ze służbą i czeladką całą, tak w Dydni, jako i w innych moich majętnościach — zaczął Ożga. — Przyszedł na mnie, szlachetnego Aleksandra Jana Dydyńskiego, herbu Gozdawa, stolnika sanockiego, pana na Dydni, Falejówce, Temeszowie, Niewistceze wszystkimi rolami, Krzemiennej i Jabłonicy, kres śmiertelnej choroby z wielu ustawicznych prac i kłopotów, a po części z niezmiernej ludzkości polskiej, z niepomiernego życia mego. Tak tedy ostatnią wolą moją rozporządzam, czyniąc egzekutorem i opiekunem mych majętności Ichmość Pana starostę trembowelskiego i stryjskiego, szlachetnego Piotra z Ossy Ożgę, a wolę mą ostatnią spisując w obecności rzeczonego starosty tudzież urodzonego Damazego Stockiego, ekonoma dydnieńskiego…

— To już wiemy — mruknął półgłosem Przecław. — Czytajże dalej, mości starosto. Grzecznie cię upraszamy.

Dobra, teraz będzie prawda, jakoby w pysk strzelił, pomyślał Jacek. Albo Dydnia moja, albo brata!

Starosta odchrząknął, upił trunku z kielicha. I nie zaczął czytać dalej, dopóki sługa nie dolał mu małmazji aż po same brzegi.

Tychże mości panów biorąc na świadków i pamiętając, że najwięcej bywało kontrowersji o dobrach pozostałych po umarłym — tedy wzywam na świadectwo Boga mego i w Nim się świadczę, że mam wiosek wszystkich w dziedzicznym posiadaniu wieczystym sześć, na wstępie tego pisma wymienionych…

— Komu je rozdzielisz, ojcze? — wyszeptał Przecław. — Spraw, aby Dydnia była moja, a co dzień na twoim grobie modlił się będę…

Ale stary pan stolnik jakby to usłyszał, bo wielce zakpił sobie z syna po śmierci.

Prócz tego zaś pozostawiam w majętnościach moich 230 stogów rozmaitego zboża, każdy szacowany na 40 lub nawet 100 złotych, jarego żyta kóp 900, pszenicy starej kóp 500, jęczmienia 600, owsa coś koło tysiąca, hreczki 400, prosa 200, krów dojnych i jałówek…

Przecław aż pacnął się dłonią w otwarte usta, aby nie rzec czegoś, co ubliżyłoby pamięci martwego i jego gospodarskim troskom.

… sztuk 140, wołów 134, owiec 206, wieprzów i prosiąt 356, miodu gotowego beczek 20, słoniny połci 310, sadeł 200, skór jałowiczych, baranich i owczych 225, masła fasek 61, krup rozmaitych półbeczków 63, słodów jęczmiennych 15…

Jezus Maria! — jęknął Jacek w głębi duszy. Czy ja będę w tych słodach zażywał kąpieli?

… jagieł 30, zapasów siemienia, maku i koniczyny pełne beczki i brogi. Ponadto pozostawiam gotowizny…

Jacek i Przecław niemal zastrzygli uszami jak młode ogiery na łące, bo to zabrzmiało bardzo zacnie.

… 5 tysięcy złotych polskich w monecie różnej. A także 507 dukatów w jednym trzosie, zaś 324 w drugim, mniejszym. Pieniądze te rozdzielić między moich dwóch synów przykazuję, po równo…

— To rozumiem — uśmiechnął się Przecław. — Zaiste królewski gest!

… wszelako po opłaceniu czeladzi, służby, a nade wszystko po oddaniu długów, których zostało niemało. Synów moich zaklinam dla Miłosierdzia Bożego, aby wszystkich uczciwie spłacili, a kto by się ważył temu postanowieniu in toto[27] lub in quavis minima parte[28] zaprzeczać i kontradykować, takiego powołuję na straszliwy Sąd Boży, choćby to mój syn był rodzony. Dlatego rozporządzam, co następuje: młodemu panu Rafałowi Grochowskiemu, z którym się zajednałem o banicję i zajechanie Temeszowa, dać złotych 1500 gotowizną…

— Jaki zajazd? Jaka banicja! — zakrzyknął Przecław. — Nasze to było! Prawem odzyskane!

— Chyba lewem! — pisnął ktoś z tyłu. — Bezprawny zajazd, bez nijakiej intromisji!

— A ja panu Grochowskiemu — perorował dalej Przecław. — dam figę, a nie tysiąc pięćset złotych. Ot co! — zakrzyknął, pokazując wszystkim kciuk wetknięty między palec wskazujący i środkowy. — Bo to on pierwszy Temeszów zajechał! Nasz Temeszów!

— A ja — krzyknął pan Grochowski, który pojednawszy się z panem stolnikiem, przyjechał na pogrzeb dawnego wroga i tkwił teraz wciśnięty w ciżbę drobniejszej braci szlacheckiej — nic nie chcę! Oddajcie wioskę całą i nietkniętą, panowie Dydyńscy!

Piotr Ożga podniósł znad testamentu oczy ciężkie jak gradowa chmura i spiorunował ich wzrokiem.

— Ty — wskazał wyciągniętym paluchem Przecława — dasz! A ty — paluch powędrował ku sinej z gniewu gębie Grochowskiego — weźmiesz! I nie będzie inaczej, choćby się niebo zapaść miało. Inaczej nie dostaniecie z majątków nieboszczyka ani szeląga, jakem Ożga, starosta trembowelski! Co to za burda, waszmościowie?! Tak, dobrze mówię: burda! Zwykła karczemna zwada! Alboż to jesteśmy na sejmiku, aby sobie do gardeł skakać? Milczeć, bo na majdan wyrzucić każę! Tak, dobrze gadam: milczeć, jęzor za zębami chowając! Ja tu powagę pana stolnika reprezentuję i ja nad wszystkim będę czuwał.

Po tych słowach zapadła cisza jak makiem zasiał. Przecław ukłonił się i uśmiechnął przepraszająco, a Grochowski cofnął w tył.

… inne me długi też jak najszybciej popłacić — podjął starosta urwany wątek z testamentu. — Albowiem od Żydów arendarzy mikulinieckich wziąłem półszóstaset złotych, doktorowi ze Lwowa winien jestem za potrzeby i strawę 170, aptekarzowi sanockiemu 12 złotych, a Dylągowi, medykowi z Rzeszowa, ani złamanego szeląga nie dawajcie, bo mnie jego dryjakwie o szybszy zgon przyprawiły, a może i o francę. Panu Seceminowi Mikołajowi złotych 800. Ponadto ojcom franciszkanom w Sanoku darowuję dukatów 500, czyniąc fundację na żołnierzy starych, którzy w bitwach i potrzebach szwanki i okaleczenia ponieśli, mizernie, z nędzy, z niedostatku, tułając się, umierają. Darowuję takoż czeladzi i powinnym, tak z Dydni, jako i z innych wiosek, Jadwini mojej 200 czerwonych złotych, a dla Miłosierdzia Bożego nie bierzcie jej nic, zaklinam was. Ponadto dwa woźniki dropiate, konia wołoskiego kar ego, kolasę i rolę w Niewistce, na której jej ojciec siedzi, w dożywocie puszczam, bez żadnych posług ani pańszczyzny.

— Jadwinia?! Co to za Jadwinia?! — syknęła do ucha Przecława jego metresa Halszka zwąca się Skotnicką, chociaż Jacek przysiągłby, że jej ojcowie zwali się po prostu Skotnikami. — Coś było między nimi, że ją tak obdarował? Dziecię może albo inny bękart, który chciałby nasze dziedzictwo rozdrapać!

— Jakie nasze? — zapytał chmurnie Przecław. — Chyba moje!

… panu ekonomowi, urodzonemu Damazemu Stockiemu, zapisuję 150 złotych, szablę paradną i konika wilczatego, sekiela. Sławetnemu Tobołce Erazmowi nic, bo podłe i śmierdzące bydlę. Sługom dawniejszym wszystkim złotych 150, sługom nowotniejszym 70. Hajdukom dworskim podwójną lafę wypłacić i dać złotych 50 na przepicie. Smoliwąsowi złotych 40. Ponadto zapisuję podczaszemu mojemu…

— Dalibóg! — złapał się za głowę Jacek. — To mi dopiero spadek! Nie tylko ojcowa gotowizna wyjdzie na te darowizny, ale i do swojego trzosa sięgnąć trzeba będzie!

… darowuję panu Andrzejowi Ligęzie konia tureckiego od Ormian, wałacha, pałaszyk mój złocisty i kałkanów dwa. Panu Wapowskiemu koncerz i terlicę srebrem przetykaną. Panu staroście trembowelskiemu dropiastego konia polskiego z nagłówkiem złocistym, szablę turecką, sajdak i czaprak adamaszkowy tudzież buławę moją. Temuż daję też trzy klacze stadne i wóz skarbny. Panu Herburtowi Janowi po starej znajomości kolasę dawną i koni cztery woźniki do niej.

Księdzu proboszczowi Fabrycemu darowuję wołów 5 i owiec 100, nadto 400 zł na dzwonnicę nową…

— Oby mu z niej było bliżej do nieba — mruknął Przecław. — Opowiadajcie wreszcie o synach, błagam!

… synowi pana Zgłobickiego — tu Jacek i Przecław popatrzyli na siebie uważnie — szablę i pancerzyk szmelcowany, tudzież konia andaluza ze stajni mojej. Ormianinowi Balcerowi ze Lwowa, co się domaga zwrotu złotych 700, nic nie dawać, opłacić Cygana Wyżgę, by mu do tańca na dudach zagrał, bo jego pretensja tyle właśnie warta. Gdyby do dworu przylazł, kijami obić i psami poszczuć. Wannę złote, w której stoi skrzydlaty gryf, na jego grzbiecie baryłka, a na baryłce Bachus, darowuję panu Nowosielskiemu ze Sturzycy, bo z jego dworu dziwnym figlem w me ręce trafiła.

— Jakim figlem? — mruknął pan Wapowski. — Chyba takim, że zajechali Dydyńscy Sturzycę…

… kończąc zaś zapisy, nie mogę nie wspomnieć o moich synach dwóch — Przecławie i Jacku, którym przykazuję ojcowskim słowem ostatnim, aby cnotliwie i pobożnie żyli, z sąsiadami zatargów nie czynili, a nade wszystko — by majętności, które ich przodkowie rycerską krwią swą okupili, nie sprzedawali, ale poczciwie i spokojnie gospodarowali. Wsie moje i pozostałą resztę gotowizny rozdzielam wedle nich w porządku jak idzie:

Przecław westchnął, a Jacek poczuł się tak, jakby go oblazły mrówki.

Synowi memu Przecławowi, jako młodszemu, zapisuję Dydnię z przyległymi rolami. Ponadto zaś Jabłonicę ze wszystkimi gruntami, stawami, browarem i poddanymi wieczystymi. Starszemu zaś Jackowi darowuję w wieczyste władanie: Niewistkę, Falejówkę, Temeszów i Krzemienną, razem z lasem, gruntem i borem, a takoż gorzelnią i budami smołowymi w lesie. Co czyniąc, dział nierówny mam na uwadze, że Dydnia, jako największa, za dwie dobre wioski stanie, w Temeszowie ziemie słabe, a w Krzemiennej lasy jeszcze niewykarczowane…

Przecław westchnął z ulgą. Jacek skrzywił się, ale nieznacznie, bo w sumie odziedziczył więcej wiosek niż jego brat. Obejrzał się na Ligęzę, ale ten niespodziewanie położył palec na ustach, bo… o dziwo, starosta trembowelski czytał coś dalej!

… wsie owe darowuję w wieczyste posiadanie synom moim, jednak tylko wówczas, jeśli brat mój Michał Dydyński, którego ukrzywdziłem Anno Domini 1563 przy wzięciu Połocka, wydając go Moskalom, zszedł już z tego świata i nie ma potomstwa. Jeśli bowiem pozostały po nim synowie i córki, tedy nakazuję, co następuje: synowicom moim po bracie Michale dać każdej po 2 tysiące złotych posagu, co ma nie być później niż do lat 25 wieku ich, z gotowizny, albo majętności część sprzedając. Pozostałe wioski, co zostanie, rozdzielić między Michała Dydyńskiego — o ile ten żyje jeszcze — synowców i synów moich po równo, dając im wioski całe, a w razie konieczności — podzielić je na cząstki i kolokację. Wszakże z zachowaniem tego, aby Przecław jako młodszy Dydnię lub jej część otrzymał, a Jacek w taki sam sposób Niewistkę lub jej kolokację. Do czasu zaś, kiedy wiadome będzie, czy Michał żyje i czy żywe jest potomstwo jego, opiekę nad rzeczonymi włościami powierzam panu staroście trembowelskiemu Piotrowi Ożdze…

— Jezusie Nazareński… — jęknął Przecław.

— … Królu Żydowski — dokończył za niego Jacek.

Starosta nie skończył jeszcze czytać, a już w izbie wstał huczek, grzmot słów, gwar. Jak to? Dzieciom Michała? To Michał żyje? Co to ma znaczyć? Takich rzeczy nie bywało! Synów wydziedziczył?!

A jacy to Dydyńscy wymienieni? Synowie Michała? Z bocznej linii? Nie bękarty czasem? Którzy to? Gdzie ich szukać?

Gwar i hałasy przerwał sam Piotr Ożga. Wstał i uderzył kułakiem w stół.

To wystarczyło.

— Nieboszczyk pan stolnik sanocki nosił w sercu śmiertelny grzech — rzekł tonem nieznoszącym sprzeciwu. — Wyznał go mi na łożu, w ostatniej godzinie. Oto kiedy będąc młodzieńcem lat około siedemnastu, wojował z Moskalami na Litwie, tak po zdobyciu Połocka wydał im brata Michała w wieczystą niewolę.

— Nie może być! — jęknął Wapowski.

— Iwaszko, notuj! — syknął Jan Herburt do sługi. — To ci dopiero historia!

— Dwóch było Dydyńskich do schedy po ojcu Mikołaju. A kiedy młodszy wydał starszego, pozostał sam jedynym dziedzicem do niemałej substytucji. Dlatego teraz, chcąc zadośćuczynić bratu okrutne cierpienia, podzielił majętność między swoich i jego synów.

A więc to była prawda. Dlatego, przemknęło przez głowę Dydyńskiego, tak rzadko ojciec wspominał Michała. Wiedzieli o nim tyle, co nic!

— Aleksander Dydyński wydał brata wrogom! — zakrzyknął Wapowski. — To hańba! Hańba na cały ród! Lepiej by było, gdyby go zabił, niż sprzedawał Moskalom, nieprzyjaciołom koronnym!

— Dlatego tak łatwo do fortuny przyszedł!

— Ale cóż synowie winni?

— Niepięknie postąpił, ale zacnie odszedł…

— Miał gest, panowie bracia! Synom nic, a synowcom majętności porozdzielał. Po tym poznać prawego szlachcica!

— Co Jacek i Przecław poczną? Co z nimi?

Właśnie, co z nami? — zapytał Jacek sam siebie, stojąc w tłumie przekrzykującej się, rozgorączkowanej i rozentuzjazmowanej szlachty.

Stało się. O grzechu ojca wiedzieli już wszyscy. Nie wątpił, że wieść obejdzie lotem błyskawicy całą Ziemię Sanocką, Przemyską, Chełmską, Ruś Czerwoną, aby odbić się echem hen na borach dalekiej Ukrainy i powrócić do nich niczym głos gromu. Zerknął na brata, ale Przecław stał z rozłożonymi rękoma, bezradny jak dziecko. Jacek spojrzał zatem na portrety przodków, między którymi nie było jeszcze obrazu stolnika. I bodaj pierwszy raz w życiu poczuł gniew do swych pradawnych antenatów.

Co było robić z tym wszystkim? Co czynić?

Nic nie wiedział. Był bez ojcowizny, bez pieniędzy, bez sławy i znaczenia.

A wszystko przez jeden przeklęty postępek ojca! Dlaczego starzec nie zabrał go do grobu? Jaki diabeł przypomniał mu o tym w godzinie śmierci?!

I co teraz będzie?


Wieczór tego samego dnia

Alkierz we dworze

— To proste, rybeńki — mówił, a raczej grzmiał Piotr z Ossy Ożga. — Tak, dobrze mówię! Proste, że łatwiejsze już być nie może. I dziwię się, że muszę wam to do łbów jakoby cepem przekładać. Odnajdziecie waszego stryja albo jego potomków. A potem podzielę majętności nieboszczyka stolnika między was wszystkich tak, aby nikomu nie stała się krzywda! Zapamiętajcie: nie stała krzywda! O czymże mam jeszcze z wami gadać?

— Skąd masz waszmość pewność, że Michał żyje? — zareplikował niespeszony Przecław. — Stryj był starszy od ojca o dziesięć lat jak w mordę strzelił. A mówiąc prawdę między oczy, to nikt tak naprawdę nie wie o ile. Bo nie ma zapisów w księgach we dworze ani w parafii.

Były zapisy, pomyślał Jacek, ale nie przyznał tego na głos. Były, bo niejedna karta z datami została wydarta albo zagubiona. Ksiądz Fabrycy nie wiedział z jakiego powodu. Teraz powód był znany aż za dobrze, podobnie jak to, dlaczego nie mieli żadnego portretu stryja. I ani jednego listu czy wzmianki. Ta przeszłość, te papiery i konterfekty zanadto bolały starego ojca.

— Tak więc nie ma pewności, czy stryj żyje. A już w ogóle czy miał jakichś potomków. Nie licząc może paru bęsiów zostawionych na przychówek w chłopskich chatach. Ale — Przecław podniósł na starostę złe i mściwe oczy — któż ich nie ma, a od posagów i spadków odpadają wedle konstytucji Anno 1578: Illegitima proles non heredidat[29], foliał 189 alias 334. Nasze prawo z poddankami swawolić, a ich dni w polu odrabiać.

— To, o czym mówisz, mości Przecławie, to zwykła ruja, grzech i porubstwo. Tak, dobrze mówię: porubstwo! Czy oddajesz się waszmość bez przerwy chędożeniu, że nie możesz się powstrzymać, aby nie wspominać o nim w obecności starszych i godniejszych osób? Ba, osób? Dygnitarzy! I starostów? Powtórz: nie możesz?

— Nie mogę. — Tym razem Przecław uciekł spojrzeniem na bok. Może wpatrywał się w rząd portretów panów Dydyńskich, których wzrok wydawał się tego wieczora dziwnie szyderczy.

— Jeśli wasz stryj nie żyje, winniście dostarczyć mi dowody na to, rybeńki. Tak: dowody to rzecz najważniejsza. I nie musisz, kochaneńki, rozumieć tego dosłownie. Nie trzeba mi głowy waszego stryja. Starczy świadectwo, ekstrakt z ksiąg grodzkich albo inny dokument, w którym stoi, że nobilis[30] Michał Dydyński mortuus est[31]. Albo świadectwo sześciu świadków.

— Sześciu… świadków? — jęknął Przecław. — Przecie to nie jest sprawa o naganę szlachectwa. Dlaczego sześciu?

— Bo jednego albo dwóch zbyt łatwo jest przekupić, rybeńko. A musisz wiedzieć, kochaneńki, że ja nie będę prowadził z wami dysputy w kancelarii ziemskiej w Sanoku. Tak: nie będę gadał o aktach sądowych, ale o testamencie. Albo zatem, kochanku, przedstawicie mi Michała Dydyńskiego lub jego dzieci, względnie dowód, że nie żyje i potomstwa nie miał, albo… — Cień jego palca zawisł nad Przecławem jak katowski miecz.

— Albo co, mości panie starosto?

— Albo nie wcielę w życie postanowień testamentu. Tak jest: nie podzielę włości między was, dopóki ostatnia wola nieboszczyka nie zostanie wykonana.

— Absolutnie?

— Absolutnie i nieodwołalnie, rybeńko.

— Jednak wola naszego ojca jest niewykonalna — rzekł Jacek powoli i spokojnie, aby przypadkiem nie rozdrażnić starosty. — Miłościwy panie, zlitujże się nad nami nieszczęsnymi! Nam nie idzie o to, aby łamać ojcowskie postanowienia. Sam bym chętnie zaraz ruszył szukać stryja i stryjowskich braci, wszelako jest pewien szkopuł, wielki jak góry Bieszczadu. Jak same Tatry zapewne… Otóż nie wiemy, gdzie ich szukać.

— Jak to gdzie, rybeńko? W Moskwie.

— Tośmy się właśnie dowiedzieli. Ale powiedzcie mi jeszcze, mości panie Piotrze, jak ich znaleźć tam na miejscu?

— Znaczy w Moskwie?

— Tak.

— Aaaa — powiedział jedno krótkie słowo starosta. I sam pokręcił głową, popukał się w czoło. Otworzył gębę, ale zaraz ją zamknął.

— Moskwa, proszę waszmości, to nie jest Gdańsk, Wiedeń czy Norymberga albo Wrocław, gdzie mogę jechać zaraz, choćby jutro. Kto tam pojedzie, ten już nie wraca. Bo jeśli bez carskiego przyzwolenia przekroczy granicę, tam zaraz pachołkowie biorą go w dyby, a potem knutom, knutom i dawaj w tiurmu! A jeśli przeżyje, gnają go w łańcuchach na kraj świata, tam gdzie terra incognita[32]. I gdzie się kończy mapa.

— A więc nie chcecie, rybeńki, zmazać winy ojca? Nie chcecie pozbyć się odium, które obciąża wasz ród? Wolicie, aby do końca życia mawiano o was w karczmach: Dydyńscy, krwią stryja splamieni? Patrzcie — dobrze mówię! — jak wydumali, jak wyśrubowali się do góry za wioski, co ich rodzic, pan stolnik, przejął zdradą od własnego brata! Naprawdę chcecie, aby tak o was powiadano, rybeńki? Wiecie, kto wy jesteście? Wyrodni synowie! Powtórzcie: wyrodni synowie! No, słucham?

— Wyrodni synowie… — mruknął stropiony Jacek.

— Ha, dokładnie! Prosto w sedno żem utrafił. Nie chcecie wypełnić woli mego przyjaciela… Zaprawdę nie takiej się po was spodziewałem odpowiedzi.

— Nie to, że nie chcemy, ale nie potrafimy! — odparł Przecław. — Jak mamy znaleźć stryja Michała? Toż łatwiej by nam było wykupić go z tatarskiej albo tureckiej niewoli. Są bracia minoryci w Stambule, są karaimowie w Czufut-Kale. Od nas Lipki listy piszą, na Krym jeżdżą — można wywiedzieć się, albo i samemu pojechać. A jak znaleźć kogoś w Moskwie? Pocztą słać zapytania? Ale poczta jeno do Krakowa, Lwowa i Wilna dochodzi, a dalej: pisz, waść, na Berdyczów. A tu nie do Berdyczowa trzeba by pisma posłać, tylko do… Hiperborei, czyli Moskwy. Mówisz, mości starosto, nam bardzo poetycznie o hańbie rodowej. Godne to pióra Klonowica, no, może Jurkowskiego, ale w moskiewskim księstwie kajdany za poezję, tiurma za prawo, a knut carski za pastorał służą. Jak mamy tam jechać i stryja szukać? Ba, może dopiero wtedy go znajdziemy, kiedy nas razem do jednego łańcucha przykują?

— A może mamy wysłać suplikę do tego niedźwiedzia, co na Kremlu w Moskwie panuje? Tego, jak mu tam, Borysa Hodunowa? — zakpił Dydyński. — I co mu napiszemy? Ty sosied? Tyranie hiperborejski, morderco dusz niewinnych, rozbójniku srogi, wydaj nam stryja i dziatki jego, bo… No właśnie: bo co? Co mu zrobimy? Pójdziemy z Tatarami krymskimi na Moskwę?

— Wiem! — Przecław aż klasnął w ręce. — Wpiszmy do ksiąg grodzkich protestację! I wynajmijmy woźnego, aby mu pozew doręczył! Na Kremlu!

— A za asystę przydajmy mu zamiast paru szlachetków, sarniej torby i kagańca nasze wojska kwarciane!

— Był już tam u nas w halickiej ziemi — ozwał się starosta — żartowniś jeden… Dobrze mówię! — pan Marchocki, co pół powiatu pozwami zasypał. Pozwał był także cara o nieoddanie Nikiszyna, majętności, która leży jakoby w Ziemi Siewierskiej.

— I co się stało?

— Sprawa jest od roku, rybeńki, za każdym razem, kiedy przed ławą staje, sędzia dylację ogłasza, bo jednej strony brakuje — tegoż właśnie cara.

— Niech płaci niestanne!

— Nie zapłaci, rybeńki.

— Zaocznie go sądzić! Na wieczną infamię!

— Ja tam się z tego cieszę, rybeńki. Bo wolę już tę sprawę odkładać ad acta, niż żeby ciągle śniło mi się po nocach, że oto niespodziewanie car się zjawia w naszej trembowelskiej ziemi. Bo jak się zjawi, to niechybnie w licznym towarzystwie. A jak już zjedzie, to nieprędko nas opuści. A wtedy będzie niewesoło, rybeńko kochaneńki.

— Sami widzicie — uzupełnił Przecław. — Z carem nie można prawem, a żeby lewem poczynać, potrzebowalibyśmy armii. Uznajcie tedy polubownie, że stryj nie żyje albo nie sposób go znaleźć, i wykonajcie postanowienia testamentu.

— Nie mogę, kochaneńki. Nie mogę złamać woli mego dobrego kompana. Rzekłem: odnajdźcie stryja albo stryjecznych braci. I nic więcej nie powiem. Tak jest: nic nie powiem.

— Waszmość nie stoisz po naszej stronie. A wiesz dlaczego? — zapytał Jacek. — Właśnie, powtórz, mości panie starosto: dlaczego nie stoisz po naszej stronie?

— Dlaczego… Co? — powtórzył zdumiony starosta.

— Dlatego, że jako opiekun masz prawo do zarządzania naszym majątkiem i wybierania wszystkich zysków. Będziesz przeciągał rzecz do samej swojej śmierci, a nawet jeśli przywieźlibyśmy ci żywego i zdrowego stryja, znajdziesz jakiś sposób, aby uznać, że to nie ten!

— To, co mówisz, rybeńko, to straszne, okrutne i bluźniercze kłamstwo! — zagrzmiał starosta. — Powtórzcie mi zaraz albo nie będę z wami więcej gadał: kłamstwo!

— Tak jest, kłamstwo — rzekł zrezygnowany Przecław.

— I zapamiętajcie sobie: starosta trembowelski nigdy nie gwałci prawa. Gwałcić to wy sobie możecie dziewki na wojnie. Ale nie prawo, którym — razem z obyczajem — stoi nasza Rzeczpospolita.

— To co mamy robić?

— Jedźcie razem do Moskwy. Dobrze mówię: razem! Bo tu nie macie czego szukać. A w dodatku ten, który zostanie, mógłby nabrać chęci, by zająć zbrojnie fortunę drugiego. I takiego musiałbym zamknąć do wieży! Dobrze mówię: do loży obywatelskiej w Sanoku albo w Przemyślu. Która to loża jest dla takich obywateli i panów braci, którzy prawo pospolite jak postaw sukna rąbią.

— Jechać do Moskwy? Szukać igły w stogu siana i konopnego powroza?

— Nie jest tak, jak się wam wydaje. Możecie przyłączyć się do… poselstwa. Albo kupców. Wejść w układy z Kozakami, co jeżdżą do Moskwy. Nie wykręcajcie się sianem, że to niemożliwe.

— Mnie się wydaje, że nie ma innego wyjścia — mruknął Przecław. — Mości panie starosto, już chyba nic nie wymyślimy. Ostawcie nas, proszę, z bratem, bo musimy rozważyć całą rzecz na osobności. A was prosimy na wieczerzę.

— Ha, najwyższy czas — mruknął starosta. — Pokornie dziękuję i już spieszę.

Wstał i ruszył do drzwi, które rozwarł przed nim dworski ochmistrz. Przecław odprowadził Ożgę, gnąc się w ukłonach. Zasunął drzwi na rygiel, przeszedł do drugich — tych prowadzących do czeladnej, i także sprawdził, czy są zamknięte od środka.

— Radź coś, brat — mruknął, kiedy zasiadł przy stole. — Albo czekamy do usranej śmierci na cud i nie mamy więcej władzy we włościach niż stary mąż nad młodą żoną, albo bierzemy sprawy we własne ręce.

— Jakie sprawy chcesz brać i w czyje ręce? Bo na ile cię znam, to na pewno nie w swoje.

— Nie chcę krakać, ale… Może naprawdę jedźmy do Moskwy? Co, brat?

— Żeby nas Moskale wzięli na postronki?

— Może zdobędziemy glejt?

— Pojadę nawet do Stambułu. Ale nie tam. W Carogrodzie żaden obcy przybysz nie będzie wadził sułtanowi, a co najwyżej pospólstwu. W Moskwie nikt, kto wjedzie w jej mury, nie może opuścić gościnnego dworu. Tak mi mówili kupcy bracławscy, którzy jeżdżą nad granicę.

— Znalazłem inny sposób, brat.

— Jaki?

— Jest w Koronie Dymitr Iwanowicz. Samozwaniec, carzyk, jak mówią jedni. Prawdziwy carewicz — jak gardłują drudzy. Powiadają, że to syn Iwana, tyrana i okrutnika, co spustoszył pół Moskwy. Przyłączmy się do niego.

— Ja tam nie wiem, do kogo chcesz się przyłączać, bracie. Do szalbierza i awanturnika, który zbiera w Koronie hultajstwo i swawolników na swoją prywatną wojenkę gdzieś na pograniczu? Taki z niego carewicz jak ze mnie cesarz grecki!

— Ale ty go przecież znasz.

— Jak to znam?

— Spotkałeś się z nim pod Bachorzkiem. I uwolniłeś z więzów…

— Skąd wiesz o tym?! — zakrzyknął Jacek. — Świrski ci znowu powiedział?

— Nie tylko. Cała Ziemia Sanocka o tym gada. Ludzie cara Borysa chcieli go porwać. A ty ubiłeś ich wszystkich.

— A tak. Tą ręką — Dydyński rozczapierzył palce — sześciu ściąłem. Co mówię, sześciu — dwunastu ich było!

— Za ten ratunek Dymitr powinien obdarzyć cię łaską, brat. Jedźmy więc i przyłączmy się do niego. Za jedno mi, czy to carewicz, czy czart, bylebyśmy dzięki niemu dostali się do Moskwy.

— Głupiś, bracie. Nigdy z Dymitrem nie ruszę. Chcesz, to jedź — wolna droga. Jeno nie podawaj się przy nim za Dydyńskiego, bo mieliśmy pewne — uśmiechnął się pod wąsem — scysje na drodze. W dodatku służy u niego Adam Dworycki.

— Twój serdeczny przyjaciel!

— Teraz już wróg.

— Bracie… — Jacek nie wiedział, co takiego chciał powiedzieć Przecław, bo nagle szabla młodszego z Dydyńskich mignęła mu przed oczyma. Tamten… Oszalał. Rzucił się na niego z bronią w ręku!

Jacek skoczył z krzesła jak szczupak uciekający z rybackiej sieci. Przecław nie żartował — ciął z łokcia, wręcz, chlasnął szablą płasko, tuż nad stołem. Starszy brat przetoczył się na posadzkę, zerwał szybko jak ryś, a jego ręka zupełnie sama chwyciła za szablę. Kciuk wśliznął się w paluch, palce zwarły na wygiętej rękojeści.

— Schowaj broń, głupcze!

Przecław nie posłuchał. Wywijał prostą zygmuntówką zgrabnie i szybko. Widać, że przez ostatni rok bijał się z żakami na palcaty. Niestety, przy towarzyszu husarskim nie miał szans, bo szybkość i zwinność postawione przeciwko żołnierskiej wprawie nie wystarczyły do zwycięstwa. Jacek rąbnął wręcz, poprawił na odlew, chcąc bardziej odtrącić brata siłą ciosu, niż zranić.

A wtedy, zupełnie niespodziewanie, Przecław zdjął zastawę… Po prostu opuścił szablę wyprowadzoną w przód, powyżej oczu i skośnie. Jacek wrzasnął, ale nie zdołał wstrzymać ramienia. Ciął wręcz, przez czubek głowy, czoło i prawą brew, a Przecław wrzasnął, zatoczył się, poleciał na zydel, potrącił go i padł, ściągając ze stołu aksamitny obrus, a razem z nim dzban z winem i cynowe kubki…

Jak to zwykle przy ranach w łeb, trysnęła cała fontanna krwi, na stół, portrety, na posrebrzaną husarską zbroję, zmieniając izbę w bitewne pobojowisko. Na ścianach obitych czerwoną materią nie bardzo ją było widać, ale Przecław wił się na podłodze umazany posoką jak wieprzek.

I krzyczał, wył przerażająco, przytykając obie ręce do krwawiącej blizny.

Jacek stanął nad bratem z szablą w ręku, nie bardzo wiedząc, co począć. Usłyszał, jak w głębi dworu budzi się ryk, jak z sieni i czeladnej słychać łomotanie butów, we drzwi sypią się uderzenia, a starosta nakazuje otwierać w imię prawa pospolitego…

Nie poruszył się. Nie drgnął i wtedy, gdy coś ciężkiego uderzało w drzwi raz za razem, kiedy z brzękiem puścił skobel i do czerwonej izby wpadli z szablami oraz półhakami kozacy starosty.

Po prostu nie mógł uwierzyć w to, co się stało.

— Zabił mnie! — jęczał Przecław, dźwigany z ziemi przez ekonoma Damazego i dwóch hajduków. — Wyjął szablę! Ciął… Nie mogłem się bronić.

— Cisza, do stu piorunów! Powiedziałem: cisza! — ryczał starosta jak tur. — Zagnieść chleba z pajęczyną! Łatać! Opatrzyć!

— Chciał mnie ubić! Jacek! Mnie — jęczał spazmatycznie Przecław. — Jak ojciec, pozbyć się brata… Zająć wszystko… Zabrać ojcowiznę! Zupełnie jak stary… Jak ojciec Michała…

— Milcz, waszmość, wreszcie, do paralusza! — rozdarł się Piotr Ożga, nie dodając tym razem żadnego z rybeńków ani kochaneńków, ani nie każąc powtarzać swych słów. — Co z nim?

— Mózg nie wyprysł, przepony nie widzę — odparł składnie ekonom, który z racji swej funkcji przyzwyczaił się już do opatrywania szlacheckich łbów porozbijanych w zwadach, sejmikach i zajazdach. — Goło, ale wesoło. Gorączka go chwyci i będzie leżał ze dwie niedziele.

— Opatrzcie go i do alkierza. A temu… Zabierzcie szablę!

Jacek nie bronił się. Sam oddał panią węgierkę w ręce najbliższego ze sług.

— Ja nic nie winien — rzekł powoli. — Brat podstawił się pod cios. Ja…

— Pana Jacka brać pod straż! — zarządził starosta. — I do drugiego alkierza. A teraz cisza i spokój.


Die 27 julii

Alkierz we dworze w Dydni, wieczór

Dwa dni później starosta przyszedł do alkierza, w którym przebywał Jacek, niezamknięty wprawdzie pod strażą, ale zobowiązany nobile verbum, iż miejsca tego nie opuści, nawet gdyby się paliło albo przyszli Tatarzy. Tym razem Piotr z Ossy Ożga nie był pochmurny i nie gderał.

— Polepszyło mu się, rybeńko — rzekł. — Tak, dobrze gadam, polepszyło się waścinemu bratu. Już nie ma gorączki. Będzie blizna, ale przecie szlachecki łeb jest jak pergamin, na którym notuje się zarówno znaczne wiktorie, jak i mężne porażki. A ty wiesz, waszmość, coś uczynił? Powiedz, proszę?

— Co mam powiedzieć?

— Coś bratu uczynił?

— W łeb go ciąłem.

— Tu mi nie idzie o łeb i cięcie, ale o sam fakt, żeś na niego rękę podniósł. To nie była żadna zwada, rybeńko. Wiesz, coś uczynił? Powiedzieć ci? Uczyniłeś bratobójstwo. Omal bratobójstwo, za które Bóg słusznie by cię skarał. Powtórz!

— Uczyniłem bratobójstwo — rzekł stropiony Jacek. I od razu pomyślał, że jest w takiej desperacji, po tym jak Przecław podłożył mu się pod szablę, iż naprawdę gotów był dokończyć to, co przypadkiem zaczął.

— Tak, właśnie! Otóż to! Bratobójstwo. Do którego na szczęście nie doszło. Chodź za mną, kochaneńki.

Jacek podniósł się ociężale jak niedźwiedź i ruszył za starostą. Przeszli przez czerwoną izbę i świetlicę do alkierza, w którym na stosie pierzyn i poduszek, niczym turecki święty, spoczywał Przecław z głową owiniętą szarpiami. Oblicze miał blade, spocone. Czuwała przy nim metresa Halszka Skotnicka, która zmieniała mu opatrunek i przemywała lica zmoczoną w czystej wodzie gąbką. Starszy brat mógłby wszakże przysiąc, że chwilę wcześniej oboje zabawiali się cokolwiek niesfornie, bowiem szamerowanie jej sukni na fortugale było niedopięte, a koronkowy kołnierzyk w nieładzie.

Sprzedajna wywłoka — bo przecież Jacek nawet w najpiękniejszych snach nie mógłby nazwać tej plebejskiej narożnicy bratową — nawet nie podniosła się na jego widok. Spuściła za to skromnie wzrok i skryła oczy pod rzęsami, długimi jak lista gachów, którzy ujeżdżali ją w bramach i zamtuzach niczym starą kobyłę, zanim otoczył ją opieką Przecław. Od którego — nomen omen — starsza była o cztery lata. Tfu! Obraza boska! Po co on ją tu przywlókł?

— To mówcie, rybeńki — zagaił starosta. — O co poszło, a?

— Rzucił się na mnie z szablą — zaczął Jacek.

— Ubić mnie chciał — powiedział w tym samym czasie Przecław.

— Zaraz! — zaoponował starosta. — Po kolei. Najpierw starszy, potem młodszy.

— Brat wyciągnął żelazo. A kiedy odbiłem cięcie i rąbnąłem w łeb, podstawił mi się pod ostrze. Nie zdołałem wstrzymać ręki. I stało się. — Wskazał Przecława w płóciennym turbanie.

— A ty, rybeńko? Cóż nam powiesz?

— Rozprawialiśmy o podróży do Moskwy — powiedział młodszy z Dydyńskich słabym głosem. — Pan brat nie chciał jechać. A kiedy zamierzałem go przekonać, że powinniśmy wyruszyć tam razem, jakoby diabeł go opętał. Dobył szabli i zanim zdołałem się zastawić, dostałem w łeb, aż mnie odwinęło na drugi koniec izby.

— Łżesz jak pies! — syknął Jacek. — Sam mnie sprowokowałeś. Nie chciałem zrobić ci krzywdy. Uderzyłem w zastawę, a wtedy ty cofnąłeś rękę!

— Jak Przecław szabli dobył, mości panie — syknęła Halszka niczym stara kocica broniąca młodych — skoro ją w pochwie u niego znaleźli? W czerwonej izbie… Sama widzia…

— Co ty widziałaś, kokocico przez całe województwo przejechana?! — wybuchnął Jacek, bo miał już tej baby powyżej uszu. — Coś mogła widzieć, skoro ci ślipia cięgiem tylko za pieniędzmi latają, co je nasz rodzic w skrzyni zostawił?! Myślisz sobie, przechodko krakowska, że weźmiesz mego brata za męża? Spodziewasz się, że skoro go obłapiłaś za kusia i dogodziłaś jak żadna inna, to zostaniesz żoną szlachcica?! Ty bikso przechodzona przez dwudziestu fajfusów, małpo, jebicho, bestyjo! Toż gdyby żył nasz pan rodzic, toby cię psami z Dydni wyszczuł jak śmierdzącą klępę!

— Dość! — przerwał starosta. — Teraz mówię: milcz, rybeńko. A ty, panna — odwrócił się do pociemniałej z gniewu Halszki i obejmującego ją Przecława, który poderwał się ze stosu poduszek, słysząc obelgi brata — idź i zostaw nas samych. Musimy pomówić. Tak, dobrze powiedziałem: pomówić na poważnie. I o ważniejszych sprawach niż rodzinne waśnie.

Skotnicka wstała rozdygotana, z rumieńcem na policzkach, skłoniła się przed Ożgą i wycofała, nie spuszczając wściekłego wzroku z Jacka. Dydyńskiemu zrobiło się trochę straszno — wszak wszyscy wiedzieli dobrze, że jej matka, stara Kleszyna, była srogą i zawistną czarownicą, a wąsy goliła całkiem jak rotmistrz hajduków.

Zostali sami. Starosta siadł na zydlu i popatrzył na braci, kiwając głową.

— I co ja mam z wami począć, kochaneńkowie? Myślałem, że pojedziecie do Moskwy szukać stryja, ale teraz widzę, że nie można zostawić was razem bodaj na chwilę, bo zaraz rzucacie się sobie do gardeł jak dwa wściekłe wilki. Jedna jest rada na waszą invidię[33]. Jeden z was winien zostać, a drugi — pojechać. Tak, dobrze mówię! Zostaniecie rozdzieleni. Jeden w Moskwie. Drugi w Dydni. Oto co postanowiłem.

— Mam jechać do Moskwy — rzekł Przecław żałośnie — z dziurą we łbie zostawioną na zadatek przyszłej braterskiej przyjaźni? Poza tym to Jacek pierwszy porwał się do szabli…

— Nie jest ważne, kto się porwał, ale kto jest w stanie opuścić Dydnię — przerwał mu Ożga.

— Skoro Przecław był na tyle sprytny — rzucił Jacek — żeby zwalić całą winę na mnie, niechaj sam wsiada na konia, kiedy wyzdrowieje. Dam mu choćby własnego i niechaj spróbuje swoich forteli na Moskalach! Obaczymy, czy się pomiarkują, kiedy nadstawi łeb pod ostrze.

— Był sprytniejszy, to prawda. Dobrze mówię, rybeńko — zauważył starosta — że nadstawił drugi policzek. A ty, panie bracie, nie chciałeś go usiec, ale pomimo zacnych intencji i tak wyszło na to, żeś gwałtownik i paliwoda. Nie było samemu dać się porąbać? Fantazję by ci psi zjedli, ale miałbyś dach nad głową!

— Nie bardzo wiem, gdzie i po co mam jechać do Moskwy. Ani czego tam szukać.

— Bratu będzie łatwiej — zauważył Przecław. — On uwolnił na trakcie z rąk zbójów Dymitra, carzyka moskiewskiego, który przebywa w Samborze, u Mniszchów w gościnie. Za taką łaskę czekają Jacka fawory, a da Bóg, Dymitr odzyska władzę, niechybnie każe poszukiwać w całej Moskwie potomków Michała, choćby zapadli się pod ziemię.

Jacek utkwił w Przecławie złe spojrzenie. I po raz kolejny przeklął moskiewskiego carzyka i całe spotkanie z oberwaną czeredą na trakcie pod Bachorzkiem.

Przymknął oczy, bo dopiero teraz pojął perfidną grę brata. Zobaczył jak w lustrze swój postępek i konsekwencje. Zaiste — pan Ożga mówił prawdę, lepiej byłoby nadstawić drugi policzek. Może miałby wówczas uszczerbek na honorze i głowę w kawałkach, ale zachowałby życie i mógłby zażywać wywczasów pod ojcowskim dachem z Jadwinią opiekującą się nim jak maleńkim otrokiem.

Do jasnej murwy babilońskiej ladacznicy! Przecław zastawił na niego pułapkę. Schwytał go w paść… On po prostu i nieodwołalnie chciał go wysłać na Moskwę.

— Kto to jest Dymitr? — mruknął. — Wor i rostryga, jak powiadają? Carzyk nieprawy? Samozwaniec? Kto za nim stoi? Król? Sejm? Senat? Hetman? Sam słyszałem, że pan Żółkiewski chce ściągnąć kwarcianych z Ukrainy, aby tę hałastrę Dymitra rozpirzyć na cztery wiatry! Z kim tedy na Moskwę pójdzie? Z kijem dębowym? Wyprawa z Dymitrem to pewna śmierć, a ty wiesz o tym dobrze… brat!

Przez chwilę panowała cisza.

— Nigdzie nie pojadę, mości panie starosto — rzekł, starając się, aby jego głos nawet nie zadrżał. — Możecie pasy ze mnie drzeć, ale nie opuszczę tego dworu.

— Jeśli nie pojedziesz, pozwę cię do sądów, brat — mruknął zimno Przecław. Mówił takim samym tonem jak jego matka, Jackowa macocha, kiedy złapała starszego Dydyńskiego w alkierzu po stłuczeniu słoja z pomadami na odmłodzenie tyłka. Które i tak — prawdę rzekłszy — wcale nie pomogły jej w odzyskaniu powabu młodości.

— Ja nie chcę nic suponować, rybeńko — rzekł spokojnie starosta. — Jednak schwytano cię in recenti. Zaraz po napaści na brata. Gardłowej sprawy z tego nie będzie, jednak mogę, a właściwie powinienem odstawić się do grodu. Zgodnie z prawem i wszystkimi konstytucjami.

— A więc to szantaż? Albo pojadę do Moskwy, albo pójdę do wieży? A Przecław będzie tu gospodarował?

— Nie, rybeńko. Na razie i do chwili wypełnienia warunków testamentu w Dydni rządzę ja! — zagrzmiał Ożga. — I nic się nie zmieni, dopóki nie zobaczę albo żywych stryjecznych braci waszmości, albo dowodów, że nie ma ich na tym świecie! To nie jest szantaż. To konieczność. Nie będę robił za rozjemcę między wami, bo prawdę powiedziawszy, nie mam ku temu czasu ani chęci. Dlatego stawiam sprawę jasno: jedź do Moskwy jak najszybciej. Odnajdź swoich krewnych żywych lub martwych. Chciałem wysłać was tam obu, ale wyszło, jak wyszło, rybeńko. Jeden z was musi jechać, a pani Fortuna zdecydowała za mnie z woli niebios. Albo zatem pojedziesz, albo czeka cię sanocka wieża. Jest tam od miasta zacna izdebka, a pan Chamiec rad powita cię na zamku.

Dydyński przymknął oczy.

Wieża? Do kroćset, przecież nie skażą go na gardło. Tu, na pograniczu polsko-węgierskim, uchodziły szlachcie płazem znacznie większe przewinienia; jak rozpędzenie sejmiku, zbrojny zajazd na Rzeszów albo oćwiczenie woźnego rózgami. Zresztą, do diabła, był towarzyszem husarskim pod hetmańskim prawem. Czyżby starosta o tym zapomniał?

Co robić? Zostać z Przecławem? Znosić jego wybuchy furii? Jego podstępy i pułapki? Jego narastającą nienawiść, spadającą w dół jak powodziowa fala, potężniejącą, coraz większą i nieubłagalną? Która kiedyś uderzy w jego piersi ze zdwojoną siłą?

— Jedź do Moskwy, rybeńko — powtórzył starosta, jakby czytając w jego myślach. — Co tutaj będziesz robił? Toż każda chwila oddala czas, w którym majątek zostanie podzielony. Chcecie zostać jak zwykłe sieroty pod moją kuratelą przez całe lata?

Mówił prawdę. Jacek i Przecław nie byli niewiastami i nie obejmowały ich konstytucje stanowiące, że po osiągnięciu dwudziestu pięciu lat opiekunowie musieli wydać je za mąż pod groźbą konfiskaty połowy posiadłości!

Co robić? Wojna z Przecławem? Na to miałby jeszcze siłę. Ale ze starostą?

Chyba żeby postąpił jak Jan Tomasz Drohojowski — zaciągnął kompanię swawolników i banitów, po czym sam został wywołańcem kryjącym się w Bieszczadzie i po tatarsku podchodzącym wrogów.

— Dajcie mi czas na przemyślenia.

— Oczywiście. — Starosta rozłożył ręce. — Ile tylko zechcesz, rybeńko.


Jakiś czas później

Czerwona izba

Jacek nie mógł usiedzieć spokojnie. Przemierzał czerwoną izbę w wysokich, husarskich, kowanych butach, zaglądał w oblicza portretów, spoglądał przez okna na dziedziniec.

I pił węgrzyna. Strasznie i na umór, jakby to opisał jakiś cudak z Francji albo Hiszpanii, czyli zwyczajnie — polską miarą.

Jechać do Moskwy…

Jechać do Dymitra, którego znieważył, wyśmiał i skonfundował. Błagać o łaskę małego samozwańczego carzyka, który ulągł się gdzieś w zapadłym Brahimiu na Ukrainie, dostał w gębę od Jego Książęcej Mości i aby wznieść się w dworskich zaszczytach, opowiedział Wiśniowieckim bajeczkę o swym carskim rodowodzie.

Iść z nim na Moskwę? Zmierzyć się z carem Godunowem? Z jego wojskami, puszkami i twierdzami?

Co to jest Moskwa?

Co o niej można powiedzieć?

Kraina za granicą Rzeczypospolitej, za Dnieprem i Dźwiną. Przestrzeń wielka jak ocean, stepowa i śnieżna. Terra incognita, niezaznaczona na mapach, nieopisana w diariuszach ani uczonych dziełach. A za nią, za białą plamą wiecznego lodu i śniegu, były jeszcze dalsze kraje i krainy — niczym z baśni i bajek. Kitaj. Kataj. Cipang, Siny, Cesarstwo Serów. A w Moskwie… Tu nagle napłynęły do jego duszy wieści opowiadane przez wędrownych histrionów, ślepców, gawędziarzy, starych żołnierzy goszczących w progach tego dworu, dawnych towarzyszy króla Stefana i Jana Zamoyskiego spod Wielkich Łuk, Pskowa, Smoleńska, Czernihowa. Moskwa… Kraina bogatych ikonostasów, klejnotów z carskich skarbców, złotych i srebrnych cerkwi, soboli, futer i dróg do krajów, gdzie wszystko jest z najcenniejszego kruszcu. Perły, niedźwiedzie, warowne monastyry, a w nich nieprzeliczone skarbce, dzikie zwierzęta, drewniane grody i miasta pełne towarów z Persji, z Kitaju, dziwnych, nieznanych, przebogatych.

Chodził po izbie jak błędny, czasem łapał się za głowę.

Co jeszcze wiedział o Moskwie?

Mówiąc najprawdziwszą prawdę, wiedział dokładnie to wszystko, co w chłonne głowy żaków, uczniów i szlachciców wpajali sejmikowi statyści na usługach dworu, królewscy poeci oddający swoje pióra starym i młodym Zygmuntom tudzież wielkim, choć srogim Stefanom. Słudzy i rękodajni władców Polski i Litwy, królów dbających, aby nigdy nie zabrakło ochotników walczących z moskiewskimi tyranami, despotami i barbarzyńcami na limes romana[34], w którą zamieniła się wschodnia granica Rzeczypospolitej. A ponieważ jakoś w Moskwie rodziło się o wiele mniej poetów i gawędziarzy niż białych i brunatnych niedźwiedzi, Jacek i Przecław nie mogli poznać opinii drugiej strony ani dowiedzieć się więcej z ksiąg moskiewskich. Albowiem nie było takowych w Rzeczypospolitej, a bardzo mało w samej Moskwie.

A więc po kolei. Moskale, lud srogi. Żadni tam pradawni Sarmaci z kronik Długosza, Kromera i Macieja z Miechowa, ale chytrzy i sprośni Moskwicinowie, złe plemię zamieszkujące grubą północną ziemię. Chowani z niedźwiedziami, pohańscy, brodaci, brudni i chytrzy. Rządzeni przez wielkich książąt, którzy jakoby w jasełki kazali nazywać się carami — cesarzami. Czyimi? Cesarstwa greckiego, które padło wieki temu pod naporem tureckich szabel i koncerzy?

Ludzie twardzi, lecz zdradliwi. Żyjący w krainie wiecznego lodu, równie wolni co rząd koni żujących przy żłobie. Poddani rozbójniczej władzy carów, którzy knut, dyby i katowskie topory mieli za lepsze narzędzia do zjednywania ludzi niż retorykę i politykę razem wzięte. Zresztą jak można było inaczej rządzić tak nikczemnym narodem — Jacek pamiętał jeszcze dokładnie zacne strofy pana Mikołaja Reja piszącego o Moskalach:

Chłopi są z głupia chytrzy, ale tam prawego

Rozumu barzo mało, k'rzeczy przystojnego.

I masz tu i jedź do tej Moskwy!

Inna rzecz, że teraz, dopiero teraz, do podgolonego łba pana Dydyńskiego dotarło, co tak naprawdę uczynił jego ojciec, wydając rodzonego brata w niewolę dzikiego, barbarzyńskiego ludu, którego grubianitas znana była nie tylko w Rzeczypospolitej, ale też poza jej granicami. Na Boga żywego! I to w czasach, gdy Moskwą rządził car tyran, okrutnik i despota, nazywany mianem następcy chromego Timura i przebiegłego Czyngisa oraz wielu innych diabłów ze Wschodu, których impet rozbijał się zawsze na piersiach polskich, węgierskich i litewskich rycerzy. Jednak nazwy te nie oddawały prawdy, gdyż pomimo swego okrucieństwa car Iwan był w głębi duszy tchórzem. Nie stanął do walki jak dzielny mąż, a kiedy jego syn pytał, czemu nie wyrusza w pole przeciwko Polakom, zabił go żelaznym kosturem, którym rachował żebra i kości swoich sług oraz doradców bardziej skrupulatnie niż wiejski ekonom worki z ziarnem.

A kto teraz rządził Moskwą? Borys Godunow, który był wiernym i posłusznym psem łańcuchowym Groźnego. Iwana, co z dziką rozkoszą wbijał ludzi na pal, wieszał, obdzierał ze skóry, mordował wsie i miasta, jak choćby nieszczęsny Nowogród Wielki, który chciał się poddać władzy króla polskiego. Wydanie w takie ręce choćby najnikczemniejszego szlachcica, wolnego człowieka nawykłego do swobód i konstytucji, wedle których nikogo nie można było więzić bez wyroku sądowego, było jak gwałt zadany anielskiej duszy. Co porabiał Michał Dydyński w niewoli? Czy odkuli go od armaty? Bili? Chłostali? Zsyłali do tiurmy? A może zabili, wbili na pal, świdrami wiercili oczy? Albo pognali na zesłanie, w dalekie kraje?

Jeśli tak było, jego krew spadała na głowy całego rodu. Nie tylko na łeb zdrajcy — Aleksandra Dydyńskiego.

Jacek wiedział już, że pojedzie. Zobaczy Moskwę. Zanurzy się w głąb pradawnych kniei, przemierzy lodowate, zamarznięte przestrzenie, gdzie jedynym głosem było wycie wichru i brzęk łańcuchów carskich niewolników. Cóż mu innego zostawało? Sądzenie się ze starostą? Obalanie testamentu? To by zajęło dobre dwa, trzy lata. Rachunek był prosty: podróż do granicy Rzeczypospolitej trwałaby miesiąc, dwa, a poszukiwania w Moskwie? Rok albo całą wieczność. Ale gdyby dopisało mu szczęście, wróciłby już po roku, sprzedał majętności, przeniósł się na Ukrainę. I był wielkim panem.

I tylko ten Dymitr! Do diaska, po com go obraził? Po com naśmiewał się z niego?! — myślał w takiej desperacji, że gotów był dosłownie tłuc głową o ściany, czuł bowiem, że jeszcze chwila, a będzie musiał zgryźć swą wybujałą dumę jak twardego orzecha. Przeklęty moskiewski carzyk, samozwaniec, szelma, wor!

Jednak bez pomocy Dymitra nie mógł nawet marzyć o wyprawie. W uszach wciąż dźwięczały mu słowa starego kozaka, który przy szklenicach opowiadał w Kijowie, a może w Bracławiu — o skutej lodem Moskwie.

— Tak wejście, jak i wyjście poza granice moskiewskiej dziedziny jest trudne, bo skoro kto do miasteczka którego przyjedzie, zaraz go pytają, po co i kto by był, a spostrzegłszy coś podejrzanego, zaraz zmiennikiem — zdrajcą, go osądziwszy, na pytki go dają (bo tak tortury zowią), a potem wielką męczarnią albo długim i ciężkim więzieniem karzą. Tam wielkiemu kniaziowi nikt się nie sprzeciwi. Powiadają Moskale: Wolien Boh, da hosudar car, Wieliki Kniaź Wsieja Rusi.

Dydyński spojrzał na portrety przodków. Teraz już nie patrzyli na niego szyderczo. Tak… Zawsze ja. Błędny rycerz. Choć, prawdę powiedziawszy, sami tylko tacy rodzili się w Królestwie Polskim. Być szlachcicem, być Polakiem znaczyło być zarazem szaleńcem; tudzież pijanicą.

I był to bodaj największy powód do dumy.

Wyszedł z izby, przemierzył sień i pchnął drzwi do alkierza Przecława. Spojrzał w oczy staroście i swemu bratu.

— Pojadę.

Ożga przymknął oczy i westchnął z ulgą.

— Pojadę zaraz, bo nie mam co tu robić. Potrzebuję moderunku, koni i zaopatrzenia.

— Dam wszystko — rzekł starosta. — Także pieniądze.

— Nie wszystko! Nie wiem, co zrobić z moją służbą. Jestem pod hetmańską inkwizycją i nie mogę odjechać bez pozwolenia od chorągwi dalej niż do domu.

— Napisz waść list z wypowiedzeniem. A ja zadbam o znalezienie następcy na twoje miejsce. I wszystko załatwię tak z rotmistrzem, jak i z hetmanem, jeśli przyjdzie taka potrzeba.

— Dobrze.

Jacek spoglądał na Przecława, który leżał rozwalony, tryumfujący na łożu. Jednak gdy starszy brat podszedł bliżej, drgnął i odsunął się od niego.

— Wygrałeś — mruknął Dydyński. — Czterdzieści i jeden lat temu nasz ojciec wysłał swojego starszego brata na śmierć i zatracenie do Moskwy. Tak samo dziś młodszy Dydyński wysyła starszego na wyprawę, z której nie ma powrotu. Za grzechy moje przyjmuję to na swoje barki. Ale ty będziesz pokutował, jeśli zginę. Tak jak my pokutujemy za winy naszego ojca.

Przecław zbladł.

A Jacek wyszedł, nie odzywając się ani jednym słowem.


Die 29 julii

Dydnia

Do wyjazdu Jacek nie spotkał się już z Przecławem. Od chwili gdy podjął ostateczną decyzję o wyjeździe, żył tylko moskiewskim Marsem i ze szczętem pochłonęły go przygotowania. Najpierw zabrał z folwarku wozy — te same zresztą, które wróciły z nim z wojny. Jeśli bowiem skarbnik i dwie kolasy wytrzymały już trakty inflanckie, litewskie i podlaskie, pewne było jak amen w pacierzu, że nie tak prędko rozsypią się na moskiewskich.

Potem szła rekrutacja zbrojnej służby do wozów. A zatem Borek i Mykoła — to raz. Z czeladzi dworskiej wziął Mikłusza i małego Jaśka, jako chłopca do pomocy przy zbroi — to dwa. A na dawnych pocztowych spod chorągwi mógł liczyć tak czy owak — to trzy.

Później stanęła sprawa zapasów, które każdy polski szlachcic musiał na wojnie mieć własne, bo towarzysze z chorągwi husarskich i kozackich sami zaopatrywali się w żywność. A więc najpierw zabrał pan Jacek z folwarku mąki, krup i grochu korcy dwadzieścia miary sandomierskiej, w beczkach i półbeczkach, dziesięć beczek owsa, pięć pszenicy, dziesięć połci słoniny, dwa półbeczki soli na potrzebę. A nadto jeszcze: trzy beczki słodu, dwie małmazji, jedną węgrzyna i jedną rywułu, to jest wina włoskiego na uczęstowanie panów braci towarzyszy. Uwiózł też drugie sześć beczek piwa lwowskiego tudzież osiem garnców sucharów.

A w dalszej kolejności szły wojenne sprzęty i aparaty, bez których trudno byłoby wyruszać na wojnę. A więc zbroja husarska zwykła. Zbroja husarska bastardowa. Kirys paradny, cztery szyszaki, karwasze. Pancerz zdobiony i stary juszman, to jest kolczuga wzmocniona dodatkowymi żelaznymi płytkami. Namiot dla czeladzi. Namiot towarzyski, rondle, puste beczki na wodę, kosy, ośniki i inne sprzęty gospodarskie.

Do tego doszły jeszcze dwa kirysy, naramienniki i karwasze dla pocztowych, cztery skrzydła husarskie, pięć szabel węgierskich oraz oczywiście części konnego moderunku, czyli ekwipunku żołnierskiego. A więc na wozach lądowały kolejno: trzy kulbaki tureckie, z wysokim przednim łękiem i szeroką ławką zamiast tylnego, terlica i jarczaki — tureckie twarde siodła do koni powodowych pod czeladź i pachołków. Uździenica na łeb koński, o pasach zdobionych pozłacanymi guzami i płytkami na naczółku i nachrapniku, wykańczanych karneolami, w której Jacek chciał wjechać do Moskwy, a także trzy zwykłe uździenice skórzane, choć z mosiężnymi blachami, i jeszcze jedna bez ozdób. Do wszystkich, ma się rozumieć, munsztuki z czankami, czyli kiełzna, dzięki którym jednym ruchem lewej ręki można było z ognistego ogiera uczynić łagodnego baranka.

I wreszcie konie.

Potrzeba sporo wierzchowców na wyprawę do Moskwy, gdzie gościńce są jeszcze gorsze niż w Sanockiem, a zanim wjedzie się do świętego miasta carów, czeka człowieka włóczęga po rozdrożach i ostępach. Do tego właśnie najlepsze są polskie konie, które wiatr z pól i stepów zaklinał za młodu w wierzchowce lotne jak ptaki, tak prędkie, że prawie nietykające kopytami ziemi i piasku.. Nieustępliwe jak powracający orkan, siadłe — żywiące się lada badylami spod śniegu, a tak wytrzymałe, że można było na nich przejechać siedem mil polskich w pięć godzin, co się przelicza na więcej jak pół drogi z Warszawy do Radomia.

Na takim właśnie koniu bliżej było królowi Henrykowi Walezjuszowi z Krakowa do Paryża niźli z własnej komnaty do leciwych wdzięków królowej Anny Jagiellonki. Na takim wierzchowcu ze stolicy do Drezna jechało się trzy dni. A z Krakowa do Wiednia jeden dzień i jedną noc bez wytchnienia, o ile nie odpadło siedzenie i nogi. Ile zaś mil i stajań zrobiły te konie w wojsku, w Inflantach, w Multanach, w czasie wojny kozackiej Nalewajki, to tylko sam pan Bóg i aniołowie jedni porachowali.

Koń jaki jest, każdy widzi. Ale nie każdy dostrzeże to, co w jego postaci się kryje. A więc że na polskim wierzchowcu, większym niż natolijczyk, mniejszym zaś niż ociężałe szwedzkie hestry i niemieckie fryzy (którym nogi wrażliwi na piękno Polacy skrobali szkłem, były bowiem kosmate jak najstarsza ladacznica), siedzi się pewnie i wygodnie, a nie jak na beczce piwa na wzburzonym morzu. Husarski wierzchowiec czy zwykły podjezdek jest zaś z natury swojej wielce bystry i pojętny; prawdziwy turek, ale z Polski, co po matkach branych od pohańców wziął szybkość i szlachetną linię, a po polskich ogierach siłę i wytrzymałość, która mu pozwala gnać bez wytchnienia. Taki koń odpuszczony na wędzidle rwie, jakby ścigać chciał się z wichrem, zaś wstrzymany na munsztuku i mocnych nogach pozwala prowadzić się strzemię w strzemię w szyku wojskowym.

A nade wszystko koń polski był na zagrodzie szlacheckiej podmiotem, nie zaś przedmiotem życia. Z cnót kardynalnych polskich i ziemiańskich — szabli, mocnej głowy i rączego wierzchowca — ta ostatnia była równie ważna, co dwie pozostałe. Co też, niestety, rodziło pytanie, cóż pozostanie z Rzeczypospolitej i Polaków wtedy, kiedy ich konie i szable przestaną bić wrogów na bitewnych polach? Chyba tylko picie i wspominanie dawnych zwycięstw…

Takich właśnie koni potrzebował pan stolnikowic.

I takie właśnie stały w stajni w Dydni. Do wyboru, do koloru, a choć sporo rozdał pan Aleksander najbliższym sąsiadom i kompanom, to jednak zostało ich dość, aby wystawić nie jeden, ale przynajmniej trzy poczty husarskie.

I tak jako pierwszą Jacek kazał wyprowadzić ze stajni tarantowatą Hetmankę przyozdobioną złotawą uździenicą, z jarczakiem, czyli twardą kulbaką, na grzbiecie i dodatkowo karmazynowym czołdarem — tkaniną turecką okrywającą siodło aż po zad konia. Pachołek kawalkatora Hańczy przegonił konia w jedną stronę, potem w drugą. Dydyński nawet nie patrzył. Hetmanka była jego ulubioną kobyłą; dobry koń, wprawiony w bitwach, wyjeżdżony po polach, lasach i bezdrożach. Bez narowów, bez wad i odmian, co wedle niektórych wróżyło nieszczęście; jednak na razie przeżył na niej dwie bitwy, nie mówiąc już o potyczkach ze Szwedami, pościgach i rabunkach. Chód miała lekki, jak tancerka fenicka, może trochę bywała twarda w galopie; łeb mały, lecz między uszami szeroki, jak zwykle u polskich koni; szyję może odrobinę za grubą, ale stojąc w folwarcznej stajni, zaokrągliła się trochę na owsie i sianie. Było jasne jak słońce, że jeśli któryś z koników z Dydni pójdzie pod panem Jackiem na Moskwę, to Hetmanka pójść musi.

Potem Hańcza wyprowadził na oględziny konie pocztowych. Tu też niewiele było do zastanowienia. Oba podjezdki sprawdzone w bojach: pierwszy cisawy Nieborskiego, drugi bułany, z ciemną pręgą na grzbiecie i odrąbanym lewym uchem — Świrskiego. Mocne i zdrowe, choć nie tak śmigłe jak Hetmanka.

A dalej… I tu właśnie był kłopot. Wyruszenie na wyprawę, z którą mogły równać się chyba tylko wojaże Kolumba i Magellana, bez zapasowych koni było jak wybranie się bez dobrych butów na pielgrzymkę. I nie szło o to, że najgorszy chmyz z husarskich wierzchowców (który i tak wyglądał przy takich szwedzkich hestrach niby szlachcianka przy szpetnych plebejach) kosztował najmniej dwieście złotych, bo i tak nie starczyłoby na niego nawet kilka kwartałów żołdu, ale o to, iż konie te były ujeżdżone przy ziemi. A więc specjalnie ćwiczone do zawracania, obrotów i szarży. Wojując w granicach Rzeczypospolitej, łatwo było sprowadzić sobie takiego wierzchowca z rodzinnego domu, gdzie cierpliwy ojciec uczył je do lat siedmiu trudnej sztuki stawania w polu, dostać rumaka jako zapomogę od hetmana czy króla albo nawet kupić. Ale gdzie zaopatrzyć się w husarskiego konia w Moskwie? W krainie lodów i niedźwiedzi, gdzie łatwiej pewnie można było spotkać upiora albo wilkołaka niż dobrego podjezdka?

Dlatego na taką wyprawę musiał wziąć dużo więcej koni, niż miał ludzi w poczcie.

— Panie Hańcza. Dawaj, waść, Kapera!

To był nowy nabytek nieboszczyka ojca. Wrony wałach ze strzałką na czole i odmianą na wyskocznej, to jest prawej przedniej nodze. Dydyński polubił go od razu. Wyprowadzony przed stajnię, przegoniony kilka razy wokół szlachcica, szedł z cofniętym łbem przybranym kitą ze strusich piór. Wstrzymany na munsztuku nie wyrywał się i nie szarpał głową jak lada chmyz czy sekiel. Stał dumnie wyprostowany, jak polski szlachcic, a potem zagrzebał nogą, uderzył podkutym kopytem w ziemię raz, drugi i trzeci, nie mogąc się widać doczekać, kiedy wypuszczą go w skok po miękkiej trawie. A kiedy szlachcic nakazał pacholikowi przegalopować po majdanie, poszedł lekkim, zajęczym skokiem, prężąc szyję, ganaszując głowę i z sarnią lekkością prężąc krępy, ale bynajmniej nie gruby zad. Parskał i dyszał, gdy zatrzymał się o krok od stolnikowica. Wyciągał łeb ku pozostałym koniom, spoglądając na nie żałośnie tęsknymi, wilgotnymi oczyma…

Nie sposób było odmówić tej prośbie.

— Do wozu! — rozkazał Dydyński. — Biorę go!

Ze stajni wyprowadzano następne. Dydyński spojrzał krzywo na płowego, kościstego sekiela z Siedmiogrodu, odrzucił skarogniadego szłapaka, to jest konia, który w kłusie stawiał tylną nogę nieco wcześniej niż odpowiadającą mu przednią, bo nie bardzo potrafił wyobrazić sobie, jak na czymś tak dziwacznym będzie wjeżdżał do Moskwy. Prawda, lubiły takie koniki niewiasty, ale to przecież nie była wina pana stolnikowica, że miały na spodzie nie necessaria im vita adiumenta[35], ale uspretulum[36], nie do kłusa stworzone, a wprost do galopu. A swoją drogą, to mógłby wreszcie jeden z drugim królewski koniuszy, masztalerz albo kawalkator, co brał za kwartał służby po dwieście i więcej złotych, wymyślić jakiś sposób dosiadania wierzchowca, aby na koniu i w kulbace zęby nie dzwoniły w kłusie niczym kastaniety.

A potem Hańcza wyprowadził ze stajni siwą Białonóżkę, mniejszą nieco od husarskich wierzchowców, lecz prezentującą się przy nich zwinnie, niczym gładka łania przy niedoścignionych, zaprawionych w boju chartach. Jednak gdyby doszło między nimi do wyścigu, przewaga po stronie polskich wierzchowców nie byłaby taka jednoznaczna, bowiem Białonóżka szłaby dzielnie na swych wysmukłych kopytkach, szybko niczym polny wiatr. Wpadłszy w ogień, nie zdążyłaby spłonąć; biegając po zbożu, nie zdołałaby nawet dotknąć kłosów. Dydyński miał jeszcze w pamięci jej drobny galop, delikatny cwał, dziarski kłus i kołyszący stęp. W złoconym nachrapniku i naczolniku zdobionym rubinami wyglądała obok innych koni jak mała królewna przy książętach — szlachetnych, lecz niedziedziczących tronu. A, oczywiście, była tym piękniejsza, że w przeciwieństwie do księżniczki stała przed Dydyńskim naga i łatwo było naocznie się przekonać o jej smukłej linii. Polskie konie stworzone były do walki, do szarży, ona do tego, by niczym motyl przemykać nad hufcami wrogów.

— Zaprowadźcie ją do stajni — rzekł ponuro Dydyński. Nie mógł uczynić nic więcej, jak tylko pozostawić dzielną klaczkę w domu, licząc na to, że nie zajeździ jej Przecław i nie okulawi niedbały stajenny. Białonóżka była natolijczykiem z dalekich pustyń i jako taka nie wytrzymałaby trudów wyprawy. Przecież jego konie nie miały jechać na Moskwę po to, aby paść się na zielonych łąkach, ale przelewać krew na bezkresnych, okrytych lodem przestrzeniach, gdzie hulał wicher, brakło trawy, owsa i jęczmienia. To nie była wyprawa dla takiego wierzchowca.

A potem przywiedziono mu Myszatego — poczciwego kasztanowego wołoszynka, na którym stolnikowic jeździł jeszcze jako dziecko. Konik był niezbyt smukły, z łanią zaś miał tyle wspólnego, że ścigany przez dworskie kundle przesadził kiedyś częstokół wysoki na trzy stopy. Z łabędzia wziął chyba tylko to, że choćby zżarł stóg koniczyny i opił się wody jak bąk, nie imała się go żadna kolka. A w ogóle był rezolutnej natury, postawiony z Białonóżką u jednego żłobu potrafił w pół pacierza wyjeść cały owies szlachetnej księżniczce, bo jego kosmatego łba nie dawało się oderwać od jedzenia nawet parą wołów. Z wyglądu przypominał nieco puszystą kulkę. I wcale łba nie unosił ani nie grzebał kopytami, a już zupełnie nie wynosił się nad inne rumaki.

Jacek wziął go, bo cóż miał robić? Potrzebował małego mierzyna pod pachołka albo jakiegoś wałacha jako konia podwodowego, względnie luzaka, gdyby przyszło do końskiej apokalipsy. A Bogiem a prawdą, żal mu było zostawiać w domu tego wierzchowca. Co go czekało tutaj za parę lat? Sprzedaż Żydowi na skóry?

Wziął jeszcze dwa luźne wałachy pod pocztowych. I kościstego sekiela tak na wszelki wypadek.

I oto poczet był gotowy. Dydyński odwrócił się ku wozom, przeliczył konie i… coś mu się nie zgadzało. Poza Hetmanką, dwoma podjezdkami, Kaperem i Myszatym, przy burcie wozu — skarbnika, stał siwy koń o ciemnym, głębokim jak jezioro, ale tylko jednym oku. Stolnikowic zamarł. Poznał tego wierzchowca. Sam złapał go w dębinie nad Sanem, przy mogile, w której leżał…

Pan Matiasz Jaksmanicki podszedł do nich szybko i cicho, z czapką w lewym ręku, a z prawą dłonią opartą na rękojeści szabli. Wiatr rozwiewał jego długie, podgolone włosy. Oczy miał nieprzeniknione jak noc.

— Czołem, panie stolnikowicu — rzucił niedbale.

— Witam i rad jestem całym sercem, widząc waszmości w Dydni.

— Nie jesteś rad. — Zimny uśmiech Jaksmanickiego sprowadził Dydyńskiego na ziemię równie szybko i skutecznie co diabeł Twardowskiego z księżyca. — Przynajmniej nie aż tak bardzo, jak byłbyś, gdyby mnie tu nie było. Nie zaprzeczaj; wiem, że nie bardzo jest mi rad twój brat, a już na pewno nie mości pan starosta trembowelski. Nic to, nie przyszedłem rozmawiać tutaj z chmyzami, ale z tobą.

Jackowi nie pozostało nic innego, jak tylko rozłożyć ręce.

— Z czym waść przychodzisz?

— Wiem, że wyjeżdżasz, panie Jacku. To pierwszy, ale nie jedyny powód.

— Taki już mój los… żołnierski.

— Nie, nie twój. Przecież nie jedziesz do Inflant, ale do Moskwy.

— To pokuta za grzechy ojca.

— Znaczy wysyła cię tam zła wola starosty i braterska zawiść. Przybyłem, aby rzec ci, że wcale nie musi tak to się skończyć. Wszystkie sprawy związane z testamentem rozwiązać można w zupełnie inny, prostszy sposób, jak ów gordyjski węzeł Aleksandra.

— To znaczy nastręczasz mi waszmość swoje usługi?

— Niczego nie stręczę, bo nie zwykłem kupczyć moją szablą jak gach ladacznicą. Ja tylko widzę, że cię ukrzywdzono.

— Panie Jaksmanicki. Jak by tu rzec waszmości… Jeśli zostanę… zabiję Przecława. Zarąbię go na amen, na śmierć. Chyba że wcześniej naśle na mnie zabójcę albo otruje mnie jego metresa. A ja wolę być pachołkiem fałszywego carzyka niż bratobójcą.

— Nie będziesz tylko pachołkiem u Dymitra. Dlatego przyprowadziłem ci konia. Poznajesz, prawda?

— To klacz… Wojcieszka? Doprowadziła nas do jego grobu.

— Pomściłeś mego syna jak prawdziwy mąż. Niewielka to wszakże pociecha dla ojca, który stracił jedynego dziedzica. Weź Sonkę na wyprawę do Moskwy. Ona cię nie zawiedzie… Jak nie zawiodła mojego synoczka.

— To… królewski dar. Nie mogę go przyjąć, panie bracie!

— Możesz i pragniesz. Masz ją wziąć, bo nie mam co zrobić z tym koniem. Za bardzo mój syn był z nim związany, abym mógł go sprzedać. Lecz jeśli będzie stał w mojej stajni, zbyt mocno będzie przypominał mi o tym, co straciłem. Nie mogę zatem uczynić niczego więcej, niż podarować go najlepszemu kompanowi Wojcieszka.

— Dziękuję.

— Kiedy już wrócisz, panie Dydyński, a przyjedziesz odmieniony, to rzecz pewna, powinieneś przyjść do mnie. I przejąć moją szablę.

— Chcesz, abym został zajezdnikiem? Wynajmował się do zajazdów i egzekucji? Ależ ja jestem towarzyszem, i to nie lekkiego, ale poważnego znaku. Nie mogę… Nie chcę.

— Być może zechcesz. Po tym, co zobaczysz w Moskwie.

— Po co te słowa? Przecież wiesz waść dobrze, że nie wrócę. Mój ojciec wydał starszego brata na śmierć, tak jak Przecław mnie. Widać tak musi być, aby dopełnił się los.

— Nikomu nic nie jest pisane — pokręcił głową Jaksmanicki. — A choćby było, tedy my, wolni obywatele Rzeczypospolitej, powinniśmy owinąć kule, którymi wystrzelimy w łeb Fortuny, w papier, na którym spisano boskie wyroki. Wrócisz. I nie proś nikogo o łaskę. I tyle chciałem powiedzieć.

A potem ów człowiek, dla którego ludzkie żywoty były niczym więcej niż tylko supełkami na rapciach od szabli, oddał Jackowi wodze Sonki, przystąpił do stolnikowica i nakreślił na jego czole krzyż.

Odwrócił się i odszedł do konia, nie mówiąc ani słowa.

Jacek nie wiedział, co rzec. Obrócił się do siwej klaczy, zajrzał w jej piękne oko i złowieszczą ranę po drugiej stronie kształtnego łba.

— Mospanie Hańcza — rzekł — doszyjcie na tranzelce kawał skóry. Zakryjcie jej to.

— Tak jest. Zaraz każę wołać rymarza.

A potem był już ostatni akt dramatu: pożegnanie we dworze.

Nie było łez, nie było zawodzących niewiast, długich błogosławieństw i innych błazeństw dobrych dla czułych opowieści o rycerzach spod kresowych stanic. Po prostu stanął przed bratem i starostą, długo patrzył im w oczy. Przecław nie mówił nic, przymknął powieki. Starosta ściągnął kołpak.

— Szczęść ci Boże, mości stolnikowicu — powiedział żałośnie. — Tak, dobrze gadam: niech ci sprzyja Bóg Ojciec Wszechmogący i aniołowie święci. Wracaj do nas cało i zdrowo, panie Jacku, a bądź pewien, że ani twoje poświęcenie, ani pokuta za grzechy ojca nie zostaną pozostawione bez nagrody. Jeśli nie na tym, to już na pewno na tamtym świecie…

— Mówcie mi lepiej wprost: dymaj ze dworu, kpie! Hajda na koń i nie powracaj do nas… Do Dydni, gdzie rozsiądę się jak wojewoda, bo już mi na moich trembowelskich włościach za ciasno — rzekł Dydyński tak zimnym i złym tonem, jak gdyby przez jego usta przemawiał sam Belzebub albo Matiasz Jaksmanicki. — Przecież wiecie dobrze, że nie wrócę! Krew moja spadnie na wasze głowy, jak na mego ojca spadła przelana posoka stryja Michała.

— Ja jednak — rzekł cicho starosta — będę się modlił za twój powrót.

— Szczęśliwy z waści człek — mruknął Dydyński. — Masz się za kogo modlić.

Szybkim krokiem odszedł. I tyle go widziano w Dydni.


Gościniec za Dydnią

Kilka chwil później

Jechał ponury jak gradowa chmura. Jechał wyniosły i niedostępny. Nie oglądał się za siebie.

Coś jednak kazało mu się odwrócić, spojrzeć po raz ostatni na ojcowską dolinę. Na lasy, pola, szare strzechy chałup. Na obraz wyrzucony z serca na podobieństwo starego kościelnego płótna pełnego wiekowych bohomazów namalowanych za króla Jagiełły albo Bolesława, które zapobiegliwy ksiądz albo kanonik zastępuje nowym płótnem, powstałym wedle reguł i prawideł italskich, skreślonych pędzlem oraz piórem Michała Anioła, Tintoretta i Caravaggia.

Jacek wiedział, że już nie wróci do tej doliny. Nigdy nie zobaczy Dydni; jak jego stryj pognany gdzieś na wschód, do miejsca, w którym wieczny lód skuwa ziemię, a wicher wyśpiewuje pieśń śmierci.

A potem od strony wioski rozległo się tęskne rżenie i łoskot drobnych kopyt.

Przez pola i ruczaje pędziła za nimi Białonóżka, przesadzając płoty, z rozwianą grzywą, z przerażeniem w smagłych oczach, na podobieństwo łani zagubionej w ciemnym lesie.

Musiała uciec ze stajni lub z pastwiska, bo na jej łebku widniał sznurowy kantar, pod którym kołysał się kawałek urwanego uwiązu.

Dydyński zawrócił po nią, wstrzymał Hetmankę i czekał.

Spłoszona Białonóżka przyszła sama do jego ręki. Zarżała, zatrzymała się na skraju traktu. Nie uciekała, kiedy Borek wyciągnął rękę do jej pyska, nie protestowała, kiedy prowadził ją do najbliższej kolasy.

A Jacek uśmiechnął się.

— Pojedziesz z nami, mała — szepnął. — Na Moskwę. Na skraj świata!


Dydnia

Alkierz we dworze

— Pojechał — syknęła Halszka do ucha bladego Przecława. — Poszedł na zatracenie. Bodaj mu czarci duszę rozdarli!

Młodszy Dydyński nic nie odpowiedział.

— Musisz przekonać starostę, aby oddał nam wszystko! Drążyć tę sprawę dzień po dniu, jak kropla wody opadająca na skałę!

Przecław spoglądał na nią jak człowiek wyrwany z głębokiego snu. A potem bez namysłu uderzył otwartą dłonią w gębę niewiasty. Krzyknęła, zaszlochała rozpaczliwie.

A wiarołomny brat poderwał się ze stosu poduszek, rzucił jak ryba pod lodem, szarpnął za płócienne zwoje okrywające głowę.

— Boże, com ja uczynił! — zakrzyknął. — Coś ty wymyśliła, murwo jedna!

A potem, czując, jak spod bandaży zaczyna ściekać mu krew, zajęczał głośno i rozpaczliwie:

— Halszka… Halszka… Ratuj! Zabiłem Jacka.

Загрузка...