Dymitr wyrusza do Lwowa Cięgnie pod Gliniany • O powadze towarzystwa husarskiego, kozackiego i petyhorskiego • Zwada w obozie • Tajemnica Dworyckiego • Chorągiew husarska • O konnych obrotach • Piękne jest koło rycerskie • Duma ukrainna • Babie lato • Komu dal Bóg serce męskie • Bockiem pod panem Ostrogskiem • O Kijowie prawosławnym • Żałobna spowiedź i niewesoły los Borysa
Die 23 augusti, Anno Domini 1604
Zamek w Samborze, o świcie
Wyszli z Sambora prosto w białe smugi oparów wiszących nad naddniestrzańskimi łąkami w ten czas, kiedy pierwsze ptasie głosy odzywają się w gęstwinie drzew. Długim korowodem przesuwali się ludzie, konie, kolasy, rydwany, brożki i skarbne wozy. Szli na Moskwę; na wielką wojnę, a może i śmierć na lodowych bezmiarach. Na szczęście kostucha była jeszcze daleko. Na razie odgradzał ją od nich Dniepr, zielone pola Ukrainy, bagna i niezgłębione lasy Zadnieprza tworzące niedostępną granicę Korony Polskiej. Wiele mil było do przejścia, wiele dni do przebycia od wschodu do zachodu słońca, więc przyszłość rysowała się na razie złotymi zgłoskami na jedwabnym pergaminie.
Zabrzmiały trąby, zagrzmiały działa, gdy Dymitr w husarskiej zbroi, na dzielnym siwym wierzchowcu i z buławą w ręku wyjechał przed bramy niższego zamku. Za nim na koniu wieziono obraz Matki Boskiej, który na tę wyprawę podarował mu jaśnie oświecony wojewoda sandomierski. A jako eskorta ikony, zbrojna w puklerze wiary i anielską cierpliwość, postępowali na gniadych biegunach dwaj kapelani zbrojnej wyprawy: Kasper Sawicki i Fryderych Bartsch.
Dalej szła chorągiew nadworna Mniszchów, na czele której jechał sam wojewoda sandomierski mający u boku Adama Dworyckiego. Przyszły carski teść i książę siewierski rozpierał się na ulubionym tarancie w terlicy okrytej czołdarem, czaprakiem z najprzedniejszego złotogłowiu, zdobionym złocistymi frędzlami i wyszywanym w barwy rodowe — srebro i karmazyn. Wojewoda pomimo swego nikczemnego wzrostu trzymał głowę równie wysoko co strusie pióra w klejnocie rodowym, a jego myśli nie odgadłby najbieglejszy kabalista. Oto był początek krętej drogi do moskiewskiego carstwa i nikt, bodaj nawet sam Mniszech, nie wiedział, czy rzeka ludzi, którą wprawił w ruch tego sierpniowego poranka w Samborze, uniesie go do chwały, sławy i wydarzeń, o których pisać mieli wielcy dziejopisarze. Czy też poniesie, niczym rozhukany koń, prosto w objęcia wrogów, do moskiewskiej tiurmy, a potem — w ręce carskiego kata.
Dalej szła husaria; chorągiew Jana Fredry, kasztelana przemyskiego, porządnie okryta, licząca ponad sto koni. Towarzysze jechali w szyszakach przybranych piórami, w kirysach i naramiennikach osłoniętych skórami tygrysów, lampartów i wilków, rozparci w kulbakach niczym na biesiadzie, równym, ładnym krokiem, dziesiątkami. Błyszczeli blachami naramienników i wypolerowanymi nakarczkami hełmów, uzdami zdobionymi srebrem, złotem, jaspisami i koralami, a także pozłocistymi blachami na łbach końskich, nabijanymi karneolami i rubinami wielkimi niczym kurze jaja. Za nimi szła muzyka, dalej pocztowi, jeszcze bez drzewek, jak nazywano kopie, które zamówione przez wojewodę czekały we Lwowie i w Glinianach.
Dalej podążał dwór Dymitra — Polacy i Moskale, ci wszyscy, którzy czepiali się carskiego słowa jak tonący tratwy, gromadzili za jego plecami, deklarując się wiernymi obrońcami Jego Carskiej Miłości, a tak naprawdę nikt nie był pewien, czy będą stać dzielnie niczym lwy, czy też w obliczu wroga rozpierzchną się na cztery strony świata jak kuropatwy na widok jastrzębia. Między wojskowymi, którzy w Sokolnikach i Glinianach mieli dołączyć do oczekujących chorągwi, jechał Jacek Dydyński z pocztem. Za nim bracia Jan i Stanisław Buczyńscy z czeladzią, pachołkowie i dworzanie Mniszchów. Z tyłu, za rycerstwem, postępowały wozy i kolasy misji mnichów i księży, którzy szerzyć mieli wśród pogańskiej Moskwy Słowo Boże, ucinając mieczem wiary wszystkie łby schizmatyckiej hydry. Jechał więc ksiądz Franciszek Pomaski, kapelan zamkowy, który — jak powiadano — spraktykował Dymitra Iwanowicza do powrotu na łono Kościoła rzymskiego, jego brat Stanisław, a także siedmiu bernardynów, wśród nich zaś prowincjał zakonu Benedykt Anserinus, niegdyś wychowawca Maryny; człek zwany Gąsiorkiem nie tylko przez wzgląd na zacny kałdun, ale i przepaściste gardło, które u bernardynów często bywało najlepszą rękojmią do klasztornej kariery. Teraz piastował świeżo nadaną godność komisarza spraw moskiewskich, zważywszy zaś na wielką miłość Moskali do horyłki i trunków wszelakich, wydawał się właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Bo jeśli nawet nie przekonałby ich, iż nieomylność papieża jaśnieje niczym gwiazda na niebieskim firmamencie, to jednak na pewno podzielaliby jego uwielbienie dla pomroczności jasnej.
Z tyłu ciągnęły tłumy pospólstwa i szarej zbieraniny, która od tygodni obozowała pod zamkiem. Szli tam ludzie silni i słabi, naiwni i ulegli, żądni zaszczytów i pieniędzy, przegrani, intryganci i uczciwi. Polacy, Moskale, Włosi, Niemcy, Holendrzy, Kozacy i sam jeden Bóg wie kto jeszcze.
Za nimi z łoskotem, skrzypieniem osi, rżeniem koni i ciężkim brzękiem wyładowanych wozów szła cała zamkowa artyleria wiedziona przez Jana Ostromęckiego, czyniąc tak wielki huk, że zdawać by się mogło, iż drżały w posadach mury Sambora. Dział wieziono na wozach aż dwadzieścia cztery, niestety, większość zdałaby się na przepiórki, była bowiem wagomiaru, czyli kalibru równie małego co wzrost Maryny. Na przedzie wprawdzie przysadziste konie ciągnęły — po dwanaście w jednym szorze — Pannę strzelającą dwudziestofuntowymi kulami, za nią jednak szło sporo drobiazgu, a więc wężownice Bellona, Pallada, Minerva, za nimi zaś kołysały się na kamieniach i wybojach Słowiki, Jaszczurki, Sokoły oraz najmniejsze, zaledwie dwu-, trzyfuntowe Czechliki, które wtórować miały swoim kwileniem starszym braciom w chórze, co ponieść miał głos carskiego imienia aż po sam Kitaj i lody Północy.
Przy działach szedł równym, mocnym krokiem lud ognisty: Niemcy, Polacy, Szkoci w kaftanach i kapeluszach, w płytkich trzewikach, z których większość mieli pozostawić na moskiewskich bezdrożach. Maszerowali puszkarze — mistrzowie i czeladnicy, a obok cieśle, ślusarze, kopacze i kowale. Za nimi zaś posuwały się wśród trzasku biczy i łoskotu kopyt wozy taborowe załadowane kulami, wielkimi kręgami ołowiu, pakułami, smołą i beczkami z prochem.
Z tyłu zdążały karawany kupców i zbrojnych sług. Jechał na wozach z rzeczami Dymitra lwowski Ormianin Szymon Boguszowicz, który uwiecznić miał na obrazach panowanie cara. A za nim szły karawany pełne towarów należących do żydowskich kupców z Sambora i Przemyśla, a także skarbniki i kolasy Antonia Riatiego Bolognesa, kupca i dworzanina Mniszchów.
Z tyłu posuwało się całe mrowie pieszego i obszarpanego ludu gościńca. A także chłopi, którzy na widok zbrojnych wybiegali z chałup, potem zaś ciągnęli za nimi przez jakiś czas zagonami, na których brązowiały jeszcze niezabronowane ścierniska po sprzątniętym zbożu.
Jadący po prawej ręce Dydyńskiego Świrski obejrzał się na ciągnący za nimi korowód, kupieckie wozy i nieliczne działa, a potem pokręcił głową i dla dodania sobie animuszu — podkręcił wąsa.
— Powiadają — rzekł wesoło — że tylko na zamku w Smoleńsku car Borys Godunow ma sto puszek burzących, samych Jaszczurek i Bazyliszków! A ludu zbrojnego na jego wezwanie stanie ponad pół miliona.
— Powiadali Krzyżacy wieki temu, że Królestwo Polskie rozkroją jak postaw sukna — odparł Dydyński. — A gdzież oni są teraz? Pokaż mi, waszmość, choćby jednego komtura! Pisał kiedyś moskiewski tyran Groźny w listach do króla Stefana, aby mu odstąpił nie tylko Inflant, ale Litwy i połowy Rzeczypospolitej, to zrobi go w swoich dobrach podstarościm. A nie tylko Połock i Wielkie Łuki wzięliśmy, ale i Psków osaczyliśmy jak niedźwiedzia w ostępie, a Janusz Zbaraski osmalił brodę cara Iwana pod Toropcem.
— A widzisz tu acan w naszych szeregach drugiego króla Stefana? Albo chociaż Zamoyskiego?
— Pewnie, że widzę — zakonkludował jadący z drugiej strony Nieborski. — Bo powiadają, że Dymitriaszka jest bękartem króla Stefana. A więc przewodzi nam krew z krwi Batorych, którym szczęście wojenne zawsze dopisywało.
Pochód Dymitra szedł. Przez wzgórza i lasy Ziemi Lwowskiej na Sokoliki, w stronę Jaworowa. I potem na Lwów.
I dziw nad dziwy, lecz jego wojska i stronnicy rośli w siłę. Z miasteczka do wioski, z zaścianka do dworu, z dworu do chaty, z bazaru na targowicę, wszędzie szła wieść o tym, że przyszły car moskiewski idzie z Sambora, prowadzony przez skrzydlate rycerstwo, aby odzyskać Moskwę i koronę. Wszędzie tam, gdzie jego pochód przewinął się obok glinianych chałup i słomianych strzech, kmiecie padali na kolana przed ikoną Matki Boskiej Samborskiej, błogosławieni przez popów i księży. Lecz jeśli pochód mijał dwór albo szlachecki zaścianek znaczony krzyżem ze skrzyżowanymi szablami i chałupami z gankiem, tam otwierały się dębowe i sosnowe wrota, a potem wyjeżdżała spoza nich szlachecka młódź konno i zbrojno, z wozami i czeladzią, albo tylko samotnie, komunikiem, pomnażając siły Dymitra.
Przyjmował ich wszystkich, błogosławiąc prawosławnym chrestem. I serce rosło, widząc, jak z dolin i gór, z lasów i pól ciągnął uzbrojony lud szlachecki, na podobieństwo strumieni, które gdy zejdą się w jedną rzekę, popłyną wielką falą rozbijającą na strzępy szyki nieprzyjaciół.
Po trzech dniach dotarli do Sokolników, o milę i stajanie od Lwowa, nad potokiem Zimna Woda płynącym do Skniłowa. Minęli chaty i dwór leżący w głębokiej dolinie, przebyli potok Szczerkę. A potem, przeszedłszy obok folwarku Hołdy i posady Na Stryjskiem, ruszyli na sam Lwów, gdzie już czekano na nich z ucztą.
Był dwudziesty dziewiąty dzień sierpnia, gdy miasto powitało ich biciem w dzwony i armatnimi wystrzałami. Królewski gród przewinął się wokół nich jak sen i po dwóch dniach Dydyński niewiele zapamiętał z przejazdu. Może tylko, iż tego samego dnia Dymitra Iwanowicza witał oracją jezuita Adrian Radzymiński imieniem całego kolegium jezuickiego. A potem carewicz asystował w katedrze lwowskiej przy Przenajświętrzej Ofierze, słuchając kazania.
Już następnego dnia wyszli z miasta na wschód, na Moskwę, a kierując się zrazu na Gaje i Gliniany, zabrali do orszaku cara dwóch jezuitów — Jędrzeja Ławickiego i Mikołaja Cyrowskiego z kolegium w Jarosławiu, znanych z ciętych odpowiedzi i sztuki prostowania sprytnymi słowami pokręconych ścieżek wiary kalwinistów i zwolenników luterskiej nauki. Teraz zasłynąć mieli w nawracaniu grubych Moskali na jedyną ścieżkę wiodącą do raju.
— Ciekaw jestem, co się stanie — zapytał sam siebie półgłosem Dydyński drugiego dnia marszu — jeśli carscy hetmani wyślą przeciw nam liczniejszy podjazd? Na miły Bóg, zacna jest kompania Dymitriaszki do picia, ale kiedy pojawi się sroga kupa Moskali, nakryją nas czapkami i kołpakami!
— Nie ogniem i mieczem — odparł jadący na czele pochodu Dymitr Iwanowicz, jakby słysząc słowa dumnego sługi — ale imieniem samym strasznym i świętym gosudara Iwana, batiuszki mojego, będziemy wojować. A jeśli Wszechmocny łaskę nam okaże, w Jego imię sprawiedliwie zwyciężymy!
— Wojsko za nami idzie Jego Królewskiej Mości! — perorował Mniszech z konia do szlachciców, którzy wahali się, czy poprzeć wątpliwą w ich oczach sprawę moskiewskiego carzyka. — Pan nasz najjaśniejszy wnet na Moskwę wyruszy upomnieć się o dziedzictwo Dymitra zbroją i orężem! Jesteśmy tylko forpocztem, podjazdem, pierwszą rotą! Na Moskwę, waszmościowie! Chodźcie z nami bić psich synów, wrogów naszych śmiertelnych!
A dalej były już tylko trakty, brunatne i rude pola, na których zaczynała się orka, pociemniałe lasy, dąbrowy i brzeziny przetykane pierwszymi żółtymi liśćmi. Spalone przez słońce, przykurzone gaje i bory. I droga, która wiodła w przód i w przód, na Gaje, nad rzeczułką Kabanówką, a potem nad potok Rogowiecki, który przy ujściu do Przegnojówki formował duży staw. Okolica była tu niska, płaska i nieco bagnista, ale grunty słynęły urodzajami, bo jeśli wiosna i lato bywały danego roku łaskawe, zdarzało się, że z jednej chełmińskiej morgi żyta zbierano czasem i cały tuzin korców krakowskich ziarna. Dlatego jeszcze zanim zabłysły przed nimi sine wody stawu, Dydyński domyślił się, że dotarli do Glinian, okolonych rowem i wałem, otoczonych ciągiem pól i zagonów z konopiami, z których zimą tkano mocne i twarde płótna wałowe sprzedawane przez miejscowych Żydów aż w Gdańsku.
Miasteczko było położone na handlowych traktach wiodących na Wiśniowiec, Zbaraż, Ostropol i Kijów, blisko Lwowa i Halicza. I dlatego zwykle odbywały się tutaj okazywania pospolitego ruszenia tudzież popisy wojska kwarcianego. A wiadomo, że gdzie pospolite ruszenie, tam zawsze tumulty, zwady i bunty, bowiem wyjątkowo przewrażliwiona na punkcie złotych wolności szlachta, wezwana do walki z koronnym nieprzyjacielem, gotowa była podgolić skrzydła samemu królowi. Historia Glinian była pod tym względem równie barwna i bogata co żywot starej markietanki. Tu bowiem roku Pańskiego 1381 rycerstwo polskie podniosło bunt przeciwko królowi Ludwikowi, zaś w 1537, kiedy na polach pod miastem stanął król Zygmunt Stary, uczyniła się najpierw pijatyka. Z pijatyki zwada, ze zwady huczek, a z huczku sejm konny, z sejmu zaś nader blisko już było do rokoszu, bowiem szlachta zarządziła, aby król odebrał Mazowsze Bonie, herod-babie i włoskiej trucicielce, co też Zygmunt Stary, chcąc nie chcąc i kręcąc nosem, musiał uczynić na najbliższym sejmie. Bunt, który tu wybuchł, zwany był zresztą wojną kokoszą, bowiem gdyby panowie bracia równie dzielnie walczyli z Wołochami co z kurami z okolicznych kurników, byłaby Polska aż po Dunaj, a kto wie — może i po Konstantynopol.
Die 5 septembris
Gliniany, obóz wojsk Dymitra, popołudnie
Pod miastem czekały na nich pierwsze zaciągi, prawdziwe wojsko mające dopomóc Dymitrowi w odzyskaniu moskiewskiego tronu. Można było bowiem wywodzić ród carewicza od rzymskiego cesarza Augusta, Ruryka, Igora i Włodzimierza Wielkiego; można wzywać na świadków sługi jego, archanioły złociste na pomstę, a Pana Wszechmocnego na wykonawcę jego woli. Wszelako zarówno Ojciec Niebieski, jak i serafiny bujali sobie w niebiesiech, zaś car Borys Godunow, tyran i krwiopijca, siedział na carskim prestole równie mocno i niewzruszenie co granitowy głaz w korycie górskiej rzeki. Trzeba by chyba trzęsienia ziemi, aby go poruszyć, a owo poruszenie łatwo mogło zdarzyć się za przyczyną dzielnych chorągwi polskich, zwłaszcza husarii, która — o ile była opłacona i trzeźwa — niczym skrzydlata lawina kruszyła szyki wielokrotnie liczniejszych Moskali.
Wojsko Dymitra stało obozem w polu, pod miastem, nieopodal stawu Krutniów na rzece Połtwi. Wedle słów Mniszcha zgromadziło się tu pięć chorągwi husarii, kilka rot kozackich i petyhorskich, ściągniętych z całej Korony i Litwy, a także piechota wojewody, nieco Zaporożców, a nade wszystko cała masa wolentarzy i zbrojnego hultajstwa, przy którym nawet najbardziej wiekowa chorągiew pospolitego ruszenia wyglądała niczym pułk marsowych dzieci.
Porządku nie było żadnego. Widać nie naznaczono jeszcze hetmanów i pułkowników, choć de nomine Dymitr był wodzem całej wyprawy. Namioty i kotary, a także taborowe wozy — które powinny stać w długich szeregach wzdłuż ulic wiodących na majdan, tworząc stancje, czyli zagrody, szerokie i długie na dwadzieścia albo trzydzieści stóp — rozstawiono bez ładu i składu. Dlatego obóz przywodził na myśl cygańskie obozowisko po powodzi, a nie kwatery zawodowego żołnierza.
Nawet przy namiotach husarskich, które Jacek odnalazł wkrótce dzięki krasnym chorągwiom z krzyżami, nie czuło się wcale siły polskich rot konnych, druzgocących szyki Szwedów, Niemców i Moskali. W obozowisku panowało pokojowe rozprężenie, laba i próżnowanie. Place i ulice zapchane były husarskimi końmi, uwiązanymi do wozów, żującymi leniwie obrok lub przepędzanymi przez czeladników wśród świstu batów i tatarskich nawoływań. Towarzysze i pocztowi chadzali bez żupanów i czamar, w samych hajdawerach i koszulach, bez pasów i czapek, ledwie przy szablach i czekanach, za to z nieodłącznymi cynowymi kuflami i dzbanami w rękach. Jedni gwarzyli, inni oglądali konie, a znakomita większość piła, tak iż w tłumie niemal nie sposób było odróżnić towarzysza od czeladnika, a pacholika od szlachcica.
Tu i ówdzie spod pałub i płócien na wozach wystawały husarskie skrzydła i kulbaki z wysokim przednim, a szerokim i niskim tylnym łękiem. Tutaj pachołek czyścił popiołem i sadłem napierśnik i naramienniki, tam polerował szyszak, gdzie indziej znowu ostrzono przy wielkim kręgu szable, nadziaki i czekany. A nad tym wszystkim łopotały w górze, pod błękitnym niebem, proporce kopii i rohatyn.
Dydyński rozpytywał o carską chorągiew husarską, w której rotmistrzem był sam Dymitr Iwanowicz, a porucznikował pan Stanisław Gogoliński. Wkrótce wskazano mu drogę do nieporządnie rozstawionych namiotów, kotar i szałasów. Nie wytyczono tu żadnych stancji — ot, kto był pierwszy na łące, ten brał tyle miejsca, ile mu się zmieściło w garści, a pozostali, którzy nadciągali później, musieli zadowolić się placami równie wielkimi jak spłachetki zagonowej szlachty.
— Gdzie my mamy stawać, panie wielmożny! — zafrasował się Borek. — Chyba z żabami za pan brat, w stawie!
— Tam wciśnijcie namioty, a z boku kotarę do spania. — Dydyński wskazał małą łączkę, na której pasł się tabunik koników.
— Kiedy konie stoją!
— Poczekajcie! Zaraz zobaczymy czyje.
Przyskoczył na Hetmance do stadka. Ani wokół namiotu, ani w okolicy nie widział żadnego szlachcica. Koni pilnował tylko mały pacholik w baraniej czapie i koszulinie. Dydyński natarł nań ze srogą miną.
— Czyje te konie, chłopie?!
Pastuch podniósł nań błękitne, załzawione oczy, jakby nie rozumiejąc powagi sytuacji. Przerwał jednak żucie trawki.
— Czyje konie, pytam się?!
— Jegomości pana Mikołaja Przybyłowskiego — wymamrotał, przesuwając przy tym źdźbło z jednego krańca warg na drugi.
— Gdzie twój pan?
— A tamój. W karczmie. — Machnął ręką w stronę majdanu.
— Wyganiaj konie! Z namiotami tu stajem!
— Kiedy pan zakazał!
— Konie możecie za obozem paść, bo tu miejsca braknie! Nie bój nic, załatwię co trzeba! Z twoim panem.
— Hrydeeeek! — rozdarł się pacholik. Za namiotem zamajaczyła rozkudłana głowa starszego sługi, a nieco wyżej długie i błyszczące ostrze rohatyny.
A zza pana Jacka wyjechali na podjezdkach Nieborski i Świrski. Z tyłu łypali złowieszczo Mykoła i Borek, obaj przy bandoletach i szablach.
— Poganiaj! — warknął Świrski, trzeźwy, więc zły, jak prawie każdy Polak w tym stanie. — Bo weźmiesz basarunek, że twoje postoły do samej Moskwy dolecą!
Ludzie nieobecnego pana Przybyłowskiego nie zaryzykowali zwady. Zaświstały baty, konie wyrwały do przodu, za nimi popędził pacholik.
— Stawiajcie obozowisko! — zagrzmiał Dydyński do czeladzi. — A ty, panie Nieborski, pozwól za mną!
Zawrócili wierzchowce na majdan i poczęli przepychać się wśród koni, ludzi i czeladzi tam, gdzie stały wzorzyste namioty Mniszchów i gdzie Dydyński spodziewał się znaleźć starszyznę chorągwi.
Nie zawiódł się, bo całe towarzystwo, jak zwykle na popasie, ciągnęło niczym pszczoły do miodu pod rozłożone na kijach, rozpięte na linach płócienne kotary przy szatrach i budach, w których Żydzi ze Złoczowa i Glinian szynkowali miody, piwo i gorzałkę, wytaczając coraz to nowe antałki, odbijając siekierami dna i odszpuntowując półbeczki. Tuż obok na majdanie zrytym końskimi kopytami rozstawiono żerdzie i paliki, przy których goniono na ostre, kopią do pierścienia. Albowiem towarzystwo spod husarskich i kozackich znaków bardziej rade było osobistym gonitwom i popisom jeździeckim niż egzercerunkom, czyli ćwiczeniom całej chorągwi w obrotach po koniu i frontem, w następowaniu na wroga, odwrocie i rozluzowywaniu szeregów.
Dydyński zeskoczył z Hetmanki, zbliżył się do stołów, przy których zasiadali pospołu husarze i kozacy, to jest towarzysze szlacheccy z jazdy kozackiej, którzy poza nazwą nie mieli nic wspólnego z Zaporożcami z Ukrainy. Wszyscy zaś pochłonięci byli tym, czym jak świat światem zajmowała się każda armia: polska, rzymska, Chrystusowa czy anielska, kiedy nie miała nic do roboty. Z rąk do rąk krążyły dzbany, brzęczały kufle, błyskały kubki. Tu grano w kości, tam w karty, gdzie indziej wynoszono pana brata, co przekroczył miarę. Tam znowu obściskiwano ladacznice, które krążyły wokół stołów natrętne niby gzy spragnione gorącej krwi szlacheckich ogierów.
— Waszmościowie wybaczcie, pana porucznika Gogolińskiego szukam.
— Dalej, przy trzecim stole, panie bracie.
Przepchnął się wreszcie do wskazanego stołu, przy którym zasiadali ludzie z chorągwi husarskiej Dymitra; od razu dostrzegł pana porucznika w rozpiętym karmazynowym husarskim żupanie z pętlicami, czapce zawieszonej na jednym uchu, z szablą odstawioną razem z rapciami przy rogu stołu, gawędzącego swobodnie z resztą towarzystwa.
— Chyba do śniegów będziemy tu stali! — biadał chudy szlachcic z wąsami niby dwa wiechcie słomy i gębą poznaczoną czarnymi cętkami po prochowym wystrzale. — Już się Ostrogscy na nas gotują! Ogniem i mieczem wojska carowe znosić…
— Na Boga żywego! Na nas? Żołnierzy Chrystusowych? Samarytan zacnych, co się ujęli za carewiczowską krzywdą?!
— Powiadam ci, Józku — gadał barczysty szlachcic o wesołej gębie ozdobionej szramą nad lewym okiem, a ruski zaśpiew w jego głosie nieomylnie zdradzał obywatela ukrainnych województw, albo też wcale nie tak znowu odległego Podlasia. — Kiedyśmy już jako te nieboskie stworzenia popili, przychodzą one cudaki do karczmy, do Tykocina, do nas, a każdy z babą, taka jego bladź. No to co żem miał zrobić — jebłem pierwszego w łypę, farfocla, siabelką, aż poszoł kurz z pawimentu!
— A co potem?
— Ano łapię ja jego babę i za cycki chwytam… To dała, a jakże. Sięgam tedy, panie bracje, niżej, do onych, jak to ksiądz w kościele powiadają: odiosam materiam Venerae[61], aż tu mnie dzierlatka — bach w gębę! i rzecze: Niżej pasa niech nie tyka! Zakazane!
— U, ha, ha! Tedy ją trzeba było do góry nogami odwrócić — rzucił wesoły brodacz siedzący obok owych, wnioskując ze wspomnianego Tykocina, obywateli podlaskich.
— Wchodzę ja, waszmościowie, na schody — perorował po drugiej stronie stołu brodaty, posiwiały szlachcic o szarych oczach i gębie pociętej niczym pieniek do rąbania drwa — a tam Mazurów dwóch Italczyka niesie. Mały ten pludrak, ledwie cztery i pół stopy — i to razem z kapeluszem — ale ponoć zajadły na płeć niewieścią niby stary satyr. Patrzę ja, mości panowie, a oni go wnieść na górę nie mogą, bo — imaginujcie sobie — miast wzdłuż w poprzek schodów się ustawili. Myślę ja sobie — ślepy każdy Mazur do dziewiątego dnia po porodzie, ale jak przejrzy, to wszystkich oszuka. Wszelako dlaczegóż ci takiej prostej rzeczy nie obaczą? Podchodzę zatem i mówię: Czekajcie, waszmościowie, pokażę wam, jak w ordynku stawać. Złapałem ich, przekręciłem i mówię: Mości panowie, na schody jak na baby, trzeba wzdłuż, a nie na poprzek wchodzić!
— Czołem, waszmościowie — rzekł swobodnie stolnikowic, kiedy dotarł już przed oblicze pana porucznika. — Jestem Jacek z Dydni Dydyński, syn Aleksandra, a wcześniej towarzysz roty jegomości Szczęsnego Niewiarowskiego. Chcę do chorągwi wstąpić z pocztem towarzyskim.
Porucznik podniósł zmęczone, przekrwione oczy.
— Witamy, witamy, panie bracie — rzekł i wskazał miejsce na ławie. — Pisał mi o waszmości pan Buczyński. I same Jego Carskie Wieliczestwo… Witaj na kwaterach. — Dydyński uścisnął miękką i wcale nie stwardniałą od szabli prawicę porucznika. — Poczet jaki masz?
— Staję na trzy konie. Dwa podjezdki husarskie i wierzchowiec towarzyski. Służbę zaczynałem cztery lata temu, podczas wyprawy multańskiej Jana Zamoyskiego, w chorągwi, jeno z pocztem czterokonnym, pod chorągwią ichmość panów Chodkiewiczów, Jana Karola i Aleksandra. Potem przeszedłem do roty imć pana Szczęsnego Niewiarowskiego, do Inflant. Mam na to świadków i listy. Jeno potem pocztowy mi poległ pod Białym Kamieniem. Stąd tylko na trzy konie popisywać się mogę.
— To żeś inflantczyk? Żołnierz lisowski?
— Tak jest. Przez dwa lata. Z przerwą na studia. Od roku Pańskiego tysiąc sześćset drugiego do czwartego. Abdankowany w lipcu…
— Dlaczego?
— Ojciec umarł — mruknął niechętnie Dydyński. — Wiesz waszmość, jak to jest: są ludzie, dla których krewni tylko w ziemi pewni. Musiałem odejść z wojska, aby przypilnować ojcowizny.
— Witaj w kompanii. Mości panowie, poznajcie młodego Dydyńskiego, o którym siła mogliście słyszeć.
— Słyszeliśmy, słyszeliśmy — zamruczał szlachcic z blizną. — Siadaj acan z nami. I wkupne dawaj. Nie uwierzę, żeś przybył bez żadnej widendy, albo przynajmniej zacnego antałeczka.
— Policzę waszmości… trzy lata służby — mruknął porucznik. — Tak i wpiszę na miejsce… dwunaste.
— Dlaczego nie od razu trzydzieści! — zahuczał brodaty, porąbany towarzysz o sinych oczach. — Dwa, albo i półtorej, nie więcej, bo inflantczycy więcej w kole gardłowali, niż Szweda bili!
— Waszmość pan odmawiasz mi zasług wojennych? — zapytał lodowatym głosem Dydyński. — Zarzucasz kłamstwo prosto w oczy, a nawet nie wiem, z kim mam do czynienia!
— Jestem Mikołaj Przybyłowski. — Stolnikowic poczuł na sobie ciężki wzrok nieznajomego. — Służyłem już, kiedy waszmość koszulinę w zębach nosił. Za króla Stefana!
— Z jakiej racji odmawiasz mi półtora roku służby? Bom młodszy? A może dlatego, że nie krewny waszej mości?
— Boś służył w prywatnej chorągwi — warknął Przybyłowski, a Dydyński poczuł od razu, że żywot towarzysza husarskiego Jego Carskiej Wysokości nie będzie należał do najłatwiejszych. — Pod Chodkiewiczami. W rocie panięcej, co nie była w żadnych komputach ani na popisach! Tak tedy szukaj zasług w magnackim wychodku, a nie w wojsku! Jeszcze chwila, a was młokosów będą w pieluchach wpisywać do regestru!
— Chorągiew przeszła w grudniu Anno 1602 do suplementów koronnych i wszystkie jej zasługi zostały zaliczone. Są też zresztą papiery hetmańskie. — Dydyński położył dłoń na szabli. — Ale jeśli waść nie chcesz oczu nad skryptami tracić albo czytanie nie idzie, tedy możemy całą rzecz załatwić od ręki. Ot, wyjdziemy w krzaki, pogawędzą nasze panie węgierskie, a ten, którego wybranka drugą pannę przegada, ustali, czy jestem godny dobrego miejsca w regestrze, czy też nie!
— Bójcie się Boga! — zaoponował porucznik. — Carewicz jest przy wojsku!
— Carzyk Dymitriaszka przymknie oczy — sapnął Przybyłowski, pokazując dobitnie, gdzie on, towarzysz husarski, ma powagę carskiego imienia. — Gardeł nam nie odejmą za dobycie szabli pod bokiem moskiewskiego parcha. A choćby próbowali, będzie rwetes na całą Koronę, bo cóż ma za powagę Dymitr, aby szlachcie grozić mieczem?!
— Gdzie staniemy? — zapytał Dydyński, chcąc zakończyć przedstawienie. — Chyba lepiej poszczerbić waści gdzieś na uboczu.
— Tak, zaraz stawać! — zasapał Przybyłowski, a Jacek od razu zmrużył oczy, bo podejrzewał już, że może pan Mikołaj najlepszym żołnierzem był za stołem, przy kielichu dobrego węgrzyna. — Pokaż, waść, że obroty znasz na koniu i na czele chorągwi.
— Prawdziwy husarz polski szabli i kutasa nigdy nie zapomina! — zarechotał porucznik.
— A ja o zakład idę — zawtórował pan Przybyłowski — że ci dzisiejsi nie to, że drzewko i kuśkę zapomną, ale nawet zdrowy rozum u murew w zamtuzie zostawią!
— Jak tam, panie bracie, podejmiesz waść wyzwanie?
— Panie Nieborski, konia! — zakomenderował Dydyński.
— Co za ludzie, co za czasy, co za obyczaje nastały! — biadał tymczasem Przybyłowski. — Byle gołota do chorągwi przyjedzie, to zaraz z niego pan rotmistrz. Lada pacholik z folwarku do wojska zbiegnie, zaraz: pan towarzysz, choć mu rumaka kupić muszą, bo tylko na własnym kusiu jeździć potrafi. Nie umie teraz syn szlachecki na koniu jeździć, musi się we Włoszech u kawalkatora uczyć. Za to kufla — tu pociągnął spory łyk piwa, jakby przecząc swym słowom — kart, kości, tańców i wszetecznego murestwa bardzo dobrze jest świadomy. Lepiej wie, jak dziewkę za cycki pociągnąć, niż szabelką machać. Zginęła zgoła cnota żołnierska; nie słyszysz, kto by kopią pierścień wziął. Ani wsiądzie taki na konia, nie dotykając siodła albo łęku!
Dydyński zagryzł wąsa, bo właśnie siadał na Hetmankę, niestety, korzystając ze strzemienia i łapiąc lewą ręką za kulę przedniego łęku kulbaki. Usłyszał nawet, jak z tyłu ozwały się śmiechy, i krew w nim się zagotowała.
Obrócił konia w stronę towarzystwa, zmarszczył brwi.
— Dajcie się napić! Na sławę i szczęście!
— Może srogi miód z waszmości rycerza uczyni! Pij! Do dna!
Szybko podano mu w czapce gliniany kubek pełen lipca. Dydyński przerzucił wodze przez przedni łęk i podjął naczynie.
— Zdrowie panów towarzyszy! — zakrzyknął, a potem wychylił miód jednym haustem. Strącił ostatnie krople na ziemię, cisnął kubek pod kopyta konia z takim zamachem, że Hetmanka, choć niezbyt bojaźliwa, podskoczyła w miejscu.
— Dajcie drzewko!
Czeladnik podał mu długą na prawie osiem łokci kopię husarską, bez proporca. Dydyński zważył ją w ręku, złożył się na próbę, sprawdzając ciężar. Była dobrze wydrążona, od samego przodu aż do kuli w tylnej części, bo nie ciążyła zbytnio ku dołowi. Czterograniasty grot miał dobry łokieć długości, wzmocniony był żelaznymi piórami, to jest prętami zapobiegającymi odcięciu przedniej części kopii w czasie bitewnego zamętu lub kiedy chorągiew husarska zostałaby zaskoczona przez nieprzyjaciół z boku czy w trakcie odwrotu.
Dydyński złożył kopię w pół końskiego ucha, nie wkładając jej nawet w tok, czyli pas z tuleją umocowany do husarskiej kulbaki, który pomagał trzymać drzewko w ręku. Od razu ponaglił łydkami Hetmankę, wszedł w galop, najeżdżając na pozorniki — drewniane paliki, do których umocowano szerokie drewniane pierścienie na sznurach.
Uderzenie kopią czy rohatyną w galopie albo cwale nie wymaga zbyt wielkiej wiedzy i umiejętności. Wszak każdy głupi umie przytrzymać drzewce pod prawym ramieniem i naprowadzić je na cel, który zbliża się nieubłaganie. Trudniej oczywiście dokonać najazdu husarską kopią niż spisą czy rohatyną, bo jest od nich o wiele dłuższa. Jednak cała sztuka polega na tym, aby tak poprowadzić konia, by przegalopował dokładnie obok miejsca, gdzie rozwieszone są pierścienie; w takiej odległości, aby łatwo nadziać kółko na grot kopii, zrywając je zarazem z pozornika. A to już nie jest prosta ani błaha kwestia. W tym bowiem jest ambaras, aby dwoje — koń i jeździec — chciało naraz. Wierzchowiec może zagalopować za późno i choć zgarnie się wtedy pierścienie, jadąc rysią, to przecież człowiek narazi się na śmiech towarzystwa. Czasem też pójdzie skokiem zbyt wcześnie — i nie jest to jeszcze bieda, o ile jeździec zdoła zawczasu pochylić drzewce. Jednak niekiedy koń może spłoszyć się i odskoczyć od pozorników, czy też przegalopować zbyt daleko, aby jeździec sięgnął do pierścienia. Czasem też może wprost wpaść na paliki, potrącić je, obalić, a nawet zdeptać, z czego najwięcej uciechy ma pospólstwo, które zwykle samo jeździ słabo, ale skore jest za to do śmiechów i wrzasków.
Dydyński pochylił się w kulbace, bo gdy najeżdża się na pierścienie, wysiadując galop, będąc wyprostowanym w kulbace, kopia unosi się razem z jeźdźcem i łatwo można wybić Panu Niebieskiemu oko, sobie samemu zęby, albo też, nie daj Boże — złamać kopię o ziemię, co kończy gonitwę. A nawet wbić sobie złamane drzewce w przyrodzenie, co może oznaczać definitywny koniec własnej gałęzi rodowej. Dlatego stolnikowic przytrzymał lewą ręką Hetmankę na munsztuku, ustawił ją nogami i ciężarem ciała, zbaczając nieco na prawo, docisnął lekko siedzeniem, aby nie wyszła do zbyt szybkiego galopu, zniżył grot i… wziął pierwszy pierścień.
Chwila jeszcze! Trzymając konia na prostej drodze i prosząc w duchu, aby jego kobyle nie przyszło czasem do łba coś głupiego, pochylił kopię…
I wziął drugi!
Z trzecim poszło gorzej. Nie wiedział, czy miał zbyt zmęczoną rękę (każdy tak zwykle mawia, kiedy gonitwa nie idzie, więc równie dobrze można stwierdzić, że trawa była za śliska), czy też planety nie tak ustawiły się tego dnia w prognostyku; dość, że Hetmanka skoczyła w bok. Dokładnie w chwili, gdy miał zebrać kopią trzeci pierścień. I zamiast uderzyć w dziurę na jego środku, grot kopii rąbnął w lewą krawędź.
Dydyński zawrócił do towarzystwa, przekręcił kopię pionowo, niosąc na niej dwa grube pierścienie.
— Zacnie i sprawnie pan Dydyński kopią robi! — zakrzyknął Gogoliński. — Żeby to było w gonitwie, zapisaliby waszej mości razów dwanaście i jeden.
— Ale ostatniego nie zaliczył! — zawarczał wściekle Przybyłowski. — Pewnie zaraz powie, że koń mu się potknął, kopia pokrzywiła albo że dziura była w ziemi większa jak w kurewskiej piczy!
Odpowiedź Dydyńskiego była zgoła niespodziewana. Nic nie powiedział, tylko uderzył Hetmankę ostrogami, aż poszła skokiem wprost na panów towarzyszy. Szlachcice krzyknęli, porwali do szabel, odskoczyli na boki, kiedy zniżył kopię, celując wprost w Przybyłowskiego!
— Stój! — ryknął Gogoliński.
— Zdumiał ty!
— Na Boga!
Stolnikowic nie uderzył grotem pana Mikołaja. Nie miał nawet takiego zamiaru. Podbił drzewko w górę, nadział na grot wilczą czapę na łbie adwersarza, porwał ją na ostrze i poniósł na kopii. A potem wstrzymał konia, odchylając się w tył, ściągając uzdę, obrócił się w miejscu, dzierżąc drzewce dumnie jak sztandar.
— Mości panowie! — zakrzyknął. — Pod takim oto buńczukiem będę bił Moskali. Daj Panie Boże, żebym tak łatwo jak kołpak waszmości zdjął czapkę Monomacha ze łba cara Borysa Godunowa!
Przybyłowski nic nie powiedział. Nawet nie odwrócił się do stolnikowica, nie pomacał posiwiałego łba, sprawdzając, czy uszy i czupryna są na swoim miejscu. Nie sięgnął nawet po szablę.
— Parol, panie Dydyński! — rzekł spokojnie.
Jacek oddał drzewko w ręce czeladnika, a kiedy ten je pochylił, zerwał z grotu nakrycie głowy Przybyłowskiego.
— Bierz, waszmość, czapkę! — zawołał, rzucając ją pod nogi Mikołaja. — Przyda ci się na jajca, kiedy pewien dobry człowiek zrobi z ciebie kapłona!
Pan Mikołaj odwrócił się ponury, jak niedźwiedź osaczony w sieci.
— Do pierwszej krwi czy do obezwładnienia?
Die 5 septembris
Gliniany, gdzieś na uboczu obozu
Godzina czwarta
Na pojedynku spotkali się za kępą rokity poza obozem, nieopodal Zamościa, przy Przegnojówce. Towarzystwo spod chorągwi carskiej stanęło półkolem nad wodą, przepychając się i poklepując po ramionach, dzierżąc kubki i kufle zabrane z karczmy, jak gdyby była to równie nieodłączna ozdoba szlacheckiego stanu co szabla czy sajdak.
— Mości panowie, nie brykajcie — mruknął Gogoliński. — Bijecie się nie dalej jak do pierwszej krwi, inaczej będzie awantura. Artykułów wojskowych jeszcze nie wydano, ale zawsze to zwada pod bokiem carewicza i wojewody. U boku króla dalibyście za to gardła, a na sejmie poszlibyście pod trybunał!
— Po tym, co mi ichmość pan uczynił, będę się bił do ostatniej posokiü — mruknął Przybyłowski. — Nie bój nic, rycerzyku! Szlachcic bez blizny to jak pozew bez podpisu. Jeszcze się będziesz szramą pannom chwalił.
— Gdzie staniemy?
— Tu, na trawie. Tchórz oblatuje?
— Chyba waszmości. Ten, którym jesteś podszyty.
— Stawaj! Szkoda gadaniny!
Ścisnęli w garści szable, stanęli na ugiętych nogach, mierząc się chłodnymi, obojętnymi spojrzeniami. Dla Przybyłowskiego była to jeszcze jedna zwada, dla Dydyńskiego zwykłe sprawdzanie umiejętności przez towarzystwo chorągiewne. Nie było bowiem dla nikogo tajemnicą, że na leżach i popasach rycerze polscy odwoływali się do żelaza częściej niż do bożej sprawiedliwości, a łapali za szable z byle powodu. Zdarzało się nawet, że całe chorągwie stawały przeciwko sobie, bijąc się o ćwierci, czyli żołd wypłacany co kwartał, albo stancje. A czasem stawały w szranki tylko po to, aby przekonać się, kto komu przytnie czuba i uszu, a wraz z nimi zbyt wybujałą fantazję.
Dydyński wyskoczył pierwszy, ciął leciuteńko, zadając cięcie samym nadgarstkiem, na odlew, to znaczy z lewej, od góry i na skos, a potem wbrew, czyli pionowo. Przybyłowski wyłapał cios piątą zasłoną, od niechcenia rąbnął z nadgarstka, leciutko. Dydyński przyjął atak na zastawę węgierskiej szabli. Od razu, przechodząc do odpowiedzi — czyli błyskawicznego ciosu zadanego natychmiast po cięciu przeciwnika — chlasnął włęg; płasko, od lewej w pierś, dodając do siły nadgarstka moc łokcia i ramienia.
Mikołaj nie złożył zastawy; przyjął cios na przeciwtempo; odchylając się do tyłu, rąbnął stolnikowica w głowę — wrąb, czyli z prawej na ukos w dół. Krótko, szybko niczym błyskawica!
Za wolno! Pióro stolnikowica chlasnęło go w pierś, ścięło złocony guz z rubinem, rozcięło aksamit husarskiego żupana niczym dobrze naostrzona brzytwa. Przybyłowski zakołysał się na nogach, odbił kolejne cięcie desperacką, niezbyt udaną zasłoną.
— Nie ma krwi! — zakonkludował porucznik. — Poczynajcie dalej, waszmościowie.
Dydyński skoczył na wroga jak wygłodniały żbik. Czuł, że prawie ma w ręku tego starego grzyba, który mógłby być jego ojcem — gdyby oczywiście miał jaja i tyle fantazji, aby zdobyć względy przyszłej pani Dydyńskiej, matki Jacka! Już niemal czuł, jak tamten dostaje zadyszkę jak chwieje się na nogach, osłaniając mdlejącą ręką od ciosów.
Dlatego zamarkował prostą sztuczkę. Ciął kilka razy z nadgarstka na przemian: na odlew i włęg — czyli raz skośnie, a raz płasko z lewej, czekając, aż ręka wroga przyzwyczai się do składania zasłon na tych kierunkach, aby potem niespodziewanie uderzyć z zupełnie innej strony. Nie myślał, rzecz jasna, aby Przybyłowskiego dało się pokonać fortelem obrosłym w brodę godną senatora, ale jedna zmyłka zawierała w sobie drugą. Nagle bowiem, zamiast ciąć włęg, niespodziewanie Dydyński uderzył skośnie, od dołu, z lewej. To znaczy tylko zamarkował taki ruch, spodziewając się, że nie ujdzie on uwagi Przybyłowskiego. I zaraz, w tej samej chwili, wyskoczył wypadem w przód, zadając płaskie pchnięcie.
Prawie trafił… Prawie, bo nagle żmija przemknęła po jego lewym łokciu. Pióro szabli minęło bok Przybyłowskiego prawie o włos. Dydyński poczuł zimny chłód w lewej ręce, ale zapamiętale rąbał dalej przeciwnika.
— Krwawi!
— Dostał!
— Rozdzielcie ich!
I nagle zaroiło się wokół nich od szlachty i czeladzi. Ktoś odbił cios szabli stolnikowica, inny chwycił go za ramię, zatrzymał. Rozerwano ich, roztrącono. Na próżno szarpał się, bo zdawał sobie sprawę z tego, że dostał, a walka jest skończona. Czuł rwący, przenikliwy ból w lewym ramieniu i sam dziwił się, jak to się stało, że przegrał starcie z takim starym capem!
— Mości Dydyński, dość już! — zagrzmiał Gogoliński. — Spokój! Starczy tego! Nie przyszliście tu po śmierć, ale by poznać wolę bożą!
— Która okazała się łaskawa dla pana Przybyłowskiego!
— Opatrzcie go!
— Wicek, szarpie dawaj!
— Zagniećcie chleba z pajęczyną.
Krew kapała z przeciętego ramienia nieco poniżej lewego łokcia. Stolnikowic spojrzał obojętnie na ranę, otarł pot z czoła prawym nadgarstkiem. Zerknął na roześmianego adwersarza.
— Wygrałeś waść… Jesteś oblubieńcem Fortuny. Korzystaj z niej… póki ci wiek pozwala!
— Opatrzcie sanockiego rycerzyka! — wydyszał Przybyłowski. — I idźcie sobie wreszcie. Do wszystkich… diabłów!
— To jak będzie ze sporem? — zapytał Gogoliński. — Rozstrzygnięty?
— Wpisujcie mnie do regestru, jak chcecie — warknął Dydyński. — Nie będę ujmował czci imć Przybyłowskiemu. Dzisiaj jest górą. Ale nie zawsze tak będzie!
Szybko podwinięto mu rozcięty rękaw żupana (będzie nowy wydatek, skaranie boskie!). Wezwany z obozu Żyd zszył brzegi rany dratwą, co Dydyński zniósł cierpliwie; potem przyłożył chleba zagniecionego z pajęczynami, przyklepał, owinął szarpiami. Ręka zesztywniała od razu, na szczęście nie w niej trzymał szablę.
— Był spór, nie ma sporu! — obwieścił gromko porucznik. — A teraz, waszmościowie, padnijcie sobie w ramiona i darujcie winy.
Dydyński win nie darował, co najwyżej przesunął na późniejszy termin wyrównanie tego porachunku. Tymczasem padł jednak w ramiona Przybyłowskiego. Poklepali się jak dwa niedźwiadki, pociągnęli gorzałki z bukłaka i było po sprawie.
Ot, zwykły dzień w polskim obozie.
A po sprawiedliwości trzeba dodać, że takich pojedynków bywało każdego wieczoru po kilka, kilkanaście. I nie wszystkie kończyły się tak gładko i przyjemnie. Czasem wołano balwierza, zdarzało się wszelako, że i księdza.
Die 5 septembris
Gliniany, obóz wojsk Dymitra
Dzwonią na kompletę
Po opatrzeniu Dydyńskiemu nie pozostało nic innego, jak tylko wrócić na majdan, aby w większym towarzystwie zapić ból rannej ręki, zmyć plamę na honorze cynowymi kuflami piwa jezuickiego tudzież glinianymi szklanicami lipcowego miodu. Najpierw nastąpiły jednak przedstawienia, uściski i objęcia. Tak więc Jacek dowiedział się, że chudy jak chmielowa tyka szlachcic z wąsami niby dwa wiechcie słomy i gębą poznaczoną czarnymi cętkami po prochowym wystrzale zwał się Walenty Rodzieński, dwaj towarzysze Podlasiacy zaciągający z ruska to Michał Rudomina i Józef Aniołowicz. Wesoły brodacz zaś, który na każdą krotochwilę miał w zanadrzu gotowy koncept, zwał się Marcin Odrzy wolski, rodem z Prus Królewskich. W sumie, jak to zwykle bywało w chorągwiach prywatnych, panowie towarzysze tworzyli prawdziwą wieżę Babel, bo jedni pochodzili z Małej, inni z Wielkiej Polski, było też kilku przybyszów z Litwy, ktoś z Rusi, z Ziemi Chełmińskiej, inny znowu z Ukrainy. Kilku zaś z wojsk inflanckich, którzy podziękowali za służbę, kiedy nie nadchodziły kolejne ćwierci. Nie wszyscy służyli jeszcze za króla Stefana, jak Przybyłowski, jednak większość miała za sobą przynajmniej jeden rok służby, wiedziała więc nie tylko, gdzie łeb, a gdzie ogon konia, ale także co z owym zwierzęciem zrobić, jak czynić obroty oraz — rzecz oczywista — jak zastawiać się kopią i bić szablą. Poczty mieli przeważnie dwu — lub trzykonne, co pokazywało dobitnie, że mało było wśród nich zamożnej i służałej szlachty.
Dydyński dałby sobie obić gębę, że inflantczycy nie odeszli z wojska przez to, iż nie doszły do nich skarbowe pieniądze, ale zbiegli spod chorągwi przed wyrokami godzącymi na ich szlacheckie gardła ostrzem katowskiego miecza. Nie bardzo też chciało mu się wierzyć, że pan Odrzywolski wywodził się, jak powiadał, z rodziny z dawna osiadłej w Prusach Królewskich, podejrzewał prędzej, że zamiast szlachetny ojciec jego pisał się sławetny i był zwykłym miejskim łyczkiem, ot, na ten przykład łupikotem — kuśnierzem. Pan Aniołowicz, gdyby mu skrzydła opalić dębowymi kijami, zapewne okazałby się Aniołkiem zrodzonym nie we dworze, ale w chłopskiej chałupie. A imć Golian zdawał się człekiem, któremu dla parchów często golono głowę, stąd Goły Jan się przezwał. Podobne podejrzenia miał Jacek co do pana Świdzińskiego, bo ostatnimi czasy nagle zrobiło się w Rzeczypospolitej podejrzanie dużo Świdzińskich. Od kiedy głód zajrzał w oczy zaściankowej szlachcie ze Świdna pod Chodlem, kupić od nich można było nazwisko za beczkę piwa czy parę dobrych butów.
Chcąc nie chcąc i będąc w mniejszości, wpadłszy między wrony, musiał pan Dydyński krakać tak jak one. Zwłaszcza że z rozwalonym ramieniem nijak mu było udawać szlacheckiego orła w gromadzie strojącej się w cudze piórka. Siedział zatem, klął w myślach Przybyłowskiego i przysłuchiwał się gadaninie reszty towarzystwa.
A było czego słuchać, bo nikt nie wiedział, kiedy nastąpi wymarsz i ile wojska jeszcze ściągnie do obozu. Przede wszystkim zaś — co zamierzają Dymitr i wojewoda sandomierski. Przy trzech tysiącach zaciężnych chorągwi, tysiącu hultajstwa i zbieraniny, marsz na Moskwę i zajęcie Kremla wydawało się bowiem przedsięwzięciem równie pewnym co spacer w pełnej zbroi po marcowym lodzie.
Rozmowa zeszła zatem na sprawy moskiewskie, dotyczyła zwłaszcza wojska, które car mógł wyprowadzić w pole. Mikołaj Przybyłowski, jako dawny żołnierz króla Stefana, mógł wreszcie zabłysnąć wiedzą równie jasno co szablą w niedawnym pojedynku.
— Potęga Moskali — perorował nad szklenicą z miodem, którego niedobory uzupełniano mu tak szybko i gładko, że nawet tego nie zauważał — zasadza się na wielkiej liczbie zbrojnej i lada jak uzbrojonej hołoty, którą oni zwą dworiaństwem — to takie nasze pospolite ruszenie ichniejszej szlachty. A także na wytrzymałości do znoszenia trudów, zimna i głodu, który od dziecka jest nieodstępnym towarzyszem każdego Moskala.
— W szyku dobrze się biją? — zapytał Rudomina.
— Najpierw — mruknął Przybyłowski — musisz waszmość wiedzieć, że u nich żadnych szyków nie ma. Nie dotrzyma ci Moskwicin pola, kiedy uderzysz na niego z kopią, bo cała ich jazda zwykła bić się jak swawolna kupa. Po wtóre zaś pamiętać należy, że oni bitwy staczają po tatarsku — podchodząc pod nieprzyjaciela, wypuszczając strzały, czasem ścierając się wstępnym bojem, a potem odskakując, aby za chwilę wrócić i znowu uderzyć — jak wilk. Z ich jazdą będzie tylko jeden kłopot: siła ich wielka, ale lada jak uzbrojona.
— Chwała Bogu! Położymy ich mostem jak pod Orszą.
— Ja bym nie chwalił dnia przed zachodem. Moskal szczeryj żołnir, charoszyj, rycerz luty, chociaż mu słoma z butów wystaje. Mości panowie, cóż oni mają do stracenia? Potrawy moskiewskie proste: czosnek, cebula, kapusta, suchar, a trunek — gorzała smrodliwa, którą oni nazywają hosudarskim winem. Mając takie delicje za wytworne dania, Moskal nie żałuje żywota, śmierć mu niestraszna, bo w niedoli żyje. Nie żałuje delicji, bo ich nie kosztował. Nie zapłacze nad swoją Fiedką, Marfą czy Paraską, bo szpetna grubianka. Nie zaboli go serce nad synami, bo ci z nim wojują i zginą. Nie żałuje pięknego dworu i dostatku, bo jego prosta chata niebogata. Toteż ochoczo ginie na wojnie, obiecując sobie raz zginąć heroicznie, niż zawsze żyć nędznie.
— A poza tym — wtrącił Gogoliński — u nich wielki książę to Bóg i samowładca i nikt nie śmie sprzeciwić się jego woli. A jeśli nawet ona niezrozumiała, tedy pokornie chylą głowy, mawiając: to wie tylko Hospodi i wielikij car.
— Tfu! — splunął Przybyłowski. — Jaki on wielki i co za car! Zwyczajny książę moskiewski, uzurpator, co przybrał sobie tytuł cesarza Wschodu. Równie dobrze ja mógłbym się zwać królem Swebów, Gotów i Wandalów!
— Powiedz to Dymitrowi, panie kochanku! — prychnął porucznik. — Nazwij go publicznie wielkim księciem przy ludziach. Dalibóg, chciałbym widzieć twoją głowę trzymającą się karku.
— Powiem, nie bój się, panie bracie! Powiem mu wszystko między oczy… Jak już zapłaci za służbę, he, he!
— To chyba po wzięciu Moskwy!
— Kiedy na Kremlu pić będziemy!
— W Granitowej Pałacie!
— Trzeba jednak przyznać — mruknął Przybyłowski — że znacznie lepsza od jazdy jest ich piechota — strzelcy, a przede wszystkim artyleria. Ponadto car Borys zaciągnął na służbę kilka tysięcy niemieckiej i inflanckiej piechoty, którą komenderuje Jakub Margaret i niejaki Woundmann, który służył kiedyś u króla Stefana. Ci na pewno staną w szyku, ale reszta Moskali pójdzie na rzeź jak bydło. Oby nam sił starczyło do ich wycinania.
— Jak oni mają dobrze wojować, kiedy w Moskwie nie ma żadnych nauk — zastanawiał się Aniołowicz. — Moskale ich nie używają, bo zakazane są dlatego, aby się który z bojarów nie okazał mądrzejszym od cara! Za tyrana Groźnego jeden kupiec przywiózł cały wóz kalendarzy Jerzego Grzegorza Kostowickiego. A kiedy dowiedział się o tym gosudar, nakazał kilka przywieźć do siebie i przeczytał. A że okazały się tak zawiłe, iż sam car z nich nic nie rozumiał, obawiając się, aby jakiegoś rokoszu w głowach poddanych nie podniosły, nakazał wszystkie zarekwirować i zapłaciwszy kupcowi, wrzucił je do ognia.
— To i tak dobrze — wtrącił Dydyński — że przekupnia nie posadził na paliku albo nie przypalił pięt i brody. Takie obyczaje zwyczajna rzecz w Moskwie.
— Za Iwana jeden bojarzyn — wtrącił pan Golian — który był posłem w Polsce, przypatrywał się naszym dworom i karczmom. A kiedy wrócił do Moskwy, kazał sobie postawić dom z ciosanego drewna. Gdy zaś dowiedział się o tym wieliki kniaź, gosudar i ich moskiewski Bóg, kazał pospólstwu dwór obrzucić łajnem, a potem rozwalić, powiadając, że bojar zdrajca, bo chce się równać Jego Carskiemu Wieliczestwu!
— No to, mości panowie, za wzięcie Moskwy!
— Oby nam się szczęściło!
— Wiwat!
— Na zdrowie!
Dydyński spełnił toast, ale w pogawędce już nie uczestniczył. Nagle bowiem zobaczył, jak na majdan wjeżdża kary koń z Adamem Dworyckim, a za nim tłoczy się zbrojna czeladź.
Nemezis przybyła. Jacek pomyślał od razu o niedawnym pojedynku, schował owiniętą szarpiami rękę, bo jego zaprzysięgły wróg miał sokoli wzrok. Czekał dalej zaciekawiony, czy Dworycki przyjechał robić mu awanturę, a może zabrać do wieży za wyciągnięcie szabli w obecności carewicza. Jednak Adam wstrzymał konia, pochylił się, sięgnął ręką kolejno do prawego i lewego puśliska, wyszarpnął strzemiona spod stóp, a potem poklepał wierzchowca po szyi. Na ten znak dobrze ułożony koń położył się na ziemi. Dwaj pachołkowie ujęli Dworyckiego pod ramiona, dźwignęli w górę na bezwładnych, pokrzywionych nogach, a potem posadzili na najbliższej ławie. Kiedy szlachcic świsnął, koń poderwał się na nogi.
Adam, wleczony nad ziemią przez służbę, nie wzbudzał złości ani gniewu; wyglądał żałośnie, skłaniając do zastanowienia się, jak okrutne bywają czasem wyroki Opatrzności. Od dwóch lat, od kiedy w Inflantach kula ze szwedzkiego falkonetu uderzyła go w plecy chronione naplecznikiem od husarskiej zbroi, Dworycki nie władał nogami i ledwie mógł utrzymać się wsparty na kulach. Koń zastępował mu zdruzgotane nogi, kopyta — stopy, pęciny — łydki, jak u legendarnego centaura. Bez wierzchowca dawny kompan Dydyńskiego nie byłby mężczyzną i szlachcicem, ale luźnym tobołem nieszczęścia odliczającym z ulgą każdy dzień, który przybliżał go do śmierci. Być może ktoś inny, mniej zaradny, bardziej strachliwy i nie tak uparty, wsadziłby sobie w usta lufę krócicy, jednak Dworycki nie chciał skończyć jak tchórz skazany na wieczne potępienie.
Zasiadłszy na ławie i chwyciwszy kubek wina, nie krzyczał, nie rzucał się ani nie awanturował. Po prostu spoglądał smutnym wzrokiem na stolnikowica, któremu pomimo żupana i grubej ferezji na grzbiecie nagle uczyniło się po prostu zimno.
A potem jeden z pachołków Adama podszedł bliżej i skłonił się, gniotąc w ręku czapkę.
— Jegomość pan Dworycki prosi waszmości na wino.
— Nie jestem mile widzianym gościem w kompanii twego pana.
— Mój pan sam przyszedłby do waści, gdyby mógł. Spełnijże, waszmość, prośbę dawnego druha — Bóg ci policzy w niebie dobry uczynek.
Dydyński podniósł się, jakby u kolan miał stukilowe ciężary, zabrał garniec z miodem, a potem podszedł do stołu Dworyckiego. Skłonił się i siadł sztywny, jakby połknął nie jeden, ale pięć kijów i na dodatek jeszcze ze dwa pogrzebacze.
— Czołem waszmości! — rzekł Dworycki. — Piję twoje zdrowie — uniósł kubek — i do zabawy zapraszam. Chyba że nie chcesz pić z kaleką.
Dydyński ujął podaną przez sługę czarkę wina, przepił zacnym reńskim, osuszył naczynie do dna. Nic nie powiedział. Czekał.
— Jutro wyruszamy — rzekł beznamiętnie Dworycki. — Idziemy na Moskwę, bić się z carem Borysem o czapkę Monomacha dla Dymitra Iwanowicza. Stawiamy los na jedną kartę. Wóz albo przewóz. Śmierć albo zniszczenie. Jak myślisz, panie bracie — wygramy?
— Myślenie nie należy do moich obowiązków — mruknął Dydyński. — Ja jestem, aby rąbać szablą i kłuć kopią Moskali. To wy — możni panowie — pokazujecie kiedy i kogo.
— Co znowu za my i wy?! Do mnie pijesz? Albo to ja karmazyn?
— Piję… twoje zdrowie. I cieszę się szczerze, że doczekałeś się godności. Wprawdzie w prywatnej rocie, ale zawsze… Służ wiernie Dymitrowi, a zrobi cię kiedyś hetmanem.
— Dokąd miałem iść, skoro wytrąbiliście mnie z chorągwi Niewiarowskiego?! Ty sam byłeś przeciwko mnie. Pewnie nie pamiętasz, jak gadałeś w kole, że kopii nie utrzymam i sam na konia nie wsiądę!
Mylił się, bo Dydyński pamiętał wszystko, dzień po dniu, tak jakby wydarzyło się to wczoraj.
— Nie chcieliście mieć w rocie kaleki. Odesłaliście precz jak kulawego psa, żałując nawet pożegnalnej kuli.
— Towarzystwo było przeciwko tobie…
— Pies jebał towarzyszy husarskich. Ale dlaczego ty, Brutusie? Liczyłem na jedno dobre słowo… Nie byłem nigdy człowiekiem, który wszystkie chęci i czyny odmieniałby na talary, ale myślałem, że po tym jak pomogłem ci wydobyć pannę Zawiszankę z opałów, stać cię, panie bracie, na piękny gest.
— Milcz, waszmość!
— Zadra w sercu, co, mości Dydyński?! Cóż chcesz, historia jak z powieści jarmarcznej albo z romansu królewskiego Zygmunta Augusta i Barbary Giżanki. Ty tutaj ze złamanym sercem, a ona w klasztorze.
Dydyński wstał.
— Gdybyś nie był kaleką — warknął nieprzyjaźnie — pogawędzilibyśmy w ustronnym miejscu. Gdzie chętnie poskromiłbym twój jęzor szabelką! Cóż to, zaprosiłeś mnie tylko po to, panie bracie, aby ze mnie drwić i szydzić? Myślisz, że przestraszę się twojej pułkownikowskiej buławy?
— Zaprosiłem cię, abyśmy wybaczyli sobie winy, mości Jacku. Moje, twoje, wspólne, ech, nieważne! — Machnął ręką. — Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr.
— Akurat! I wypominasz mi Zawiszankę?!
— Akurat ja uczyniłem wszystko, aby uczynić was szczęśliwymi. Sam ryzykowałem gardłem, by przejąć jej włości. Nie moja wina, że kasztelan trocki miał siłę i prawo. Nie z mojej sprawy ślęczy teraz w klasztorze. A wiesz przecież, co się stanie, gdyby próbowała z niego wyjść?
— Nie musisz mi przypominać, że kat jej utnie głowę! Naprawdę powtarzam to sobie każdego ranka i wieczora. Zawiodłem… Tak, nie obroniłem ukochanej od stryja! Powtarzaj mi to! Szarp moją duszę, znęcaj się jeszcze! Ja wszystko zniosę!
— Panie Jacku. Ja nie… Pogódźmy się.
— Nie, to… Nie tak. To ja — Dydyński uczuł się tak, jak gdyby zrzucał z piersi stufuntowy ciężar — pokornie proszę o wybaczenie… Wtedy, na kole chorągiewnym w Inflantach, nie powinienem… A niech to wszyscy diabli!
Uścisnął prawicę dawnego kompana. Padli sobie w objęcia, a potem wypili. Niby się pogodzili. Niby odpuścili grzechy, ale Dydyński wiedział, że nic już nie będzie takie jak dawniej. Prawdę chyba gadał ojciec Miechowita w kościele, że krzywdy nigdy nie da się naprawić; zawsze zostanie po niej krew, potem i łzy. I diabelskie nasiona zemsty.
— Jutro wymarsz. Po popisie wojska. I egzercerunkach przed carewiczem.
— W trzy tysiące ludzi przeciwko potędze moskiewskiej? Wierzysz w cuda?
— Zacząłem. Kiedy po postrzale dosiadłem znowu konia. I pokazałem, że jeszcze jestem szlachcicem, a nie kaleką.
— To dobrze. Może wymodlisz zwycięstwo.
— Są dwa sposoby sprawowania władzy i jej zdobywania: siłą, na sposób zwierzęcy. I tak właśnie rządzi car Borys Godunow, tyran, uzurpator, samodzierżca na tronie z krwi i czerepów poddanych. Ale my zdobędziemy ją prawem, sprytem i podstępem, który obali każdą, największą nawet potęgę.
— To Machiavelli, Italczyk. Il Principe, zdaje się, albo Discorsi, już nie pamiętam.
— To Jan Buczyński, szlachcic polski. Sekretarz i zaufany cara Dymitra Iwanowicza.
— I jak wnioskuję, pewnie wierny partyzant Machiavellego?
— Po prostu człowiek, który ma oczy i uszy szeroko otwarte.
— A cóż ten polski Machiavelli uczyni, kiedy car wyśle przeciwko nam sto tysięcy wojska? Zamacha włoską księgą i jak Mojżesz otworzy nam drogę przez morze ponckie?
— Sto tysięcy Moskali to tłum. Jak tabun dzikich koni albo stado buhajów. Póki pędzą przed siebie gnane przez nadzorców, są groźne, ale zranione lub wystraszone mogą obrócić się przeciwko swoim. Wtedy zmieniają kierunek i uderzają na oślep, tratując wszystko, co napotkają. I wówczas trzeba jedynie użyć rozumu w taki sposób, aby nie znaleźć się na ich drodze. I oby droga ta wypadała przez szyki nieprzyjaciół.
— Ty ciągle myślisz, że wygramy? Paradnie! Zabierz tę troskę z mego karku, a prościej będzie mi zdejmować wrogie dusze razem z moskiewskimi łbami.
— Zdobędziemy Kreml, panie Jacku. Sam jeszcze wspomnisz moje słowa. Kpiłeś sobie ze mnie, że zostałem porucznikiem w nadwornej chorągwi, a nawet nie domyślasz się, dlaczego tak postąpiłem. Wstąpiłem na służbę do cara Dymitra, bo właśnie tu, w tym obozie, wśród nas wszystkich narodzi się nowa potęga, nowa myśl, która zmieni oblicze nie tylko Moskwy, ale i Rzeczypospolitej.
— Rzeczypospolitej? Idzie ci o to, że Dymitr zwróci nam Smoleńsk i Siewierszczyznę?
— Idzie mi o to, że jeśli carewicz zasiądzie w Moskwie, może łatwo dojść do połączenia obu tronów.
— Jakich tronów?
— Rzeczypospolitej i Moskwy… Kiedy zwiąże je w jedną całość osoba króla i pana.
— A to w jaki sposób?
— Tak samo jak przed laty przodkowie powołali na krakowski tron Litwina Jagiełłę, tak my po wiktorii powołać możemy do Warszawy Dymitra…
— Oszalałeś waszmość?! — Dydyński porwał się z ławy. — Przecież mamy własnego króla, Zygmunta Wazę, wybranego na elekcji w tejże samej Warszawie! Mości panie bracie, przyszedłem tutaj, czując woń zacnego wina, a tymczasem od ciebie, Adamie, wonieje rokoszem na pół mili. Wsadź łeb w ceber wody albo wylej na siebie beczkę, jeśli ci gorąco. Co ty mówisz?! Pana naszego przyrodzonego chcesz z tronu zrzucić? Nie jestem regalistą ani dworzaninem królewskim, ale nie będę słuchał takich słów.
Odstawił z pasją kubek na deski stołu, aż huknęło.
— A cóż godnego chwały uczynił Jego Królewska Mość przez te szesnaście lat? Co królewskiego? Po pierwsze: piece wymyślał! Po drugie: grał w piłkę! Tfu! Obraza boska! Po trzecie: bawił się alchemią! Po czwarte: mieszkał w seraju i tam syna ćwiczył. A po piąte: przywlókł sodomię do Rzeczypospolitej! Co tak oczy wytrzeszczasz, panie Jacku, prawdę mówię! Toż już senatowi przedłożył, że chce za żonę pojąć siostrę nieboszczki Anny — Konstancję! Szykuje nam nową Niemrę na królową Polski i Litwy! Sprośną, kurewską Rakuszczankę, złą jak jaszczurka! A tymczasem wszystko się wali w Rzeczypospolitej! Pieniędzy na wojsko nie ma, za to jezuici jak skopy porastają! Dekrety trybunalskie łamie, pokoju w wierze nie przestrzega! Wojnę mamy ze Szwecją, skąd go wypędzili, druga szykuje się z Moskwą, trzecia z Portą Otomańską!
— Wojnę z Moskwą to my właśnie wywołujemy — przywołał Dworyckiego do porządku Dydyński. — I niechaj ten twój Machiavelli z zaścianka Ogończyków, znaczy pan Buczyński, myśli raczej, co czynić, abyśmy w razie klęski zachowali nasze szyje dla pocałunków dziewek, a gardła dla łykania zacnego węgrzyna. Jeśli gniew cara obróci się na Rzeczpospolitą, a my wrócimy pobici, panowie bracia podgolą nas katowską brzytwą jak amen w pacierzu, a Dymitriaszkę posadzą na paliku, aby mu przypomnieć, że na tronie wcale nie tak lekko się zasiada!
— Lecz jeśli wrócimy w wieńcu zwycięzcy, przejrzą na oczy. A wtedy każde moje słowo o jedności z Moskwą nagle może brzęczeć jak złoto.
— Oby tylko ten wieniec nie był z konopi — mruknął powątpiewająco Jacek. — A brzęk nie był dzwonieniem łańcuchów w dolnej wieży. To, co mówisz, to jeszcze większe szaleństwo niż porwanie się paroma tysiącami ludzi na całe Wielkie Księstwo Moskiewskie, którego nie zdołał podbić nawet król Stefan z Siedmiogrodu. Dymitr na polskim tronie? Toż car moskiewski jest u siebie absolutus dominus[62]! Nie będzie mu się chciało panować tam, gdzie ręce związane będzie miał prawami i paktami. Wszak Polska to nie Moskwa, gdzie może wedle swej woli ozdabiać panami braćmi szubienice niczym patery kiściami winogron.
— Nie będzie ozdabiał! Bo po pierwsze: naród nasz niewymownie umiłował, mowę polską poznał, powrócił też do wiary katolickiej, co zjedna mu serca biskupów i kardynałów. Wielka to jest sława zostać królem Polski, panować narodowi tak zacnemu, szlachetnemu, wolnemu, sławnemu, rycerskiemu, walecznemu i każdemu nieprzyjacielowi strasznemu. Wreszcie: w czym on ci gorszy, panie bracie, od poganina Jagiełły?
— W tym, że Moskal. A ja jeszcze w kołysce z mlekiem od matki wyssałem prawdę, że każdy z nich to grubianin, szelma, łotr i z kurwy syn!
— Aby popierać naszą sprawę, nie musisz kochać Moskali. Przyłącz się do mojej partii, pomóż usunąć Zygmunta Wazę, a zajdziesz wysoko.
— Wysoko czy głęboko?
— Wyżej niż pagórki sanockie. Na senatorskie krzesło. Na kasztelanię albo województwo.
— To trochę przymało — mruknął Dydyński. — Dymitr daje mi księstwo suzdalskie, a na dokładkę Orzeł i… koniuchem mnie nawet na swoim dworze uczyni! A niby jakie województwa możecie mi dać? Ruskie? Pruskie? A może inflanckie?
— Jeśli będziesz mężnie nas wspierał, kto wie, może i buławę hetmańską…
— Mówisz: nas. A więc takich partyzantów jak ty jest więcej?
— Cała Rzeczpospolita i jej naród szlachecki!
— Bracia Buczyńscy to raz. Pan wojewoda Zebrzydowski, książę Janusz Radziwiłł. Kto jeszcze? Szczęsny Herburt? Prokop Pękosławski? Jegomość kanclerz? On jeden chyba nie — nad grobem przecież stoi.
— Sam widzisz — morze ludzi.
— Obyś się w nim nie utopił razem z koniem. Wiesz, co ci powiem, panie bracie?
— Słucham, Jacku.
— Zastanowię się nad twoimi słowami, kiedy już zasiądziemy na Kremlu, będziemy kniaziami i udzielnymi książętami. I przeliczymy nasze soroki soboli, złote ruble, dukaty i perłowe łańcuchy. Wtedy będę wiedział, czy mi się bardziej opłaca być moskiewskim wielmożą, czy polskim wojewodą. Bo na razie najbliżej nam do topora albo szubienicy. Co łatwo zdarzy się, jeśli ruszy na nas kniaź Ostrogski albo pan hetman Żółkiewski z wojskami kwarcianymi. A teraz dolej mi wina!
Die 6 septembris
Obóz pod Glinianami, słońce wschodzi
O poranku pierwsze trąbienie zerwało na nogi żołnierzy Dymitra. To był znak, aby pachołkowie i czeladź gotowali konie, a towarzysze wstawali z kotar. Przy czym nie można powiedzieć, aby czynili to chętnie. Poprzedniego dnia wszyscy byli w wesołych nastrojach i jak w niebie mówili różnymi językami, a to za przyczyną przedniego wina i miodów. Za to rano chodzili milczący jak ryby, albowiem mocny trunek nie wszystkim wyparował z głów.
Od pierwszego trąbienia do drugiego upływa zwykle godzina, przynajmniej tak radził w swoich pismach wojskowych hetman Jan Tarnowski, pogromca hospodara Raresza, a przede wszystkim zdobywca Homla. Zwany przez wrogów — ciemnych Moskali — czarownikiem na pamiątkę tego, że wysadził wały prochem złożonym w podziemnym chodniku. Drugie trąbienie oznacza wymarsz albo początek popisu i koła generalnego, na którym Dymitr mianować miał pułkowników.
Godzina na siodłanie husarskich koni to wcale nie tak wiele czasu. Wszak konia trzeba wyprowadzić, zdjąć kantar, założyć mu na łeb ciężką husarską uździenicę zdobioną złotem i srebrem. Zapiąć pasek nachrapnika zwieńczonego pozłacaną blachą (podczas gdy druga, podobna, przylega do naczolnika), a potem dopiąć podgardle. Spiąć czanki munsztuka łańcuszkiem, przerzucić wodze przez łeb konia.
Ale to jeszcze nie wszystko. Teraz na grzbiet narzuca się czaprak i w zależności od tego, czy długi, czy krótki, spina się z przodu. Na to kładzie się czapraczek, a na niego turecką kulbakę. Podpina się popręgi — dwa pasy pod brzuchem konia, jeden z jednej, drugi z drugiej strony — zaciskając, na ile się da, bo potem, kiedy wierzchowiec pochodzi dłuższą chwilę stępem, popręgi się poluzują, a wówczas trzeba będzie je podciągnąć jeszcze raz.
Ale to jeszcze nie wszystko. Do przednich troków na ławkach siodła przypina się napiersień koński. A do tylnych — podogonie, pas, który krzyżuje się na grzbiecie wierzchowca i przechodzi pętlą — jak sama nazwa mówi — pod ogonem konia.
Ale to jeszcze nie koniec. Teraz trzeba nałożyć na kłąb olstra z pistoletami — połączone pasami i przypinane do pierścieni kulbaki. Końce ich zaś należy wsunąć w skórzane obręcze przy napiersieniu, aby nie trzęsły się w kłusie. No i gotowe. Wreszcie!
Wcale nie wreszcie, bo przed tym wszystkim trzeba konia sprowadzić z pastwiska, a koń, jak to zwykle koń, wróci pewnie cały poklejony i zabłocony od tarzania się w trawie i błocku. A i dobrze, jeśli nie pokopany i pogryziony, jako że zwierzaki owe wiecznie mają między sobą jakieś niesnaski. Łąka jest bowiem dla koni tym, czym karczma dla szlacheckiej młodzi. Tak jak panowie bracia muszą pokazać wszem wobec bojowe przewagi, tak wierzchowce starają się ustalić zębami i kopytami swoją końską hierarchię ważności.
O ile więc nad głową nie świszczą kule, trzeba takiego konia wyczyścić zgrzebłem, wybrać ziemię i gnój z kopyt zakrzywioną kopyścią. Jeśli czas pozwala, można go jeszcze występować, zanim wsiądzie nań towarzysz albo pocztowy. Ale powiedzmy sobie wprost — życie w obozie wojskowym to nie bajka. I gdy Szwed albo Moskal naciera, wsiada się od razu na konia, podpina popręg na całą moc, rusza z miejsca skokiem. Kiedy bije srogo artyleria, nie ma czasu na zabawę w kawalkatorów.
Zabawa bowiem wiąże się z ubieraniem husarskiej zbroi. Wkłada się zatem najpierw żupan przeszywany albo zwykły, aksamitny czy wełniany, a na niego kaftan z mocnego płótna. Na to wszystko napierśnik, naplecznik, łączy się je pasami z boków i na górze. Na szyję zakłada się obojczyk, potem jeszcze naramienniki, szyszak husarski i oczywiście nabiodrki osłaniające nogi. Na koniec karwasze z naręczakami chroniące przedramiona i dłonie.
Wbrew temu, co można by sądzić, zbroję husarską nakłada się bardzo szybko, o ile jest na podorędziu przynajmniej jeden sługa do pomocy. Bez niego cała ceremonia przedłuża się w nieskończoność, choć bynajmniej nie przy zakładaniu kirysu. Najwięcej siły i krwi napsuć można sobie, dociągając paski karwaszy, bo trudno jest sięgnąć ręką do sprzączki.
A potem pozostaje tylko zarzucić na ramię skórę tygrysa, lamparta albo wilka, dosiąść konia i ruszać razem z pocztem za całą chorągwią, nie zapominając oczywiście wetknąć w tylny łęk husarskiego skrzydła uczynionego z orlich lub sępich piór oprawionych w srebro dla większego splendoru.
Dlatego właśnie pierwszy popis jazdy Dymitra opóźniony był o przeszło dwie godziny.
Jako pierwsza szła nadworna chorągiew husarska wojewody: strojno, szumno i paradno, ryśno i bławatno. Najpierw chorąży ze sztandarem, potem poczet rotmistrzowski, który otwierał Adam Dworycki na swym karoszu, dalej muzyka — trzech trębaczy. I wreszcie całe towarzystwo — skrzydlata husaria idąca w szesnastu szeregach, z których każdy liczył dziesięciu husarzy. Jazda jako nadworne wojsko była w barwach Mniszchów, a więc w srebrze z przydatkiem czerwieni, i taką też miała chorągiew — siedem piór w karmazynowym polu, herb rodu Maryny.
Za nimi szła rota Dymitra — w której służył Dydyński. Ta była z kolei po polsku krasna i karmazynowa, skrzydlata, licząca prawie dwieście koni. Wieziono przed nią czerwoną chorągiew carską z czarnym dwugłowym bizantyjskim orłem, który prężył się i rozwijał skrzydła w podmuchach wiatru, jak gdyby miał zaraz zerwać się do lotu.
Poranny podmuch szeleścił morzem proporców na husarskich kopiach — długich i rozdwojonych na końcu niczym język węża.
Potem szły kolejne roty: Stanisława Bonifacego Mniszcha, syna wojewody, Jana Fredry, kasztelana przemyskiego, i Mikołaja Szczuki; potężne i groźne, z grzmotem kopyt, łopotem sztandarów, szumem piór. Dymitr spoglądał na nie ze starego kurhanu. Nie wiadomo, co myślał, lecz jeśli nawet wcześniej wątpił, czy z nędznym wojskiem, które zebrał naprędce wojewoda Mniszech, otworzy sobie drogę do Moskwy, tak teraz pełen był dumy i uniesienia. I nic dziwnego, bo żaden monarcha na świecie nie miał nic okazalszego niż chorągiew husarska.
Sześćset koni… Sześćset kopii. Sam widok tych skrzydlatych jeźdźców budził grozę wśród Szwedów, Moskali, Wołochów i Turków; tak wielką, że najemnicy, zaciągając się na służbę króla Szwecji, zawierali osobne kontrakty, iż nie będą walczyć przeciwko tej formacji. Husarze szli naprzód jak skrzydlata burza. Atakowali i zawracali, aby ponowić uderzenie. Łamali czworoboki pikinierów, których od stu lat nie skruszył żaden kopijnik, tratowali zbrojnych rajtarów i arkebuzerów. Rozbijali i dziesięciokroć liczniejsze zastępy, a nawet pobici i rozproszeni potrafili szybko jak ptaki zebrać się do nowego uderzenia.
Za husarzami szły polskie chorągwie kozackie; jedne słabiej, inne lepiej zbrojne. W tych cięższych towarzysze i pocztowi paradowali w misiurkach i pancerzach kolczych, z rohatynami i włóczniami w rękach. W lżejszych jeźdźcy jechali w żupanach i kaftanach, z kałkanami, łukami i pistoletami w olstrach.
Potem szła piechota niemiecka wojewody. Równym krokiem, w rytm uderzeń bębna wybijanych przez doboszy, z muszkietami i forkietami, czyli widełkami do oparcia lufy w trakcie strzelania. W pochodzie ciągnął lud ognisty — muszkieterowie, Niemcy z Rzeszy albo Prus, Szkoci i nieliczni Polacy, w kapeluszach z opuszczonym prawym rondem, z szablami i rapierami u boków, w płytkich trzewikach, pludrach i kaftanach. Pikinierów nie było, gdyż przydawali się tylko do odpierania ataków wrogiej jazdy, a to zadanie spełniały własne roty — w razie potrzeby jazda polska mogła osłonić ich murem potężniejszym niż norymberska zbroja.
Dalej szli Węgrzy pana wojewody. Dwie setki hajduków zwalistych, rosłych, dobranych spośród własnych poddanych, z królewszczyzn, z plebsu miejskiego z Sambora, Sanoka i Przemyśla. Ich krok był cichy, ale sprężysty, barwy żupanów obłoczyste, czyli jasnobłękitne. Nie mieli długich, lontowych muszkietów, ale lżejsze i cieńsze arkebuzy z zamkami kołowymi i ściętymi skośnie kolbami. Szli szybko, weseli, zawadiaccy, prowadzeni przez dziesiętników i poruczników, poprzedzani przez rotmistrzów, proporników, doboszy i szyposzy zwanych piszczkami, czyli muzykantów, dyszkancistów, szałamaistów i dudków. Podążali lekko i sprawnie, podkręcając wąsa, jakby spieszyli się na spotkanie z dziewką, a nie czekały ich tany z moskiewskimi niedźwiedziami.
Za nimi tłoczył się pstrokaty tłum szlacheckich wolontariuszy siedzących na byle jakich chmyzach, czyli kiepskich koniach, z których część wyglądała tak, jak gdyby przyprowadzono je prosto od pługa.
Chorągwie husarskie przejechały pod kurhanem, na którym przyjmował ich paradę Dymitr z całym dworem wojewody, zrobiły zwrot na lewo, wyszły na rozległą łąkę, na której krańcach widniały zdeptane końskimi kopytami i tysiącami stóp ścierniska. Nadchodził czas na egzercerunki, tak nielubiane przez towarzyszy husarskich i kozackich.
— Uciszyć się! — zakomenderował Gogoliński. — Pierwszy, drugi, trzeci szeeereeeg! Rozluzować!
Husarze rozjechali się na boki, zwiększając odstępy.
— Hufem marsz!
Dydyński trącił Hetmankę ostrogami, wjechał rysią pomiędzy towarzyszy pierwszego szeregu, stanął między Rodzieńskim i Rudominą, równo, ramię w ramię, strzemię obok strzemienia. Z tyłu zakotłowało się, gdy pocztowi spiesznie zajmowali swoje miejsca za plecami towarzyszy. Chorągiew przeformowała się z szyku pochodowego do czteroszeregowego. Tam, gdzie poczty były mniejsze, nadkładano czwartą linię z czeladników tych towarzyszy, którzy służyli na cztery albo pięć koni.
— Panowie towarzystwoooo! Równaaaj!
Husarze ścieśnili szeregi, rozwinęli się w pełni w stępie.
— Chorągiew! Rysią marsz!
Pan stolnikowic popędził łydkami Hetmankę. Niedużo, z lekka, nie musieli przecież szarżować. Rota ruszyła kłusem, ziemia zadrżała pod kopytami koni.
— Galopem! Maaarsz!
Zabrzmiała trąbka. Konie poszły w skok, na razie nieduży, zebrany, zakołysały łbami, wybijając trójtakt.
— Rota! — zabrzmiało jak uderzenie pioruna. — Po koniu! W tył! Maaaaarsz!
Dydyński wykręcił Hetmankę w lewo samym skrętem ciała, ustawieniem nóg, bez ruszania wodzami. Zatoczył woltę, zawracając razem z innymi towarzyszami.
Front roty stał się tyłem, tył przodem, a towarzysze zamiast w pierwszym znaleźli się w ostatnim szeregu. Oto był sławny zwrot po koniu, niespodziewany i zaskakujący, zwłaszcza wówczas, gdy chorągiew polskiej jazdy przyskakiwała do nieprzyjaciela, wywabiając go z szyku lub spoza umocnień, a potem niespodziewanie odwracała się zadem. Teraz, po zwrocie, wiedli huf Przybyłowski i Aniołowicz, umyślnie pozostawieni przez porucznika w czwartym szeregu.
— Chorągiew… W leeewooo! Marsz!
Tym razem skręcili całą linią bojową, a nie każdy osobno. Dla utrzymania szyku poczty na lewym skrzydle zwolniły do kłusa, przeciwnie na prawym — husarze odpuścili konie z ręki.
Wykonywanie obrotów i prowadzenie konia w szyku nie jest niczym trudnym. O ile oczywiście siedzi się w kulbace równie zdecydowanie co na babie i dosiada wierzchowca, który dobrze znosi bliskość innych koni. Wbrew temu, co można by sądzić, koń ściśnięty w masie innych rumaków czuje się o wiele bezpieczniejszy i jest równie spokojny jak jego właściciel. A jeśli nawet nie chodził nigdy w ordynku, przyzwyczajenie go, by kłusował i galopował łeb w łeb z resztą innych koni, nie nastręcza większych problemów niż wydojenie krowy; o ile oczywiście nie trafi się na złośliwego i znarowionego wierzchowca. Ale czarna owca znajdzie się nawet w królewskim stadzie.
— W lewooo! Marsz! Dalej! Równać!
Zabrzmiała trąbka, a cała chorągiew zawróciła raz jeszcze łagodnym półkolem, w tym samym kierunku, w którym jechała wcześniej.
Dowodzenie konnicą to prawdziwy majstersztyk. Ten, kto myśli, że można wywrzaskiwać się na panów towarzyszy niczym byle gefrajter albo nawiedzony kaznodzieja do plebsu, jest w błędzie, który kosztować może krechę na łbie od polskiej szabli. Daną oczywiście prywatnemu, a nie porucznikowi czy rotmistrzowi. Po pierwsze bowiem — towarzysze husarscy czy kozaccy to nie byle zafajdane gemajny, których zadaniem jest stać w błocie i bić z muszkietów, względnie trząść pludrami, stojąc z piką na wprost szarżującej jazdy, ale szlachcice z honorem i fantazją. A po wtóre — kiedy wydaje się rozkazy ogromnej masie koni i ludzi, każdy najdrobniejszy błąd urasta do nieprawdopodobnych rozmiarów. Wystarczy zła komenda, rozkaz dany zbyt późno czy za szybko, a chorągiew zbija się w splątaną masę, w której kwiczą i wierzgają konie, a klnący na czym świat stoi towarzysze i pocztowi wpadają na siebie w zamęcie. I w ten sposób szyk idzie w diabły razem z całą reputacją pana rotmistrza. W dodatku długie komendy trzeba przeciągać — aby jeźdźcy mieli czas do przygotowania koni. Lecz decydować trzeba żwawo, bo wszystko w konnicy dzieje się kilkakrotnie szybciej niż przy obrotach pieszego luda. Dlatego przy rozkazach najpierw zapowiada się znacznie wcześniej, niż trzeba, co i jak ma być wykonane, a dopiero na sakramentalny okrzyk: Marsz, Dalej lub Ruszaj — rota wykonuje rozkaz jednocześnie, jakoby kto orzech zgryzł.
— Chorągiew! — zakrzyknął Gogoliński. — Znaczkami, prawooo — lewooo! Marsz!
Trąbka zagrała podwójnie. To było ryzykowne, bo nie wszyscy husarze mogli znać tę komendę. A jednak! Chorągiew rozłamała się w galopie na pół, rozeszła na dwie przeciwne strony, zataczając półkola…
— Dalej! Dalej!
— Znaczki, lewo — prawo… Marsz!
Teraz szli w dwóch partiach albo połciach, wracając w stronę, z której przybyli.
— Znaczki… Prawo — lewo… Marsz! W huf łącz!
Skręcili znowu na wprost, a potem na spotkanie, łącząc się na samym środku stratowanego pola na powrót w jedną czteroszeregową formację, huf najeżony — gdyby je opuścili — długimi husarskimi kopiami z furkoczącymi proporcami.
A potem odjechali z pola, dając miejsce kolejnej rocie. A kiedy już szli rysią w stronę obozu, dopiero rozpoczęły się zwykłe wojskowe gadki między panami towarzyszami — tak pieprzne i szafranne, że nawet niecnotliwa panna zemdlałaby, słysząc tylko jedno słowo.
— Waszmość rwiesz do przodu, jakby ci kusia prochem opalali! — gderał Rodzieński pod adresem Jacka. — Ledwie huf cały za waścią nadążał!
— Skoro waszmości kobyła wlecze się, jakoby ją cały regiment Niemców przez ruski miesiąc chędożył!
— Marny ogier z waści, że nogami nie chce się jej przebierać! — rzucił z tyłu Świrski.
— Za to wam, panie Jędrzeju, kuś do samego nieba sterczy…
— Nie ten chłop dobry, co się drugiego nie boi, lecz ten, co z kutasem, a kutas mu stoi!
— Jeno puknąć w bok kusia, a waszmości przywali. I będą pisać ci na epitafium, żeś pod fajfusem skończył!
— A najgorzej to ze wszystkich — zaśpiewał z ruska pan Rudomina — ta bambaryła pana Moczarskiego chodzi. Można by rzec: nie koń to, a kolubryna stara.
— Waść się kolebałeś, jakbyś Żydy woził w kulbace!
— A idźże ty na hier farfoclu! Bo jak ja ciebie jak Żyda za brodę złapię, to jajca uszami wyjdą!
— Obroty szły nam jak krew z nosa! — zasępił się pan Gogoliński. — Ni ikry w was, ni fantazji nie ma, waszmościowie. Trzęśliście się w kulbakach jako te cycki babilońskiej nierządnicy. A dumaliście chyba o niebieskiej piczy. Co to ma być, do kurwy starej narożnicy!? Zamtuz czy chorągiew husarska?!
— A paszoł ty w siczku sraty! — warknął Rudomina. — Tak żeś komendami strzelał, mosterdzieju panie bracie, jakby się dupą stara wycierucha zebździła. Toż ni czerta nie poniał ja. Bo jak dumał — prosto, to było w lewo. A jak dumał — w lewo, było prosto iść hufem, prosto w samą rzyć!
— Dlatego sygnały na trąbce dawałem. Waszmość łój masz w uszach, żeś nie usłyszał!
— Ja też nie słyszałem — oburzył się Przybyłowski. — Koń chyba trębaczowi do tej rury nasrał, bo grał, jakby sodomię francuską poczynał, a nie jak hejnalista wojskowy! Wałach mój głośniej pierdzi niż waszmości trębacz!
— A bo to w ogóle nie tak trzeba było szyk łamać — mruczał z tyłu zbawienne rady pan Świrski. — Na trzy znaczki chorągiew się dzieli, a nie na dwie połcie, jakoby u świni. Z których jedna, środkowa, ściąga na siebie wroga, a pozostałe na skrzydła uchodzą, aby potem uderzyć od rogów… Tak jazda tatarska robi i często husarzy zaskakuje, że mało im rąk z kopiami nie poucina…
Przed nimi, w obozie, ozwał się wystrzał z działa.
— Ot i koło się zaczyna! — rzekł wesoło porucznik. — Mości panowie! Do obozu!
Die 6 septembris
Obóz pod Glinianami, południe
Dymitr sypał carskimi nominacjami jak z rękawa. Hetmanem został jego przyszły teść — Jerzy Mniszech, pułkownikami zaś Adam Żulicki, Stanisław Gogoliński, Adam Dworycki, Stefan Nieborski i Makary Demęzki. Było też rzeczą jasną jak słońce, że wojewoda sandomierski, którego wojskowa eksperiencja ograniczała się do wiedzy, za który koniec trzymać szablę, będzie hetmanił jedynie de nomine, a rzeczywista władza pozostanie przy Dymitrze i pułkownikach, zwłaszcza przy Dworyckim i Żulickim. A jednak panu wojewodzie nie brakowało fantazji, kiedy przemawiał na koniec koła rycerskiego, zagrzewając polskich panów do dalszych wysiłków.
— Idziecie na bój i trud krwawy, którego wynik tylko samemu Panu Bogu jest znajomy — perorował, jeżdżąc od chorągwi do chorągwi, od roty do roty. — Walczyć z odwiecznym wrogiem Moskalem, carem Borysem Godunowem, tyranem i samozwańcem, który zagarnął tron nie dla niego przeznaczony! Wiem, co teraz myślicie, mości panowie bracia: że jaśnie oświecony pan wojewoda wysyła was do nierównej walki przeciw barbarzyńskim wrogom, samemu zemknąwszy w domowe pielesze. Otóż rzeknę wam, że nie tylko z pola walki nie ucieknę, ale i z wami pójdę do boju w pierwszym szeregu, odkładając na bok godność senatorską, nie zważając na brodę siwą i wiek sędziwy! Sprawa, za którą bić się będziecie, słuszna jest i zwycięska. Nie przeczę — będzie ciężko, będzie groźnie, będzie mróz i krew, wojna i śmierć. Jeśli jednak wytrwacie, przedkładając męstwo nad infamię, a szablę nad pierzynę, zyskacie nieśmiertelną sławę i chwałę! Jak Cortes, co zdobył pogańskie państwo w Nowym Świecie! Jak Kolumb, co wytyczył szlaki do nowych mórz i lądów. Niczym hiszpański Pizarro, co poszedł drogą, którą żaden śmiertelnik iść się nie poważył. Póki kopii i husarza staje, będzie Polak pan w polu. Skoro kopia zginie, zginie i polska cnota. Pokażcie więc, bracia moi, że jeszcze nie nadszedł ten dzień! Naprzód, po sławę i szczęście! Za mną! Na Moskwę!
Sam pierwszy uderzył konia ostrogami i ruszył traktem na wschód. A za nim, kiedy gwar rozległ się wśród rycerstwa, poszły chorągwie husarskie i kozackie. Wnet Dymitr kazał trąbić na zwijanie obozu, uderzyć z działa, oznajmiając, że postawił wszystko na jedną kartę.
Wyprawa była rozpoczęta.
Spod Glinian ruszyli dwoma kolumnami — jedna drogą kijowską, druga krymską; a wszystko po to, by uśpić czujność kasztelana krakowskiego Janusza Ostrogskiego i jego ojca — Konstantego, wojewody kijowskiego. Nie pierwszy raz zaleźli oni carewiczowi za skórę, zwąc moskiewskiego pretendenta Dymitriaszką i carzykiem, a jego armię — zbrojną hałastrą i żądając na sejmie banicji dla wszystkich jej żołnierzy. Jeszcze gorzej usposobiony był wojewoda wołyński Janusz Zbaraski, zapowiadający wszem wobec, iż uderzy ze swoimi prywatnymi rotami na wojska Samozwańca. Największą grozą zaś i mieczem wiszącym nad karkami Dydyńskiego i jego ludzi stał się hetman polny koronny Stanisław Żółkiewski, faworyt i prawa ręka kanclerza Zamoyskiego. Gdyby zagrodził, z wojskiem kwarcianym, armii Dymitra drogę do Moskwy, niechybnie cała epopeja skończyłaby się równie szybko co żywot świecy nakrytej gasidłem; żaden bowiem towarzysz z poważnych znaków, czyli z chorągwi husarskich lub kozackich, nie stanąłby do walki ze swoimi braćmi Polakami i Rusinami z armii koronnej. Wolontariusze zaś rozpierzchliby się jak zające na samą myśl o spotkaniu z regularnym wojskiem.
Mała liczbą, ale wielka duchem armia przemykała zatem boczkiem, boczkiem przed panem Ostrogskim, a Dydyński zachodził w głowę, jaki będzie kres tej wyprawy. Skoro bowiem wojska popierającego Dymitra było tak mało, że uległoby prywatnym oddziałom magnatów, tedy jakie szanse miały one w walce z o wiele potężniejszą armią cara Godunowa? Doprawdy pan stolnikowic nie brał jeszcze udziału w wyprawie, w której ryzyko skręcenia sobie karku było tak pewne jak to, że na koniec pacierza następuje amen.
Dymitr szedł w pierwszej kolumnie, kijowską drogą, prowadząc roty husarskie: swoją, wojewody i starosty sanockiego, a także chorągiew pana Fredry i czterystu piechoty niemieckiej. Nie tyle nawet szedł, co przemykał się; chorągwie ciągnęły bez zbroi, kopie leżały ukryte na wozach, a skrzydła zapakowane pod pałuby i płócienne płachty. Towarzysze ubierali się tak licho i pstrokato, iż z daleka można wziąć ich nie za regularne wojsko, ale kupy szlachty ukrainnej podążającej na okazowanie albo sejmik do pobliskiego miasteczka.
Moskwa — groźna, skuta lodem i śniegiem, spętana wyjącymi dziko wichrami — była coraz bliżej. Pod kopytami zaś ścieliła się jesienna Ukraina, cała w żółci i czerwieni, ze swoją rozłożystością, polami, stepami i borami od widnokręgu po widnokrąg, co jakiś czas przecinanymi jarami rzek.
Było babie lato Rzeczypospolitej; czarno-białe czajki wzbijały się znad jezior i rzek, kołując nad głowami panów braci, łącząc się w gromady, które odchodziły ze stepów na południe, z moczarów i mokradeł zrywały się do lotu wielkie stada żurawi, płosząc konie nagłym trzepotem skrzydeł; leciały kluczami na pobłękitniałym niebie. Nocami ciągnęły dzikie gęsi, błyszczały gwiazdy na pogodnym niebie, a zza borów i lasów wstawał wielki, majestatyczny księżyc sunący po nieboskłonie niczym galeon wyładowany polskim zbożem.
Minęli Złoczów leżący w głębokiej dolinie Złoczówki, okolony wzgórzami, odnogami Woroniaków. Przejechali przez drewniane przedmieścia: Gliniańskie, Szlaki, Podwójcie, Lwowskie i Brodzkie, omijając maleńki zameczek ufundowany przez Jakuba Sobieskiego, a potem wjechali do Zbaraża. Odpadli od kuczmańskiego szlaku zdążającego na południe — wododziałami Dniestru i Bohu, przekraczając Dniepr w Tawaniu, a Boh — już w Dzikich Polach, pod Owczym Brodem.
Wkroczyli do starych dębowych lasów, pamiętających czasy Włodzimierza, który całe wieki temu chrzcił dawną Ruś, a teraz Ukrainę znakiem greckiego krzyża. A kiedy roztoczyły się przed nimi żółknące sady, drzewa wiśni i śliw, wiedzieli już, że są na dobrej drodze do Wiśniowca.
Wjechali do miasta szumnie i strojno, nie bojąc się nikogo, bo była to dziedziczna włość książąt Wiśniowieckich, gorliwych stronników Dymitra, dokładnie zaś, Aleksandry Wiśniowieckiej wydanej jakiś czas temu za kniazia Jerzego Iwanowicza Czartoryskiego, starostę łuckiego. Stanęli na popas w mieście nad Horyniem, przegrodzonym tamą dzielącą osadę na dwie części — Nowy Wiśniowiec na wyniosłym lewym brzegu rzeki i Stary — na obniżeniu po prawej jej stronie.
A potem ruszyli dalej — na Monaczyn, gdzie z pocztem pełnym zbrojnych sług i piechotą dworską dołączył do nich książę Konstanty Wiśniowiecki.
Szli bez wytchnienia i spoczynku, nie sypiając po nocach, trzymając gotowe i osiodłane konie na wypadek alarmu. Minęli Połonne przy ujściu Chomorca do Chomora, nad wielkim stawem uformowanym z rozlewisk rzeki, w którym w pogodne noce kąpały się gwiazdy. Obeszli miasto jak najciszej, nie pozostawiając po sobie innych śladów niż trakty zryte końskimi kopytami, nie oglądając dziewięciu cerkwi i kościoła Świętej Anny, czując tylko z daleka woń dymu ze smolarni i słysząc skrzypienie młynów.
Ruszyli do Cudnowa, przeszli przez Teterew, w tym miejscu dość wąski, urwisty, z brzegami z olbrzymich głazów. Na polach pojawiały się ogromne skały z granitu, między którymi rozłożyło się Stare i Nowe Miasto — połączone groblą, na której postawiono dwa młyny — leżące w cieniu zamku na granitowej górze, otoczonego czworobocznym wałem z kamiennymi fosami. Pomimo położenia twierdza nie wyglądała na zdatną do obrony. A mówiąc prosto z mostu, była to stara jak świat rudera.
Poszli na północny wschód, mijając bory złożone z buków, dębów i jesionów, szli skrajem lasów, pól i stepów, ostrożni jak wilki, bo Cudnów należał do Ordynacji Ostrogskiej księcia Janusza — zawziętego wroga Dymitra.
Szli dalej, swobodni, mając w nozdrzach woń jesiennej Ukrainy. Wszędzie na polach i niwach trwały orki. Od wschodu do zachodu słońca niskie, krępe woły, sprzęgnięte w jarzmach po dwie, cztery, albo i sześć sztuk, ciągnęły ciężkie, koleśne pługi, pozostawiając chmurki pyłu i grube bruzdy w czarnej ziemi. O tej porze nie było już wiatru i słońca, ani światła, ani cienia, ani ruchu, ani szmeru. Niebo lśniło błękitem, a drzewa przybrały się w żółknące listowie. Kopyta koni stąpały po wilgotnej ziemi, wysokie, suche źdźbła traw — ostnicy i kostrzewy — nie kołysały się od wiatru, długie nici babiego lata błyszczały na murawie, a daleko nad mokradłami i stepami rysowały się pierwsze przędze srebrnej mgły.
Szli dalej, na Kijów, do granicy. Przecięli Czarny Szlak tatarski, zwany również Szpakowym — oddalający się na wschód i południe — wprost ku Dzikim Polom. Idący wododziałami między Bohem i Dnieprem, pomiędzy Ingułem, Ingulesem, Olszanką, Rosią, hen w stepy i pustynie, na Tawań i Ingulec.
Im droga wypadała inaczej. Wiodła tam, gdzie na niebie pokazała się kometa — bowiem jak Rzeczpospolita długa i szeroka, żadna wojenna wyprawa nie mogła obejść się bez dobrej albo złej gwiazdy. Ta wskazywała raczej na pohybel Moskwie, bo kierowała się z zachodu na wschód, jak grot husarskiej kopii.
Przemknęli przez Oleszyn, Ichnatowice i Kierdanowice, podniesieni na duchu, bo nie było dnia, aby do tej zadziwiającej wyprawy nie dołączały kolejne posiłki. Najpierw dziesiątego października przyjechał pijany kniaź Roman Narymuntowicz-Różyński, syn carskiego wojewody, który za czasów Stefana Batorego przyjął służbę u polskiego króla, a Dymitr obiecał mu oddać włości w Ziemi Smoleńskiej. A potem, kiedy ruszyli na Stawiska i Chwastów, co rusz powiększały się ich szeregi. Coraz to ktoś nowy dołączał z pocztem do chorągwi husarskich, kozackich i wolontarskich. Z niespokojnej Ukrainy ciągnął do nich lud zbrojny i konny, szlachta i Kozacy, mieszczanie i chłopi.
Wzmogli się dobrze na siłach, kiedy przez dwa dni odpoczywali w Wasilkowie. Aż wreszcie szesnastego octobra doszli do Biełgorodka. Tu czekał na nich kosz zaporoski atamana Gierasima Ewangelika i dobre dwadzieścia sotni Dońców Piotra Koreły. Kozacy powitali Dymitra jak swego — palbą z hakownic, podrzucaniem czapek w górę, atamanowie bili mu czołem, płakali, witając carewicza, i na ostatek — rzecz jasna, popili się horyłką jak nieboskie stworzenia. Co było największą oznaką kozackiego uwielbienia i wierności.
A potem był Kijów, ostatnia, bezpieczna i znana przystań przed moskiewską Tartarią. Święty gród prawosławnej Rusi, miasto cerkwi i monasterów, drewnianych domów i zamków na wysokich górach.
— Jakie tam monastery, cerkwie i świątynie — rzekł Jan Buczyński, kiedy jesiennym wieczorem spoglądali na miasto. — Kijów to drukarnie. A drukarnie to ruskie gramoty, które odbijemy w setkach, tysiącach sztuk. I rozrzucimy po Moskwie, krzycząc, że oto prawy car wraca, krzywoprzysięzcę i krwawego łotra Godunowa z tronu zdejmie! Spokój, wiarę i dostatek w całej świętej Rusi przywróci. Tak, waszmościowie husarze, obaczycie jeszcze, czy mój papier nie zwojuje więcej niż waszmościów kopie!
Die 17 octobris
Kijów, przed południem
Kijów był drewniany, skąpany w błocie, z którego wyrastały w górę niczym grzyby pozłociste bulwy cerkwi — Świętej Zofii i Świętego Michała, zwieńczone lasem prawosławnych krzyży. Miasto, stłoczone między górami — gdzie na najbardziej stromej, zwanej Florowską, wznosił się Litewski Zamek — a ogromnym Dnieprem, błyszczącym niczym obnażona głownia szabli, wrzało od okrzyków. Na ulice i przed bramy wyległy tłumy, tak pstrokate i zmienne jak dusza Kozaka zaporoskiego.
Dymitr zatrzymał się w domu wójta Mitkowica i zaraz ogłosił, że jako naslednik moskiewskiego prestoła uwalnia jak leci wszystkich kijowian od ciężarów ponoszonych w Wielkim Księstwie Moskiewskim — szosowego, kopytkowego i myta. W ruskim grodzie bito w dzwony, a żacy z akademii, popi i czerńcy składali dzięki Panu Bogu i modlili się za powodzenie wyprawy. Kijów bowiem, choć drewniany i obwarowany gorzej niż kurnik, był bogaty i ludny, żył zaś z handlu zbożem, futrami, woskiem, miodem, łojem i soloną rybą, głównie z Moskwą. Któremu to handlowi każdy kolejny car starał się nałożyć wędzidło i kaganiec.
Buczyński ruszył do tłoczni ruskich, aby zamówić całe funty gramot i uniwersałów, które zamierzał rozrzucać po siołach i dierewniach moskiewskich i wzburzyć nimi umysły wrogów cara Borysa. Dworycki pił ze starszyzną u Mitkowica. A Dydyński, który razem z chorągwią stał na kwaterach na jakiejś kijowskiej ulicy — pokręconej jak labirynt i bez nazwy — poszedł odwiedzić wracającego do zdrowia Oboleńskiego.
Nie można rzec, aby szedł z lekkim sercem. Po pierwsze, ciągle maskował gniewem i pogardą lęk przed Moskalem. Po drugie, zdawał sobie sprawę, iż intryga, którą rozpoczął, podając się za człowieka związanego z porywaczami Dymitra, była jak przysłowiowe igranie z ogniem na beczce prochu, a każde kłamstwo miało krótkie nogi. A przecież w taki sam sposób poigrał sobie Iwan Groźny z niejakim Gołochwastowem, który uszedł przed jego gniewem do klasztoru. Kazał umieścić go na baryłce z ognistym zielem i wysadzić w powietrze, dowodząc, że zakonnicy są aniołami, które winny wzlatywać do nieba. Oby teraz sam Dydyński nie poleciał pod niebiosa na husarskich skrzydłach.
Borys półleżał na słomianym wyrku, w bocznym alkierzu, gdzie umieścił go Nieborski. Wracał do zdrowia szybko jak młody tur; Dydyński całą drogę zastanawiał się, co zrobi na jego widok. Czy będzie cedził słowa przez zaciśnięte zęby, czy też udawał pokornego sługę?
Chyba jednak to drugie, bo kiedy ujrzał stolnikowica, wolno podniósł się z posłania, a potem opadł na kolana i oddał zamaszysty, niewolniczy, czyli moskiewski pokłon. Dydyński za wszystkie skarby świata nie był w stanie dociec, czy Moskal uważał go za pana, czy też wrodzony spryt kazał mu oddawać pokłony możniejszemu od siebie. Prawdziwe zamysły Borysa pozostawały dlań równie niezrozumiałe co dusza diabła albo natura niewiasty.
— Ojczulku Jacku Aleksandrowiczu — rzekł Oboleński z podłogi — jakie masz rozkazy dla wiernego sługi?
— Najpierw wstań! Na razie jesteś wśród Polaków, wolnych ludzi i nie musisz się poniżać. Chyba że jednak nie mylą się ci, co twierdzą, że każdy Moskal ma duszę w kajdanach. Jeśli tak, to zaszczekaj i zawyj jak kundel!
— Wasze wieliczestwo rozkazuje, a ja słucham — zapewnił Oboleński, bijąc czołem w ziemię. — Wedle rozkazu mogę być sobaką, koniem, jak i osłem. Ale prawdu powiadacie, bo wolę być… człowiekiem. Bożym rabem.
Borys podniósł się powoli, a Dydyński od razu pożałował swej dobroduszności. Wyprostowany Moskal był od niego dużo wyższy. Niewygodnie było szlachcicowi mówić do klęczącego, ale teraz musiał podnosić głowę w górę, jak gdyby gadał do spiżowej statuy.
— Teraz siadaj. O tam, na ławie — rzekł nieco zmieszany. — Nie bolą was, Moskali, karki od bicia pokłonów? Jak na was spoglądam, to myślę, że całe życie spędzacie, bijąc czołem a to przed carem, a to przed popem, a to przed byle wojewodą albo przed gorzałką, która zegnie człeka równie skutecznie co ciężar świata grzbiet greckiego Atlasa.
— Wszelaka władza pochodzi od Pana — odrzekł niezmieszany Borys, który jednak nie skorzystał z zaproszenia i stał jak słup soli. — Dlatego godzi się oddać jej cześć. Przed gosudarem biję czołem, bo to namiestnik, pomazaniec i Syn Boży. Jak mógłbym nie paść przed tym, który jest wcieleniem Jezusa Chrystusa?! Toż to grzech. A przed wami klękam, bo skoro macie Chrest i cząstkę owej potencji, tedy macie w sobie moc Najwyższego.
— A zatem dlaczego nie oddajesz czci Dymitrowi?
— Bo to rostryga, wor i fałszywy prorok. Jemu pal pisany, a nie czapka Monomacha. Gosudar — ooooo! — on jest wielki, a jego oblicze jak ikona świętej Rusi.
— Bez przerwy to od was słyszę — mruknął Dydyński. — Święta Ruś, święta Moskwa… Wszystko u was święte: ziemia, lud, cerkiew, car, a pewnie i tiurma, do której wtrąca niepokornych. I horyłka, którą jak wino trąbicie. Żadna chrześcijańska nacja nie poważyła się na nazwanie siebie błogosławioną. Ani Francuzi, ani Italczycy, Niemce ani Hiszpanie. A wy nazywacie świętością Moskwę, gdzie car wedle woli wiesza i ścina, pali i morduje, nie dając nawet niewiastom i dzieciom litości. Nazywanie świętością takiej strony świata to wielkie zuchwalstwo. Bałwochwalstwo. I bluźnierstwo!
Borys drgnął. Dydyński od razu położył dłoń na szabli.
Teraz! Zabije mnie! — przemknęło mu przez głowę.
Ale moskiewski niedźwiedź nie rzucił mu się do gardła. Przeciwnie — pozostał w miejscu jak tresowany miś ze smorgońskiej akademii, kołysząc się na tylnych łapach, a jego oblicze miało wyraz nieprzenikniony.
— Lud ruski nadał sobie taki tytuł nie przez zarozumiałość, ale w pokorze, wiedząc, że sam został wyświęcony przez swą służbę. Jest to jakoby imię otrzymywane na chrzcie lub podczas zakonnych ślubów. Przyjdzie czas, a zrozumiecie, że carstwo nasze, ojczulku Jacku Aleksandrowiczu, to jakoby jeden wielki monaster, w którym ihumenem jest car — batiuszka.
— Uchowaj nas Panie od takiego ojczulka! Ale, ale! Coś mi tu łżesz w żywe oczy, Moskalu. Mówisz, że car jest święty, a ty sam przeklinałeś Borysa Godunowa na spytkach w Samborze. Nie popełniłeś śmiertelnego grzechu?! Jakże to tak?
— Godunow, carski rab, Tatarzyn, zięć Maluty Skuratowa, nie jest moim carem.
To było coś nowego. Dydyński zaciekawiony przeszedł się po izbie, trzymając rękę na szabli.
— Jak się zatem nazywa twój car?
— Boh jeno znajet. Dobrym carem był batiuszka Iwan. A jeszcze lepszym jurodiwy Fiodor, święty mąż, dziedzic krwi Rurykowiczów. A Godunow… Godunow to taki sam samozwaniec, łotr i rostryga jak Dymitr.
— Gdzie zatem znajdziesz swego prawdziwego cara?
— Najwyższy go wskaże. Będzie to widać, bo oblicze gosudara jest jak twarz świętego, a jego imię wymawiane wargami — jak ikona. Nie mnie, niewolnikowi bożemu, wnikać w jego wyroki. Bóg ześle cara dla świętej Rusi, kiedy zlituje się nad nami. I gdy nadejdzie na to czas.
— Dlaczego niby miałby się nad wami litować?
— Albowiem my wszyscy, którzy zostaliśmy ochrzczeni w Chrystusie, przyoblekliśmy się w Chrystusa. My zaś, którzy przyjęliśmy światło wiary ze Wschodu, jesteśmy wybranym plemieniem, królewskim kapłaństwem, narodem i świętym ludem, jak powiedział Pan.
— Narodem wybranym? Jak Żydzi? Przyznam, że oni bywają nieco mniej… kłopotliwi.
— Wasze wieliczestwo powiedział.
— Mniejsza z tym. Chciałbym objaśnić ci, co się w ogóle dzieje, bo pewnie nie wiesz, że rozkazy… zostały zmienione. Dobrze wiadomi ci ludzie przysłali mnie do ciebie z Chrestem, aby ratować twoją moskiewską skórę.
Dydyński poczuł suchość w gardle. Nie wiedział, czy Oboleński uwierzy jego słowom na piękne oczy.
— Ja zawsze byłem wiernym rabem i chołopiszką Dworu. — Moskal oddał kolejny pokłon.
Dworu?! To było coś nowego. Jakiego dworu? Co to za dwór? Carski? Ale przecież Oboleński nie poważał Godunowa. Do diaska, czy tak właśnie nazywało się sprzysiężenie ludzi, którzy chcieli porwać Dymitra?
— Dwór nie chce już porywać Dymitra, skoro carewicz sam wraca do Wielkiego Księstwa Moskiewskiego — rzekł cicho Dydyński. — Mamy pozostać przy nim i czuwać. Dlatego wkradłem się w jego łaski. Nie nam, maluczkim i słabym, wnikać w to, co zostało postanowione. My mamy tylko słuchać i wypełniać rozkazy.
Zerknął na Borysa, ale ów zdawał się jednym wielkim znakiem zapytania. Dydyński miał nadzieję, że ten dębowy pniak był tylko zwykłym pachołkiem Dworu, używanym do niewdzięcznej służby i skąpo opłacanym przez tajemniczych wrogów Dymitra. To, że w Samborze działał tylko z drugim kompanem, a nie z drużyną gotowych na wszystko pocztowych, tylko utwierdzało w wierze szlachcica.
— Pójdziemy trop w trop za Samozwańcem — ciągnął dalej stolnikowic. — Będziemy czaić się przy jego boku jak wilki i czekać na sygnał, który wreszcie nadejdzie. W naszej misji okażesz mi wszelaką pomoc, będziesz moim kałauzem, to jest przewodnikiem po Moskwie. Rozumiesz, chłopie?!
— Słusznie i sprytnie jest wejść w łaski rostrygi. Pojmuję wszystko, ojczulku. Skoro Dymitr wraca tam, gdzie mieliśmy go zawieźć, nie należy odwlekać jego powrotu. Mądrze to i chytrze; sam Najwyższy natchnął Dwór swoim blaskiem, że tak właśnie chce postąpić.
Dydyński miał już na końcu języka pytanie, dokąd mieli zawieźć związanego Dymitra, gdyby udało się porwać go z Rzeczypospolitej, ale wstrzymał się od tego. Taka niewiedza mogłaby go zdemaskować. Pomału, a jeszcze raz: niechaj ten gruby Moskal nabierze ufności do stolnikowica. A wtedy prawda o Dworze wyjdzie na wierzch niby szydło z worka.
— Będziesz mi służył radą i odwagą — mruknął Dydyński. — Ale zanim zaczniemy wykonywać rozkazy Dworu, chodź tu bliżej. Na kolana! — ryknął zupełnie niepotrzebnie, obawiając się, że Moskal może nie posłuchać rozkazu wydanego cichym głosem. — Bij mi pokłony, psie! Tutaj! Zaraz!
Borys drgnął, ale posłusznie ukląkł i uderzył czołem przed Dydyńskim. Jacek wstał, bo władza, którą dał mu nad Oboleńskim Niedźwiedzi Chrest, napełniała go dziwną słodyczą. Zdaje się, że mógł wymagać od Borysa więcej niż od własnego wieczystego poddanego chłopa z Dydni!
— Zanim wstaniesz, Moskalu — mruknął cicho — chcę wiedzieć, z kim mam do czynienia. Mów, skąd jesteś i coś robił do tej pory, bo chcę czytać w twej przeszłości niby w otwartej księdze. Opowiedz wszystko, co tylko nosisz pod swoim parchatym czerepem! To rozkaz!
Borys poderwał głowę jak rozwścieczony byk. Spojrzał na Dydyńskiego, a oblicze miał tak złe i zacięte, że szlachcic odruchowo złapał za szablę. Zapadła cisza.
Dalejże! — pomyślał Dydyński. Porwij się na mnie, psi synu! Czekam.
Oboleński nie podniósł się z kolan. Gniew minął, pokornie opuścił głowę, niczym zbity pies.
— Nie znam mego wywodu ani dziedzictwa — rzekł ponuro. — Jako dziecko żyłem u przybranej rodziny. W Staricy, nad Wołgą, gdzie biały kamień dobywają na powierzchnię, gdzie stoi Uspieński monaster z Uspieńskim soborem i inne boże chramy. Tam byłem na łaskawym chlebie u Osypa i innych Oboleńskich, poddiaczych u wojewody. Mieli dwór przy cerkwi Wwiedzieńskiej, z dwojgiem sieni, na podklecie.
— Często cię bili?! — zapytał zaskoczony Dydyński, bo coś mu się przypomniało.
— Nie mieli dzieci, więc żywili dobrze, miłowali, posłali do szkoły cerkiewnej… Wielce płakali, kiedy mnie od nich zabrano.
Borys umilkł, gapił się na ścianę nieprzeniknionym wzrokiem.
— Kto cię zabrał? I za co?
— Nie wiecie kto, ojczulku Jacku Aleksandrowiczu? Anton Uspieński… Nie znacie go? Dziw bierze…
Jasna krew piczę murwy zalała! — zaklął Dydyński. Wpadłem jak śliwa w kompot!
— Nie znam — odparł głośno, chcąc ukryć fakt, że właśnie czuje się jak robak na szpilce. — Nie zapominaj, że jestem Lachem. Nie bywałem w Moskwie, a Dworowi służę od niedawna…
— I wam Anton Uspieński nieznakomyj? Taki stary, z sinymi worami pod oczyma… Dziwne!
— Nie twoja rzecz, błaźnie!
— Toż to ojczulek mój umiłowany, Anton Makarewicz, pomagaj Boże jego grzesznej duszy!
— Cóż dobrego dla ciebie uczynił?
— Ubił Osypa Oboleńskiego… Moich przybranych rodziców.
— Zabił? — Stolnikowic drgnął. — Za co?
— Nie chcieli mnie oddać. Ja to jak przez mgłę pamiętam. Matka płakała, batiuszka do szabli chwycił. Bili się we dworze. A ja stałem. Mały, sam, na śniegu. I widziałem krwawe ciała. Wszystko spłynęło posoką.
— I to według ciebie dobrze? Kochasz Uspieńskiego za to, że zabił twych przybranych rodziców, którzy byli ci życzliwi?
— Wypłakałem oczy, kiedym był zwykłym otrokiem. Nie chciałem jeść ani spać. Ani pić. Wtedy wmuszał we mnie suchary, poił winem. I nie żałował rózgi ani nahaja.
— Zaiste zacny człek. Sam chciałbym mieć takiego nauczyciela.
— Mogłem się tylko modlić — mruknął Moskal. — Było, minęło. Ojczulek Anton Makarewicz zabrał mnie do monasteru, nauczył szablą robić i strzelać z rusznicy, jeździć konno jak bojar.
— Nie znasz zatem swoich prawdziwych rodziców?
— Miejsce mego urodzenia to z woli bożej tajemnica — rzekł Moskal żałośnie. — Nie jestem bękartem, rzecz pewna, inaczej nie usynowiłby mnie Oboleński. Tak sobie tłumaczę, że mój ród mogli wygubić Tatarzy. To zwyczajne u nas, na Rusi. Kiedyś zamiarowałem dowiedzieć się, kim jestem, ale Bóg widać nie chce, by zostało to ujawnione.
Każdy ma swoją tajemnicę i złamane serce, pomyślał Dydyński. Tyś stracił rodziców, a ja ukochaną, zamkniętą w klasztorze wbrew woli.
Borys przeżegnał się wolno.
— Nie mam nikogo poza Antonem Makarewiczem. Wejrzyjcie, ojczulku, w swoją duszę i sami osądźcie, cóż mi pozostaje, jak go umiłować? Choć zabił Oboleńskich, był dla mnie surowy… ale sprawiedliwy! Poza tym Uspieński pokazał mi Dwór. Dzięki niemu Starzec całował mnie w czoło i zabrał moją duszę.
Zabrał moją duszę… Tak właśnie powiedział! Dydyński poczuł się jakoś nieswojo, ale zachował kamienne oblicze, jak kostera, który dostawszy do ręki kilka blotek, udaje, iż trzyma w garści same tłuste tuzy.
— Wiem, wiem. Znam Starca.
— Znacie Starca?! — jęknął Moskal. — O Jacku Aleksandrowiczu, znacie świętego człowieka?! Ja głupi dla Chrystusa, ubogi duchem, nie poznałem się na was. Dotyk Starca jest jak natchnienie Pana. Jam widział go tylko raz, ale pamiętać będę do końca życia. On z łaski swojej wysłał mnie na Litwę.
— Znaczy do Wielkiego Księstwa Litewskiego? — wypalił jak z bandoletu Dydyński, chcąc za wszelką cenę zejść ze śliskiego tematu.
— Na Litwę… Znaczy tu, do was. Aby Dymitra przywieźć w skrzyni.
— Tu Korona, a nie Litwa.
— Ja znaju… Lud prawosławny swoje strony zowie Rusią najprzedniejszą, a to, co na zapadzie, to Litwa, pod którym mianem rozumiemy Rzeczpospolitą. A wszystkie inne narody to Niemczyzna, bowiem tam ludzie w pludrach chodzą.
— Jakże to? Francja, Szwecja, Rzesza Niemiecka? Do jednego worka wszystko wrzucacie?
— Bo to jedni zaprzańce. Zwą ich u nas często: niemczyzna francuska, niemczyzna duńska, szwedzka, brabancka. A o innych narodach rzadko kto u nas słyszał. Bo i po co? Wszak na świętej Rusi żyjemy, za co Panu Bogu cześć co dzień oddajemy, iż nam dał możność narodzenia się między ludem prawosławnym.
— Ach, cóż to za łaska urodzić się Moskalem — mruknął Dydyński, śmiejąc się w duszy z niedostatków wiedzy Borysa. Jakże ubogi jestem duchem, że nie nazywam się Fiodor, Aleksy albo Mykoła i nie śmierdzę dziegciem na milę! — dodał w myślach. Cóż, nie spodziewał się chyba, że w cerkiewnej lub klasztornej szkole uczono Oboleńskiego kartografii z atlasu Mercatora albo z Civitates Orbis Terrarium Brauna i Hogenberga, który ukazał się w Kolonii jakieś trzydzieści lat temu. Swoją drogą, chyba nawet była tam mapa Moskwy ukazująca gródek pełen pokrzywionych drewnianych kleci gdzieś na krańcach znanego świata, po którego ulicach przechadzały się tury, żubry i białe niedźwiedzie. — To wszystko, co chciałem wiedzieć. A teraz milcz, trzymaj gębę zamkniętą nie na jedną, ale na trzy kłódki. I czekaj, aż wezwę cię do siebie.
Borys skłonił się, a Dydyński wstał i ruszył do wyjścia.
Omal nie rozbił sobie głowy, przechodząc przez niskie drzwi. Wszystko dlatego, że historia opowiedziana przez Borysa dziwnym trafem przypominała dawne dzieje… Dymitra Iwanowicza, które ten przedstawił Dydyńskiemu w opowieści, jaką roztoczył przed nim w Samborze.