Jacek Komuda Samozwaniec Tom II

Póki kopii i husarza staje,

będzie Polak pan w polu.

Skoro kopia zginie,

zginie i polska cnota.

Andrzej Maksymilian Fredro

Rozdział VIII. W gościach u Moskwy

Basmanow zamyka się w Nowogrodzie Narada wojenna Dymitr postanawia oblężenie • Zaproszenie w gościnę • Gość w dom — Bóg w dom • A nie w porę gorszy od Tatarzyna • Wódka albo gorzałka, czyli czym się kończy picie z Moskalami • Zwada • Spalenie bojarskiego dworu • Dydyński na rozdrożach


Die 20 novembris nowego stylu, 10 starego stylu

Anno Domini 1604

Roku 7113 od stworzenia świata

Nowogród na Siewierszczyźnie, około południa

Carski ulubieniec, wojewoda Piotr Fiodorowicz Basmanow, zamknął się w Nowogrodzie Siewierskim z czterema tysiącami strzelców i dworian, spaliwszy przedmieścia i wypędziwszy posadzkich ludzi. Siedział za drewnianymi murami i ziemnymi wałami niczym borsuk w norze, wystawiwszy lufy dział i rusznic. Nie powitał carewicza chlebem i solą; zamiast bić pokłony, zakurzył prochem w nos, posyłając w stronę wojsk Dymitra ołowianych posłańców wojny.

Buczyński i Dworycki łudzili się, że powtórzy się komedia z Morawska i Czernihowa i ludzie z posadu porwą się na wojewodów i strzelców. Ci zaś będą mogli mówić o sobie jako o wybrańcach Losu i Fortuny, jeśli czerń rzuci ich związanych do nóg Dymitra, nie każe zaś tańcować na stryczkach.

To były złudne nadzieje. Basmanow okazał się srogi jak bies, a kilku Dymitriaszkowym krzykaczom, którzy wieszczyli powrót prawosławnego słoneczka rozświetlającego ponurą ruską ziemię, pozwolił zaznajomić się z kompanią wron i kawek na stryczkach szubienicy. Pokazał, że póki trzyma władzę żelazną pięścią i kułakiem, w Nowogrodzie panować będą carskie mroki.

Dymitr wysłał poselstwo — Mateusza Domaradzkiego i Stanisława Borszę, do których dołączył Dydyński z pocztem, dla ochrony przed czernią. Basmanow — szczupły, śniady, czarnobrody — przyjął ich na wałach, odziany w aksamitną ferezję i szamerowany żupan. Złudzenia co do tego, że będzie im przychylny, opadły z Lachów równie szybko co czapki z głów podgolonych mieczem. Zacny Piotr Fiodorowicz mowę miał pełną żołnierskich słów zrozumiałych dla każdego Lacha, Kozaka czy Moskala.

— Bladin syny! — zakrzyknął na propozycję poddania grodu. — Po nasze diengi przyjechaliście z tym worem! Prawdziwy car jest w Moskwie, a Łżedymitr na pal zostanie wbity! Czekajcie, Lachy, będziecie wy jeszcze zielem armatnim chrzeczeni, a szablą po łbach bierzmowani!

Po takich słowach deputaci wracali spod wałów, jakby się paliło, potykając się w błocie, niepewni, czy Bosman — jak zwano w taborze polskim wojewodę — nie pośle za nimi ognistego posłańca.

Nie posłał — kawalerska cześć mu za to.

Dymitr przyjął wieść spokojnie, ukazując łaskawą carską, a raczej polską naturę. Oszczędził dworowi tyrady o swych jedynowładnych prawach do Siewierszczyzny i Nowogrodu. I nie tylko nie wzywał na świadków wszystkich brodatych przodków, począwszy od Ruryka, ale nawet nie rzucał gromów na głowę Basmanowa.

— Rozłożyć obóz nad Desną! Otoczyć Nowogród strażami, niechaj mysz się nie prześliźnie, a ptak nie przeleci! Podciągnąć puszki pod wały i oszańcować.

Być może Dymitr nie okazywał gniewu, bo wspominał zasługi rodu Basmanowów, z którego Fiodor, ojciec teraźniejszego Piotra, był powiernikiem jego batiuszki — cara Iwana Groźnego. Czyżby liczył na to, że wojewoda zmięknie, a potem będzie służył Dymitrowi wiernie jak Fiodor Iwanowi? Kto to wie, któż zrozumie duszę Moskala, choćby nawet wychowanego w Koronie Polskiej.

Na razie po rotach krążyła wieść rozpowiadana przez pana Świrskiego, iż ojca teraźniejszego wojewody nowogrodzkiego łączyły z ojczulkiem carem Iwanem podejrzanie bliskie, można by rzec — miłosne więzi, o których wspominał w listach Andriej Kurbski, moskiewski zbieg do Rzeczypospolitej. Jego słowa powtarzał pan Herakliusz w tajemnicy, kładąc palec na ustach dla większej powagi. Była to oczywiście przysłowiowa tajemnica Świrskiego, więc wkrótce wszyscy Polacy w wojsku Dymitra wiedzieli, że car obcował z Fiodorem po turecku. Herakliusz zaś ubarwiał rzecz tak licznymi i pikantnymi szczegółami, że zdawać się mogło, iż sam był świadkiem miłosnych igraszek Iwana. Rozpowiadał wręcz kiedy, gdzie, w jaki sposób i, ma się rozumieć, ile razy. Historia w jego ustach miała oczywiście swój morał. A był on taki, że gdy wielki książę moskiewski znudził się kochankiem, w okrutny sposób rozprawił się zarówno z nim, jak i z jego ojcem — Aleksym. Jak bowiem powiadały ruskie kroniki, Fiodor Basmanow nie został oddany katu tylko dlatego, iż zgodził się ściąć głowę własnemu batiuszce. Co tak rozbawiło cara, że zamiast pod toporem kata pozwolił miłośnikowi dokonać żywota na zesłaniu w Białoozierze na dalekiej północy.

Niezależnie wszakże od tego, jak tam w łożnicy carskiej było: dupczył car Fiodora Basmanowa albo i nie dupczył, dość, że jego syn nie nadstawiał zadku Lachom. Co też zjednało mu ponury szacunek między Polakami.

A Dymitr? Wypłacił następnego dnia zaciężnym polskim rotom kolejną ćwierć — po piętnaście złotych na koń z pieniędzy, które pobrał na kremlu w Czernihowie. A potem zwołał radę wojskową.


Die 21/11 novembris

Obóz wojsk Samozwańca pod Nowogrodem

Godzina piąta po południu

Przyszła odwilż, cieplejszy wiatr z zachodu szarpał połami namiotów, niósł grube krople deszczu. Starczyło kilka godzin, by obozowe ulice zmieniły się w bagniste trzęsawiska, w których wozy grzęzły po osie, kopyta rozchlapywały brunatne błoto na ściany namiotów i szałasów. Kwatery tonęły w błocku i gnoju, mokre, zimne, podtapiane wodą z tającego śniegu — nie były w tym dniu przytulniejszym schronieniem niż beczka postawiona pod drewnianą rynną.

Wiatr wył, a deszcz łomotał, kiedy pułkownicy i rotmistrzowie zeszli się na naradę w wielkim namiocie wojewody sandomierskiego. Dymitr powiódł zmęczonym wzrokiem po wąsatych, poszczerbionych obliczach Lachów i Moskali, jakby chciał w nich wyczytać odpowiedź na pytanie o przyszłość wyprawy. Na drodze do carskiej Czapki Monomacha sterczał niczym cierń w boku Nowogród. Nad nim zaś wznosił się jego ponury pan — wojewoda Basmanow.

Carewicz czekał, przybrawszy maskę ponurego imperatora.

— Nie powinniśmy oblegać miasta — rzekł Dworycki. — Naszym celem jest Moskwa, a każde opóźnienie w marszu może skończyć się klęską.

— W pełni popieram słowa waszej mości — mruknął Jan Buczyński. — Nowogród nie kurnik, nie weźmiemy go w dwa dni, obawiam się też, że przy zaciekłości Bosmana nie mamy co liczyć na to, że mieszczanie otworzą nam bramy.

— Też jestem za dalszym marszem — ozwał się Żulicki. — Zostawmy tutaj kozaków i idźmy na Briańsk, gdzie zbiera się armia cara Borysa. Uderzmy na jego wojska i stańmy u wrót Moskwy razem z Nowym Rokiem!

— Powoli, mospanie! — zaoponował Mniszech. — Ja też czytałem żywoty cezarów i Aleksandra Macedońskiego! Moskwa to nie Persja! Nie ryzykujmy marszu w paszczę carskiej bestii, mając za plecami jej szczenię — Basmanowa. I gród, którego załoga prawie dorównuje liczebnością połowie naszej armii!

— Waść chcesz go oblegać — prychnął Dworycki — bo to twoja nagroda obiecana od Jego Carskiej Wysokości. Śpieszy ci się do siewierskich włości jak do młodej żony.

— Ja tylko pilnuję dobrego imienia najjaśniejszego carewicza, który przyobiecał oswobodzić całą Siewierszczyznę od tyrana Godunowa.

— Politykowi nie wolno być niewolnikiem swoich własnych słów — mruknął Buczyński. — Co wczoraj zapowiedział carewicz, jutro może odwołać wola koronowanego cara.

— Siły i zwycięstwa nie buduje się na środkach, ale na zwycięstwach. Czy nie tak pisał waszmości patron, Włoch Machiavelli?

— Nasze zwycięstwo utonie tu w błocie! Pod Nowogrodem stracimy czas i fantazję. Dlaczego chcesz, mości wojewodo, oblegać miasto?

— Bo potrzebujemy wiktorii. Jasnego znaku, że nasz prześwietny carewicz równie dobrze szermuje słowem, co i mieczem. Nowogród, zdobyty i złamany, winien stać się symbolem, przestrogą i nauką dla reszty Moskwy — ot, patrzcie, tych, co nie zegną karku przed Dymitrem Iwanowiczem, nasze miecze skrócą o głowę.

Wojewoda uderzył się po pozłocistej szabli, stworzonej raczej do parady niż do wojaczki.

— Ciekawe, czyje głowy będą znosić z pola, jeśli armia Godunowa dopadnie nas pod Nowogrodem? Myślisz waszmość, że zdołamy się obronić przed wojskiem carskim, jednocześnie oblegając miasto?

— Borys nieprędko wyjdzie z Moskwy. O ile w ogóle opuści mury Kremla. Mości panie Chruszczew — Mniszech położył dłoń na ramieniu grubego wojewody, dopuszczonego już do ręki i łaski Dymitra — mów, co tam w stolicy. Jakie nowiny o Godunowie i jego służalcach?

Chruszczew skłonił kark przed carewiczem tak nisko, że brodą omiótł z kurzu blat stołu równie skutecznie co służąca ścierką.

— Wasze Carskie Wieliczestwo — zastękał — źle się dzieje w Moskwie. Źle dla cara Borysa. Dobrze dla naszej sprawy. Dymitrze Iwanowiczu, ojczulku prieswietny, oto ucieszę uszy twoje nowinami, że nieprawy car słabuje na zdrowiu, nie wychodzi z Granitowej Pałaty, a jeśli już, to powłóczy lewą nogą. Wojewodowie buntują się, w miastach wzburzenie, dworianie i strzelcy nie chcą się bić za carskie imię. Źle im, a będzie jeszcze gorzej, bo Borysa ogień trawi na samą myśl, że Wasze Carskoje Wieliczestwo rośnie w siłę i przewagę.

Dymitr wciąż milczał z ponurym i srogim obliczem.

— Na Kremlu — ciągnął Chruszczew, opierając o stół brzuch, wydęty niczym tatarski bęben — same swary i spiski. Już nie kniaziowie i diacy, nie Wasyl Szujski i Mścisławski, nie Bohdan Bielski i Romanowowie, ale carowe skaczą sobie do oczu. Kiedy Wasze Prześwietne Wieliczestwo raczył granicę przekroczyć, Godunow kazał przywlec do siebie mniszkę Mafrę, dawną carową Marię Fiodorownę Nagoj, a waszą świątobliwą matkę. Sprowadził ją do carskiej sypialni i kazał mówić prawdę, czy jej syn żyje jeszcze.

Dymitr przymknął oczy i zacisnął zęby. Postronnemu mogło się zdawać, że wcale nie słucha bojarzyna.

— A kiedy odparła, że nie wie, teraźniejsza caryca — Maria Skuratowa, żona Borysa — chciała wypalić jej oczy. Czemu przeszkodził car. Wtedy cisnęła Mafrze w oblicze gorejącą świecę. Z czego wybuchł rozruch na dworze. Bo słyszał kto kiedy — wojewoda zacisnął prawicę w kułak i uderzył się z rozmachem w otwartą lewą dłoń — za batiuszki Iwana Groźnego, za Fiodora Bezumnego, brata waszego, aby na kremlowskich pokojach lżyły się baby?

— Cóż powiedziała moja święta matuszka — odezwał się Dymitr — że wywołało to taki gniew Borysa?

— Powiedziała… — Chruszczew odchrząknął i oblizał wargi — że syn jej… żyje jeszcze. A ludzie, którzy dawno poumierali, uprowadzili go z Uglicza spod noży carskich siepaczy… Bez jej wiedzy.

Dymitr zadygotał. Ci, którzy siedzieli bliżej, mogliby przysiąc, że po jego policzku stoczyła się łza — wytarta naprędce kułakiem. Ci, którzy siedzieli dalej, widzieli tylko, jak carewicz podnosi dłoń do oka.

— Borys Godunow się kończy — rzekł głucho Chruszczew. — Na świętej Rusi wzbiera burza. Dość iskry, a jego władza legnie w gruzach. Tatarski rab, zięć kata Maluty, nie wytknie nosa poza Moskwę. A jego armii nie poprowadzi żaden carski wojewoda.

— Tak więc — zakonkludował Mniszech — mamy czas, by zabawić trochę przy Nowogrodzie. Zdobycie miasta da nam sukces w polu. Ponadto łupy wzięte w kaźni Bosmana zadowolą panów towarzyszy z zaciężnych polskich chorągwi. Nowogród musi zostać zdobyty, aby pokazać innym grodom na Rusi, co czeka niepokornych. Tak powiedziałem. Teraz pokornie czekam na głos Waszej Carskiej Mości.

Dymitr powiódł wzrokiem po obecnych i wyprostował się.

— Wyciągniemy Basmanowa z Nowogrodu jak lisa z nory za ogon! Sypcie szańce, mości panowie, i plećcie kosze do szturmu. Wyprowadźcie działa pod miasto i bijcie w mury! Do broni! Ktoś jest przeciwko?

Było ich dwóch — Dworycki i Żulicki, bo Buczyński umył ręce. Przegłosowano ich większością. No cóż — wojenne rady w Rzeczypospolitej nie były jeszcze sejmikami. Na szczęście dla Litwy i Korony tudzież sprawy Dymitra Samozwańca.

Oblężenie było rozpoczęte.


Die 21/11 novembris

Obóz wojsk Samozwańca, późny wieczór

Jeszcze tego samego wieczora Ostromęcki nakazał podciągnąć artylerię do wałów Nowogrodu, ustawić kilka dział naprzeciwko miasta, a resztę na wprost Spaso-Preobrażeńskiego Monastyru obwarowanego nie tylko wałami i zasiekami, ale także kamiennym murem pamiętającym czasy Włodzimierza Wielkiego. Korzystając z odwilży, usypano szańce i działobitnie, z których spiżowe panie mogły skutecznie popieścić kulami wrogów Dymitra.

Nazwanie wysłużonych wężownic, słowiczków i jaszczurek carską artylerią zakrawało na dobry żart. Osiem działek i sześć śmigownic mogło najwyżej zabawiać Moskali pukaniną, ale nie wystraszyło bynajmniej Basmanowa ukrytego za dębowymi parkanami, wałami i częstokołami. Ostromęcki, a i sam Dymitr liczyli bardziej na zbrojną demonstrację niż zmiażdżenie Nowogrodu tak żałosnym ostrzałem. Starszy nad armatą nakazał dawać ognia nieprzerwanie przez całą noc, bijąc nie w wały, ale w miasto. Osiągnął tyle, że śmiertelnie wystraszył stado wron zasiadających na dachach cerkwi, bo zły los wytrącił mu z ręki najlepsze karty. Najcięższe działo — dwudziestoczterofuntowa Panna — ostało się samotnie w błotach pod Morawskiem.

Piechota stanęła na szańcach. Kozacy, rozdzieliwszy się na sotnie, otoczyli Nowogród, Moskale założyli obóz nieopodal stancji polskich chorągwi.

Ponieważ jazda nie była potrzebna do oblężenia, Dworycki pozwolił zjechać rotom do obozu. Nie wszystkim uśmiechało się nocowanie w błocie i bagnie; wszak towarzysze husarscy i kozaccy nie żaby — nie tylko wody nie piją, ale i w wodzie niemiło im przebywać. Do taboru ściągnęło jednak sporo okolicznego bojarstwa, dworiaństwa i posadzkich ludzi, aby bić pokłony nowemu carowi. A przy okazji napraszać się ze stancjami i gościną dla co znakomitszych rycerzy. Polacy nie dali się prosić — Dworycki wkrótce rozdzielił husarzom kwatery. I tu był pies pogrzebany, jak powiadają Moskale. Niespodziewanie do Dydyńskiego zbliżył się niestary Moskal w szubie i niedźwiedzim szłyku.

— Wasza miłość pozwoli ze mną. Jam sługa bojarzyna Iwana Izmajłowa. Ojczulek Iwan Jakowlewicz prosi was na kwaterę, aby ugościć sprzymierzeńców Jego Carskowo Wieliczestwa. Zaprasza w gościnę z pocztem i czeladzią do dworu pod miastem.

Dydyński zapomniał języka w gębie, bo nie rozumiał, dlaczego Moskal wybrał właśnie jego. Wątpliwości rozwiał Dworycki.

— Chodzą słuchy o tobie — mruknął — że jesteś zaufanym sługą cara. Izmajłow, jak każdy Moskal, chce zaskarbić sobie łaski Dymitra, bo prosił mnie, aby dać mu na stancję tego rycerza, co był z lutrem Buczyńskim pod bramą w Czernihowie. Jedź z nim, będziesz miał jak u Pana Boga za piecem.

— Oby mi poszło na zdrowie — rzekł zmęczony Dydyński. Zgodził się, bo perspektywa spędzenia nocy pod dachem była o wiele bardziej kusząca niż noclegu w zalanym wodą obozie. — Panie Świrski, panie Nieborski! Jedziecie ze mną. A, prawda — przypomniał sobie już na kulbace. — Zabierzcie Borysa i pachołków.


Die 21/11 novembris

Wioska w pobliżu Nowogrodu

Godzina dziewiąta w nocy

Czworoboczny dwór Izmajłowa czerniał w świetle księżyca nad polami jak wojenny okręt na spokojnym morzu. Ponury, o stromym dachu krytym brzozową korą, wzniesiony nieopodal wioski pełnej nędznych kleci i czarnych chat.

Bojarzyn czekał we wrotach z drugim sługą, a może synem — Dydyński równie dobrze wyznawał się w jego koligacjach co w liczbie dworskich dziewek, które zdobywały zasługi w łóżkach jego dziadów. Moskal powitał ich w kołpaku z otokiem, w aksamitnej ferezji haftowanej w kwieciste sztuczki i podbitej wilczym futrem. Sługa chadzał w pikowanym sarafanie, czyli kaftanie otwartym z przodu, w czapce i przy szabli. Pachołkowie, którzy rozwarli wrota, mieli żupany i koszuliny, czyli najtańsze szuby, w jakich Dydyński widywał nawet niewiasty na targu.

Izmajłow skłonił głowę, jeszcze zanim Jacek zeskoczył z kulbaki. Stolnikowic odwzajemnił ukłon hardo. Co, może on, szlachcic polski, miał bić czołem jakiemuś Moskalowi śmierdzącemu dziegciem? Niedoczekanie!

Pachołkowie pokłonili się w pas, ściągając czapki z wygolonych głów. Niespodziewanie również Borys zeskoczył z Myszatego i oddał czołobitny pokłon bojarowi.

— Błagodietielju mojemu czełom kłaniaju[1] — rzekł Izmajłow. — Zapraszam do domu, mospan. Wybaczcie mnie głupiemu, ale otczestwa waszewo błagorodia nie znaju[2].

— Otczestwa? — Dydyński zdumiony przeniósł wzrok na Borysa. — A to co znowu?

— Jak było na imię ojcu waszej miłości? — zaszemrał Oboleński. — Tak u nas ludzie między sobą rozmawiają.

— Aleksander.

— A zatem, Jacku Aleksandrowiczu, proszę pokornie do górnej izby na wieczerzę. A wcześniej do powałuszy, złożyć łuby.

— Rad z gościny skorzystam.

Weszli na ganek, potem po schodach na podklet, czyli piętro zwieńczone czerdakami — nadbudówkami, w których mieściły się izby. Moskal wprowadził ich na kolejny ganek, potem do przedniej sieni — dla gości i pana domu. Szybko przeszli do gornicy i od razu do bocznej izby, gdzie na ścianach obitych aksamitem i kitajką wisiały dwa rzędy świętych ikon i obrazków, a na półkach pod nimi stały lampki i świece. Przy ścianach ustawiono ławy okryte sukiennymi poławocznikami, z boku stał grubo ciosany stół okryty obrusem, dwie skrzynie, szkatuła. I jeszcze stosy poduszek i pierzyn, dwa wezgłowia, z tego jedno mniejsze — zwane bumażnym. Wysoki lichtarz i dwa zydle. Pieca nie było, zamiast niego przez róg komnaty przechodził gliniany komin pomalowany w kwieciste wzory. Widać palenisko było piętro niżej — w poziemnej izbie, a służba nie żałowała drzewa — w komnacie panowało gorąco, choć z kątów rozchodziła się woń kurzu i stęchlizny.

— Oto wasza kwatera, Jacku Aleksandrowiczu — rzekł bojar. — Ostawcie i ochędożcie się, a zaraz na wieczerzę pokornie prosimy.

Kiedy zostali sami, Dydyński pozbył się z pomocą Nieborskiego obojczyka i naramienników, rozpiął karwasze, wyłuskał się ze zbroi, zdjął husarski szyszak, już bez strusich piór, które sprofanował moskiewski wisielec na bramie w Morawsku.

Dydyński zdjął przeszywanicę zakładaną pod zbroję dla mokrej żołnierskiej roboty, narzucił jedwabny żupan, karmazynową delię i wilczy kołpak. Przypasał starą, dobrą węgierkę.

— Patrzcie — rzekł Świrski, który na trzeźwo miał wzrok wilka, a po pijanemu — sokoli. — Piec świeżo podmalowany. Krew?

Dydyński zatrzymał się w pół kroku. Sięgnął do juków i wydobył kindżał. Przez chwilę ważył go w ręku, potem wsunął za cholewę buta, dla wszelkiego spokoju. A co jeszcze miał zrobić?! Spisać testament? Przecież nie wybierał się na kujawską biesiadę, gdzie szlachtę w tany porywała sama śmierć.

— Chyba nam gardeł nie urezają, mości Świrski. W gościach jesteśmy. Gość w dom, Bóg w dom.

— Znałeś, wasza mość, braci Rosińskich z Teleśnicy nad Sanem? Pan Krogulecki też u nich gość był, a głowę w świetlicy zgubił.

— Idziemy.

Izmajłow czekał na nich w gornicy, pod ścianą zawieszoną ikonami, kłaniając się może nie w pas, ale wystarczająco nisko, aby Dydyński poczuł się jak prawdziwy pan. Jednak po prawdzie nie wiedział, jak odwzajemnić jego honory — czy się po polsku przywitać podaniem ręki, czy może obłapić albo po prostu odkłonić?

Z kłopotu wybawił go Borys. Zdjął czapkę, przeżegnał się, spojrzał na ikony i trzykrotnie pokłonił się im, dotykając ziemi palcami, następnie zgiął się w pas.

— Błagodietielju mojemu i kormilicu rabski czełom biju — rzekł — kłaniajus stopam twoim, gosudaria mojewo, prosti memu okajaństwu, dozwol mojej chudosti[3].

Stolnikowic spojrzał na niego jak na małpę ze zwierzyńca Jana Zamoyskiego.

— Pokłońcie się trzy razy ikonom, ojczulku — wyszeptał Borys. — A potem gospodarzowi. Taki obyczaj.

Dydyński zdjął kołpak, przeżegnał się, ale po katolicku, skłonił głową gospodarzowi, spojrzał na ikony. I starczy. Nie było nawet mowy o tym, aby on, szlachcic polski, bił czołem Moskalowi, choćby się niebo zapaść miało.

Świrski pokłonił się, a Nieborski, który szedł z tyłu, tak zagapił się na ikony i obcych ludzi, że potknął się o próg, omal nie wyrżnął głową w deski. Wpadł między służbę Izmajłowa jak kula z armaty, ledwie któryś z pachołków ze śmiechem złapał go pod pachę.

Dydyński rozejrzał się ciekawie, bo choć nie pierwszy raz był w dostatnim moskiewskim domu, dopiero teraz miał czas, by przyjrzeć się sprzętom, ludziom i świętym obrazom. Jak się domyślisz bowiem, Drogi Czytelniku, uwaga pana stolnikowica, gdy wraz z panem Przybyłowskim gościł u czernihowskiego kupca, była skupiona na sprawach bardziej przyziemnych — jak skrzynie i sakwy wypełnione brzęczącym grosiwem.

— Jacku Aleksandrowiczu, preswietny sługo gosudara naszego — rzekł bojarzyn — poznakomijże się z gośćmi moimi i druhami — mówił, prowadząc Dydyńskiego do stołu, przy którym zasiadało dwóch Moskali w kołpakach i szubach obszytych tak grubym futrem, że ich rękawy przywodziły na myśl niedźwiedzie łapy. — Oto bojar Mikołaj Siemionowicz Golicyn i poddiaczy Fiodor Iwanowicz Radiszczew.

Pierwszy był stary, z brodą jak wiecheć słomy, a drugi z bródką podgoloną w szpic, po tatarsku. Tak przedstawiała się zasadnicza różnica między Moskalami, bo obaj byli po równo zarośnięci pod oczy i w futrzanych czapach. Podnieśli się ociężale, ale kiedy przyszło do powitań, Dydyński znów miał okazję, aby podziwiać nadzwyczajną giętkość moskiewskich karków. Młody Radiszczew i gruby Golicyn skłonili karki z równą łatwością co młode topole uginające się pod powiewem wichru. Zdaje się, że mieli nawet ochotę obłapić się z Jackiem, ale szlachcic jakoś nie był chętny do niedźwiedzich poufałości.

— Bijut[4] czołem, Jacku Aleksandrowiczu — rzekł Golicyn, taksując szlachcica bacznym spojrzeniem jak kupiec na targu.

— Siadajże, waszmość panie, koło gospodarza — syknął Borys. — Ja was, dobrodzieju, obsłużę.

Dydyński usiadł u szczytu stołu, na ławie pod rzędami ikon, na wprost Moskali, którzy przyglądali mu się z ukosa, ukrywając wszakże swe zamiary pod gęstymi brodami. Świrskiego i Damiana usadzono w drugim kącie, przy stole dla służby, co trochę nie podobało się Jackowi. Borys przycupnął z boku, gotów służyć na każde skinienie szlachcica.

Izmajłow klasnął w ręce siarczyście, aż echo poszło po izbie, i tym znakiem rozpoczął pir, to jest ucztę, a właściwie spóźnioną wieczerzę.

Służba była wyszkolona jak na królewskim dworze w Krakowie. Uwijała się żwawo, podając kolejne potrawy, część stawiając na stół, inne trzymając w rękach, póki goście nie pojedli lub przynajmniej nie pokosztowali.

Porządek uczty w porównaniu z tym, co Jacek pamiętał z Polski, odwrócony był na wspak. Zamiast pieczystego podano wety. Kolejno lądowały przed nimi kołacze brackie z pszennej mąki, potem karabaj, to jest chleb z serem. Kisiele z mlekiem tudzież słodkie szyszki zastąpić miały polskie cukry i marcepany. I nie można powiedzieć, aby Dydyński rad był temu wszystkiemu. Chleb podano tylko Izmajłowowi, który po chwili zaczął wywoływać gości po imieniu i otczestwie, po czym obdarowywał ich grubymi pajdami. Talerzy nie było. Zamiast nich podano po prostu czerstwe kołacze. O noże, a zwłaszcza łyżki, nie warto było nawet pytać. A Jacek z wrodzonej wyrozumiałości dla moskiewskich obyczajów nie wspomniał nawet o nowomodnych widełkach do przytrzymywania mięsa. Jeszcze by się skojarzyły Moskwie z diabelskimi widłami.

— Błagodietielju, Jacku Aleksandrowiczu, czełom biju — zakrzyknął Izmajłow, wznosząc srebrny bratym, czyli puchar, a stolnikowic zdziwił się, że mieszkańcy tego kraju nie mieli guzów na łbie od tego bezustannego czołobicia. — Dobrego zdrowia żełaju[5] i wszystkiego, co dobre!

Toast był krótki, ale po Moskalu trudno było spodziewać się retoryki godnej Demostenesa. Szybko osuszył naczynie do dna, lejąc trunek w gardło jak w spróchniałą sosnę. Puchar przeszedł w ręce Dydyńskiego, Borys usłużnie nalał aż po brzegi czerwonego wina, podał panu, trzymając w obu rękach, jak najdoskonalszy sługa. Kto, do diaska, wyuczył go dworskich manier?

— Wielmożni, uprzejmi i wielce mnie mili mości panowie bracia Moskale — rzekł Dydyński staropolskim obyczajem — wielce mnie miły mości panie bracie Iwanie Jakowlewiczu Izmajłowie i wy — zacni i przytomni panowie bojarzy. Będąc tu, w Wielkim Księstwie Moskiewskim, chcę wznieść toast za zdrowie i powodzenie naszego gospodarza. Za wieczny pokój i braterstwo Rzeczypospolitej i Moskwy! Obyśmy was, mości panowie, przypuścili do herbów i godności jak ongiś naszych braci Litwinów. Bodaj teraz, po szczęśliwym zakończeniu peregrynacji Dymitra, takich siła i polska, i moskiewska kraina zrodziła przyjaciół! Za przyjaźń. Za szczęście! I za nasze powodzenie.

Wypił do dna, aż zakurzyło mu się z czupryny. Wino jak wino, nie wykrzywiało szlacheckiego gardła, niestety, do uczciwego węgrzyna i pospolitej małmazji było mu równie daleko co kwasowi chlebowemu do ambrozji greckich bogów.

Bojarzy wiercili się jak na rozżarzonych węglach i ledwie doczekali końca przemowy, bo służba podała wreszcie dania główne. W głębokich misach i bliudach, to jest półmiskach, wylądowała przed nimi świńska tłuścizna, zające w rosole i kapłony pieczone na rożnie. A poza nimi pochmielie — baranina podana na zimno, zmieszana z ogórkami i rosołem ogórecznym z pieprzem.

Izmajłow sam osobiście pokroił mięso, nałożył gościowi na chleb. Dydyński uradował się na widok solniczki, pierecznicy i gorczycznicy — jak każdy szlachcic lubił jeść kwaśno, ostro i szafranno, a moskiewski powar, czyli kucharz, gospodarował korzeniami równie oszczędnie co lichwiarz umarłym kredytem.

Mięso nie zostałoby pochłonięte tak szybko, gdyby nie podlewano go winem. I trzeba przyznać, że w spełnianiu kolejnych toastów — coraz bardziej nieskładnych — szlachcic polski dostrzegł w moskiewskich bojarach bratnią duszę. Szacunek dla Bachusa i miłość do mocnych trunków zdawały się wspólną cechą ludów tej części świata. Moskale naprawdę umieli pić! To była cecha, która mogła gwarantować pewne i trwałe postępy w brataniu się obu nacji.

Izmajłow i jego kompani wpatrywali się w Dydyńskiego niczym cielę w malowane wrota. A kiedy wreszcie korowód potraw doszedł do polewek i do izby wniesiono misy pierogów z farszem baranim i zajęczym, kaszą, gryką, a razem z nimi czarną uchę z goździkami, Radiszczew przepił do Jacka winem. Dydyński odwzajemnił toast, gdy zaś bratym przeszedł do rąk Izmajłowa, bojarzyn pochylił się w stronę pana stolnikowica.

— Jacku Aleksandrowiczu, nie gniewajże się na przyjaciół, bo rzadka to rzecz gościć u nas, w carstwie prawosławnym, nie dość, że znamienitego cudzoziemca, to jeszcze Lacha, carskiego łycara i powiernika.

— Słyszałem, słyszałem — odparł Dydyński, próbując uchy tak gęstej, że łyżka stała w niej na sztorc, jak rohatyna wbita w plecy Moskwi… to jest w tych okolicznościach raczej w rzyć martwego pludraka — że wam bez carskiej gramoty nie wolno jechać nie tylko za granicę, ale nawet w odwiedziny do sąsiada. Włos się na głowie jeży, kiedy pomyślę, że żyjecie tu, mości panowie, niczym za murem, odgrodzeni nie tylko od Rzeczypospolitej, ale od całej Europy — ba! — od reszty świata.

— Ha, ha, ha — zaśmiał się Radiszczew i pokiwał głową. Nie czekając na służbę i gospodarza, zagarnął z talerza pokaźną porcję pierogów, jeszcze zanim Dydyński zdołał ich skosztować.

— A cóż dobrego przyjść może — zamruczał Golicyn — z Litwy, z Niemczyzny dla nas, ludu prawosławnego, rabów bożych? Nic, jeno zgorszenie, nieprawość i wszeteczne zaprzaństwo. A dzisiaj pułki Dymitriaszki.

— Wojska Dymitra — rzekł Dydyński, odkładając łyżkę — i my, Polacy, przyszliśmy tu, aby wybawić was od tyranii cara Godunowa. Przynoszę wam wolność, mości panowie!

Chciał skinąć na Borysa, ale ten czuwał i sam dolał mu do pełna. Dydyński wstał, uniósł bratym z równym namaszczeniem jak ksiądz patenę w kościele.

— Za wolną Moskwę! — zakrzyknął. — Za to, abyście zaznali równych swobód co naród polski i litewski! Bez carskiego knuta! Bez tiurmy i kajdan! Wasze zdrowie, mości panowie bracia.

Spełnił toast do dna. Szkoda, że bratym był z metalu, bo chętnie rozbiłby go o swój podgolony łeb.

Moskale powstali, gdy wygłaszał toast, ale słysząc słowa stolnikowica, spojrzeli na siebie z wyrazem nieopisanego zdumienia, jak gdyby w ogóle nie wiedzieli, o czym mówi. Jedynie Radiszczew potakiwał. A przy okazji, kiedy znów usiedli, począł w pocie czoła zmiatać coraz większe porcje jadła.

— A cóż to jest owa wolność? — zapytał Izmajłow. — Cóż ona znaczy? Albo to jakowaś bogini pohańska? Niemiecka? Litewska?

— Wolność? To wolność — odrzekł nieco stropiony Dydyński. — Wolność jest szlachecka, polska. Oznacza swobodę, gdzie każdy człowiek samemu stanowi o swoim losie. Do tej pory wszystko zależało u was od woli jednego tyrana — miasta i ziemia, pole i zboże, woda i powietrze. Bez jego woli nie mogliście nawet pisnąć! Dymitr Iwanowicz wybawi was z niewoli po wsze czasy.

— Wasza wolność wam dobra, a nasza niewola nam — zahuczał Golicyn. — Albowiem wolność wasza, litewska, swawolą jest! U was możniejszy chudszego gnębi, wolno mu wziąć chudszemu majętność i samego zabić, a przez prawo wasze dochodząc sprawiedliwości, powlecze się z lat kilkanaście.

Tu pan Dydyński ugryzł się w język, aby nie wtrącić, iż jeśli szablę ma się przy boku, można rzecz radykalnie przyśpieszyć, a rzeczy nierozwiązywalne rozplątać jednym cięciem, jak ów gordyjski węzeł.

— U nas najbolszy[6] bojarzyn — kontynuował Golicyn — najchudszemu nic uczynić nie może, bo za pierwszą skargą car mnie od niego uwolni.

— I sam dla siebie wszystko zabierze — prychnął Dydyński. — Jak Iwan Groźny, co stworzył opryczninę i zagrabił własnym obywatelom połowę Księstwa Moskiewskiego!

— Jeśli sam car jaki mi bezprawie uczyni — mruknął Radiszczew na przekór Jackowi, który do tej chwili był święcie przekonany, że bojarzynka interesowała tylko i wyłącznie zawartość własnej misy — to jemu wolno jako Bohu, bo on karaje i żałuje.

Golicyn przeżegnał się na dźwięk carskiego imienia.

— U nas, Jacku Aleksandrowiczu — rzekł pojednawczo Izmajłow — inne są obyczaje. Ruś cała należy do Boga w Trójcy Świętej jedynego, którego ikoną jest na tej ziemi gosudar. Wszystko u nas, każdy kniaź, bojar, dworzanin, posadzki czy chołopiszka, ma swoje miejsce przynależne od stuleci, jedyne i niezmienne. Po co zatem to zmieniać, skoro wszystko idzie torem i trybem, który dawno temu Bóg nakazał, a gosudar nad Jego wolą czuwa? Nie zmienisz praw rządzących Rusią, choćby dlatego, że powstały równie dawno co cały świat.

— Ja tam nie wiem — rzekł Dydyński, łyknąwszy dla animuszu i lepszej retoryki trochę wina — kto wam te prawa nadał i kiedy. Rzeczpospolita bierze swoje początki od starożytnego Rzymu, którego nazwa była taka sama jak Korony i Litwy — res publica, rzecz publiczna, to jest królestwo należące do wszystkich poddanych, których obowiązkiem jest troszczyć się o jego dobro. A nie o wygodę carskiego tyrana, jak w Moskwie.

Na wzmiankę o Rzymie przeżegnali się wszyscy Moskale — powoli, nieśpiesznie.

Pamiętaj i słuchaj, monarcho prawosławny, dwa Rzymy upadły, trzeci stoi, czwartego nie będzie — tokował Golicyn. — Tymi oto słowy ozwał się mnich osyflański Filoteusz do cara, naszego batiuszki Wasyla. I jakże mamy ufać twoim słowom, Jacku Aleksandrowiczu, skoro owego Rzymu… nie ma. A prawosławna Ruś była, jest i będzie! — Uderzył się z rozmachem sękatym kułakiem w pierś, aż zadudniło.

— Tak jest, w rzeczy samej, prawdu[7] Mikołaj Siemionowicz każe — odezwał się Radiszczew i sprzątnął sprzed nosa Dydyńskiego nową porcję pierożków, tak iż została pusta misa. Jackowi zatem nie pozostało nic innego, jak skoncentrować się na polityce.

— Prawosławna Moskwa potrzebuje nowego, dobrego cara — zagrzmiał pan Jacek jak Zamoyski na sejmie, bo nieźle już kurzyło mu się z czupryny. — Bo jak na razie jest w chorobie. Nie zaprzeczajcie, mości panowie bojarzy, bo jeśli byłaby w pełni sił, nie siedziałbym tu dziś za stołem, a garstka naszych wojsk nie poczynałaby sobie tak śmiało, mając pod bokiem całą potęgę Borysa Godunowa. Nigdy nie dostaliście nam w polu, nie wygraliście ani jednej bitwy! Stu naszych rozbija w polu tysiąc waszej jazdy. Tak było pod Orszą, pod Połockiem, pod Pskowem, pod Toropcem! Nie daje wam przez to Pan Bóg czegoś do zrozumienia?

Radiszczew znowu pokiwał głową, niewiele słuchając, a może i rozumiejąc z tego wywodu. Jacek zastanowił się, czy potakiwałby mu nawet wtedy, gdyby powiedział, że jego matka uprawiała sodomię z czarnym kozłem? Choć w sumie w Moskwie, gdzie zwykły kaprys cara mógł obalać możnych panów i ustanawiać na ich miejsce byle muzyków, umiejętność rytmicznego poruszania głową w górę i w dół mogła gwarantować przeżycie.

— Najwyższy ciężko nas doświadcza. Ale tym ufniej przyjmujemy klęski w pokorze.

— I nie myślicie, że potrzeba wam cara, który zburzy mur między Moskwą a Rzecząpospolitą? Takiego właśnie Dymitra?

— Dlatego uznaliśmy go za gosudara — mruknął Izmajłow. — Ale, Jacku Aleksandrowiczu, nie znajesz ty, że nasza święta Ruś nie jest Litwą…

— Rzecząpospolitą! Nie wiem, czemu wy ciągle mylicie te nazwy.

— Bo płocha jest, pohańska i sprośna — wtrącił Golicyn. — Litwa, to jest Rzeczpospolita wasza, zbudowana jest na nieprawdzie i ucisku. Mamy, jak mówisz, tyrana cara. Nie zaprzeczę. Ale u was każdy pan to tyran. Polska bezhołowiem rządzona, kolonia Niemcom, Ormianom, Cyganom, Szkotom, raj Żydom, piekło chłopom. Zali to nieprawda, że u was wolność przynależy tylko szlachcie? Czy łżę, mówiąc, że wasz lud poza Świętem Zwiastowania nie ma ani jednego dnia wolnego od pracy?

— Nieprawda. Trzy dni odrabiają w polu od każdego łanu. Za to każdy kmieć siedzi na swoim. Jak mu zabiorę ziemię, może iść precz, do innego pana. Tylko u was chołopów sprzedawać można w niewolę jak zwykłych niewolników, a także ich żony, synów, córki.

— U nas każdy zna swoje miejsce w świętym gosudarstwie — mruknął pojednawczo Izmajłow. — Wszystko jest od cara ustalone i wieczne. Ot, choćby księgi. U was, na Litwie, trzeba wiele książek przeczytać, aby wywiedzieć się o Bogu i ludziach. A co gorsza, nie wiadomo, która mówi prawdę, bo jedna rzymska, a druga luterska. A u nas jest jedna, prawdziwa, jedyna, sławna, zowie się Domostroj, wydana za cara batiuszki Iwana Srogiego. Starczy ją przeczytać i już wiadomo, jak po bożemu żyć. Wszystko tam opisane, jak ogórki kwasić, dom budować, jak żonę, dzieci, czeladź bić. Ot, na ten przykład z żoną po bożemu postępować każe, bez gniewu karać, lecz nie przy ludziach, żeby wstydu nie było, a w komorze. Co tak oczy wytrzeszczasz, Jacku Aleksandrowiczu? Może jeszcze powiesz, że u was baby mężami bogobojnymi rządzą?

— Pewnie, że rządzą, skoro swawola taka! — warknął Golicyn.

Dydyński łypnął na niego złowrogo oczyma. Nie podobał mu się ten gruby Moskowita. Stolnikowic zacisnął ręce w pięści, prosząc Matkę Boską Leżajską, aby dała mu siłę i powstrzymała przed strzeleniem płazem szabli w pysk Golicyna. Prosił się ten bojarzyn o zwadę, oj, prosił, nie bacząc na święte prawa gościnności…

— Nasze niewiasty — rzekł Dydyński, starając się przeistoczyć z warchoła w polityka i statystę — nie są tak posłuszne, ba! rzeknę waszmości, że czasem zdarzają się wśród nich prawdziwe kocice. Starczy, że którąś pogłaszczesz lejcami, a zaraz odda. Albo zamiast niej oddadzą ci krewni i przyjaciele. Częściej jednak baby z babami biją się, szarpiąc za włosy i gryząc, osobliwie przy zajazdach szlacheckich.

Tym razem nawet Radiszczew nie przytaknął.

— Baby się biją? — Golicyn splunął na podłogę. — Obraza boska. Taka to, Jacku Aleksandrowiczu, wasza wolność, że nawet z niewiastą załatwić sprawy nie lzia[8]? U nas nie w Polsze, muż żeny bolsze[9]. Jak żonka krnąbrna, upomnień nie słucha, bez gniewu każe Domostroj bić a tęgo. Tyle że nie kijem, a kańczugiem, i nie przez żywot, nie przez pierś, boby poroniła, a i nie po oczach, nie po uszach, bo co mężowi po ślepej? Po głuchej? Bić bez gniewu, po bożemu karać, ręki nie szczędząc — żonę, czeladź, chołopów. Inaczej pospólstwu w głowach poprzewraca się. I zaraz lada chołopiszka ogłosi się bojarem, a byle mużyk targowy — carem.

— Innych ksiąg niż Domostroj, jak mniemam, nie czytacie? — zapytał szyderczo Dydyński, bo ołowiany spokój Moskali działał mu na nerwy.

Tym razem przemówił Radiszczew.

— Księgi? Mamy księgi, Jacku Aleksandrowiczu. Co byś pomyślał, że my naród nie czytaty i nie pisaty?! Czetyje-Mineji, to jest żywoty i pisma ojców świętej Cerkwi. Jest u nas Stiepiennaja Kniga, a w niej żywoty carów sławnych, od Włodzimierza i Monomacha do cara Iwana Srogiego. Są sudiebniki, gdzie prawa i gramoty carskie wszelakie są zebrane…

— A poezji nie znacie?

Oblicza Golicyna i Radiszczewa miały wyraz wielce zasromany i jakby z lekka durnowaty.

— A co to takiego?

— Wiersze! Jak naszego pana Kochanowskiego, Reja, Jurkowskiego, Sebastiana Klonowica? Jak dumy mości pana Adama Czahrowskiego!

Oczy Moskali przypominały teraz po prostu złote dukaty. Takie dobre, gdańskie i nieoberżnięte przez szynkarzy. Zatem Dydyński zaśpiewał nieco pijackim głosem dumę Czahrowskiego:

Powiedz-li co kobzo moja

Umie-li co duma twoja,

Cóż być może piękniejszego

Nad człowieka rycerskiego?

— Takowych szutków to chyba u nas nie ma — rzekł, kręcąc głową, Golicyn. — Pieśni cerkiewne śpiewać to owszem, ale pieśnidła wstyd i sromota deklamować. To jakby czynić się błaznem wbrew stanowi bojarskiemu.

— Nu, batiuszka! — Izmajłow szturchnął poufale Dydyńskiego w łokieć. — Wypić nam nada.

— Dolejcie wina! — zawołał Dydyński.

— Mamy tu coś lepszego niż zwykły trunek. Hej, mużyki, dolejcie Jackowi Aleksandrowiczowi hosudarskiego winka!

Borys wnet nalał mętnego płynu z karafki.

— Na zdrowie! Wasze zdrowie! — zakrzyknął bojarzyn.

Chcąc nie chcąc Jacek wypił. I aż się wzdrygnął i zadygotał. To była gorzałka, zwykła prostucha, tak prostacka, że koza darłaby się ludzkim głosem, gdyby jej ktoś lał ją przemocą w gardło.

Wszelako po Moskalach nie widać było obrzydzenia. Wypili tęgo, wcale nie okazując odrazy. Golicyn pogłaskał się nawet po brodzie i wydętym kałdunie.

— Słasnoże, su, winko hosudarskie![10] — rzekł z niejakim zadowoleniem.

Nie chcąc wyjść na gbura, pan stolnikowic osuszył naczynie do końca. Miało to ten przyjemny skutek, że górnica od razu nabrała kolorów, życie powabu, a świat blasku. Dydyński dojrzał, że przy drugim stole trunki płynęły równie szerokim strumieniem co wody rzeką Wołgą. Nieborski podrzemywał z głową wspartą na rękach, a Świrski w przerwach między brataniem się z Moskalami zataczał za stołem tak szerokie kręgi, jakie czyniłaby Ziemia, gdyby obracała się wokół Słońca, a nie odwrotnie.

Razem z kolejnymi kielichami wina pan Jędrzej Herakliusz przechodził w coraz to nowe stany sarmackiej świadomości. Najpierw perorował niczym Katon, potem oznajmiał tezy gromowym głosem Cycerona, wreszcie rozkładał ręce niby Cezar wygłaszający mowę w rzymskim senacie. Co zwiastowało, że jego stan zbliża się szybko do złotej nirwany szlacheckiej fantazji — kompletnego upojenia, czasem tak długotrwałego, że dotknięty nim Lach opuszczał pijacką dziedzinę nogami do przodu lub idąc powłóczystym krokiem prosto na cmentarz, pod rękę ze śmiercią.

Bojarzy znów wypili, bez zakąszania. Leli w siebie gorzałkę bez wszelakiej szkody, zaprawieni w twardej szkole moskiewskiego pijaństwa.

Izmajłow pochylił się ku Jackowi.

— Zdrowie, panie łycar! — zawołał, obejmując go ramieniem. Pijany Dydyński tym razem nie zaprotestował.

— A skąd u ciebie, Jacku Aleksandrowiczu, onże chołopiszka? — Radiszczew najwyraźniej odzyskał rezon i wskazał na Borysa.

— To nie sługa. To mój rab, pies, so-ba-ka — wybełkotał Dydyński. — Rozumiecie? On Moskal, wasz brat. A mój cho-ło-pisz-ka czarny, mój! Szlachcica polskiego! Ja po jego grzbiecie wsiadam na koń. Jak każę, będzie przez szablę skakał. Jeśli wola będzie, to na czworakach zacznie chodzić i wyć jak pies! Ha, ha, ha!

Moskale zaśmiali się, ale ich oczy pozostawały poważne.

Borys bił Jackowi pokłony, dolewał gorzałki do bratyma. I wtedy nagle, zupełnie niespodziewanie, w samym środku pijackiej maligny przyszło na Dydyńskiego otrzeźwienie.

Czeladzi i pachołków Izmajłowa przybywało. Teraz nie tylko siedzieli za stołem, ale tłoczyli się w otwartych drzwiach, wychylając za próg kudłate łby i futrzane czapy. Borys szwargotał coś z nimi, obłapił się z jakimś czerstwym brodaczem spoglądającym na Dydyńskiego oczyma jak szparki.

I nagle pijany, rozgorączkowany, rozgadany szlachcic uświadomił sobie, że jest sam jeden, jak palec, w izbie pełnej Moskali, dwie mile od obozu wojsk polskich.

Na pocztowych już nie mógł liczyć. Damian osuwał się właśnie z ławy. Świrski zaś w wywodach przodków, pociotów, sióstr i babek dotarł do samego świętego Floriana, patrona pijanie, i został przez niego ostatecznie oświecony, bo leżał głową na stole, bełkotał coś, co ginęło w ogólnej wrzawie i zamieszaniu.

Ramiona Izmajłowa i Golicyna spadły na stolnikowica z siłą walących się dębów, wcisnęły w ławę, przytrzymały.

— Mospan Lach, pij z nami, rabami bożymi! — wybełkotał Golicyn. — Dolejcie mu jeszcze!

— Niechaj pozna prawosławną Ruś.

— I naszą gościnę!

Borys sięgnął po bratym, dolał gorzałczyska aż po brzegi pucharu. Dydyński patrzył na to, rozkołysany na falach pijackiego otępienia. Wszystko docierało doń jak przez grube szkło. Każdy ruch zdawał się trwać wieki, opóźniony, jak gdyby byli pod wodą. Oboleński z pełnym naczyniem nie szedł do niego… On płynął przez powietrze z wyciągniętą dłonią, postawił bratym przed szlachcicem.

Stolnikowica wzięła pijacka złość! Porwał za splątane kosmyki brody, przygiął łeb sługi do stołu, mając świadomość, że gdyby Borys nie był potulny jak jagnię, nie starczyłoby mu sił obu rąk, aby tak bardzo go poniżyć. Sprawił, że ucho sługi znalazło się niemal na wprost jego warg.

— Idź do sań! — rzucił wściekłym szeptem wprost do ucha. — Załaduj… pistolety i rusznicę. Schowaj… pod dhe-dheli-ję. Ro-zu-miesz? Bo… orka i Mykołę weź… Też. Ze sobą… Czekajcie na schodach! I trzymaj gębę na kłódkę.

— Słuszajus — gorący szept Moskala owionął go jak żar dobywający się z pieca — ale przecie tu sami swoi. Ludzie z Dworu, batiuszka Iwan i drudzy przyjaciele…

— Z jakiego dworu? Skąd ich znasz?

— Wy ich nie znacie, ojczulku? Przecie to wierne raby Starca! Mnie samego Iwan Jakowlewicz Izmajłow posłał na Litwę po wora Dymitriaszkę. Dziwne to… Ich nie znajecie, ojczulka Uspieńskiego nie pomnicie…

— Skoro tu dwór — fora ze dwora, Moskalu! Po… szedł precz! Do sań, powiedziałem!

Borys skłonił się zamaszyście, wycofał z izby tyłem, wierny jak pies, ale z postawy podobniejszy do wilka.

Prawda, która wyszła z jego ust, przenikała do pijanego umysłu szlachcica wolno niczym ostatki piwa z beczki… Izmajłow, Golicyn, Radiszczew byli ludźmi Dworu… Cie-ka-we… Wyborny koncept… He, he…

I nagle uświadomił sobie, że dał im się złapać w pułapkę.

Słudzy pokazywali go sobie spoconymi paluchami, grubymi jak serdele. Podchodzili bliżej, niczym do dziwnego zjawiska, stając za plecami Izmajłowa i jego kompanów. Śmiali się, podrwiwali.

— Pij, Jacku Aleksandrowiczu — wycharczał Golicyn. — Ale może ty nie chcesz z nami biesiadować? Śmierdzimy ci, Laszku, my, błahoczestwi chrześcijanie?!

Co robić? Wyjąć szablę? — bełkotał w myślach Dydyński. Pewna śmierć… Zagryzł wargi, dusząc zawroty głowy. Zacisnął dłonie na krawędzi stołu, powodowany tym jednym: byle tylko wstać, utrzymać się na nogach i nie zwalić z ławy na pośmiewisko Moskalom. Zwalczyć słabość, utrzymać się na rozkołysanej podłodze…

Wstał zatem. Powoli, rozstawiwszy szeroko nogi, jakby izba miała stanąć dęba.

— Ty, Liach, pokaży szablu! — zakrzyknął jeden z tamtych, wyższy o głowę od stolnikowica, zuchowaty, kosooki i zarośnięty aż po same oczy jak soból z moskiewskiego boru. — Daj, co przy boku nosisz!

Dydyński szarpnął za szablę. Źle, bo potrącił łokciem bratym z gorzałką, który przewrócił się, rozlewając szeroką strugą mętny płyn. Moskale zaszemrali; szlachcic zachwiał się, chwycił naczynie — za późno. Jeszcze gorzej, bo kosooki podskoczył doń z tyłu, pociągnął za rękojeść węgierki, rozbrajając stolnikowica równie łatwo co dziecię w powijakach. Nie trzeba było tyle pić, doszło do głowy pana Jacka razem z pijacką czkawką. Wciągnął powietrze, przez chwilę nie oddychał.

Pomogło, rozjaśniło się w głowie; wolno jak koń w kieracie składał strzępy myśli.

— Raz, dwa, trzy! I tak, i tak! — warczał kosooki, fechtując szablą. — I tak go, i tak! Patrzcie, bracia, ja mam szablę, ja teraz Lach! Klękać przede mną, batiuszkowie!

— Oddaj! — wycharczał Dydyński, postąpił trzy rozkołysane kroki do przodu z wyciągniętą ręką. — Oddaj, co nie twoje.

— To już nie moje! — rzucił Moskal i zanim szlachcic złapał go za ramię, cisnął węgierkę kolejnemu kompanowi. Ten przeciął powietrze błyszczącą klingą, zawinął nieporadnego młyńca; widać rękę bardziej wprawioną miał do rąbania drwa niż do szabli. Stolnikowic postąpił krok w jego stronę, a wówczas pachoł przekazał broń dalej, szczerząc w uśmiechu białe, równe zęby.

Dydyński zakołysał się na rozstawionych szeroko nogach. Spoglądał na wrogie oblicza Moskali. Na pijanych pocztowych. Na pistolety z kurkami opuszczonymi na panewkę, które nagle pojawiły się w rękach Radiszczewa i Izmajłowa.

Pozbierał się, bo wiedział, że wszystko skończone. I raz jeszcze postawił całą rzecz na jedną kartę.

— Dość już — wycharczał, szukając wzrokiem oczu Izmajłowa — tej błazenady. Hej, ojczulku, gadaj zaraz, jakie są nowe rozkazy z Dworu… Od Starca?

Moskal spojrzał nań, odsunął na bok rękę z pistoletem.

— A skąd ty wiesz, Lachu, co to jest Dwór?

— Wiem nawet, co to Niedźwiedzi Chrest, bo całowałem go, wypowiadając Słowo i przysięgając w imię Najwyższego słu-ży-ć Starcowi do końca.

Moskale zamarli. Dydyński, choć pijany, wyczuł może nie zmianę ich zamiarów, ale wahanie. Kosooki popatrzył pytająco na Izmajłowa, a z samego grymasu jego zarośniętej gęby Dydyński wyczytał nieme pytanie: Prać, batiuszka?!

— Ty, Izmajłow, poskrom mużyków! — rzekł Dydyński z udawaną złością, choć tak naprawdę, gdyby nie był pijany, pewnie trząsłby się jak liść osiki. — Służę Dworowi. I zapytuję: jakie są rozkazy? Co w sprawie Dymitra, którego nie udało się porwać pod Samborem i dostarczyć żywcem do Starca?

— Służysz Dworowi? Doprawdy? — Izmajłow pozostał chłodny i obojętny. — A cóż to Jakiego Dwór? Chyba dwór cara Borysa, naszego gosudara preswietnego?

— Nie obracaj kota ogonem! Wiesz równie dobrze jak ja, co to Dwór Starca!

— I o tym słyszałeś? — rzekł cierpko Izmajłow. — A więc dobrze, Lachu. Sprawdzimy, co wiesz o Dworze. Mamy czas. Mamy dużo czasu. Patrz!

W wyciągniętej ręce kołysał się mały drewniany chrest z łbem niedźwiedzia.

Dydyński nie czekał ani chwili dłużej. Runął na kolana przed Izmajłowem, uchwycił krzyż, podniósł go do ust.

— To ku czci Trojcy Swiatej. Ku pamięci Marii Przeczystej Dziewicy.

Izmajłow spojrzał na niego, jakby zobaczył ducha.

— Płocho, płocho całujet! — zakrzyknął Golicyn, ale widać było, że jest poruszony.

— Skąd to zna? Kto to? Jak? — bełkotał podpity Radiszczew.

— Słowo! — Dydyński wbił oczy w oblicze Izmajłowa. — Mów Słowo, suczy synu. Słowo, co było na początku. U waszego Boha!

— Az jesm' s wami i niktoże na wy — wybełkotał bojarzyn.

— Jakie są rozkazy od Starca?! — zagrzmiał Dydyński, gramoląc się z kolan, co zważywszy na jego stan pomroczności, przypominało nieco syzyfowe prace. — Co masz mi do przekazania?!

— Nic… nie wiem — rzekł Izmajłow kompletnie zbity z pantałyku. — Jesteśmy tu osamotnieni. Tropili nas ludzie cara Borysa, ale poukręcałem im łby… Ale czekajże, Jacku Aleksandrowiczu! Wstrzymaj się z pytaniami i zaspokój najpierw naszą ciekawość. Jak to jest, że ja, zakrystianin Dworu, nigdy nie słyszałem o tobie?!

Jednym ruchem Dydyński wyszarpnął z ręki Moskala Niedźwiedzi Chrest. Odwrócił się, podskoczył do gruby i cisnął krzyż prosto w płomienie.

Izmajłow wrzasnął niby żgnięty nożem, skoczył do pieca, zatrzymał się z wyciągniętą ręką.

— Wot pizda gorbataja! — ryknął wściekle. — Poszeł ty w buju, bliadyn syn! Coś ty zrobił, Lachu! Łapcie go, z ognia ratujcie!

Służba bojarska zafalowała, jedni wyciągnęli pistolety w stronę Dydyńskiego, inni skoczyli do gruby — nie wiedzieli, kogo ratować i łapać — Lacha czy krzyż. Ale było już za późno; Chrest sczerniał, zmalał, sczezł w płomieniach.

A Jacek nie czekał. Widząc, że lufa pistoletu bojarzyna nie mierzy już w jego głowę, skoczył na Moskala. Był pijany, słabo utrzymywał się na nogach, potknął się, uderzył kolanem w deski podłogi i zerwał, wkładając w utrzymanie równowagi tyle trudu co w przetoczenie stuwiadrowej beczki piwa. Chciał odtrącić Izmajłowa i biec do drzwi, lecz bojar wrzasnął przeraźliwie, zszedł mu z drogi. Szlachcic uderzył go ramieniem, omal nie upadł.

Moskal usiłował strzelić, ale Dydyński — bardziej dzięki ślepej Fortunie i szczęściu niż zamysłowi — chwycił lewą ręką za lufę pistoletu, rąbnął pięścią. Trafił tamtego w łokieć, wyrwał broń.

Izmajłow podskoczył jak młoda sarna.

A Dydyński zatoczył się na słabnących nogach. Uderzył plecami w glinianą ściankę pieca. Poła jego żupana musnęła płomienie, na chwilę w izbie zapachniało spalenizną.

Chwiejąc się na nogach, trzymał broń równie pewnie co pijus ostatnią flaszę trunku uchronioną z potopu. Mierzył w łeb Izmajłowa.

— Brać go, bliaduna! — wrzeszczał Moskal. — W łyka, w dyby! W łańcuchy! Psa lackiego!

— Stać! — Dydyński nacisnął na spust, cofnął palec, nim zwolnił sprężynę kółka. — Każ tylko się ruszyć… ppachołkom! Zrobię ci… we łbie… dziu-rę sze-rok-ą jak niebiańskie wrota! Ro-zu-misz? — wybełkotał. — Cofać się, psie krwie!

Służba zafalowała, jedni opuścili broń, inni przeciwnie — mierzyli w pierś Dydyńskiego z samopałów i moskiewskich pistoletów. To był pat. Złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma.

— Strzelać! — wycharczał bojarzyn, ale zupełnie bez przekonania.

— Tak! Strzelajcie! Dalejże, każ zabić jedynego Lacha na służbie Dworu, suczy pomiocie! Cofnąć się, powiedziałem!

Służba krążyła wokół nich, zdesperowana, niepewna, co zrobić i w kogo mierzyć. Czarne oczka luf zaglądały w oczy Jackowi jak ślepia ptaków czekających na swoją kolej na polu pełnym trupów.

— Skąd wiesz, że jesteś jedynym Lachem u Dworu?! — zacharczał Izmajłow. — Kto cię zaprzysiągł do służby? Kogoś Chrest całował?

— Waarłama Jaickiego.

— To zdrajca! Zmiennik, pies jak i ty! On nam Dymitra uprowadził na Litwę! Opuść broń do dytka!

— To sam każ odłożyć piszczele pachołkom.

— Nie.

— Nie?

— Na pewno nie! — potrząsnął głową bojar. — Mierzyć w niego! Nie patrzeć na mnie! Najpierw, panie Lach, daj dowód, że mówisz prawdę i jesteś naszym bratem! Albo nie wyjdziesz stąd żywy, choćbyś miał wpakować we mnie nie jedną, ale trzydzieści kul.

— Daj dowód na to, że gadasz prawdę — zahuczał Golicyn ukryty za szerokimi plecami czeladzi niczym za murami twierdzy.

— Taaa jest — zamruczał Radiszczew, który nie wstał od stołu.

Dydyński milczał skołowany, pijany. Nic nie przychodziło mu do głowy. Wpatrywał się prosto w oczy Izmajłowa. Między nim a możnym bojarem były cztery kroki, pusta przestrzeń. I lufa pistoletu.

— Sprowadźcie Borysa Włodzimierowicza! — rzekł bojar, nie próbując wycofać się z linii strzału. — Ruszać się!

Załomotały kroki. Moskiewscy zafalowali, rozstąpili się jak wilki przed niedźwiedziowatą postacią Borysa. Oboleński szedł wolno, niewzruszony, wyższy o głowę od obecnych. Mrużył oczy nienawykłe do blasku kaganków i łuczywa.

Teraz, przemknęło przez głowę Dydyńskiego, zapłacę za wszystkie zniewagi.

Jednak Borys, ujrzawszy rusznice i pistolety wymierzone w szlachcica, zamarł. Spojrzał na Izmajłowa. Spojrzał na Jacka. A potem…

Skrzywił się ze złością.

Wyszarpnął spod płaszcza pistolet z krzoską…

Strzeli! — pomyślał Dydyński. Do mnie!

I wtedy Oboleński wymierzył broń w Izmajłowa.

— Co to wszystko ma znaczyć?!

— Ty mi to powiesz! — warknął bojar. — Ty mi wyjaśnisz, jak Starcowi na spowiedzi, co, jak i dlaczego.

— Ot, naszła kosa na kamień! A czego ty, ojczulku, chcesz mego batiuszkę ubić?

— Batiuszkę? Jakiego batiuszkę, łajdaku! — Izmajłow już krzyczał, nie wiedzieć, bardziej zły, czy też zdezorientowany. — Jedziesz na Litwę złapać i sprowadzić Dymitra. Wracasz bez niego, za to z Lachem zmiennikiem, sobaką rimskowo papy! I jeszcze mianujesz go swoim ojczulkiem?! A ja o niczym nie wiem!

— Schwytali mnie na dworze fałszywego cara, byłbym zatańczył na stryczku, gdyby nie batiuszka Jacek Aleksandrowicz. On rzekł, że rozkazy zmieniono. Bo i po co chwytać Dymitra, skoro on sam wraca w granice świętej Rusi?

— Zaraz, ja czegoś nie rozumiem? Przyjmowałeś rozkazy od Lacha? Uwierzyłeś mu?

— Ukazał mi Chrest. Znał Słowo. Tak jak w zakonie. Oddałem mu pokłon i całowałem krzyż.

— Co? Coś powiedział?

— Biłem mu pokłony.

— To zdrajca! Lach nieszczery! Psi syn! Sługa zdrajcy Jaickiego.

— Moja sprawa — Borys przeniósł na niego zmęczone oczy — słuchać. Tego, u którego Chrest i władza. I Słowo od Starca.

— Teraz z tym koniec! — krzyknął Izmajłow. — Brać Lacha w dyby. A ty, Borysie Włodzimierowiczu, bij pokłony. Od dziś znowu będziesz słuchał mnie! Nie Lacha! A z nim zaraz sprawimy się jak z wieprzkiem!

— Nie słuchaj go! — ryknął Dydyński. — Pamiętaj na przysięgę!

— Lach to zdrajca! Na kolana, pachołku!

— Niech pokaże Chrest! — rzucił przebiegle Dydyński, jakby sam diabeł przemawiał przez jego usta. — Borysie, każ mu pokazać Chrest!

— Milcz, Lachu. Jeszcze z tobą nie skończyłem!

Borys zawahał się. Pistolet drgnął w jego ręku. Ale nie odwrócił głowy w stronę szlachcica.

— Jacek Aleksandrowicz prawdu każe — rzekł. — Pokażcie Chrest Starca, ojczulku. Powiedzcie Słowo. A wtedy stanie się ono ciałem i będę bił wam czołem jak rab.

— Tak jest, Izmajłow. Pokaż mu Chrest! Albo rozwalę ci łeb! — zawtórował jego słowom Dydyński.

— Jaki chrest?! Milcz, Lachu niewierny!

— Niedźwiedzi Chrest — spokojnie odparł Borys. — Tako rzecze Stariec. A jego słowo jest święte.

— Już pokazywałem! Jemu! — wrzasnął Izmajłow, a Jacek wyczuł, że bojar traci grunt pod nogami.

— Pokaż mi tu i teraz!

— Jak ci mam go pokazać, bliadunie?! Jak ci mam nim zaświecić w oczy, skoro Lach go spalił! Wrzucił do ognia.

— Nieprawda — skłamał gładko Dydyński. — Nie było żadnego Chrestu. Iwan Jakowlewicz łże nie jak sobaka, ale jak tuzin pohańców. On nie ma władzy. Nie pokaże ci go, Borysie! To zdrajca! Szpieg Godunowa.

Izmajłow nic nie odrzekł. Zamiast tego uśmiechnął się, błysnął oczyma i rzekł już zupełnie spokojnie, bez gniewu:

— Wygrałeś, Jacku Aleksandrowiczu. Nie, nie mam Chrestu. Nie mogę zażądać pokłonów ani od ciebie, ani od Borysa. Lecz mogę uczynić jedno: zatrzymać cię tu siłą. I sprowadzić jedną jedyną osobę, która zadecyduje, kim jesteś — protopopa Witalija Trofimowicza z Rylska. Tak, Jacku Aleksandrowiczu, nie pytam nawet, czy go znasz, bo niechybnie to potwierdzisz. A mnie ciekawi, czy on pozna ciebie. Bo jeśli nie, tedyś jest zdrajcą, który wśliznął się w nasze szeregi.

— Stariec chciał, abyśmy towarzyszyli Dymitrowi — rzekł Dydyński. — Nie możesz sprzeciwić się jego woli.

— Mogę i uczynię to! Złóż broń i czekaj tu ze mną na Witalija. Jeśli mówisz prawdę, uderzę ci czołem. Lecz jeśli zełgałeś, potercza Starca pożrą twoją duszę!

— Nie wierzę ci.

— To źle. Czyżbyś zapomniał, że zgodnie z orderem bractwa nie mogę nic ci uczynić? Wszystko, czego chcę, to abyś przyjął u mnie gościnę do czasu przybycia Witalija. Tylko on może wiedzieć coś o twojej sprawie. Niechaj Borys potwierdzi, że mogę i mam prawo żądać takiego poświęcenia od ciebie dla dobra naszej sprawy, prawda, Borysie?

Oboleński pokiwał głową i opuścił broń. Dydyński został sam. Zupełnie sam w izbie pełnej Moskali.

Gdyby był trzeźwy, pewnie wywiesiłby białą flagę, ale moskiewska gorzałka i zacne wino wciąż zmieniały jego krew w likwor, w którym rodzi się niczym w ogniu szlachecka fantazja.

Opuścił broń, wsunął pistolet pod lewą pachę, złapał za lufę i podał — rękojeścią w stronę Izmajłowa. Postąpił krok do przodu… jeszcze jeden.

Bojar wyciągnął dłoń, ujął kościaną rękojeść, kładąc palec na spuście. A wtedy szlachcic puścił lufę, chwycił za rękaw szuby Moskala, przyciągnął sługę Dworu do siebie, czyniąc krok w bok, aby zejść z linii strzału.

Bóg świadkiem, że Dydyński nie chciał uczynić mu krzywdy, a tylko chwycić, zasłonić się jego ciałem od luf czeladzi. Nie zdołał spełnić nawet pierwszego z zamierzeń. Nagle bowiem huknął strzał, tuż obok, szlachcic poczuł, jak gorąca błyskawica przemknęła pod jego lewym ramieniem. W nozdrza uderzył kwaśny, siarczany i tłusty prochowy dym!

Gromowy pogłos rozbrzmiał, jak gdyby na głowy spadła im powała. A potem… Jak zwykle bywa w pijackich zwadach i bijatykach, nie bardzo było wiadomo, co tak naprawdę się stało… Dydyński poczuł, że ciało Izmajłowa osunęło się na niego całym ciężarem, zwaliło z nóg, przygniotło, dziwnie bezwładne i mokre. Błysk — jakby kilku uderzających po sobie piorunów — był tak mocny, że szlachcic miał wrażenie, iż bojarski dwór wylatuje w powietrze…

Nic już nie słyszał, dźwięki strzałów zlały się w jeden przeciągły szum, oczy zaszły bielmem. Nie! To była zasłona kurzawy wystrzałów, tak gęsta i kwaśna, że mogłaby wypalić dziury w jego delii i żupanie. Rozumiał i nie rozumiał nic… gdzieś kołatała w nim myśl, że służba dała ognia z rusznic.

Wypuścił z rąk ciało bojarzyna, wstał z kolan, oślepły od oparów, nie widząc nic na wyciągnięcie ręki. Dźwięki, krzyki, wrzaski, tupot stóp zbiły się w jeden szum.

Opary ustępowały. Odgłos wystrzałów i impet prochowych gazów w ciasnej, zatłoczonej izbie był tak morderczy, że fala gorąca i huku wywaliła okna przesłonięte okiennicami; siarczany dym uciekał tamtędy jak przez dymnik, rozrzedzał się, znikał, odsłaniając krajobraz niczym po tatarskim najeździe. Okrwawione ciała dygocące między powywracanymi stołami, pachołków wciąż trzymających dymiące rusznice, trupy leżące między ławami, a czasem na stołach, pozalewane sosami, uchą, winem i gorzałką, które utworzyły na drewnianej podłodze rozległe plamy.

Dydyński nic nie słyszał, a tylko patrzył. Jak między czeladzią uwija się zakrwawiony Borys z czekanem i szablą. Wbija ostrze w plecy uciekającego Moskala, potem wolno, jakby czas nie płynął, ale ciekł, skacze nad ławą, zagania szablą w kąt dwóch służalców.

Jak z ławy zrywa się Świrski, którego Jacek miał za pijanego na umór. Podbija rękę z pistoletem mierzącą w jego stronę, w chwili gdy z zamka błyskają iskry, a z lufy ogień, dym i podmuch rozrywający na strzępy przestrzeń izby.

Jak Borek i Mykoła pracują dzielnie szablami, rąbiąc Moskwę, ścigając uciekających bez pardonu.

Patrzył, jak Borys dopada do chwiejącego się na nogach Golicyna… Jak bojar wali się na kolana, wyciąga błagalnie ręce przecięte chwilę później błyskiem szabli.

Świrski jest tuż obok. Coś krzyczy. Potrząsa Dydyńskim za ramiona, jak gdyby chciał wytrząść z niego duszę. Otwiera usta bezgłośnie. A szum wypełniający głowę szlachcica rozbrzmiewa głośniej, rozpada się na krzyki, wrzaski, zawodzenia, brzęk stali i łoskot podkutych butów. Świat rusza nagle z kopyta, pędzi przed siebie, a stolnikowic wie już, że chyba nigdy nie dogoni poprzednich chwil…

— Cały jesteś, waszmość?! — ryczał pocztowy. — Bierz broń i na nich, w imię Boże! Bij! Morduj!

Nie musiał tego powtarzać. Dydyński poszedł za nim jak wierzchowiec za przewodnikiem stada. Wpadli na pachołków Izmajłowa, wzięli ich na szable. Świrski ciął jednego w rękę, poprawił w bok, w łeb, popchnął kopniakiem na stół i dobił płaskim, prostym sztychem w brzuch. Dydyński zastawił się poziomo, odbił cios, posłał prostą, ale mało przyjacielską odpowiedź, chlasnął z góry, zmieniając kierunek w zwodzie, rąbnął z prawej!

Pachołek zbyt późno zniżył szablę do zastawy, szlachcic chlasnął go przez pierś, poprawił z drugiej strony i jeszcze raz… i jeszcze.

Borys rozwalił łeb kolejnemu słudze. I stał się koniec. Nie było już z kim walczyć. Izba zalana krwią, zasnuta oparami prochu, pokryta dywanem z ciał Moskali wyglądała złowieszczo.

Świrski złapał Jacka za ramię, bo stolnikowic, nie wiedząc sam o tym, zachwiał się na nogach.

— Utaiłem się na ławie! — wrzeszczał pan Herakliusz. — Bo się spodziewałem podstępu. Za często nam do kielichów dolewali! Trzeba by wszakże piekielnej gorzały, by zwalić z nóg szlachcica polskiego! Wszystko słyszałem!

Szlachcic ledwie rozumiał słowa czeladnika. W jego głowie obracał się wielki spiżowy dzwon. I Dydyński zatoczył się, omal nie walnął głową o piec. Pochylił się przy dogasającym palenisku i z jękiem objawił światu zawartość swego pijackiego żołądka…

— Nie wiem, kto strzelił. Chyba Izmajłow. Albo jeden diabeł. Trafili jego i siebie wzajem, resztę z Borysem wzięliśmy na szable… Jegomość, tak było jak na weselu u Bębnowskiego, bękarta, który zalecał się córce pana Pszonki i posagu nie chciał po niej. Kiedy z darami przyjechał, pogonili go krewni panny młodej, tak że ze wstydem odjechał. Ten Bębnowski od stanu swego wziął miano — że bękato rósł, zwano go bęben. A kiedy dorósł, przezwał się Bębnowskim. Potem słyszałem — murwę krakowską pojął, przechodkę, co i woźnice z nią obcowali. Będą jego potomkom mówić: po bękarcie, z kurwy synu!

Dydyński słuchał go, bo nie miał siły przerwać kolejnej opowieści pana Świrskiego.

Na zalanej, zasłanej resztkami jadła podłodze poruszyły się dwa trupy. Borys skoczył tam z nożem w ręku, ale zatrzymał się w pół kroku. Spomiędzy ciał wypełzł pijany jak stara małpa Damian Nieborski z wyrazem zdumienia pomieszanego z oburzeniem na obliczu. Wyciągnął rękę z cynowym, spłaszczonym kubkiem, nie zdając sobie sprawy, że przespał smacznie całą zawieruchę.

— Wina dajcie…

— Śpij, stary diable! — warknął Świrski.

Więc pan Nieborski posłusznie skłonił głowę na piersi trupa i przymknął długorzęse powieki, sadowiąc się do spoczynku, jak obok towarzysza pijackiego luśtyka.


Die 22/12 novembris

Dwór Izmajłowa, tuż po północy

— Izmajłow zdradził — rzekł ponuro Dydyński, kiedy jako tako przyszedł do siebie. Krew ciekła mu z ucha, lewa ręka dygotała — trzymał ją ukrytą między guzami zbryzganego krwią i nadpalonego żupana, zaciskał, mnąc w palcach materiał, aby pocztowi, a zwłaszcza Borys, nie dostrzegli słabości.

— Bojarzyn nie miał prawa wymagać od nas pokłonów. Iwan Jakowlewicz zdradził. Nie miał Chrestu. Starzec… chciał jego śmierci.

Nie zabrzmiało to przekonująco. Dydyński czuł, jak władza nad Borysem dosłownie wyślizguje mu się z rąk.

— Dzięki… za pomoc.

— Nie dziękuj, ojczulku — wyszeptał Moskal jadowicie, a Jacek miał wrażenie, że pierwszy raz czuje w jego głosie gniew. — Batiuszka Izmajłow złamał prawa Dworu. Chciał cię zatrzymać siłą, wymagał pokłonów, a nie miał Chrestu. Gdyby pokazał krzyż, to wy leżelibyście tutaj z poderżniętym gardłem. Ranniście może?

— Nie wiem…

— Izmajłow — rzekł ponuro Borys — wysłał mnie na Litwę, abym porwał i sprowadził tu Dymitra. Całowałem jego Chrest. Tu, w tej izbie. Nic to, co było, spłyło. Gorze mi tylko, bo on — uniósł tylko brwi, a wzrok Dydyńskiego od razu powędrował do miejsca, w którym leżało ciało bojara — wiedział. Wiedział wiele.

— Co takiego wiedział?

— Kim jestem. — Borys uderzył się w piersi, aż zadudniło. A potem oddał pokłon Dydyńskiemu.

— Panie Świrski — wycharczał szlachcic — bierz na grzbiet Nieborskiego i wynośmy się stąd! Do obozu. Spać.

— Spać? — wzruszył ramionami Herakliusz. — Za pozwoleniem waszej mości… Spać to mogą kury na grzędzie. A ja…

Rozejrzał się po krwawej izbie i przeżegnał zamaszyście.

— Ja teraz… Dopiero teraz muszę wydoić parę hiszpanów. Znaczy… porządnie napić się po tym wszystkim.

— Jeszcze zdążysz — wymamrotał pan Dydyński. — A teraz podpalajmy dwór. I w konie! Pójdzie to na rachunek ludzi Dymitra. Szybciej! Ruszajcie się!

— To poczekajcie — wymamrotał Świrski. I zanim Borek i Mykoła skoczyli podłożyć ogień, porwał ze stołu gąsior z gorzałką i świńską nogę poniewierającą się wśród kości.

Загрузка...