Rozdział XII. Diabelski Chrest

Dydyński i Borys w Rylsku Na targu O popiej sodomii• Zasadzka • Krzyż, który ratuje życie • Dalej w lasy • Tajemniczy więzień • Ikona i znak • Zdrajca w płomieniach • Oboleński ratuje stolnikowica • Powrót marnotrawnego pocztowego • Przysięga • Nadchodzi śmierć • Dziecko Hołomoru


Die 18 ianuarii nowego stylu, 8 starego stylu

Anno Domini 1605

Roku 7114 od stworzenia świata

Posad w Rylsku, świt

Wjechali do Rylska o świtaniu, kiedy dzień przedzierał się przez zasłonę chmur. Śnieg leżał na traktach i ulicach, okrył mroźną szubą dachy, wieże i wały, zasłonił nędzę moskiewską i ubóstwo grodu, który obsypany bielą wyglądał jak z bajki.

Dzwony trzynastu cerkwi i monasteru Wołyńskiego biły na poranne nabożeństwo, kiedy dotarli na plac targowy. Przejechali obok ław, wokół których przemieszczał się tłum grubych Moskali okutanych po same oczy, w szubach, kożuchach, baranicach. Mężczyźni w brunatnych i brązowych kołpakach, niewiasty w chustach i wołosnikach, z rękoma ukrytymi w rękawach mufek. Kolory brązowe i szare, z rzadka mignął żółty kaftan diaka albo bojarzyna.

Dydyński nie wiedział, gdzie szukać popa Witalija Trofimowicza, i był gotów rozpytywać o to po cerkwiach i monasterach. Na szczęście Borys wpadł na lepszy pomysł. Zamiast gadać z kupcami, pociągnął szlachcica pod bracką cerkiew, gdzie jęczeli dziady, starcy i jurodiwi, po czym obrał sobie za cel siwowłosego żebraka w łachmanach. Za garść dienieg stary nie tylko gotów był wyśpiewać wszystko, co wie o popach w Rylsku, ale i do końca życia modlić się za zdrowie wielmożnych do Mikołaja Cudotwórcy. Tak dowiedzieli się, że pop Witalij Trofimowicz był diakonem w Pokrowskiej cerkwi, a jego dwór wznosił się na tej samej ulicy.

Dydyński przyjął pomysł Borysa niechętnie — wręcz miał ochotę palnąć go w gębę, żeby Moskal czasem nie pomyślał, że jest sprytniejszy od pana. Darował mu jednak i oznajmił, że mają z popem do pomówienia. W rzeczywistości jednak szlachcic ani myślał zawracać sobie głowy pogawędką, zamierzał porwać Witalija, a potem przycisnąć, aby pokazał drogę do Starca.

Popi dwór nie był okazały — z sosnowych okrągłych bierwion, nieociosanych w podłużne belki jak dwory i karczmy w Polsce — otoczony palisadą, zza której wystawały kryte korą dachy powarni, czyli kuchni, obory i szopy. Z komina polatywał dym, wszystkie cztery wrota były zamknięte na głucho. Nad głównymi widniała ikona świętego Jerzego na siwym koniu, przebijającego nikczemnego, wijącego się pod nim skrzydlatego węża. Wąż nie miał — o ile Dydyński mógł dostrzec — oblicza polskiego szlachcica ani papieskiej tiary na łbie.

Przywiązali konie do drągów przed wejściem i załomotali do drzwi, bo Jacek nie miał innego pomysłu, jak dostać się do środka, a Borysa wolał nie pytać. Minęła chwila, szczęknęły żelazne kuny i wrota otwarły się trochę.

Szlachcic wyciągnął rękę, aby chwycić sługę czy pachołka za brodę.

Przeliczył się, bo w szparze zamajaczył zupełny gołowąs — chłopiec liczący może trzynaście wiosen. Dydyński zatoczył się — zamiast go złapać, popchnął; wpadł w czeluść bramy, do wrotnej izby. Sługa krzyknął, ale tylko raz. Jacek ucapił go za kark, zatykając gębę.

— Prowadź do popa! Spróbuj pisnąć, a zapłaczesz krwawymi łzami. Doprowadzisz, włos ci nie spadnie. Idź!

Szlachcic popchnął wyrostka w stronę dworu. Weszli na ganek, z niego na schody zabudowane dachem i galerią. Potem na podklet, do gornicy. Pacholik otworzył drzwi, skłonił głowę, przechodząc przez próg. W środku było gorąco, buchało parą, zapachem kapusty i gotowanego mięsa.

— Bez sztuczek!

Chłopak, dygocąc, wskazał drzwi do bocznej izby — szerokie, dębowe, nabijane bretnalami. Jacek czuł jego strach.

— Batiuszka Witalij zakazał wchodzić — wyszeptał wyrostek. — Ja tam nie pójdę… Za żadne skarby, ojczulku. On Somkę na piec zabrał, a ja nie chcę, aby i mnie wziął. Znaczy do siebie… Boli, wujaszku!

Dydyński nic nie zrozumiał z tych słów. Somka? Czyżby pop zabawiał się z dziewką? Nie mogli trafić na lepszą chwilę.

— Stój tutaj i milcz.

— Będę jak myszka, ojczulku. Oj, proszę, przez Przeczystą Bohorodzicę, nie ubijajcie!

— Dzieci i niewiast nie zabijam.

Dydyński przyłożył ucho do drzwi, ale nic nie usłyszał. Kopnął je, jakby chciał wyładować na drewnie całą złość na Dwór, Dymitra i Moskwę, wpadł do komnatki. Złapał za szablę, kiedy rozległy się krzyki, a z pieca poderwał się mały, rudobrody chłopina wyłysiały nieco na ciemieniu, obciągając koszulę poniżej pasa. Za nim w łóżku rozległ się cienki okrzyk, świadczący, że pan Dydyński nadciągnął w odpowiedniej chwili, aby uchronić protopopa przed grzechem.

— Co to?! Co to? — pisnął cienko Witalij. — Czego chcesz, łajdaku!

— Zabrać do piekła grzesznego popa! — wypalił Dydyński. — Cóż to, nie widzisz, że jestem Lach — diabeł! Padnij na kolana, bo jeszcze dziś staniesz przed Panem! Borys, bierz go!

Pop wrzasnął, kiedy zwalisty Moskal chwycił go za ramię i wyciągnął z legowiska niczym niepokornego psiaka. Witalij pisnął, zaklął wcale nie pobożnie, wybałuszył okrągłe oczęta.

— Nie mam złota! — zakrzyknął. — Idźcie do Iwana Zarudina! Skatina bakszysz od posadzkich bierze! Więcej ma, niż wygląda!

— Nie przyszliśmy cię ograbić, ale pogadać! Ubieraj się!

Pop odetchnął, a Dydyński zdębiał, bo rzucił wzrokiem na piec, na którym kuliła się… wcale nie bujna ruska dziewka albo hoża słowiańska dziewoja z sarmackich snów, ale… Niewiasta płaska jak deska, pryszczata i chuda, podgolona krótko — jak chłopiec.

Bo to, do diaska, był chłopiec! Borys nie okazał zdziwienia, uśmiechnął się krzywo z miną bywalca, co już niejedno widział. Za to szlachcic nie mógł wyjść ze zdumienia. Sodomia… Na wszystkie członki świętego Stanisława — sodomia! U duchownego?

— Ubieraj się! — Zerknął podejrzliwie na popa.

— Czego chcecie?!

— Zabierzemy cię za miasto!

— Z łacinnikami nie pojadę!

— Kto ci powiedział, że będziesz jechał. Zapakujemy cię do worka!

— Co wy za jedni? Nie znam was.

— Nie z twojej parafii. Ubierajże się! Borys, naucz go porządku, a szybko, bo i tobie się dostanie!

Borys nie krzyczał, nie groził, odnosił się nawet do ojczulka Witalija Trofimowicza z pewnym szacunkiem, bo bez szarpania pomógł mu narzucić na rubaszkę kaftan, popie szaty i szubę.

Dydyński kopnął w jego stronę czoboty.

— Prędzej!

Popina drżał ze strachu, ale ubierał się posłusznie, łypiąc to na Borysa, to na Dydyńskiego — na tego pierwszego z nadzieją, a na drugiego ze strachem. Kiedy wzuł buty, szlachcic popchnął go do sieni.

— Idziemy!

— Fiediuszka! — rozdarł się protopop na widok małego sługi, który wtulił się w kąt izby. — Biegnij po ludzi, rwetes rób! Nie zostawiaj.

Chłopiec dygotał, ale nic nie pisnął. Obrócił głowę, aby nie patrzeć na ojczulka.

— Fiediuszka, łajdaku! Bodaj cię wilcy rozdarli. Sprawię ci basy, jak wrócę.

— Nie gróź! — Dydyński pchnął go z furią. — Skąd wiesz, że wrócisz? A ty, mały, trzymaj język za zębami.

Przemierzyli sień pełną kwaśnego zapachu kapusty, pchnęli drzwi na schody i…

I stanęli jak wryci.

Mierzyło w nich pięć luf moskiewskich piszczeli. Błyszczały szable, czekany, dwa berdysze wielkie jak półksiężyc na niebie.

Dydyński zliczył Moskali. Siedmiu. Nie wszyscy zmieścili się przy drzwiach — część stała niżej, na schodach.

Dziewięciu. Duża siła. Sześciu strzelców w kaftanach, ferezjach, szubach.

— Nie uciekaj, Lasze! — zagrzmiał najbliższy, bez brody i szczerbaty, aż świszczało. — Bo wszystko, co na tobie, nasze!

Dydyński puścił ramię popa. Ojciec Witalij przezornie odsunął się na bok, wmieszał w tłum i przeżegnał — wolno, z namysłem.

— Łajdaki! — zakrzyknął do szczerbatego. — Bliaduny! W żopien' sto chujew wam wbit'! Ile miałem na was czekać?

— Nie sumujcie, ojczulku — zabryzgał śliną szczerbaty. — My ich widzieli, jak leźli i Fiedię złapali przy bramie. Tak i przyczailim się, bom zaraz myślał: przyskrzynimy Litwę!

— Kto was nasłał? — zapytał pop, a jego piskliwy głos zabrzmiał jak zgrzyt żelaza po szkle. — Łżedymitr? Wojewoda?

Dydyński milczał, bo nie wiedział, co rzec. Zasadzka była tak niespodziewana, że po prostu zapomniał języka w gębie.

— A nieprzyjaciel Antychryst będzie poczęty w nierządzie z bladzi Żydówki, z plemienia Dana — rzekł pop. — Lecz Pan na niebiosach założył stolicę swą, a królestwo Jego nad wszystkimi panuje! Dalej, łajdaki, zabrać im broń!

Dwóch, trzech popich służalców skoczyło do Jacka i Borysa. Z przykrym szarpnięciem rozpięli pas z rapciami. Wysoki, ospowaty drągal o twarzy równie rozumnej co oblicze drewnianego bałwana porwał za czapkę stolnikowica, po czym — rzecz oczywista — zaraz założył ją na swoją głowę. Drugi wyrwał pistolet z ręki Borysa, a trzeci szarpnął za rękaw delii i począł zdzierać ją z pleców szlachcica.

— Ani mrugnij, Liasze! — warknął szczerbaty, mierząc z piszczeli wprost w brzuch Dydyńskiego.

— Przeszukać ich!

Zerwali stolnikowicowi kaletkę. Borysowi zdarto szubę, popchnięto pod ścianę. Sprawa szlachcica i jego sługi zaczynała robić się coraz bardziej rozpaczliwa. Zarośnięty aż pod oczy, czarnobrewy typ rozpiął sprzączkę, wysypał na schody zawartość kalety. Z brzękiem potoczyły się diengi, orty i szóstaki. Garść pereł i kilka kamuszków oraz węgierskich dukatów zerwanych z bojarskich kołpaków pod Nowogrodem.

A także coś dużego i brązowego. Chrest z niedźwiedzim łbem. Zarośnięty chwycił go chciwie. Chciał wetknąć za pas, kiedy pop trącił go po ramieniu.

— Iwan, co tam chowasz, łajdaku!

— Oj, krzyżyk, ojczulku najmilszy. I nie chowam, alem… odłożył! Aby do szpary nie wpadł!

— Pokaż!

Pop ujął Niedźwiedzi Chrest, podniósł do oczu i zaraz skoczył do Dydyńskiego.

— Skąd to masz, łajdaku?!

— Az jesm' s wami i niktoże na wy — rzucił szybko Jacek.

Pop spojrzał na niego okrągłymi oczkami. Pulchna twarz zamarła, broda zafalowała niebezpiecznie. Co teraz? — pomyślał Dydyński. Trafiłem go w sedno czy nie? Co będzie?!

Pop uniósł rękę…

I złożył Dydyńskiemu tak czołobitny ukłon, jakby nagle zobaczył samego Chrystusa.

— Batiuszka nasz rodzony! Puścić ich, łajdaki! To swoi.

Jacek zerknął w bok, na zarośniętego Moskala, który właśnie próbował włożyć jego delię. Szlachcic wziął zamach! Kopnął w krocze z takim impetem, że Moskal wrzasnął, zatoczył się, wystawiając wypięte siedzenie. Ma się rozumieć, że stolnikowic wykorzystał okazję jeszcze raz — i to z takim zamachem, jakby na chwilę zamienił się w króla Zygmunta Wazę grającego na wawelskich komnatach w sodomicką piłkę.

Moskal zawył, rąbnął łbem w balustradę ganku, a szlachcic podszedł do niego, zerwał delię, strzepnął, aby przypadkiem nie zostały w niej jakieś mendy. A kiedy narzucił ją na ramiona, podszedł do ojczulka Witalija, który z ujadającego pieska zmienił się w ciepłą i uległą kluchę.

Szlachcic bezceremonialnie wydarł mu z ręki Niedźwiedzi Chrest.

— Całuj!

Pop pokiwał głową, przymrużył oczy i ucałował wydętymi śmiesznie wargami ramiona krzyża. A potem wyciągnął rękę po krzyż. Szlachcic oddał mu go, a pop schował Chrest w zanadrze.

— Witalij Trofimowicz! — zagrzmiał szlachcic. — Czyś ty zszedł z uma? A może nabawiłeś się galickiej choroby przez zadek swojego Turczynka?

— Wasze błagorodie, ojczulku najsłodszy… Skądże ja miałem wiedzieć, że przyjedziecie?! Żebyście Chrest od razu pokazali — na kolana, łajdaki! — toby nie było zamętu. A my przecież czekaliśmy, wierni Dworowi jak sobaki, jak raby, chołopiszki twoi czarni.

— Czekaliście! To dobrze, bo mam z tobą do pomówienia.

— Wszystko już przygotowane, ojczulku najdroższy. Dlatego ludzi w pogotowiu miałem, a oni przecie też nie anioły — nie mogli wiedzieć, kto przyjedzie. Myśmy myśleli, że ktoś nasz…

— Rozkazy się zmieniły.

— To nic, wszystko gotowe. Konie czekają, sanie i podjezdki. Wsiadamy i jedziemy, batiuszka.

Jedziemy? Ale dokąd? — pomyślał Dydyński.

— Gdzie chcesz mnie zabrać?

— Jak to gdzie? Nie wiecie, batiuszka? Do Frołowa! Nie trzymamy go tutaj, w środku miasta. Zawieziemy, a jakże.

Dydyński czuł na sobie wzrok Borysa, diakona i jego bandy. O Boże!

— Jak mamy jechać, to w drogę.

— A to proszę, wasze błagorodie, do sań, ze mną, ojczulku. Ja zaraz zaprowadzę.

— Nasze konie są na ulicy.

— Konie? To wy nie saniami? Dziwne.

— Tak szybciej. Śniegi na drogach.

— Chwiedko! Rusłan! Zaprzęgać woźniki.

Czeladź i służba popa zakrzątnęła się jak w ukropie. Dydyński siadł do sanek wymoszczonych niedźwiedzią skórą razem z Witalijem, jego konia poprowadził z ręki Borys. Zaprzęgnięto siwe woźniki, zabrzęczały dzwoneczki. Wszystko trwało nie dłużej niż kilka chwil.

Zanim jamszczik zdzielił konia nahajem, ponury drab o gębie wyciosanej z drewna wstawił im do sań drewniany szaflik z pokrywą i dużą zębatą piłę. Jedno i drugie pokrywały rude nacieki i plamy.

Otwarły się wrota i kawalkada jeźdźców ruszyła z kopyta prosto na ulicę, a potem obok cerkwi Pokrowskiej, nad której cebulastymi kopułami krążyły stada wron i kruków. Jechali, przebijając się przez gwarne ulice. Przemknęli pod wyniosłym sklepieniem bramy, gdzie strzelcy rozgrzewali się, przytupując, chuchając albo waląc po bokach pięściami. Wypadli na szeroką połać zaśnieżonych pól. Spod kopyt końskich leciały grudy śniegu i lodu, spadały na delię Dydyńskiego i niedźwiedzią skórę, śnieg kurzył, osiadał na futrach, szubach i kołpakach, ptaki zrywały się do lotu z drzew.

Pędzili. Lecz dokąd i po co?


Die 18/8 ianuarii

Las pod Rylskiem, popołudnie

Gnali przez lasy, a raczej chrusty, bez wytchnienia. Z każdą milą, która dzieliła ich od Rylska, niepokój Dydyńskiego wzrastał. Jechali do Starca? Chyba nie, skoro brali go za jego wysłannika. Ojciec Witalij uśmiechał się, ale służalczo. Jacek już dawno zdołał się nauczyć, że u Moskala mogło to znaczyć zarówno niewolniczą uległość, jak i radość z tego, że zwabił Lacha w pułapkę.

Tylko na krótko dawali odpocząć koniom. Pędzili przez lasy pełne sosen i świerków, w których nie uświadczyłeś szlachetnych dębów, jodeł, modrzewi czy buków, drewno dobre do kurnych chat i na rozpałkę, ale nie na budowę dworu. Wszystko przykrywał gruby na łokieć kożuch śniegu, oblepiający gałęzie drzew, zmieniający powalone pnie i krzaki w puszyste bałwany, w których dopatrzyć się było można przyczajonych upiorów i zjaw. Tłumiący dźwięki, skrzący się w słońcu tysiącami lodowych igieł.

I wreszcie sanie zwolniły. Jadący przodem szczerbaty popi sługa okrzyknął się komuś. Kiedy doczekali się odzewu, ruszyli z kopyta i wkrótce stanęli na polanie otoczonej kręgiem drzew tak okrągłym, że wyglądała jak miejsce, w których poganie oddawali cześć starym bogom.

Pop odrzucił niedźwiedzią skórę, zeskoczył na ziemię i z uszanowaniem pomógł zejść Dydyńskiemu.

Szlachcic stropił się, bo wszyscy patrzyli na niego. Jak sfora wilków na łup? Czy raczej jak Moskale — z politowaniem na Lacha, któremu zaraz urezają gardło?

Pop wyratował go z opresji. Poprowadził do wyschniętego drzewa. Szlachcic szedł i patrzył. Szałas i ziemianka. Nad klecią unosi się smuga dymu. Z ziemi podrywają się dwaj Moskale w kożuchach obróconych niedźwiedzią sierścią na wierzch i równie zarośniętych gębach. Kłaniają się.

Ziemianka nie ma drzwi. W środku… stosy drewna jak w hutniczym piecu.

Będą rozgrzewać żelazo? Palić żywcem? Kogo?

Obrócił się, kładąc broń na rękojeści szabli. Moskale stali za nim kręgiem, śmiali się szyderczo. Borys dołączył do nich, był częścią tłumu.

— Czego chcecie? Po co mnie tu przywieźliście?

Pop skłonił się, oczka błysnęły groźnie.

— Dawajcie brata Frołowa! — rzucił do kudłatych przy szałasie.

Dydyński czekał. Nic innego nie pozostało. Ośmiu Moskali, Borys, którego nie mógł być pewien, dwóch zarośniętych z lasu. Pop. Jedenastu na jednego — siła zbyt wielka nawet na pierwszą szablę Ziemi Sanockiej.

Dwaj leśni słudzy ojca Witalija kopnęli się do szałasu, aby po chwili wrócić z jakimś człowiekiem. Postawnym jak głaz.

Ale nie katem. Wyglądał raczej jak kłąb łachmanów albo uosobienie Biedy i Opresji w jednym. Bosy, skuty łańcuchami, dygocący, ledwie miał siłę iść. Po brodzie Jacek poznał w nim Moskala, ale na reszcie ciała Dwór wypisał krwawymi ranami gniew, złość, a może raczej okrutną sprawiedliwość. Jeniec był ledwie żywy — pastwiono się nad nim na wszelakie możliwe sposoby, począwszy od przypalania, a skończywszy na chłoście i miażdżeniu kciuków. Jedno oko niknęło pod krwawą bulwą. Drugie ledwie widziało, było zalane krwią. Mówić już nie mógł, usta po prostu zaszyto mu dratwą.

Kiedy go puścili, zwalił się w śnieg.

— Sprytnie się ukryliście, bracie Grigoriju — rzekł ojciec Witalij. — Byliście zdrajcą. Zbiegliście na Litwę, myśląc, że tam nie dosięgnie was ręka Dworu. Głupiście, Grigoriju, synu marnotrawny, myśląc, że wypuścimy potercza twoim tropem. Tak bowiem jak Cerkiew ustanowiona przez Pana i utwierdzona przez apostołów jest jedna dla wszystkich ludzi, tak Dwór jest jedyną opoką i ostoją. A kto złamie prawa, to jakby złamał serce Zbawicielowi. Kto się postawi poza nim, ten jakby wstąpił do piekła…

Zapadła cisza. Więzień dygotał; usta miał zaszyte, więc spoza warg dobył się tylko jęk, zdławione wycie.

— Głupi! — ciął słowem jak kańczugiem pop Witalij. — Myślałeś, że będziesz żył na Litwie bez grzechu? Nie takie to proste. Sam przekonałeś się, że tylko tu, na świętej Rusi, kwitnie źródło prawdziwej wiary. Wróciłeś więc, żebrząc u nas o łaskę, która nie została ci udzielona. Wszak naucza Pan: Co żeście uczynili braciom swym najmniejszym, mnie żeście uczynili. Akto podnosi rękę na prawosławny krzyż, kto wiarę odmienia, jest tylko drzewem na opał.

Umilkł. Wiatr zaszumiał wśród drzew, strząsnął z nich śnieg, zasnuł powietrze wilgotną mgłą strąconych płatków. Cisza przedłużała się. A Dydyński poczuł, że wszyscy spoglądają na niego.

Nie wiedział, co rzec. Był bezradny, zziębnięty. Tyle mil drogi, tak straszna tajemnica, oczekiwanie śmierci albo wyjawienie sekretów Dworu. A tutaj czekał go śnieżny szałas i ledwie powłóczący nogami trup zdrajcy.

— Co teraz, bracie? — zapytał pop.

— Czyńcie, co macie czynić.

— A wy?

— Ja umywam ręce. Albowiem jestem tylko świadkiem woli Starca.

Witalij skinął na kudłatych. Moskale poderwali z ziemi jeńca. Powlekli go — osłabłego, z opadającą głową — w stronę ziemianki. Dydyński podążył za nimi. Widział, jak wydobyli drewniane nosze, rzucili je w śnieg, a potem przemocą ułożyli na nich więźnia. Związali go liną jak barana.

— Nie przebaczaj mi, Chryste — zaintonował pop. — Nie, nie przebaczaj mi, lecz do piekła ześlij. Ogniem przypalać będą, a ja będę Cię wysławiać, a ja będę Cię kochać. Daj mi cierpienie. Ześlij cierpienie.

Szczerbaty Moskal zapalił pochodnię. Podszedł do ziemianki, w której piętrzyły się stosy drew. Dwaj pozostali unieśli nosze z zakrwawionym więźniem.

Jacek wiedział, jak to się odbędzie — spalą go, poddając próbie tak jak złoto w piecu, a żelazo w ogniu. Spopielą w ziemiance, tak aby nie pozostało nic więcej niż garsteczka popiołu.

Co robić? Ochronić go?! To jawna demaskacja. Dydyński domyślał się już, że dzięki Chrestowi służebnicy Dworu wzięli go za wysłannika Starca, który miał być obecny przy egzekucji.

Ratować? Zatrzymać kaźń?

Strach dławił go za gardło. Był sam z tymi strasznymi Moskalami. Sam jeden na polanie w środku boru. Co teraz? Co mówić? Co robić? Co…

— Wstrzymajcie się!

To był jego ochrypły głos. Witalij podniósł głowę, zmierzył Dydyńskiego bacznym spojrzeniem. Któryś z Moskali splunął.

Domyślili się! Jak długo mógł być wilkiem w owczej skórze?!

— Zanim to wszystko nastąpi, chcę mu coś rzec! Na osobności! Precz!

Moskale zamarli.

— Precz, bladin syny! — zagrzmiał. Zawahali się, pop machnął ręką w powietrzu, ale ukłonił się nisko.

— Wedle woli, batiuszka.

— Wszyscy won!

Złożyli nosze na śniegu, cofali się — tyłem, bacząc na każdy ruch Jacka. Odpędzał ich rękoma, groził pięścią, dopóki nie roztopili się w lesie.

Był sam. Jedno wielkie westchnienie ulgi. Pochylił się bezradnie nad strzępem człowieka, którego ciągle jeszcze trzymała się dusza.

Cóż miał uczynić? Co powiedzieć? Dać nadzieję, czy raczej przyrzec sprawiedliwą zemstę?

— Az jesm' s wami i niktoże na wy — rzekł tamtemu do ucha, a raczej jego strzępów. Miał nadzieję, że zamęczony prawie na śmierć człowiek nie stracił zmysłów. — Rusz głową, jeśli mnie słyszysz, bracie Grigoriju.

Powoli, bardzo powoli zakrwawiony łeb zadygotał, poruszył się, kiwnął wolno w górę i w dół.

— Służę Dworowi tak samo jak ty. Wstrzymałem egzekucję, bo chcę dać ci szansę.

Więzień dygotał i jęczał. A stolnikowic modlił się, aby tamten zrozumiał wszystkie jego słowa.

— Jestem przekonany, że Stariec daruje ci winę, jeśli ja osobiście wstawię się za tobą. Nie jestem godzien, aby widzieć jego oblicze, ale dziś mogę odwlec sąd za grzechy.

Skazany zadygotał i zajęczał.

— Jednak potrzebuję, abyś wskazał mi drogę do niego. Jak i gdzie mam go znaleźć? Kim on jest? Powiedz mi, a ja będę bił czołem w twym imieniu tak mocno, że zatrzęsą się w posadach wieże Kremla. Wyjednam ci łaskę. Będziesz żył tu, między nami, na świętej Rusi. Rozumiesz?

Ranny dygotał na całym ciele, ale Dydyński dostrzegł, że spazmatycznie kiwa głową.

— Jak dotrzeć do Starca?

Ledwie to powiedział, już pojął bezsens tego pytania. Jak tamten mógł mu coś powiedzieć, skoro usta miał zasznurowane?

Dydyński poluzował linę opinającą Moskala, uwolnił jego rękę z więzów.

— Pokaż! Daj znak.

Ranny zajęczał, podniósł pokrwawioną rękę do zaszytych ust.

Dydyński rozejrzał się. Przeciąć dratwę? Na Boga, bał się. Bo co powiedzą tamci, kiedy wrócą?

— Nie mogę rozciąć ci ust! Wrócą i zobaczą. Pokaż mi, jak trafić do Starca. Chcę tylko bić mu czołem w twoim imieniu.

Ranny, popalony i zmęczony więzień jęczał i dygotał. Kręcił głową.

— To twoja ostatnia szansa, bracie Grigoriju. Nie proszę o żadną z twoich tajemnic.

Ręka rannego miotała się po omacku jak ryba wyrzucona na brzeg. Złapała za drugą, związaną sznurami, potrząsnęła.

Dydyński rozsupłał z trudem więzy, uwolnił drugą rękę Moskala.

A wtedy więzień chwycił go za prawą dłoń i przytrzymał. Lewa ręka dygotała, kiedy obmacywał łachmany na piersi, znalazł ranę na boku, a potem rozerwał strupy, pod którymi pojawiły się rany nabrzmiałe krwią. Jedyne oko mrugało spod ran. Umazał palce lewej ręki w czerwieni, szarpnął za sztywną od krwi i brudu koszulę, rozerwał ją, obnażając chudą, dygocącą na mrozie pierś. I jednym ruchem nakreślił krwią na własnej skórze znak — falującą linię zwieńczoną kropką. Co, u licha?

— Czy to jest droga do Starca?

Przeczenie. Jęk.

— Jego symbol? Herb?

Nie.

— Tak wygląda Stariec?

Potakiwanie, długie, mocne.

— Gdzie on jest? W Moskwie? Na Kremlu?

Przeczenie i jęk.

— Na południu, przy ujściu Thanais?

Przeczenie.

— Na północy?

Milczenie.

— Nie wiem, co znaczy ten wężyk. Jak mogę go odczytać? Pojąć?

Szybki ruch — Moskal nakreślił krwią na ciele krzyż, otoczył go palcem, zakreślając niemal okrągłą linię.

— Co to znaczy? Cerkiew?

Przeczenie.

— Stariec to pop?

Przeczenie.

— Święty obraz?

Tak…

— Ikona?

Tak.

— To za mało! Pokaż mi mapę albo po prostu kiwaj głową: tak lub nie, gdy będę pytał. Rozumiesz, Moskalu? A zatem: Stariec jest daleko stąd?

Milczenie.

— Blisko?

Więzień jęczał i dygotał. Dydyński przygryzł wąsa. Pytał dalej, ale skazaniec nie był skory do pogawędki.

Jacek chwycił prawą rękę tamtego i przywiązał na powrót do noszy. To samo uczynił z lewą. Przybliżył usta do ucha ofiary.

— Nie chcesz nic pokazać, psi synu Moskalu — wycedził. — Zatem pozwól, że ja z kolei powiem ci kilka słów prawdy. Nie jestem bratem z Dworu. Nie jestem człowiekiem ruskiej wiary, ale Lachem, który wdarł się w wasze szeregi…

Przez chwilę dyszał ze złości, bo miał już dosyć tego wszystkiego. Wojny, Moskali, Dworu, ruskich diabłów, proroków i świętych.

— Śledzę was i rozgryzam od środka — ja, szlachcic polski, wilk w owczej skórze. I zapowiadam, że wkrótce zastukamy z szablami i czekanami do waszej nory. Wywleczemy stamtąd wszystkich ludzi Dworu. I zarąbiemy jak psy! Wasze cerkwie, wy, Moskale, psubraty, zdrajcy, będą czerwone od krwi, wasze głowy druzgotać będą kopyta naszych koni. Wybijemy was co do ostatniego, zaorzemy po was ziemię i posypiemy solą, jak Rzeczpospolita Rzymska dawną Kartaginę. Aby wasz Stariec nigdy nie wstał z grobu.

Więzień jęczał, charczał, dusił się. Szarpał rękoma, jakby był w powijakach. Nie mógł się uwolnić, nie mógł krzyczeć.

— Hej, bywaj tu! — zakrzyknął Dydyński.

Moskale od razu wypadli spoza drzew.

— Kończyć z nim! — krzyknął. — Rozpalajcie ogień!

Nie trzeba było im tego powtarzać. Szczerbaty skoczył z pochodnią do ziemianki, podłożył ją pod smolne szczapy. Płomienie skoczyły w górę, zachybotały, popełzły wzdłuż drew.

A potem ogień zahuczał, podniósł się podsycany podmuchami lodowatego wichru, który właśnie zaczął szarpać gałęziami drzew. Wokół ziemianki zrobiło się jasno jak w dzień, przez otwór buchnął żar, aż musieli odstąpić.

Dwaj kudłaci Moskale chwycili za nary. Dwoma długimi żelaznymi żerdziami poczęli popychać je w stronę ognistej czeluści.

— Wozniesłsia jesi wo sławie, Christie, Boże nasz — zaintonował pop Witalij, żegnając wszystkich krzyżem. — Radost' sotworiwyj uczenikom, obietowanijem Swiataho Ducha, izwieszczennym im bywszym błahosłowienijem, jako Ty jesi Syn Bożyj, Izbawitiel mira…[28]

Izbawitiel nie zstąpił, aby ratować brata Grigorija, który związany szamotał się, waląc głową o deski. A potem płomienie ogarnęły stopy i w jednej chwili przepaliły płócienne portki. Ciało skazańca pogrążyło się w ogniu, zapłonęła płócienna koszula, a skóra pod nią dosłownie w jednej chwili pokryła się czerwonymi ranami, spalenizną, a potem sczerniała i wreszcie zwęgliła się, kurcząc przy okazji jak szmaty nasączone oliwą.

Moskale nie wsunęli brata Grigorija całego do pieca, w jaki zmieniła się ziemianka. Pozostawili na zewnątrz głowę.

Potępiony wył tak głośno, że w końcu rozerwał wargi zszyte szewską dratwą, począł krzyczeć, wyć, miotać się jak oszalały, a nawet bić w powietrzu rękoma, bo przytrzymujące je sznury przepalił ogień.

— Christeeeeeeee!

Ogień buzował jak pod diabelskim kotłem, w którym przetapiano potępione dusze, słyszeli syk pełgających płomieni, trzask drewna, głuche wycie ognistych jęzorów uciekających przez szczeliny ziemianki.

Nie trwało to długo. Wkrótce Moskale wyciągnęli żelaznymi osękami tlący się, pokryty węglami szkielet pełen ruchliwych, rozmazanych płomyków. Szczerbaty podniósł piłę, odciął na wpół spaloną głowę od kości.

Cisnęli w ogień szczątki. A makabryczny, na wpół zwęglony łeb włożyli do szaflika przywiezionego w saniach.

Dydyński omal nie upuścił cebrzyka, który z oznakami szacunku podał mu szczerbaty sługa popa. Ludzki szczątek zaciążył w jego ręku.

— Dusza i ciało brata Grigorija — rzekł ojciec Witalij. — Dla Starca z naszymi najniższymi pokłonami.

— Przekażę.

Ogień wygasł. Moskale poczęli się żegnać; kilku modliło się, bijąc pokłony Preczystej Bohorodzicy. Tylko Borys Oboleński tkwił nieruchomo jak posąg w słabym blasku bijącym od dogasającego paleniska, na którym spłonął zdrajca.

I to był koniec krwawej moskiewskiej komedii. Dydyński zabrał głowę zdrajcy. Pożegnał się z popem, reszcie nawet nie skinął głową. Wsiadł na konia i odjechał z Borysem podążającym za jego plecami jak ponury cień.


Die 18/8 ianuarii

Las pod Rylskiem, późna noc

Chociaż pop Witalij pokazał im, jak trafić na trakt, Dydyński jechał jak błędny. Kazał Borysowi zabrać szaflik z głową Grigorija, a sam błąkał się na Kaperze między sosnami, bez celu i bez drogi. Śnieg osypujący się z gałęzi pokrył jego delię i grzbiet konia, zimno wybieliło brwi i wąsy, przenikało nawet przez podszytą wilczym futrem delię.

Jacek nie zważał na nic. Ani na słowa Borysa, który w pewnej chwili zapytał uniżonym głosem, co mają robić, ani na oczywisty fakt, iż zmylili drogę, w innym bowiem razie powinni już dawno wyjechać na gościniec.

Ocknął się dopiero o zmierzchu, kiedy z daleka doszedł ich zgiełk i przytłumione wilcze wycie. Kaper poderwał łeb, zastrzygł uszami, parsknął głośniej.

Stolnikowic rozejrzał się. Było już ciemno. Brał mróz — czuł go na gębie, widział na końskiej sierści.

— Gdzie trakt?

— Nie ma, ojczulku — jęknął Borys.

Jacek spoglądał na las zmęczonym wzrokiem. Mróz był coraz większy, wysoko nad drzewami wschodził księżyc, znacząc wszystko białawą, trupią poświatą.

— Za mną! Jedziemy szukać gościńca!

— Za późno! — jęknął Borys.

Dydyński popędził Kapera łydkami. Ruszyli dziarskim kłusem poprzez śnieg; niestety, nigdzie nie było widać drogi. Konie zapadały się aż do brzuchów, rżały, przestępowały z nogi na nogę. W dodatku las stał się gęsty, podszyty chaszczami i młodymi świerkami.

Dydyński poczuł, że ogarnia go niemoc. Przytrzymał się okutego przedniego łęku, potrząsnął głową; obłędne balety trwały, powieki przymykały się same. Miał dość.

Kaper potknął się, omal nie zwalił w śnieg. Zerwał się zaraz, spłoszony, drżący…

Przedarli się przez świerki, minęli zwalone drzewo. I… nigdzie nie było drogi.

Zginiemy! — przemknęło przez głowę szlachcica. Pop nas oszukał! Pokazał fałszywy kierunek! Co teraz?!

Las w świetle księżyca sprawiał wrażenie martwej lodowej pustyni. Znieruchomiałe drzewa, krzaki przygięte do ziemi grubymi czapami zamarzniętego puchu… Nigdzie nie było widać drogi ani przejścia.

Dydyński zatrzymał się, nie wiedząc, dokąd jechać. We łbie mu wirowało.

— Batiuszka! — zagadał Borys. — Batiuszka, musimy czekać do rana! Do świtu. Noc idzie, mróz trzaska, nie przetrwamy.

— Milcz!

— Ja błagam, proszę! Nie wystawiajcie się na śmierć.

— Gdzie chcesz nocować, kpie? Na środku lasu? A może wyczarujesz tu chałupę?

— Niech wasze błagorodie zaufa mnie, małemu, nikczemnemu. — Borys giął się w ukłonach. — Wiem, co uczynić.

Dydyński popatrzył na niego spode łba. Nie podobało mu się, że nagle znalazł się na łasce Moskala. A jednak mróz brał coraz większy, czuł, że mimo futrzanej delii i polskiej czapki cały zesztywniał.

— Co mamy robić? — warknął. — Jak chcesz, to kop sobie norę w śniegu. Ja zostanę na koniu!

— Chodźcie tutaj, ojczulku! — Oboleński już był na ziemi, ciągnął konia pod rozłożystą, niewysoką sosnę. Popuścił popręg, przywiązał wodze do wystającego spod śniegu badyla.

Wrócił po konia Jacka, uchylił kołpaka i pokazał, że szlachcic ma zejść na ziemię.

I stolnikowic posłuchał go po raz pierwszy. Oboleński wprowadził Kapera pod gałęzie, przywiązał obok Myszatego. Konie stały, para z ich nozdrzy odznaczała się białawo w mroku.

Zamarzną, pomyślał Dydyński. Zatoczył się i o mało nie padł w śnieg.

Borys uczynił coś, co zdumiało szlachcica. Zrzucił z siebie szubę, a potem nałożył na grzbiet podjezdka. Rozpiął żupan, choć mróz przenikał do kości.

— Co ty robisz?

— Konie okrywam, ojczulku! Inaczej nie dotrwają do świtu.

— Oszalałeś? A co będzie z tobą?!

— Rozpalimy ogień!

— Wszystko mokre!

— Czekajcie, ojczulku! Już ja coś wymyślę.

Oboleński wydobył czekan, uciął kilka gałęzi świerka, splótł je i podparł innymi, tworząc ścianę nachyloną pod kątem. Narzucił na nią kilka kawałów lodu. A potem ujął szlachcica za rękę i wprowadził pod osłonę, gestem przykazując mu, by usiadł. Marny to był szałas, otwarty z trzech stron, ale Borys nie przejmował się tym. Skoczył w las. Chwilę go nie było — Jacek pewnie by się zaniepokoił, gdyby nie słyszał jego kroków i trzaskania gałęzi.

Oboleński ściął grube drzewko, obciosał je, naciął, rozłupał wzdłuż, przyciągnął do zielonej ściany, a potem ułożył obie połówki płaskimi stronami do siebie. Wbił klin między kloce. Sięgnął do sakw po hubkę i krzesiwo. Odciął garść smolnych drzazg, wydobył kłąb pakuł i pochylił się nad klocami. Szybko skrzesał ognia, dorzucił drobne drzazgi, gałązki, rozpalił małe ognisko. Jacek spoglądał na to, zapadając w mróz i sen.

Kiedy gałęzie spaliły się, Borys nabrał węgli i wrzucił w rowek między klocami. Płomień skoczył w górę, zaczął posuwać się wzdłuż szczeliny. Buchnął blask, potem przygasł, a z rozłupanej kłody unosiło się ciepło.

— Siadajcie bliżej, ojczulku.

Kłoda zadymiła, dokoła rozszedł się zapach spalenizny. Po chwili dawała ciepło, i to niemałe. Jacek rozpiął delię.

— To stary sposób… Myśliwych — mruknął Borys. — Zza Kamienia. Z Sybiru. Zdejmijcie świtę, gorąco będzie.

Stolnikowic poczuł, że ciepło bijące od kłody oddziela lód od ciała. Miał wrażenie, że właśnie odtajał, odżył, powrócił znowu do życia. A przecież tak naprawdę gdyby nie Borys, chyba by zamarzł w tym borze.

— Dajcie delię! Okryję waszego konia!

Oboleński sprawił się chwacko. Rozkulbaczył konie. Przyniósł kulbaki do ognia, okrył wierzchowce derkami, a dodatkowo — swoją szubą i delią stolnikowica. Wrócił z bukłakiem i naręczem mokrych gałęzi. Układał je na kłodzie, by wyschły, a stolnikowic przypatrywał się temu ze zdziwieniem.

Dokoła trzeszczał mróz, w świetle księżyca na śniegu błyszczały kryształki lodu. A oni siedzieli w kucki, mając za plecami ścianę z gałęzi, za dach gwiazdy pobłyskujące nad drzewami, przed sobą zaś dymiącą kłodę dającą zbawcze ciepło.

Borys podał stolnikowicowi bukłak. Szlachcic pociągnął łyk i… po chwili wahania podał Moskalowi.

— Dlaczego on wrócił?

— Kto?

— Grigorij.

— A, ten…

— Chyba za zdradę nie spodziewał się nagrody. A może Witalij kłamał?

— Zmiennicy zawsze wracają.

— Nieprawda. Widywałem poselstwa cara, z których do waszej świętej Rusi powracała mniej niż połowa czeladzi. Słyszałem, że kiedyś Borys pozwolił pięciu bojarskim synom jechać na zapad — do Europy, na studia w Anglii, w Wirtemberdze, Bolonii. Myślał, że zyska zaufanych i dobrych poddanych. Lecz kiedy zaznali wolności i zobaczyli, że świat nie kończy się na murach Kremla — szukaj wiatru w polu. Żaden nie wrócił.

— Chłopa, pachołka, posadzkiego — a nawet dworianina nie czeka u was, na Litwie, gorszy los niż tutaj. Ale człeka w carskiej albo dworskiej służbie spotka tam zawód i pogarda. Bo u nas każdy bojar czy kniaź ma władzę, a nad sobą tylko carską koronę. On poza carem jedyny, samowładny, pan życia i śmierci. A kiedy zdradzi, cóż dostanie? Choćby miał nadania od waszego króla — chłopów, wioski, dwory, to on tylko jeden z wielu panów polskich czy litewskich. Nikt przed nim plackiem nie pada, nikt czołem nie bije. A jeszcze mówią: Moskal, grubianin, szelma, barbarus czy jak tam w rzymskiej mowie. Palcami go wytykają, śmieją się, tak jak szutki sobie stroili z Andrieja Michajłowicza Kurbskiego, co przeszedł na służbę Zygmunta Augusta za czasów wojny w Inflantach.

— Kurbski myślał, że szlachta z zaścianków to chłopi, przymuszał ich gwałtem do pługa, kazał odrabiać pańszczyznę. Na Wołyniu naród cierpliwy, ale jak się mu znudzi, może odmachnąć kułakiem między oczy.

— Sam widzisz, ojczulku, nie miał z wami lekko.

— Skoro chciał żyć w Rzeczypospolitej, winien przestrzegać praw. Nie można szlachcicom gwałtem zabrać wolności i obrócić w chłopów.

— A cóż to takiego wolność, batiuszka?

— Wolność… To swoboda.

— A gdzie ona jest? A czy ją można kupić? I jak ją mierzyć? Korcem? Łokciem? Beczką?

— Głupiś, pachołku!

Dydyński ułożył się przy kłodzie, wyciągnął na legowisku z gałęzi i wsparł głowę na terlicy.

Nie mógł zasnąć. Widoki okrutnej kaźni pojawiały mu się przed oczyma. Po nich ikona, falisty znak namalowany krwią zdrajcy Grigorija. Klejnot Starca, czy może jego symbol? O co tu chodziło? Miał szukać tego znaku na świętych obrazach?

Wpatrywał się w płomyki bijące z kłody Borysa. Zwijały się i plątały. Jak fale. Jak węże.

Właśnie, falisty znak. Na ikonie. Wąż! Wąż na ikonie.

Wiedział, co to jest. Na wielu obrazach, które oglądał — nawet w cerkwiach w Sanockiem, Czart przedstawiony był jako wąż ze skrzydłami.

Czyżby Stariec był diabłem?

Boże, dość już tego wszystkiego!

— Ojczulku, nie zapomnijcie cebrzyka — wystękał Borys.

Dydyński zadrżał. Oboleński troskliwie złożył na śniegu szaflik z nadpaloną głową brata Grigorija.

— Wyrzuć to — mruknął; — Stariec nie potrzebuje jego łba.

— Jak to?! — zakrzyknął Borys. — Cóż wy mówicie?

— Ciśnij to w krzaki. Zabierz sprzed moich oczu.

— Jak sobie życzycie, ojczulku.


Die 22/12 ianuarii

Obóz wojsk Dymitra pod Siewskiem

Godzina dziewiąta rano

W obozie carskim zastali nieporządki i żołnierskie hałasy, chociaż żywności i paszy było w bród. Jedne roty przyszły, inne odeszły, pojawili się znowu Dońcy, ochocze zastępy Zaporożców, a z Rylska, Czernihowa i Putywla ściągały gromady moskiewskiego ludu uzbrojonego — na razie w kije, kopyście i wolę walki. Dydyński stanął na kwaterze, oddał konie w ręce Borka i Mykoły, a kiedy wszedł do szałasu, zamarł i zatrzymał się w progu.

Przy ogniu siedział posiwiały szlachcic, chudy jak chmielowa tyka, wysuszony, z sumiastymi wąsiskami zwieszającymi się w dół.

— Świrski?! — Dydyński nie wierzył własnym oczom. — Cóż się stało, że tu waszmości widzę?

— Dużo by mówić, mości dobrodzieju — Herakliusz machnął ręką, jakby chciał odgonić wierzycieli — po prośbie chodzę. A jeszcze dzień, dwa i przyjdę do tego, że jak ostatnia murwa wyzbędę się resztek dobrego imienia, aby tylko włożyć coś do garnka. To samo na mnie przyszło co na panów Bzowskich ze Bzowa od Będzina, że za beczkę piwa i buty z chamami i bękartami się bratali i za tanie pieniądze szlachectwo oddawali. Ci Bzowscy sprzedali herby…

— Straciłeś poczet — uciął jego dywagacje Dydyński. — Dobrze myślę?

— Poczet i konie w czasie tej przeklętej rejterady spod Nowogrodu. Jednego pachołka usiekli mi Moskale, drugi został tam — wskazał na śnieżne przestrzenie rozciągające się między Siewskiem a granicami Korony. — Razem z wozami.

— I co teraz?

— Łaski szukam.

— Chcesz wrócić do pocztu?

— Jeśli wasza mość pozwoli…

— Toś mi brat.

— Dziękuję pokornie!

— I jeszcze jedno.

— Słucham!

Dydyński sięgnął w zanadrze, wydobył krzyż, zwykły, łaciński, katolicki.

— Jeśli chcesz być znowu ze mną, przysięgaj. Na mękę Chrystusową, na wszystkich świętych, na Trójcę Przeczystą…

Świrski uklęknął. Podniósł dwa palce.

— …że póki jesteś ze mną, nie weźmiesz do ust wina, miodu ani gorzałki! Nie spojrzysz na gąsiory, nie odbijesz beczki!

Herakliusz opuścił palce. I zadygotał.

— Toż ja nie piję, panie bracie! Nie przypominam sobie, abym sam z siebie wychylił choćby garniec wina. Ja tylko z innymi, kiedy kompania do picia. Przecież jak towarzystwo dobre, to niepodobna naszej pięknej mody nie obserwować…

— Chcesz być ze mną czy nie? Wybieraj!

Świrski milczał. Wpatrywał się w krzyż, jakby prosząc o zmiłowanie.

— To ja już wolę poniechać bab, łupów. Za darmo będę służyć — stęknął. — Miłosierdzia nie macie, mości panie Jacku. Co to za szlachcic, co nie pije? Polonus nobilis pić musi! Na to nam dał pan Bóg gardło przepaściste, aby podlewać fantazję węgrzynem.

— Decyduj, bo szkoda czasu. Wóz albo przewóz.

Świrski opuścił podniesioną rękę, wstał, unikając wzroku Jacka. Podszedł do stołu, nalał sobie pełen kielich wina.

Dydyński przygryzł wargi. Szkoda, taka szkoda… Tyle lat razem, tyle bitew i wojen. Nawet ruina i mróz nie przekonały starego moczygęby.

Herakliusz wychylił kielich jednym haustem, trunek aż zabulgotał mu w gardle. Odstawił naczynie z hukiem i uśmiechnął się.

— Ostatni raz.

Uklęknął i podniósł rękę.

Dydyński odetchnął.

— Od teraz nigdy! Nigdy gorzałki, wina, miodu! Przysięga przy świadkach! Panie Nieborski, Mykoła, Borek, Anastazja!

Kiedy przyszli, podał Świrskiemu krzyż i kazał powtarzać słowa.

Jędrzej Herakliusz przysiągł. I ucałował krzyż.


Die 22/12 ianuarii

Stancja Dydyńskiego w obozie pod Siewskiem

Godzina dziesiąta rano

— Mów, co się dzieje w obozie — zapytał Dydyński, kiedy zasiedli do stołu. — Gdzie Moskale? Co robi Dymitr?

— Czeka — mruknął Świrski, zionąc świeżo wypitym winem.

— Na co?

— Na śmierć.

— Jak to?

— Śmierć idzie. Od lodowych pustyń, od Staroduba i Nowogrodu. Wasyl Szujski prowadzi siedemdziesiąt tysięcy wojska. Bojarów, dworian, strzelców, Kozaków dońskich, chłopów pososznych, Tatarów astrachańskich. Samych Niemców ma być ze dwadzieścia tysięcy. Moskale ich lubią, bo po Nowogrodzie podupadły w nich serca. Mówią: niemiecki Bóg silniejszy jest od ruskiego. Zobaczymy, czy zadławi lackiego orła.

— A my? Ile wojska jest w obozie?

— Zostało półtora tysiąca jazdy — Świrski zgiął jeden palec i podkulił drugi, jakby rachował chorągwie — licząc z wolentarzami. Do tego dojdzie z pięć tysięcy Zaporożców i jakieś cztery Dońców. Razem z Moskalami będzie nas ledwie z piętnaście tysięcy.

— Co planują pułkownicy?

— Szujski idzie na Dobrynicze. Nie śpieszy się. Nasi też nie wyrywają do przodu. Chcą zobaczyć, co zamierza. Czeka nas bój — co gorsza, bez rot i wojska spod Nowogrodu. Bez posiłków i z garścią prochu. Na moskiewskiej ziemi.

Dydyński milczał. Wicher wył za ścianami szałasu, wciskał się w szczeliny między balami, porywał sadze z paleniska. Gdzieś tam daleko, za skutymi lodem stepami, leżała Moskwa. A w niej, w granitowym pałacu o ścianach z ludzkiego cierpienia, panował car Godunow.


Die 30/20 ianuarii

Kwatery Dymitra pod Siewskiem

Godzina siódma rano

— Gdzie mości pan wojewoda?! — Dymitr uderzył buławą w stół, aż echo odezwało się w izbie. — Dlaczego nie ma go między nami?!

— Jaśnie oświecony pan wojewoda sandomierski słabuje — rzekł Buczyński. — Kazał przekazać Waszej Carskiej Mości, że z powodu choroby składa buławę.

— Zachorował?! Właśnie teraz? — Dymitr bił pozłacanym żelazem o stół tak mocno, że z każdym ciosem zostawiał małe wgłębienie na gładkiej powierzchni. — A może jegomość jest tchórzem podszyty? Wołać go zaraz, bliaduna! Na powrozie przywieść!

— Powoli, carewiczu! — rzekł Dworycki. — Miarkuj się, bo to twój dobrodziej! Gdzie byłbyś, gdyby nie Mniszchowie i nasze szable?! Na palu u Godunowa!

Car skoczył na nogi, ale kiedy zerknął na ponure postacie Polaków, umilkł, bo chyba uświadomił sobie, że jeśli zrazi ich teraz, w godzinie zwątpienia, to przyjdzie mu walczyć z Godunowem samymi dobrymi chęciami. Ścisnął w ręku buławę, umilkł. Gniew zniknął z jego oblicza, kiedy zapytał:

— Cóż zatem radzicie, mości panowie, moi zacni słudzy i przyjaciele?

— Szujski, Mścisławski i Basmanow stoją w Dobryniczach. Dwie mile od nas. Kozacy i Dońcy mówią, że ma sto albo dwieście tysięcy wojska, jednak nieprzyjaciel — zwłaszcza tak niekarny jak Moskwa — zawsze wydaje się kilkakroć liczniejszy niż w rzeczywistości. Nie sądzę, aby było ich więcej jak trzydzieści tysięcy.

— Dlaczego tak waść myślisz?

— Gdyby wojsko Szujskiego liczyło sto tysięcy, nie zmieściłoby się w takiej zabitej dechami wioszczynie jak Dobrynicze, choćby nawet Szujski poupychał Moskali w chałupach jak śledzie w beczce.

— Co radzicie, mości panowie bracia? — zapytał Borsza. — Słucham godniejszych.

Nikt się nie odezwał, ale wzrok obecnych spoczął na Dworyckim. Jednak Adam trwał zamyślony za stołem, gdzie posadzili go słudzy.

— Hetmańska buława wakuje — rzekł Dymitr. — I tylko ode mnie zależy, kto ją otrzyma.

— Powinniśmy wycofać się i stanąć taborem w dobrym miejscu, gdzie jest woda — odezwał się w końcu Dworycki. — Zamknąć wozy w koło, podnieść hołoble. Obsadzić kozackimi strzelcami kolasy. Usypać ostrogi i blokhauzy. Musimy stoczyć bitwę obronną w polu, wykrwawić dworian, Niemców i strzelców Szujskiego w atakach na umocnienia. A kiedy stracą bojowego ducha, rzucić na nich husarię, petyhorców i zaporoskich semenów. Wasza Carska Mość, obawiam się, że nie mamy dość sił, aby stanąć do walki w otwartym polu. Gdyby były z nami chorągwie spod Nowogrodu…

— Nie ma, bo nie byliście w stanie utrzymać waszych braci po naszej stronie!

— Skoro Wasza Carska Mość nie chciał im zapłacić…

— Dość tego! — rzucił Borsza. — Popieram mości Dworyckiego. Wycofajmy się, choćby pod Czernihów. Tam będziemy się bronić i zaczekamy na posiłki z Polski.

— A będą w ogóle jakieś posiłki? — zapytał Buczyński. — Nie mamy żadnych wieści, nie wiemy nawet, co o nas myśli sejm, senat, król — ba! — czy w Polsce czeka na nas wieniec laurowy, czy może kat i szubienica?

— Cofanie się — mruknął Dymitr — oznacza klęskę. Tysiące chołopów, dworian i bojarów, którzy przyszli pod nasze szeregi, cała Siewierszczyzna, Rylsk, Siewsk i inne włości zostaną wydane na łup carskiego kata Szujskiego.

— Czasami trzeba jako dobro cenić mniejsze zło — wypalił Buczyński. — A mniejszym złem jest odwrót niż stawianie losu na jedną kartę w bitwie, której wygrać nie możemy.

— To nie będzie odwrót, prędzej ucieczka! Zresztą dokąd mamy się wycofać?

— Do Putywla!

— Do Czernihowa! — rzekł Buczyński.

— Za blisko granic Rzeczypospolitej. Nasi stronnicy poczytają to za klęskę.

— I właśnie o to chodzi, aby było blisko Korony. W razie, nie daj Bóg, porażki możemy cofnąć się za polską granicę i wciągnąć tam wojska Szujskiego.

— O czym ty myślisz, na Boga?

— O tym, że taka akcja wywoła złość króla Zygmunta. Wybuchnie wojna Rzeczypospolitej z Moskwą, która w naszym położeniu okaże się nad wyraz pomocna. Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta.

— Nie! — rzucił gniewnie Dymitr. — Nie będę uciekał. Ojciec Niebieski wspiera nas w wysiłkach. Nie porzucę Siewierszczyzny. Cóż wy radzicie, kniaziu?

— Iść na wojska Borysa — odezwał się milczący dotąd Massalski. — Nie porzucaj, gosudarze, swoich rabów, nie wydawaj nas na śmierć Borysowi. Zamiast czekać, zbierzmy wojska i uderzmy z zaskoczenia, póki wojska fałszywego cara obozują w Dobryniczach.

— To szaleństwo!

— Zależy, kto pójdzie w pierwszym szeregu?! My czy Lachy?

— Mów lepiej, kniaziu, kto zostanie na polu bitwy po porażce? Wy równie lekko rwiecie do przodu, co i uciekacie — aby potem bić czołem przed kolejnym carem!

— Uciszcie się! — Dymitr uderzył buławą w stół. — A wy, panie Koreła? Mości Ewangeliku? Petruszenko? Doroszenko?

Kozacy łypali gniewnie zza stołu na Lachów i Moskali, gnietli w rękach wilcze kapuzy, szarpali wąsy i osełedce.

— Batiuszko nasz umiłowany, carewiczu — wykrztusił niski Koreła. — Dawaj na Szujskiego! Wyjdziemy z obozu przed świtem, podejdziemy cichcem, jak śnieg na łeb im spadniemy.

— Mam szpiegów w Dobryniczach — ozwał się Ewangelik. — Mogą podpalić wioskę przed atakiem. Kiedy w obozie wybuchnie panika, zaatakujemy…

— A najpierw obejdziemy ich od południa, lasami nad Wulem, od Rylska. Staniemy tak, aby przyprzeć Mścisławskiego do rzeki Siew — na lewym rogu Lachy i husaria, na prawym my, Zaporożcy, w walnym hufie piechota i działa. Potopimy Moskali w bagnach, weźmiemy obóz i łupy.

— A da nam Boh sławu i szczastie, to rozgromimy Szujskiego i pójdziemy dalej. Na Moskwę!

— Na Moskwę — powtórzył Dymitr. Widzieli, że miał łzy w oczach. — Mości panowie — rzekł uroczystym głosem — pofortuniło się pod Nowogrodem, więc myślę, że i tym razem Hospody nie opuści nas w potrzebie. Trąbić przez munsztuk — niechaj wojsko przygotowuje się do wymarszu komunikiem. Ruszamy skoro świt z armatami i pieszym ludem!

— To szaleństwo — zaoponował Borsza.

— Szaleństwem była już sama ta wyprawa. Nie mów, waszmość, że dopiero teraz obleciał cię strach.

Borsza zamilkł i zmarszczył brwi.

— Raz jeszcze apeluję do rozsądku Waszej Carskiej Mości — ozwał się Dworycki. — Nie mamy sił na drugą bitwę w polu.

— Czy jeśli dam ci hetmańską buławę, poprowadzisz moje wojska pod Dobrynicze? — zapytał Dymitr.

— To nie ma…

— Zapytuję raz jeszcze! Czy mając buławę i komendę, zmierzysz się z Szujskim?

— Nie mamy szans, by nawiązać równą walkę…

— A jeśli do buławy dodam godność wielkiego księcia suzdalskiego, poprowadzisz armię do boju?!

— To już Wasza Carska Mość obiecał panu Sulimie!

— Co dał carewicz, Boh i hosudar może odmienić. Godzisz się, mości Dworycki?

— Umywam ręce!

— Głosujmy! — zakrzyknął Ewangelik. — Jak w kole.

— Veto! — zakrzyknął ktoś między Polakami.

— Tu nie sejmik — rzekł Dymitr. — Komu się nie podoba wola większości, droga wolna. Wotujcie po kolei, mości panowie bracia.

Polacy byli przeciwko. Moskale za, a nawet przeciw. Ale Dońców i Zaporożców było najwięcej. Co oznaczało, że wyprawa pod Dobrynicze została rozpoczęta.


Die 30/20 ianuarii

Kwatery wojewody Mniszcha pod Siewskiem

Nieco przed północą

Dymitr wpadł do namiotu wojewody jak burza, odpychając hajduków, waląc pięścią w gębę starszego sługę, wymachując buławą jak jego ojciec Iwan Groźny, kiedy w przypływie furii grzmocił posochem po łbach popleczników i doradców.

— Dokąd się waść wybierasz, ojczulku wojewodo?! — zawołał, widząc kufry i skrzynie, do których słudzy i pokojowi pakowali suknie i broń. — A może chcesz wlec to wszystko pod Dobrynicze? Nie słyszałeś, że idziemy komunikiem, a obóz zostaje pod Siewskiem?!

W obozie zabrzmiała trąbka. Z zewnątrz doszły krzyki i komendy, rżenie koni, brzęk żelaza i tętent kopyt zwiastujący początek przygotowań do wymarszu.

— Kiedy ja idę przelewać krew dla twojej ukochanej córeczki, ty mnie zostawiasz! Uciekasz! — grzmiał Dymitr.

— Wyjeżdżam do Polski — rzekł niewzruszony wojewoda. — Hej, Kacper, zważaj na żupan! To angielski falendysz! Warty dwadzieścia groszy za postaw!

— Zmykasz jak tchórz! Twoją chwałę godziłoby się gównem pisać!

— Zapominasz się! — wysyczał wojewoda. — Zapominasz, mości zięciu, kto ci pomagał przez całe lata. Kto nadstawiał karku i zamiatał posadzki na dworze w Krakowie! Kto wybłagał ci przychylność króla, Senatu, nuncjusza Rangoniego! Kto obiecał rękę wojewodzianki moskiewskiemu hołyszowi! Zbiegowi ściganemu jak pies!

— Za pół carskiej kaźni i trzydzieści zamków siewierskich!

— Wyjeżdżam po… pomoc i pieniądze — rzekł pojednawczo Mniszech. — Niewiele tu sprawię, a jeszcze mniej pomogę! Z Korony przyślę posiłki i wsparcie. A ty, mój synu, nie ustawaj w wysiłkach.

— Zabierasz moją chorągiew!

— Jako eskortę. Do granicy!

— Na dzień przed bitwą?! To zdrada!

— Zwij to, jak chcesz, muszę dotrzeć do Korony w jednym kawałku!

— Ja nie pozwolę! Stój! — Dymitr chwycił wojewodę za rękaw delii. — Zatrzymuję cię mocą mego carskiego imienia.

— Tak? To zobaczymy! Wołaj Dworyckiego i husarzy, choćby Rudominę, Dydyńskiego. Zobaczysz, kogo posłuchają — mnie, senatora Rzeczypospolitej, czy ciebie, moskiewskiego carzyka?! Czyje to wojsko? Kto dał rotmistrzom listy przypowiednie? Za czyje pieniądze je zwerbowałeś?! Mam wezwać straż placową? Mości Rudomina! Bywaj tu!

Dymitr zbladł. Usłyszał szczęk broni, łoskot kroków husarzy, którzy strażowali koło kwater Mniszcha.

Rudomina odchylił płachtę namiotu. Za nim tłoczyli się pocztowi.

— Mości panie bracie — zakrzyknął doń wojewoda — ratujże z opresji!

— Jegomość wojewoda chce uciekać! Rozkazuję zatrzymać go siłą, odebrać broń i zatrzymać na kwaterach!

— Słyszysz, mości panie bracie?! — zakrzyknął wojewoda. — Wolność tu moją mordują! Na senatora Rzeczypospolitej rękę podnoszą!

Rudomina położył rękę na szabli.

— Słucham, mości panie wojewodo!

Mniszech z zimnym uśmiechem odwrócił się do Samozwańca.

— I co teraz, mości carewiczu?

— Ojczulku nasz najmilszy! — zgarbił się w ukłonie Dymitr. Wyglądał tak, jakby słowa wojewody złamały mu kręgosłup mocniej niż posoch batiuszki Iwana czaszki służalców. — Nie sumuj, odwołaj ich! I nie krzyw się! Wojna!

— Na wojnę potrzeba trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy. Szkatułę masz pustą jak czerep nędzarza! Skąd weźmiesz na nowe zaciągi? Wy tam — krzyknął w stronę Rudominy — mości panie, dziękuję. Możecie wrócić na straż. Za godzinę ruszamy.

— Nie zabieraj mi wojska! — zawył Dymitr. — Chcesz jechać, jedź! Ale zostaw mi chorągiew!

— Ejże, jak inaczej dotrę żywy do granicy?!

— Dam ci sotnię dworian. Moich najwierniejszych.

— Żeby zanieśli moją głowę carowi w podarunku? — zaśmiał się wojewoda.

— Dam Zaporożców. Semenów. Wybranych.

— Ci, zanim głowę zetną, jeszcze mnie wydupczą, kozojeby.

— Zapłacę ci, jeśli nie weźmiesz moich husarzy!

— Czym? Rublami z sakwy Godunowa?

— Masz obiecaną Ziemię Siewierską, a dla Maryny Psków i Nowogród. Dam ci jeszcze Kaługę i Tułę.

— Mało. W dodatku tam ciągle Moskale.

— Mości carewiczu — zabrzmiał głos Dworyckiego — piechota i działa gotowe do wymarszu. Kto idzie w przedniej straży?

— Dam ci Sierpuchów, razem z monasterem! — wydyszał Dymitr. — I jeszcze asygnatę na dziesięć tysięcy rubli z carskiego skarbca ponad to, co obiecałem wcześniej.

Wojewoda uśmiechnął się tylko.

— Dam ci tytuł księcia włodzimierskiego. Tu i zaraz, w obozie. Jaśnie oświecony Mniszech, książę włodzimierski, siewierski, tulski i kałuski, wojewoda sandomierski, starosta Samborski, dumny diak, teść cara wsiej Rusi.

Wojewoda przymknął oczy i uśmiechnął się.

— Przynieście papier i inkaust! — rozkazał.


Die 30/20 ianuarii

Stancja Dydyńskiego, późna noc

— Poczekaj — wydyszała Anastazja wprost do ucha. — Zostań ze mną jeszcze chwilę.

— Służba.

— Może cię już nie zobaczę.

— To módl się. Do ruskich Bogów i świętych.

— Poczekaj! — Przytuliła się doń. — Ja nawet nie chcę myśleć, że cię zabiją.

— Znajdziesz innego gacha. Jak Szujski wygra, jego ludzie będą spragnieni uciech. Nie odmawia się zwycięzcom, prawda, moja trzpiotko?

— Byłabym spokojniejsza, gdybyś miał przy boku wierniejsze sługi.

— Mam najpewniejszych pocztowych w armii Dymitra.

— Nie ufam Nieborskiemu. To ćwik i krętacz, czasem myślę, że za garść czerwońców wbije ci kindżał w plecy.

— Nieborski? Oszalałaś!

— Powinieneś go oddalić! Stać cię na wierniejszych pachołków.

— Nieborski był przy moim boku w Inflantach i pod Nowogrodem. To nie jest człek z gościńca, ale zaufany sługa. Jego ojciec był u nas, w Dydni, ekonomem na folwarku. I imaginuj sobie, że zagryzły go wilki w lesie pod Bachowem. Mój rodzic go szanował, więc zadbał o przyszłość dzieci. Siostrę wydał za mąż, a jego wyszkolił na sługę i rębajłę. Prawda, Damian to szałaputa, ale z czasem się ustatkuje. I pewnie jak ja zostanie towarzyszem. Będzie miał własny poczet…

— Oby nie twój, po śmierci pana.

— Spokój. Co cię ugryzło? Powiedziałem, że nie oddalę Damiana ani Świrskiego. To moi pocztowi i zaufani ludzie.

— Jeden moczygęba, a drugi głupiec!

— W bitwie musisz być pewien, że ten, kto staje ci za plecami, zna rzemiosło wojenne od deski do deski i na wyrywki. My, Polacy, walczymy inaczej niż Moskale. Kiedy ja w pierwszym szeregu tnę wroga w rękę lub odbijam cios, pocztowi w drugim i trzecim, a także czwartym dobijają przeciwnika. Dlatego nigdy nie dobiera się pachołków ot — tak sobie!

Przytuliła się do jego piersi.

— Dlaczego nie cierpisz Damiana? Napastował cię? A może nadużył słów?

— Nie ufam mu.

— Więc lepiej znasz moje sługi niż ich pan?

— Może i nie znam służalców, ale mężczyzn poznałam wystarczająco. Gdybym nie wiedziała, co kto ukrywa w duszy, już bym nie żyła.

— Oczywiście. Ty wszystko wiesz najlepiej.

— Porąbali by mnie toporem. I zjedli. Za wielkiego Hołomoru.

— Co takiego?

— Byłam córką Iwana Fiedakowa, jednodworca, człowieka służebnego kniaziów Massalskich w Putywlu. Po śmierci batiuszki matkę wydali za mąż po raz drugi. Za Fiodora Kołyczewa… Nie byłoby nam źle, gdyby nie głód. Przekleństwo cara Godunowa. On zniszczył wszystko.

Dydyński poczuł, jak zadygotała.

— Trzy zimy temu był rok bez lata. Śniegi upadły w sierpniu, zboża zmarniały na polach. Zjedliśmy wszystko, co się dało. Krowy, świnie, kozy i zboża na zasiew. Potem grzyby, zioła, a na koniec korę lipową. Później zabijaliśmy koty, psy. Widziałam ludzi, co popuchli jak pogańskie bałwany. Wozy, którymi wywożono trupy z Nowogrodu i Czernihowa. Matkę, co na ulicy kroiła nożem własne dziecko. Tłum, co szturmował wozy z ziarnem, strzelców rąbiących nędzników berdyszami. Ucinających głowy… Wymarłe wioski.

Dydyński milczał zasłuchany.

— Głód był taki, że zjadaliśmy słomę i siano, bo koni już nie było. Pewnej nocy znikła moja siostra, Irina. A potem jakiś czas działo nam się lepiej. Mieliśmy jadła pod dostatkiem. I tylko nikt nie pytał, skąd to mięso… A później batiuszka Fiodor… Zaczął szeptać po kątach z braćmi. A ja wiedziałam, że będzie źle. Modliłam się… Na nic. Kiedyś w nocy budzę się, widzę — batko z siekierą idzie. I wali w łoże, gdzie spał służka, sierota Iwaszko. Jam się skryła pod pierzyną. Płakałam ze strachu. I odtąd nie widziałam chłopca. A potem ojczulek Kołyczew… zaczął tak strasznie patrzeć na mnie. A ja wiedziałam wszystko, bo za dnia chodziłam i patrzyłam. Widziałam krew w drewutni. I zasypany dół za dworem. I powiedziałam matce. Uciekła od nich. Co miała czynić — grzech to, ale niech się tam wszyscy zjadają między sobą. Poszliśmy pod Czernihów. Tam matka zmarła, na trakcie. Z głodu. A ja zostałam przy ciele, płakałam, całowałam jej martwą rękę. I stał się cud. Jechał w saniach bogaty Niemiec z carskiego dworu — aptekarz. Ogrzał mnie i nakarmił. Zostawił we wsi u dobrych ludzi. Ale i tam był głód.

— Dość! — Jacek wstał. — Nie chcę słuchać. Nie w tej chwili! Ubieraj mnie!

— Tam też umarli — szlochała Anastazja. — Wszyscy… Tacy dobrzy chrześcijanie. A ja… z tego głodu… Straciłam cześć… Poszłam na gościniec, do karczmy. I tak już… wiesz.

— Jeśli osadzimy Dymitra na carskim tronie… Nie będzie głodu na Rusi.

Anastazja zapłakała.

Dydyński podjął szablę.

Загрузка...