Rozdział XIII. Lodowe pobojowisko

Armia Dymitra podchodzi ku Dobryniczom Wspaniała szarża Atak na tabor • Niespodziewana klęska • Odwrót • Śnieżne pole • Okrutny mróz • W oblężeniu • Wyznania Borysa • Czekając na świt • Zamarzająca husaria • Armaty i strzelcy • Zasadzka na rzece


Die 31 ianuarii nowego stylu, 21 starego stylu

Anno Domini 1605

Roku 7114 od stworzenia świata

Dobrynicze, o świcie

Z lasów głębokich jak morze, lecz zamarzniętych na podobieństwo lodowego piekła wyszli na rozległe pola ciągnące się aż do rzeki Siew. Równiny przechodziły tu w niewysokie pagórki, ale śnieg pokrył wszystko tak grubą warstwą, że spod kołdry moskiewskiego puchu prawie nie widać było wzniesień ani dolinek. Nad rzeką czerniały zarysy chałup i baniaki malutkiej cerkiewki zwieńczone krzyżami o pochyłych ramionach.

Wsi nie podpalono i przez chwilę nie było wiadomo, dlaczego ta część planu zawiodła. Wszystko się wyjaśniło, gdy Dymitr sięgnął po perspektywę, a w szkłach zamajaczyły szubienice, gdzie smętnie kołysało się kilku ptaszków Ewangelika.

— Stawać w lewo! — rozkazał Samozwaniec. — Rozwijać linię!

Dworycki dwoił się i troił, okryty śniegiem, którym dymiło z zasp, zziębnięty, pod sztandarem z carskim orłem, z buławą w ręku.

Pułk przedni Szujskiego został wcześniej odparty od lasu, ustąpił, pozostawiając kilka trupów i dając pole wojskom Dymitra. Roty i sotnie wychodziły z borów, wynurzały się zza kurhanu. Konie brodziły w śniegu po pierś; skrzydlatej husarii było łatwiej niż dworiańskiej konnicy i bojarom — jechali z tyłu, drogami wydeptanymi przez Moskali.

Wierzchowce rżały, tratowały kopytami ziemię, wzbijając tumany śniegu, ludzie klęli, wrzeszczeli. Zaporożcy i piechota wojewody z trudem prowadzili przez okryte bielą krzaki działa ciągnięte przez poszóstne zaprzęgi.

Pułki Szujskiego i Mścisławskiego czekały na równinie między Dobryniczami a traktem do Siewska, który w tym miejscu przebiegał prawie równolegle do Siewu. Za plecami miały wioskę i rzekę, po lewej zamarzniętą dolinę potoku, po prawej otwarte pola, pokryte lodem bagna i trzęsawiska.

Z krzykiem i hałłakowaniem z lasu wynurzyli się Kozacy. W szarych świtach, w przyprószonych bielą kapuzach i kołpakach. Czasem gdzieś w tłumie błysnął zielenią lub brązem żupan setnika czy esauła.

Roty stawały na pozycjach. Na lewym rogu polskie — na przemian husarskie i petyhorskie. W drugiej linii chorągiew Kruszynina, sotnie dworian Rubec-Massalskiego, Chruszczewa i innych bojarów. Moskale błyszczeli zierkałami i bajdanami, zdobionymi szyszakami. Aby odróżnić się od wojska carskiego, naciągali na pancerze i kaftany białe koszule.

— Śmiertelne koszule nakładają — mruknął Świrski. — Zły znak.

— Nie kracz. — Dydyński trącił ostrogą Kapera, który nie chciał stać w szyku, najpierw zwiesił głowę, potem grzebał nogą, aż wreszcie zaczął szykować się do kopnięcia gniadej kobyły pana Rudominy.

Stali z kopiami opartymi tylcem o ziemię; niektórzy wbijali je w śnieg, by dać odpocząć strudzonym rękom.

Po stronie wojsk Szujskiego rozległo się pierwsze stłumione puknięcie. Widzieli, jak wykwitła tam chmurka prochowego dymu. Kula spadła w zaśnieżone pole przed zaporoską piechotą, wzniecając fontannę śniegu.

— Mości Ostromęcki, daj im odpowiedź! — zakrzyknął Dymitr.

Samborska śmigownica odezwała się niskim, stłumionym basem. Po niej grzmotnęła druga, wyrzucając okrągłe kółko dymu, które powoli i majestatycznie płynęło nad zaśnieżonym polem.

Jakiś Kozak żartowniś przemknął na koniu, wetknął spisę w okrągły jak precel obłoczek dymu, burząc zrozumiałe skojarzenia i salwy śmiechu wśród pobratymców.

Piechota mołojecka wychodziła z lasu, stawała w gromadach pod piernaczami setników i buławami pułkowników, za armatami Ostromęckiego. Przez śniegi i lód ciągnęła własne działka i hakownice.

Na prawym skrzydle z lasów wyłaniali się semeni i Dońcy. Szara i brązowawa konnica zachodząca wojska Mścisławskiego od strumienia i bagnisk, i szerokiego zakola rzeki Siew.

Dymitr wyskoczył przed husarzy i petyhorców na wiernym siwku przybranym aksamitnym czołdarem. Koń, jak to turek — tańczył pod nim, próbował ustępować bokiem.

— Mości panowie bracia. Moi wierni przyjaciele! — krzyczał carewicz, starając się przebić głosem coraz mocniejszą korespondencję armat. — Bądźcie odważni i mężni! Zdajcie się na Boga. Wszechmogący jest z nami. On nas nigdy nie opuszczał, on niezawodnym naszym opiekunem. Za ojcowiznę moją, za krew i sławę — naprzód!

— Uciszyć się! — zakrzyknął Gogoliński. — Nacisnąć szyszaki! Sprawdzić pistolety!

— Mości panie Dworycki, poczynaj, waść, pierwszy! — krzyczał Dymitr do hetmana.

— Drzewka w tok! — zakomenderowali rotmistrzowie.

Husarze i petyhorcy podjęli kopie.

Działo huknęło blisko, aż konie wstrząsnęły łbami. Po nim zabiły suchymi gromami organki, którym z kolei odpowiedziały carskie armaty Mścisławskiego.

— Równo następuj!

— Dalej! Mości panowie! Daleeeej!

Lewe skrzydło ruszyło stępa, wolno, niby na paradzie. Linie jeźdźców poczęły zstępować w dół stoku. Dworycki popatrzył przez perspektywę na wroga, odsunął szkło od oka i uśmiechnął się.

— Niemcy i pludracy. Rajtarzy i piechota. A z nimi moskiewska jazda! Gotujcie się.

— Rajtaria! — huknął do swoich Gogoliński. — Będzie gorąco!

— Dalej! — rozległy się głosy rotmistrzów. — Rysią!

Szli szybciej, w śnieżnym tumanie. Skrzydła błyszczały na tylnych łękach. Mścisławski dowodzący pułkiem prawej ręki widział ich z dala. Zagrzmiały barabany — bębenki wożone na moskiewskich koniach, po nich ozwały się trąby i piszczałki. Szyk Moskwy był prosty. Od prawej zaciężni niemieccy rajtarzy i konnica dworiańska, za nimi piechota cudzoziemska i Tatarzy astrachańscy. W środku hulajgorody, wozy i sanie z sianem powiązane łańcuchami i sznurami, za nimi brodaci strzelcy wspierający piszczele na ciężkich berdyszach. Na lewym skrzydle dworiańska konnica i bojarskie drużyny Szujskiego.

Armaty uderzyły raz jeszcze. I jeszcze. Biły nieprzerwanie, przerzucając się kulami z obozu do obozu.

Moskale i Niemcy rośli w oczach. Siedem rot polskich zbliżało się do lewego skrzydła powoli, nieśpiesznie. Dydyński widział coraz wyraźniejszą linię ludzi i koni — łbów, rozwianych grzyw, szłomów i szyszaków, włóczni i chorągwi ze świętym Michałem… Kaper wyrwał do przodu, czego Hetmanka nigdy nie robiła — dostał w nagrodę ostrzejsze uderzenie munsztuka.

— Rysią! Czekaaaaać!

Przed luźne gromady moskiewskiej konnicy, która jak Tatarzy — nacierała kupą, a nie w szyku, wysunął się równy czworobok jazdy. Rajtarzy! Rozpędzeni w galopie, na włochatych fryzach stawiających nogi jak charty, na ociężałych koniach inflanckich wyglądających jak zabrane prosto od pługa i wozu.

Siedemnaście rąk dobyło broni z olster. Siedemnaście luf półhaków i pufferów spojrzało w oblicza nadciągającej husarii.

— Feuer!

— Dalej! — ryknął Gogoliński, a jego słowom zawtórował trębacz.

Pistolety wypaliły — chaotycznie, czasem jeden po drugim. Kule świsnęły w powietrzu gdzieś z boku, któraś brzęknęła o zbroję czy nosal szyszaka.

Husarska rota runęła galopem, miękko, bez grzmotu kopyt na śniegu.

— Feuer! Alt!

Strzały zatrzaskały sucho, jakbyś orzech zgryzł. Lecz zanim równy szereg jeźdźców rozłamał się na dwie połowy i odskoczył do tyłu, ustępując miejsca kolejnemu, po polskiej stronie rozbrzmiała komenda:

— Złożyć kopie! Dalej!

— Bij zabij!

Husarze i ramię w ramię z nimi petyhorcy poszli jak wicher. Niczym żelazna lawina przetykana łopocącymi kobiercami, skrzydłami, skórami lampartów i wilków, wpadli w szeregi rajtarów, wbili się w nich z trzaskiem kruszonych kopii, rozszczepili na pół, zanim kolejny rząd zajął miejsce pierwszego dla oddania strzału!

Dydyński uderzył kopią w pierś kosmatego fryzyjskiego wierzchowca! Rzemienie toku zadrgały niczym naprężona żmija. Koń zrywa się i wali na przednie nogi, jeździec upada do przodu z wyciągniętym pistoletem. Tnie go żelazem Nieborski, a za nim pędzi Świrski i inni pocztowi.

Dydyński szarpnął za szablę; chwila, miał ją w ręku. Usłyszał ryk towarzyszy, kwik zarzynanych koni, trzask drzewek, brzęk żelaza!

I pędził przez szeregi rajtarii, robiąc to, co potrafił najlepiej — zbijając cios, rąbiąc w rękę i zostawiając resztę pocztowym.

Chorągiew Dymitra przeszła przez rajtarów jak orkan, zmiażdżyła ich, zmiotła, rozegnała na cztery strony świata.

Nagłe dokoła zrobiło się pusto. Dydyński, Rudomina i inni zobaczyli przed sobą błyszczące napleczniki zbroi, pochylone przyłbice i hełmy.

— Za nimi!

— Bij zabij!

— Na Moskwę!

Rajtarzy, pobici, rozproszeni, gnali ku piechocie i dworianom z wrzaskiem, szczękiem zbroi. Mścisławski skoczył do pieszych Niemców, chciał krzyczeć, aby zwarli szyki, nadstawili piki ku własnej konnicy.

Nie zdążył! Fala uciekających pchana przez husarię i petyhorców wpadła na piechotę, pomieszała ją, wstrząsnęła całym czworobokiem Inflantczyków i Walonów. A na ich karkach, tuż za plecami pierzchających, pędzili zwycięzcy rycerze w skrzydlatych zbrojach i kolczych pancerzach.

— Bij! Morduj!

Wpadli na Niemców jak wilcza zgraja w stado owiec. Piki i halabardy nie zdały się w ciasnocie na nic, część połamano w jednej chwili; innych ściśnięci, miażdżeni końskimi piersiami pikinierzy nawet nie opuścili. Husarze rąbali ich jak drewna w lesie, wbijali się na dzielnych polskich i tureckich koniach w szyki, cięli szablami, kłuli koncerzami, bili pałaszami.

Piechota nie wytrzymała naporu dłużej niż kilka chwil. Rozpierzchła się, popędziła w stronę rzeki, pchając przed sobą bojarskie sotnie i poczet Mścisławskiego.

Fala skrzydlatych jeźdźców pomknęła za nimi; husarze i petyhorcy znaleźli się w jednym wielkim tłumie uciekających. Gnali, siekąc na wszystkie strony, powalając Moskali i Niemców jak snopy zboża, tratując końmi, miażdżąc kopytami, tnąc przez półkoliste moriony, kołpaki, napierśniki.

Pościg nie trwał długo. Dymitr nakazał zatrąbić do powrotu. Husarze poczęli wstrzymywać konie, zawracać na równinę na wymęczonych, parujących wierzchowcach, ustawiać się w szyku.

Carewicz przyskoczył do Dworyckiego na spienionym turku, brudny, tryumfujący, śmierdzący prochem krwią. Wskazał buławą równy rząd taborowych wozów i kolas, sań załadowanych sianem i hulajgorodów obsadzonych przez strzelców Szujskiego.

— Poczynaj, waszmość, w imię Boże. Rozbij tabor, zdobądź wozy! Przez ten czas Koreła zwinie im lewy róg i wejdzie do Dobrynicz.

— Do tego trzeba piechoty! — zaoponował Dworycki. — Wystrzelają nas jak kaczki.

— Nie ma piechoty ani czasu!

— Są piesi Zaporożcy!

— Rzucę ich wam na pomoc. Zabawcie strzelców, a ja zbiorę Kozaków!

— Poczekamy! Mścisławski może wrócić.

— Tchórz cię obleciał, mości hetmanie? Jeśli tak, oddaj buławę. I niechaj słudzy odniosą cię na tyły!

Dymitr specjalnie podkreślił słowo odniosą, powiedział to tak głośno, że Dworycki usłyszał je wyraźnie wśród bitewnego zgiełku. Zbladł, wyprostował się w kulbace. Uderzył buławą w piersi.

— Zdobędziemy tabor! — wrzasnął. — Choćby dla samego diabła!

Skoczył do chorągwi razem z pocztowymi.

— Boże, pomóż! — zakrzyknął Dymitr. — Ruszajcie!

— Dalej! — rozległy się krzyki rotmistrzów. Trąbki zagrały sygnał do ataku.

Husarskie i petyhorskie roty poczęły zstępować w dół, ku piechocie.

Dworycki obejrzał się w pole. Działa biły w tabor, Zaporożcy dawali ognia z samopałów, nie zbliżając się jednak do linii wozów. Dalej, na prawym skrzydle, Dońcy i semeni ścierali się jak Tatarzy z Moskalami — to przyskakując do walki na białą broń, to uciekając i strzelając z łuków.

Hetman nie poprowadził Polaków pełnym pędem, bo uderzenie w cwale — końskimi piersiami o kolasy — mogło okazać się błędem wartym jego głowy. Zebrał chorągwie, kazał grać sygnał i puścił ich zebranym galopem.

Husarze spadli na strzelców jak pancerny grad, z łoskotem kopyt, rżeniem koni. Spadli — i zatrzymali się na drewnianej przegrodzie. Kolasy i sanie naładowane sianem i słomą stały gęsto, związane łańcuchami i sznurami. A zza stert siana okrytych pałubami ślepiły na nich brodate oblicza strzelców w zielonkawych żupanach i świtach, z posiwiałymi na mrozie brodami, wspierających piszczele na ostrzach wbitych w ziemię berdyszy.

Polacy rąbali szablami — dźgali koncerzami, aby dosięgnąć ukrytych za burtami sań i kolas Moskali. Na próżno — strzelcy uciekali spod żelaza, odsuwali się od kręcących się bezradnie konnych. I opierali arkebuzy na podpórkach.

Dydyński wiedział, co się święci. W zamęcie zwrócił Kapera na wprost nich, by nie wystawiać się bokiem na strzał, zakrzyknął na pocztowych…

— Pli!

Wstęga ognia przeleciała wzdłuż wozów i sań. Kłąb kwaśnego dymu uderzył w nich razem z gorącym ołowiem jak oddech ognistego smoka. Wzbił się w górę, wiatr zwiał go w prawo, zakrył kozacką konnicę i zwartych z nią w walce Moskali. Wraz z nim zabrzmiały wrzaski, jęki. Koń pana Rudominy kwiknął, zwalił się na ziemię, zerwał się zaraz, młócąc śnieg kopytami, gdy jeździec szarpnął za wędzidło. Szlachcic obrócił go bokiem do Jacka, gniada kobyła kulała szpetnie. Za przednią prawą łopatką, przed popręgiem, widniał szeroki mokry otwór, z którego lała się ciemna, czarna końska krew!

— Koń okulawszy! Dajcie podjezdka! — rozdarł się szlachcic. — Antoseeeek!

— Odskakujemy!

— Zbierać się wszyscy! Bywaj tu!

Dydyński przestawił Kapera na zadzie, zawracając za swoimi. Ruszył skokiem na krwawe pole, przeczuwając, że jeszcze chwila, a strzały w plecy zdmuchną ich z wierzchowców.

Odskoczyli na dobre dwa stajania od wozów, poczęli zbierać się wokół chorągwi. Luźna czeladź wjechała między towarzystwo z powodowymi końmi. Jedni przesiadali się na wierzchowce, inni oddawali ranne i postrzelane. Dydyński policzył wzrokiem swój poczet. Oba podjezdki całe i zdrowe, Kaper nie wyglądał na postrzelonego. Świrski i Nieborski wykpili się połamanymi skrzydłami i małym wgnieceniem na naramienniku pana Herakliusza.

— Ścisnąć kolano z kolanem! — zakomenderował Gogoliński. — Uciszyć się! Szable w rękę!

— Bij! Bij, w imię Pańskie! — krzyczał rozogniony, rozgorączkowany Dymitr do Dworyckiego. — Szarżuj drugi raz, rwij tabor! Przyprowadź Szujskiego, a zrobię cię wielkim księciem! Dumnym bojarem!

— Wykrwawię chorągwie! — warknął hetman. — Potrzebujemy piechoty! Odwołam jazdę, rzucę ją na tyły, z lewej, od rzeki!

— Nie przejdziesz! Tam są hulajgorody! Strzelcy siedzą w kleciach. Jak się przebijesz, usieką.

Kula z moskiewskiej armaty padła w pole tuż obok, obsypując ich fontanną śniegu i błota. Turek Dymitra strzelił zadem, potem stanął dęba, cofnął się przerażony. Z kolei polak Dworyckiego stał nieporuszony — jakby wystrzały były najlepszą muzyką dla szlacheckiego wierzchowca.

— Żółkiewski złamał jazdą kosz Nalewajki pod Sołonicą, a kniaź Ostrogski Kosińskiego pod Piątkiem! Trąbić do szarży, ja sam pójdę z wami na armaty!

Działa stojące między saniami ryknęły niskim, suchym grzmotem. Kule przeniosły górą, rąbnęły w zaśnieżoną równinę. Jedna, zdradliwa, ze świstem przeszła przez szeregi petyhorców jak anioł śmierci, miażdżąc ludzi i koni, obalając jeźdźców, śląc bryzgi krwi na ich towarzyszy. Dworycki zadygotał. Nie mogli tu stać.

— Graj, muzyko, do ataku! — rozkazał piszczkom. — Póki puszki mają nienabite! Dalej, mości panowie! Daleeeeej!

Zabrzmiała trąbka. Skrzydlate, choć skrwawione chorągwie zerwały się do szarży jak lotne ptaki. Poszli galopem poprzez białe pole usiane skrwawionymi ciałami. Ludzie pochylili się w kulbakach, ścisnęli szable i koncerze, zmrużyli oczy, wypatrując wrogów na tle śnieżnej bieli.

Nawałnica spadła na sanie i kolasy z łoskotem kopyt, z brzękiem żelaza, tak mocno, że konie uderzyły piersiami o drewniane zapory.

— Obalać kolasy! Razem, równo!

— Mości panowie, za mną! — zaryczał Odrzywolski. Jego wierzchowiec rozpędzony w galopie nie stanął, jak inne, przed zwartą ścianą wozów i sań. Spięty ostrogami, przesadził kolasę! Zawadził kopytem o burtę, omal nie zwalił się na śnieg.

Okulawiony, wystraszony wpadł na rząd strzelców, zmiażdżył, stratował, rozepchnął Moskali jak szmaciane kukły. A Odrzywolski machnął na odlew szablą, ciął, rozwalając jakąś kędzierzawą głowę, wzniósł się w strzemionach do nowego cięcia.

— Dalej, bracia!

Pocztowy skoczył za nim, ale husarski podjezdek wyłamał się tuż przed burtą, zginając łeb, ślizgając się na zakrwawionym śniegu. A wtedy zza najbliższych sań wyskoczył strzelec w porwanej, pokrwawionej świtce. I jednym ruchem wbił rohatynę prosto w pierś podjezdka!

Koń zarżał, kwiknął przerażony. Stanął dęba tylko po to, by paść na bok, zwijając się, bijąc kopytami. Drzewce włóczni pękło z trzaskiem, jeździec zwalił się z kulbaki, przetoczył na bok, łamiąc husarskie skrzydło.

Dydyński skoczył na Moskali, chciał przemknąć nad kolasą jak Odrzywolski, lecz Kaper sfuszerował, zawiódł go jak zwykle. Zamiast się wybić, przyhamował, wyłamał ze skoku, prawie uderzył piersią o dechy, zginając łeb jak na paradzie.

Świrski chciał skoczyć z miejsca — jego podjezdek zwinął się w miejscu, obrócił jak fryga. Nieborski nawet nie próbował.

— Mości panowie, ratujcieeee!

Odrzywolski, sam jeden w taborze, opędzał się od Moskali. Koń szalał, miotał się, obracał w miejscu, stając dęba. Biegli do niego bojcy i strzelcy — w wilczych czapach, z brodami jak u dziadów ze złej bajki.

— Idziemy na pomoc! Cofajcie się! Skaczemy!

Dydyński odjechał na Kaperze dobre dwadzieścia kroków, a potem znowu ruszył ku ścianie z sań i wozów.

— Leć, Kaper! Leć! — zakrzyknął do ucha koniowi.

Spięli wierzchowce ostrogami, runęli na Moskali. Wpadli jak wicher na tabory i…

Wierzchowce wyłamały. Nie były w stanie pokonać tak wysokiej przeszkody, a może po prostu jeźdźcy stawiali im zadanie ponad końskie siły. Dydyński zaklął, rąbnął pięścią w szyję Kapera. Do diabła, gdyby był na Hetmance!

— Odrzywolski! — zaryczał. — Wytrwaj! Idziemy do ciebie!

Widział wszystko, co rozgrywało się zaledwie kilka kroków dalej. Oglądał krwawe teatrum jak widz, nie uczestnik, choć jego szabla łaknęła krwi.

Husarski towarzysz podrywa kulejącego konia do galopu na trzech nogach… Jego szabla tnie łby i ręce, próbując wyrąbać sobie drogę w gęstwinie strzelców. Wierzchowiec tratuje grubego Moskala w ferezji…

A potem inny strzelec bierze zamach ogromnym berdyszem o ostrzu długości krawieckiego łokcia. Tnie płasko po nogach tarantowatego wierzchowca… Łamie, przecina pęciny, rąbie w brzuch…

Polski wierzchowiec zwalił się łbem do przodu, padł — a wtedy jeździec dostał cios rohatyną w bok. Koń zakwiczał, poderwał się jeszcze, zwalił na bok, przygniatając Odrzywolskiego.

Dydyński widział, jak opadli ich Moskale. Tłum szarych, zielonkawych strzelców. Rąbali w furii. Rąbali w nienawiści. W bojowym szale. Jak rozjuszeni chłopi, kiedy dorwą w jamie żywego wilka, co wcześniej porwał im owce z pola.

Bili berdyszami, rohatynami, szablami. Husarza i konia. Niby rzeźnicy, umazani posoką, głusi na krzyk zwierzęcia…

Puściła zbroja, tarantowata sierść zalała się krwią. Pękły od ciosów zarękawia i naramienniki, rozleciał się obojczyk, ugiął kirys. A oni tłukli bez ustanku, raz za razem, odcięli rękę z szablą, odrąbali drugą dłoń, ścięli szeroki koński łeb o rozumnych oczach. Bili — dopóki nie poćwiartowali Lacha i jego wierzchowca pospołu w krwawe kawały ścierwa, dygocące na mrozie i śniegu…

Rąbnęła salwa z piszczeli i arkebuzów. Kwaśny prochowy dym uderzył w nozdrza, zapiekł w głowy i oblicza, zgłuszył wszystkie dźwięki i krzyki.

Dydyński dostał w pierś, szarpnęło go na tylny łęk, ale utrzymał się w kulbace. Dobra zbroja wytrzymała, żył, choć zgłuszony, obolały. Zobaczył, jak Świrski pochyla się na bok. Dostał w lewy bark, naramiennik puścił — stolnikowic widział małą dziurkę płaczącą krwawymi łzami. Damian zajechał pocztowego z tyłu, przytrzymał. Krzyczał coś, czego Jacek nie rozumiał. I pokazywał za ich plecy.

Na prawym skrzydle pola walki działo się coś, co poruszało serca i przerażało umysły. Dydyński odwrócił się za wzrokiem Damiana. Widział, jak z dymu i kurzawy, w których powinni być Kozacy, wyłaniają się rozpędzone gniade i czerwonawe moskiewskie konie. Jak jazda Szujskiego wali na nich na bachmatach i łoszakach niczym Tatarzy w morderczym pędzie!

Kozacy uciekli! Uszli z pola bitwy, pozostawiając Moskali na skrzydle.

Zabrzmiały trąbki do odwrotu… Za późno.

Zanim husarze i petyhorcy zawrócili konie, spadł na nich orkan, przetoczył się po pierwszych szeregach, złamał, zwichrzył i zniósł na bok, tratując ludzi i konie.

Szyki i wola Polaków pękły w jednej chwili. W następnej roty przemieszały się i pierzchły w ucieczce, czując na karkach oddechy ścigających ich Moskali.

Dymitr dostrzegł, że jego misterny plan bitwy wali się w gruzy, a zza wzgórz lewego skrzydła wyłania się powracająca konnica Mścisławskiego i wali ławą prosto na kozacką piechotę.

Zaporożcy dali ognia z samopałów. Wstrzymali impet wroga na spisach i rohatynach. A potem padli, ulegli, wzięci w dwa ognie, rąbani i tratowani.

— Stać! Staaać! — ryczał carewicz, płazując po karkach i plecach Lachów i Kozaków. Nikt go nie słuchał, nikt się nie zatrzymywał. Dymitr był sam jeden wśród uciekających, nie widział nigdzie swego pocztu, Buczyńskich ani Dworyckiego z ludźmi. Nie widział nawet jednego towarzysza ze swej chorągwi. Do kroćset, gdzie szukać choćby Dydyńskiego?

Gdzie teraz był sam Hospody?! Gdzie Fortuna! Koń zwolnił, zaczął rozpierać się, ustawać. Carewicz z rozpaczą kłuł go ostrogami, czując, że cholewa safianowego buta przesuwa się po czymś gładkim i śliskim. Kiedy sięgnął tam ręką, zrozumiał, że to krew. Turek był postrzelony!

Serce biło, jakby chciało wyskoczyć mu z piersi. Dymitr krzyczał, machał rękoma, płazował szablą… Nic. Koń zwalniał, zostawał w tyle, a obok przelatywali w pędzie dworianie, husarze, kozacy, petyhorcy, Lachy, Litwini, Rusini, Zaporożcy, Dońcy. Nikt się nie zatrzymał, nikt nawet nie spojrzał za carewiczem.

— Ludzie! Spasitie! Łaski zmiłowania! Sto rubli dam! Dwieście! Tysiąc! Księstwo suzdalskie! Do bojarów zaliczę! Miejcie honor, panowie bracia! Tchórze! Psie krwie! Sucze chwosty! Z kurwy syny! Bliaduny! Żopy bisurmańskie! Pizdiuki! Żopy zasrannyje!

Aż wreszcie, kiedy koń ustał i począł się kłaść, nagle ktoś dopadł carskiego boku, osadził wierzchowca, aż śnieg i lód trysnęły na wszystkie strony.

Carewicz krzyknął, poznając brodate oblicze kniazia Rubec-Massalskiego.

— Batiuszko nasz! — zakrzyknął Moskal, zeskoczył z kulbaki, kłaniał się w pas przy carskim strzemieniu. — Jesteśmy! Z pomocą! My jedni, chołopiszki twoje!

— Koń mi ustaje! Spasajtie!

— Diaczek! Dawaj swojego! — ryknął kniaź.

Sługa zeskoczył na ziemię jak błyskawica. Kniaź podał cugle bachmata Dymitrowi.

— Uciekaj, słoneczko prawosławne! Uchodź jak najdalej! Musisz przeżyć, batiuszko nasz umiłowany! Nie zostawiaj nas, rabów bożych jedynych, bez pana i władcy!

Dymitr zeskoczył na ziemię. Chwila — i siedział w kulbace drugiego wierzchowca.

— Preswiatuju, Preczystuju, Prebłohosłowiennuju…[29] — przeżegnał chrestem kniazia — Chrystos, Boh nasz, molitwami Preczystyja Swojeja Matieri pomiłujet i spasiet tiebie…[30]

— Nie odstąpimy Waszego Carskiego Wieliczestwa — załkał kniaź. — Ty już z nami do śmierci, Dymitrze. Lachy pójdą, Kozaki pójdą, Dony uciekną, ale nie my! Wo wiki wików[31].

— W konie! — ryknął drugi ze sług. — Mścisławski nadciąga!

Dymitr skoczył za uciekającą armią. Za sławą i chwałą, która znikła nagle gdzieś za widnokręgiem, zgasła tego mroźnego dnia jak spadająca gwiazda nad kremlowską cerkwią.

Popędził konia. Nie było czasu. Nadciągał car Borys Godunow. I jego zaufany wojewoda — mróz.


Die 31/21 ianuarii

Pole za rzeką Wul, późny wieczór

Chociaż pułkownicy i rotmistrzowie Dymitra unieśli głowy z pogromu, jedynie Ostromęcki i Dworycki nie zgubili zdrowego rozsądku. Pierwszy nakazał zagwoździć działa, nim ogarnęła je moskiewska nawałnica, podpalił także lont od armatniego wozu pełnego prochu, dzięki czemu posłał kilkunastu dworian wprost w ramiona Abrahama. Drugi zaś płazował szablą uciekających, przebił kilku tchórzy, dopadłszy zaś w pełnym pędzie trębaczy i chorążego, kazał trąbić na zbiórkę oddziałów. I póty bił, tłukł i wyzywał od matek uciekających, aż wreszcie Polacy poczęli wstrzymywać wierzchowce, szukać wzrokiem chorągwi, a potem zbierać się do kupy.

Towarzystwo wracało spod Dobrynicz w opłakanym stanie. Zabitych nie było wielu, z roty Dydyńskiego ubyło trzech towarzyszy oraz dwadzieścia koni i pachołków, jednak o wiele większe były straty w moderunku. Panowie bracia wracali porąbani, bez szyszaków, skrzydeł, a nieraz i szabel. Na pociętych, postrzelanych koniach, pocztowi zaś często na piechotę — biegnąc i trzymając się strzemion towarzyszy. Albo po dwóch na jednym koniu.

Ujrzawszy, że polskie roty gromadzą się na otoczonym lasami polu za zamarzniętym potokiem, Moskale zatrzymali się jak wryci, a w ich szeregach zadudniły bębny, zagrały piszczałki — chyba dla dodania animuszu, bo żaden z oddziałów nie ruszył dalej.

Sotnie Szujskiego czekały na posiłki — Niemców i resztę konnicy. Dworycki widział to jak na dłoni. Nakazał odwrót do obozu pod Siewskiem. Żeby zaś zyskać na czasie, rozkazał rotom carskiej i petyhorskiej Mikulińskiego pozostać w polu, aby jak najdłużej opóźniać pochód wroga. Stawka była wysoka, ale zrozumiała — Dworycki chciał uchronić obóz przed grabieżą, zachować moderunek, prochy, kilka dział i czeladź dla dalszej wojny.

Gogoliński objął komendę. Ustawił chorągiew w ordynku. Nakazał odesłać na tyły rannych i posieczonych. Wymienić konie na świeże. To ostatnie było prawie niewykonalne. Chorągiew straciła tyle wierzchowców, że brakowało powodowych rumaków. Konie wróciły zmarnowane, mokre i okrutnie spienione po dwóch szarżach, morderczych atakach na tabor i krwawym odwrocie z dobrynickiego pola. Ledwie żywe wyciągały głowy na munsztukach, grzebały kopytami, aby pod śniegiem znaleźć choć małe źdźbło trawy.

Nie było dla nich litości. Chorągiew sformowała szeregi i obróciła się ku rzece. Dydyński z niepokojem spoglądał na rannego Świrskiego, porąbanego Nieborskiego na kulejącym wierzchowcu. Wołał ciury — Borka i Mykołę, ale nikt się nie odzywał. Już chciał odesłać Herakliusza do obozu pod opieką Damiana, kiedy z boku podjechał Borys na parującym Myszatym.

— Damian, zabierajcie Świrskiego do obozu. Opatrzyć ranę, wezwać cyrulika!

— Ja zostanę — rzekł Nieborski. — Nie zostawię waszmości w opałach.

— Sam dam sobie radę.

— Jak to? Bez czeladzi?

— Zabierajcie się do obozu! — ryknął Dydyński. — Świrski się wykrwawi! Nie widzisz?

— Ja z tobą pozostanę, ojczulku! — rzekł Oboleński. — Pozwólcie i nie gniewajcie się. Będę wiernie strzegł waszych pleców.

— Będziesz zawadzał.

— Damianie Florianowiczu, bierz mojego konia — mruknął Borys. — Ojczulku, oni ustali, porąbani, postrzelani. Twój sługa da sobie radę, a ty będziesz miał wsparcie!

— Dam sobie radę sam! Precz, Moskalu!

— Choćbyście ogniem i żelazem przypiekali, nie pójdę!

— Co, nagle odezwała się w tobie fantazja? — zakrzyknął szlachcic. — A może stałeś się Lachem? Przecież wy, Moskale, nie macie za grosz honoru!

— Zo…

Dydyński z rozmachem wyciął go płazem szabli przez plecy.

— Do obozu! — ryknął. — Nie ma czasu. Panie Nieborski, w czasie mojej nieobecności czynię cię dowódcą pocztu. Zabierz Świrskiego, każ czeladzi zwijać namioty, zaprzęgać kolasy, ruszać razem z resztą. Szybciej, bo was tu powybijam, ścierwa!

Krzyki i groźby poskutkowały. Borys i Damian ujęli wodze podjezdka ze Świrskim, puścili się rysią, a potem stępem na Siewsk. Dydyński spoglądał za nimi długo, a potem zawrócił do chorągwi, bo już wołali na niego z szeregu. Moskali przybywało na drugim brzegu. Walili na nich kupą, jak pijani szlachcice na sejmiku albo weselu.


Die 31/21 ianuarii

Pole za rzeką Wul, zapada zmierzch

Gogoliński nakazał ruszać przez strumień i potykać się na zamarzniętym polu. Ale bojarzy i dworianie, widząc ruszającą na nich husarię — choć bez kopii i przerzedzoną — wypuścili rój strzał, a potem zawrócili konie i zbiegli do lasów, roztopili się wśród drzew. Gdy zabrzmiała trąbka do odwrotu, pojawili się znowu, markując atak za wycofującą się chorągwią.

Husarze raz jeszcze poderwali wyczerpane rumaki do ataku, a dworianie ponownie zemknęli z pola chyłkiem jak Tatarzy, aby po chwili pojawić się na skraju lasu już w większej liczbie.

— Stój! — zakrzyknął Gogoliński. — Pojedynczo w tył na lewo marsz! Daleeej!

Zmusili mokre konie do zwrotu, poczłapali z powrotem. Na drugim brzegu strumienia przybywało Moskali. Polacy zabawiali ich wystarczająco długo, a stanie w tym miejscu robiło się niebezpieczne.

— Rysią marsz!

Poszli szybciej, ale bez galopów — aby nie okazywać strachu Moskwicinom. Pół stajania dalej zrobili zwrot na zadzie, znów ustawili się piersiami do wroga. Konnica Szujskiego postępowała ostrożnie, przechodziła właśnie niemrawo przez strumień. Zapadał zmierzch, ledwie mogli rozpoznać zarysy pagórów, kurhanów i ciemną krechę lasu, łagodnym łukiem otaczającą ich od południa. Na domiar złego poczynał wiać lodowaty wiatr, który porywał śnieg z zasp, a mróz przenikał do szpiku kości.

— Dalej! Skokiem!

Puścili się galopem w stronę wzgórz i lasu — tam, gdzie w wąskim gardle między ścianami drzew widniało szerokie przejście na pola i stepy ciągnące się aż do Siewska. Z miękkim łoskotem kopyt, z szumem skrzydeł wpadli na niewielki pagórek przed przesieką, zjechali z niego i…

Błysk rozjarzył lodową pustynię aż po krańce lasu. Blask bijący z luf uniesionych piszczeli, wystrzały ze śmigownic, głuchy i suchy trzask organek. Chorągiew wstrzymała się w pędzie, z rżeniem i kwikiem zwalił się koń, drugi padł na bok, pocztowy i towarzysz polecieli z kulbak, ten pierwszy pod kopyta, drugi na bok, leżał we krwi, kopiąc nogami przed śmiercią.

— Stawaj! Stawaj! — zaryczał Gogoliński.

Przejście między drzewami zamknięte było pośpiesznie wystruganymi ostrokołami, kobylinami i zwykłym zasiekiem. Świeżo zaostrzone pale i koły szczerzyły zęby w stronę nadjeżdżającej husarii. A za ich nierówną, poszarpaną granią widniał tłum Moskali rozświetlony pochodniami.

Strzelcy! Zablokowali wyjazd z pola, jedyny prowadzący w stronę Siewska! Dopiero teraz w nagłym przebłysku Gogoliński zrozumiał, dlaczego jazda dworiańska nie chciała atakować, gdy przekraczali strumień. Ona po prostu odciągała ich uwagę, by dać czas strzelcom na obejście i zamknięcie drogi.

— W prawo marsz! Skokiem, mości panowie!

Konie dobyły ostatków sił. Parujące i wyczerpane skoczyły w stronę zbawczego lasu. Husaria przebiłaby się przez gąszcz — kosztem pozostawienia na gałęziach piór, skór i szyszaków. Lecz ledwie doszli do krzaków — w gęstwinie zamigotały światła, a potem z suchym trzaskiem odpaliły piszczele.

— W prawo! Zwijaj w prawo! — zakrzyczał Gogoliński. Rota skręciła na północ, niemal w stronę, z której przyjechali. Wpadli na niewielki wzgórek, pomknęli w stronę potoku i zaraz wstrzymali konie. Na drugim brzegu rzeki wysypywała się moskiewska konnica — w resztkach wieczoru widzieli całe sotnie i poczty stające w ordynku frontem do nich. Gogoliński uderzył się buzdyganem w norymberski szyszak. Byli w pułapce. W potwornej paści, z której… było jeszcze tylko jedno wyjście!

Poderwał towarzyszy i pocztowych do biegu. Skoczyli na wschód — ku miejscu, w którym las przechodził w trakt z Siewska do Staroduba, zakręcał i szedł równolegle do Siewu. Na próżno. W chaszczach i krzakach migotały światełka, słyszeli krzyki i nawoływania.

— Stój! Stawaj w lewo!

Chorągiew zbiła się w jedno wielkie kolisko. Husarze i petyhorcy poczęli krzyczeć, rozglądać się, przepychać, bić i wrzeszczeć. Gogoliński zerwał szyszak z głowy, starł zimny pot z czoła.

— Mości panowie, spokój! Uciszyć się! Chorąży, do mnie!

Chciał stanąć na jedną chwilę, ogarnąć wszystko, pomyśleć, co i jak uczynić.

Moskale nie dali mu do tego sposobności.

Wystrzał z działa wstrząsnął powietrzem. Jeden, drugi, trzeci, piąty!

Armatnia kula spadła jak grom z jasnego nieba. Rąbnęła w zaśnieżone pole za końskimi zadami, obsypała ich bryłami lodu. Druga była zdradliwsza — padła na ziemię po prawej, zrykoszetowała, przechodząc blisko, śmiertelnie blisko chorągwi.

— Wybiją nas! Wystrzelają jak psy!

— Ratujcie!

— Za mną! — krzyknął Aniołowicz. — Do rzeki! Przebijemy się w wzdłuż strumienia!

— Czekajcie! — ryczał Gogoliński, ale nikt go nie słuchał. Husarze i petyhorcy pomknęli w stronę Wula, do miejsca, gdzie strumień wypływał z lasów, między pagórkami. Poszli z łoskotem zbroic, z chrapaniem utrudzonych koni, wpadli w głęboki śnieg; czyjś rumak zapadł się po brzuch, kwiknął, inny potknął się, zrzucił jeźdźca.

A potem wierzchowiec Aniołowicza zapadł się w śnieżną czeluść. Biała płaszczyzna rozstąpiła się pod nim jak ruchome piaski, razem z nią zapadło się jak lawina całe zbocze. Koń kwiknął, wstał na przednie nogi, pośliznął się na lodzie, zerwał znowu. Poturbowany, ranny szlachcic chwycił wodze. Inne wierzchowce rżały, rzucały się niespokojnie.

— Zawracać! Nie przejdziemy!

— Jamy! Jamy pod śniegiem!

— Dalej bagno!

Nikt już nie dowodził, nikt nie słuchał komend Gogolińskiego. Husarze zaczęli rozbiegać się we wszystkie strony. Toczyli wzrokiem po lesie, szukając miejsca, w którym można było przebić moskiewski kordon. Jeden beształ czeladź, inny rozpaczał, kolejny spinał konia do galopu. Jedność i karność stały się pustym słowem na stepie.

I byłoby źle, bardzo źle, gdyby nie huknął strzał. Tym razem odezwał się puffer Dydyńskiego.

— Mości panowie, na środek pola! — zaryczał Dydyński. — Na wzgórze! Tam kule nie doniosą, tam uczynimy radę! Naprzód!

— Za mną! — poparł go Gogoliński, ratując resztki fantazji. — Tam bezpiecznie.

Wpadli na środek pola, między dwa niewielkie, siodłowate pagórki, słysząc zewsząd huk dział, krzyk Moskwy i głuchy pogłos echa, jakim odzywał się w przepastnym borze każdy wystrzał. Zbili się w kupę, w kolisko jak Krzyżacy pod Grunwaldem, stanęli ramię w ramię na dymiących koniach. I wtedy poczęli jak błędni rozglądać się dokoła, bo nikt nie wiedział, co robić i dokąd zmierzać.


Die 31/21 ianuarii

Dobrynicze, godzina ósma po południu

— Wielki kniaziu, ojczulku nasz ukochany, panie…

— Potem, potem — wychrypiał Szujski, dostojny, pomarszczony starzec zasiadający w saniach uformowanych na podobieństwo białego niedźwiedzia, w których zajmował tyle miejsca, że zmieściłoby się tam dwóch bojarów. — Trofimie Aleksiejewiczu, potem będziesz bił czołem. A teraz gadaj, co się dzieje! Gdzie carzyk? Gdzie impostor? Uszedł?

— Lachy i Dońcy uciekli do Siewska. Zaporożcy wycięci, część uszła. Poszli, skatiny, prosto w lasy!

— Nu i zwycięstwo. Taaak — kniaź potoczył przekrwionym wzrokiem po swoich kompanach — uuuu-cha, cha, cha! Fiodorze Iwanowiczu — poklepał Mścisławskiego po kolanie — tak Lachów bić trzeba. Nie siłą, nie szablą, a sposobem! Hu, hu! Wszak ja tobie mówił: pomnij, Mścisławski, kamrat, żebyś nigdy na Lachów nie chodził bez armat! Czyja będzie Ksenia Godunowa?! Moja czy wasza?!

— Masz — rzekł i śmiejąc się, zerwał z kołpaka siedzącego obok bojara duży węgierski dukat. Cisnął go słudze jak psu. — Żeś mi dobrą nowinę przyniósł.

— Jeszcze bitwa nieskończona, Wasylu Iwanowiczu — mruknął ponuro Mścisławski, zarośnięty pod oczy jak leśny dziad, za to w szłyku wielkim jak komin gorzelni, obszywanym perłami i carskimi medalami, to jest dukatami. Ciężar tej czapy przez lata tak wykrzywił głowę kniazia, że ten sprawiał wrażenie, jakby spoglądał z dołu przez szparkę. — Puszki słychać.

— A co tam się dzieje?

— Husary się bronią w polu. Jazda litewska… Ze trzy setki. Piotr Fiodorowicz ich zasiekami otoczył, jak lisa w norze obszedł. Prosi, byś mu, wielki kniaziu, przysłał Niemców i konnicę rajtarską.

— Czy ci Litwini zagradzają nam drogę na Siewsk?

— W lasach są, na polanie, z dala od traktu.

— No to czego Piotr Fiodorowicz szuka guza po nocy? Ja mu konnicy nie dam. Starczą strzelcy, trochę dworian ziemskich z Siewierszczyzny i puszki — te może wziąć wszystkie. I przekaż mu, żeby nie szukał zwady po nocy. Otoczyć Lachów, dawać ognia i czekać do świtu. Postoją w polu — rano nie będzie co zbierać. O ile sami nie przyjdą szukać carskiej łaski. A reszta, ojczulkowie — na Siewsk, na Siewsk, pókim dobry! Gonić, łapać Rostrygę, Otriepiewa! Rozkazać po sotniach i pułkach, że kto przyprowadzi mi Dymitra, temu obiecuję sarafanowy kaftan, carską łaskę i sto rubli nagrody! Przyprowadzić go żywcem, ale… może być też martwy. W sumie to żadna strata! Ruszajcie!


Die 31/21 ianuarii

Pole pod Dobryniczami

Około godziny dziewiątej wieczorem

— Musimy czekać do świtu! — krzyczał Gogoliński do towarzystwa, słowa wydobywały się spod oszronionych wąsów razem z kłębami pary. — Przebijemy się przez Moskali… Rano… O pierwszym brzasku.

— Na tym wietrze nie doczekamy nawet do północy — odparł Domaradzki, dygocąc tak, że dzwoniły powyginane blachy obojczyka. — Uderzajmy teraz! Póki nas nie otoczyli, nie uczynili zasieków i kobylic.

— Po nocy wpadniemy w zasadzkę! — zaryczał Gogoliński. — Albo w jamę, jak Aniołowicz.

— Konie nam padną! Na piechotę wystrzelają nas jak kaczki!

— Nawet połowa nie przejdzie!

— Do rana nie zostanie co dziesiąty.

— Stać! Zabraniam! To rozkaz! — Porucznik wymachiwał pistoletem przed gębami husarzy. — Do szeregów. Siedzieć cicho! Może wyjdzie księżyc.

Głuchy huk przytłumił jego słowa. Moskale przypominali o sobie, co pewien czas mrok rozjaśniał daleki błysk działa. Mogli się tylko domyślać, gdzie spadła kula. Na szczęście rzadko która donosiła na środek pola. A może po prostu mieli szczęście?

— Mości poruczniku — zameldował Janicki, starając się przekrzyczeć wycie wiatru — ktoś idzie.

— Szpieg? Szpica moskiewska?

— Moskal, to pewne. Sam jeden na koniu. Jest o pół stajania.

— Mości Domaradzki, skocz z pocztem i złap go albo ubij!

— Tak jest!

Wezwany towarzysz obrócił konia w miejscu i zniknął w mroku wraz z trzema pocztowymi. Zabawili jakiś czas — poprzez wycie wichru doszedł ich szczęk żelaza, bo łomotu kopyt nie było słychać. Wrócili szybko, we czterech — prowadząc między sobą wielkiego, zaśnieżonego Moskala w futrzanej czapie i szubie przywodzącej na myśl niedźwiedzie futro.

— Nie bronił się! — zameldował Domaradzki. — Mamy ptaszka.

— Ktoś ty jest i czego chcesz?

Moskal nawet nie zdążył otworzyć ust, kiedy Dydyński przepchnął się z koniem do przodu.

— To Borys, mój sługa, znam go.

Oboleński zdjął czapkę, ukazując wygolony łeb, skłonił się uniżenie.

— Co tu robisz, do diabła?!

— Wróciłem służyć tobie, Jacku Aleksandrowiczu!

Dydyński wyrżnął Borysa pięścią w plecy.

— Stój! — krzyknął Domaradzki. — Czekaj, waszmość. Jak żeś tu trafił, człowieku?

Borys skłonił się jeszcze niżej.

— Nie bijcie, ojczulkowie, ja wszystko powiem. Jak na spowiedzi. Jest przejście między rzeką a lasem, tam — pokazał na wschód. — Przez bagniska.

— Co takiego?

— Co on mówi?!

— Jest przejście!

— A przeprowadzisz nas tamtędy?! Koń przejdzie, skoroś sam przejechał. Ale czy przejedzie dwieście wierzchowców? Mów, chłopie, albo wytrząśniemy cię jak futro!

— Przejdziemy, powoli i bezpiecznie, batiuszkowie. Ale nie w nocy! Tam droga straszna! Oparzeliska, a na nich lód — po ciemku nie odróżnisz twardej zmarzliny od topieli.

— Na pewno?!

— Jechałem przed zmierzchem. Ledwiem się nie utopił. Patrzcie, ojczulkowie, i nie krzywdźcie — mój koń mokry.

Faktycznie mały wołoski podjezdek był jak oblany wodą, parujący.

— Musimy czekać do świtu! — zakrzyknął Gogoliński. — Stoimy w kupie! Wytrwamy do brzasku! Nie wychodzić z szeregów, nie gadać!

— To szaleństwo! — zawołał Janicki. — Zamarzniemy!

— Kto chce — Gogoliński wskazał skraj lasu — droga wolna pod nóż Moskali. Przebijemy się razem. Bo tylko w gromadzie jesteśmy silni! Stawać, baczyć na boki! Meldować o wszystkim!

— Wjeżdżaj za mnie! — zakrzyknął Dydyński do Borysa. — Nie masz zbroi, ale ustaw się w szyku jak pocztowy. Wyprowadź nas z tej matni — wysyczał — a Bóg mi świadkiem, że ominie cię knutowanie za niewykonanie mojego rozkazu.

— Słuszajus', batiuszka — rzekł posępnie Borys.

Jacek spoglądał na niego ponuro. Nie wiedział, co rzec. Nie cierpiał tego moskiewskiego buhaja, ale teraz nie mógł odmówić mu rozsądku i fantazji. Borys wrócił! A szlachcic musiał przyznać, że zachował się jak szlachetnie urodzony pachołek.

Oboleński przesunął się za stolnikowica. Dydyński zadygotał z zimna.

— Borys…

— Słucham, ojczulku.

— Gdybym zginął… wiesz, o świcie, albo go nie doczekał, jesteś wolny. Zwalniam cię od przysięgi na chrest. Idź, dokąd chcesz, i czyń, co chcesz, rozumiesz?

— Dziękuję, batiuszka.

— To teraz co, pchniesz mnie nożem w plecy?

— To nie tak, Jacku Aleksandrowiczu, ojczulku najsłodszy. Póki u ciebie Chrest, póty ty dla mnie święty jak Chrystus Pantokrator na cerkiewnym obrazie. Ale i tak ja bym na ciebie nie podniósł ręki. To nie twoja wina, że błądzisz, bo Boże przeznaczenie kieruje czynami człowieka, a nie on sam.

— Bredzisz! Jezus Chrystus dał nam wolność wyboru, czego wy, Moskale, nie możecie pojąć. Pewnie dlatego, żeście schizmatycy.

— Tobie się tylko wydaje, batiuszka, że masz na coś wpływ, że podejmujesz decyzje, wybierasz drogi. A tak naprawdę rządzi nami prawo Boże, plan Najwyższego, który niesie nas jak rzeka, ustala porządek bitew, hierarchię carów i bojarów.

— Co ty gadasz?

— Jedynie prosta mądrość prawosławnego narodu pomaga zatryumfować nad zamętem i w porę ustrzec się przeciwności. To dzięki niej odnajdziesz drogę do zbawienia, ojczulku.

— Więc wolisz cierpieć, niż oddać za cios?

— Skoro tak trzeba?

— Zwalniam cię z przysięgi, ale mam prośbę. Jeśli zginę, przekaż Nieborskiemu wieść o mej śmierci. Niechaj wraca do Polski, jedzie do mego brata Przecława, do Dydni, i powie mu… — Dydyński zawahał się — że jest następny. A jeśli brat nie pojedzie szukać stryja i reszty familii, niechaj wie, że po śmierci wrócę do niego, choćby jako upiór. Będę go gryzł, szarpał na strzępy, nawiedzał, dopóki nie skończy mojej misji w Moskwie. Zapamiętasz?

— Tak, batiuszka. Straszne słowa.

— Ale prawdziwe. Jestem tu z przyczyny brata. — Dydyński ugryzł się w język, bo właśnie uświadomił sobie, że przestaje grać w oczach Borysa sługę Dworu.

— Czy i ja mogę mieć suplikę?

— Mów śmiało.

— Gdybym zginął, zdejmijcie krzyżyk z mej szyi. Oddajcie… Oddajcie…

— Komu?

— Marynie.

— Jakiej Marynie?

— Tej z Sambora.

— Marynie Mniszchównie?! Jaśnie pannie wojewodziance? Przyrzeczonej Dymitrowi?! Jak to? Dlaczego jej?

— Bo ją miłuję.

— Jak dobry sługa?

— Jak mąż. Ona mnie wybroniła od kata w Samborze. Jeśli tu padnę, powiedzcie jej… Że Borys, którego uchroniła od bólu, wzniesie za nią westchnienie ku tronowi Stwórcy. Albo lepiej nie! Nic nie mówcie.

— Rozmiłowałeś się w wojewodziance?! — prychnął Dydyński. — Ty, Moskal, w polskiej szlachciance, pannie z możnego rodu?! Oszalałeś! Przecież ona nie dla ciebie! To ci koncept! Do diaska, na Adonisa jesteś trochę za duży. I za bardzo śmierdzisz dziegciem.

— Nie rozumiecie mnie, ojczulku? Jak to? Wy też przecież macie pannę… Która jest nie dla ciebie, bo zamknięta w monasterze. Też do niej wzdychacie?

— Skąd wiesz? — wysyczał Dydyński. — Od Świrskiego?

— Wiem i czuję, że ją miłujecie.

— To zupełnie inna sprawa… Pomogłem Zawiszance w zajeździe, ale stryj wyrobił na nią dekret infamii. Musiała wybrać — katowski miecz albo, Klaryski. Nieważne zresztą! Nie twój parszywy interes!

— Ja tylko pokazuję, ojczulku, że także mam serce.

— I zadurzyłeś się w Marynie. Niemożliwe! Od kiedy Moskale wiedzą, co to miłowanie? Wszak u was kojarzy się pary jak krowę z buhajem!

— Ale dusze mamy takie jak i wy. Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Wszak wszyscyśmy Słowianie.

— My Sarmaci! A Słowian podbiliśmy, zamieniliśmy w chłopów, niewolników i poddanych.

Umilkł i nie odzywał się już. Brał mróz. Straszny, niewyobrażalny, jak trupi dech śmierci. Wiatr niósł na skrzydłach śnieg i szron, porywał bryłki lodu, wył głucho między końskimi nogami, świstał na buńczukach i półksiężycach zwieszających się z szyi wierzchowców.

Zamarzali.


Die 31/21 ianuarii

Pole pod Dobryniczami

Godzina dziesiąta w nocy

— Zostaw, nie strzelaj! — krzyknął Iwan Burkała do Fiedii Niemojłowa, który chciał przyłożyć lontownicę do zapału puszki.

— Nie strzelać?

— W takiej zawiei nie zobaczysz własnego choja, a co dopiero Litwę, Fiodorze Maksymowiczu!

— Mamy ich puścić?

— Rozpalcie ogień, czekamy do świtu! To rozkaz batiuszki Basmanowa.

— O świcie husary przejadą po nas jak Piotr Fiodorowicz po bladzi moskiewskiej!

Burkała poklepał pieszczotliwie lufę armaty.

— O świcie przemówią do nich nasze smoki. Dźwięcznym głosem.


Die 31/21 ianuarii

Pole pod Dobryniczami

Kwadrans po godzinie dziesiątej w nocy

— Nie ma drewna! — zakrzyknął Janicki. — Nie rozpalimy ognia!

— Szukajcie dobrze! Musi być pod śniegiem.

— Z dupy mam sobie wyciągnąć?! No… mości panie poruczniku. Wybaczcie.

— Nie słyszałem tego.

— Wszędzie lód albo zamarznięta ziemia.

— Nie damy rady kopać!

— Podeszliście pod las?

— Byliśmy. Moskale pocztowego ubili!

— Stawajcie w szeregu, bliżej, ogrzejemy się!

— Chyba żarem serca!


Die 31/21 ianuarii

Pole pod Dobryniczami

Około wpół do jedenastej w nocy

Stiopkin trząsł się tak, że zęby dzwoniły mu jak kastaniety moskiewskiego igrca. Dłonie ściskające wytarte, gładkie łoże arkebuza rwały, jakby żywcem zdzierano z nich skórę, zmieniały się w szponiaste sople bolesnego lodu. Mróz dławił oddech, darł żywcem skórę z czaszki. I byłoby to nawet miłe, pod warunkiem, że za chwilę czekałaby go dobrze nagrzana chałupa, gorzałka w glinianym garnczku, śmiech i rozmowy przy rodzinnym stole.

Zamiast nich usłyszał głos dziesiętnika Swierkałowa. Miarowy, nosowy, zagłuszany przez wiatr:

— Nabijać piszczele, synkowie. Czekamy na świt. A skoro przyjdzie, sprawimy panom czerwoną łaźnię. Czuwajcie i czekajcie. I pamiętajcie — strzelać w konia. Nie w nogi, nie w łeb, tylko w pierś. Bez konia Lach nie diabeł, nie lepszy człowiek jak wy. A kiedy wystrzelacie panom wierzchowce, przyjdzie na nich czarny hyr! Trzymać piszczele, sprawdzać, czy nie ma śniegu w lufie. Taaak, syneczkowie, jedyna to wasza obrona przed gusarami.

Stiopkin przymknął powieki. Łzy zamarzały na policzkach.

Wiatr dął, walił śnieg. W taką noc i czarta szkoda byłoby wygnać za próg.


Die 31/21 ianuarii

Pole pod Dobryniczami

Przed godziną jedenastą w nocy

— Pilnować koni! — wycharczał Gogoliński. — Jak padną, damy gardła pod miecz! Nie rozerwiemy Moskali na piechotę! Ruszać dwadzieścia kroków naprzód, potem zawrócić, wracać do szeregu! I tak po kolei.

Konie stały w zamieci ze spuszczonymi łbami. Pokryte śniegiem, wyziębione i słabe. Nie parowały — za to u niektórych poczęła tworzyć się na ciele warstwa lodu i śniegu otulająca sierść jak gruby pancerz. I tak można było podziwiać ich wytrzymałość. Cały dzień bitwy, szaleńcza ucieczka, walki z Moskalami, teraz morderczy mróz. Przez cały dzień nie dostały garsteczki owsa, odrobiny siana, źdźbła słomy, a nawet wody. Niektórzy z husarzy zeskakiwali z kulbak, brali śnieg w ręce, a potem, rozgrzewając go ciepłem dłoni, zwilżali pyski wiernych towarzyszy broni.

Wiatr wył, niosąc śmierć, gwizdał na pohybel Lachom. Dydyński czuł, że w nogi i siedzenie jest mu w miarę ciepło — to grzał go Kaper. Ale ramiona, głowa i ręce cierpiały od chłodu. Czuł, jak przenikają go na wskroś tysiące igieł, zimno paraliżuje usta, szarpie ręce, nos i szyję. Kiedy poruszał wargami, wyczuwał na nich krew. Widział, jak na napierśniku husarskiej zbroi osadza się szron. Powoli on i jego towarzysze zamieniali się w śnieżne posągi, znieruchomiałe w zamieci bałwany z grubsza przypominające jeźdźców na koniach.

Dotrwać… Czekać… Śmierć była milsza od tego cierpienia. Rozmowy ucichły, bo rozwiał je wicher, śnieg zalepiał usta skuteczniej niż katowski knebel, a mróz dławił członki gorzej niż carskie kajdany.


Die 31/21 ianuarii

Pole pod Dobryniczami

Jedenasta w nocy

— Batiuszka, okryjcie się, będzie cieplej! — Sługa zarzucił na kolana Basmanowa kołdrę z wilczych skór.

Piotr Fiodorowicz oparł się o wezgłowie sań i przymknął oczy. Ale na krótko.

— Dlaczego ja mam leżeć w cieple, skoro moi ludzie marzną? — zapytał ze złością, bo trudno jednak było się zmusić, aby opuścić ciepły pojazd.

Sługa skłonił się, Basmanow odrzucił kołdrę. Wstał i skinął na tysiącznika strzeleckiego.

— Idziemy, batiuszka. Sprawdzić, czy Litwa nie uciekła.

Do świtu zostało ponad siedem godzin.


Die 31/21 ianuarii

Pole pod Dobryniczami

W pół do dwunastej godziny w nocy

— Nie śpij, zamarzniesz! — Dydyński poczuł, że ktoś szarpie go za ramię. Rudomina — dygocący od zimna, pokryty lodem i śniegiem, który osadził się na nakarczku i okapie szyszaka. Wyglądał tak, że mógłby straszyć dzieci na jasełkach albo jako Śmierć przemawiać z kościelnych obrazów do pobożnych chrześcijan, nawołując do zaprzestania pijaństwa i pomiarkowania się w rozpuście.

Dydyński westchnął. Wiedział, że on sam sprawiał takie samo, a może jeszcze gorsze wrażenie.

— Czas rozruszać konie. Jedziemy!

O Boże Miłosierny… Ile jeszcze tej męki?

Szturchnął Kapera. Ale koń nie ruszył. Zaparł się. Dydyński nie miał sumienia uderzyć go ostrogami.

— Kaper! — przemówił łagodnie i spokojnie, ale jego głos ginął w odgłosie wichury. — Kaper, rusz się chłopie. Idź, bo zamarzniesz.

Koń nie ruszył, podniósł tylko głowę, nie postąpił nawet pół kroku do przodu. Dydyński zmartwiał. A potem zsunął się na ziemię — powoli, nieporadnie przekładając prawą nogę nad końskim zadem, jakby był to kawałek drewna. Opadł na śnieg i jęknął — prawie nie władał członkami, ciało było jak z drewna, bolało przy każdym ruchu, a krew przestała krążyć w żyłach.

— Chodź, Kaper — jęknął. — Nie mamy czasu. Musisz się ruszać.

Pociągnął zdrętwiałego, zobojętniałego konia za sobą. Wierzchowiec zrobił pierwszy krok, drugi — poszedł!


Die 31/21 ianuarii

Pole pod Dobryniczami

Przed godziną dwunastą w nocy

Janicki dygotał, aż trzęsły się blachy zbroi. Szczękał zębami niczym w malignie.

— N-n-n-n-ne… Dłużej… N-n-n-n-nie…

— Panie… bracie, co ci… Czekaj…

Nie słuchał. W jednej chwili uderzył wierzchowca ostrogami. Koń nie ruszył skokiem. Potruchtał do przodu, rozpędził się do słabego galopu.

— Stój! — ryknął Gogoliński. — Do szeregu!

— Wracaj!

— Oszalał! Ze szczętem oszalał!

— Łapcie go!

Porucznik strzelił. Puffer wypalił z błyskiem, chybił albo zbroja zatrzymała kulę, bo Janicki wpadł w tumany śniegu, zniknął w nich jak mara, pędząc w stronę moskiewskich stanowisk.

— Dokąd?! — Porucznik zatrzymał wystrzelonym pistoletem dwóch towarzyszy, którzy skoczyli za nieszczęsnym. — Wracać do szeregów, bracia.

— A on…

— Niech leci.

— Przedrze się, wyrwie!

— Czekać!

Daleko pod lasem rozległ się pojedynczy wystrzał, potem pukanina. Przez śnieżną zawieję doszedł do nich kwik konia, brzęk żelaza i tyle. Skończone.

— Kto następny? Proszę…

Jakoś nie było ochotników.


Die 1 februarii/22 ianuarii

Pole pod Dobryniczami, po godzinie dwunastej, sześć godzin do świtu

— Pana Świlczyńskiego nie ma.

— Jak… to?

— Zniknął z koniem.

— Uszedł?

— Są ślady. Jeszcze… są.

— Panie Domaradzki, skocz za nim… Może go łycho porwało.

— Prędzej Moskale.

Towarzysz z pocztowym ruszyli ledwie widocznymi śladami końskich kopyt. Przedzierali się przez zawieję jak przez pierwszy krąg lodowego piekła.

Coś brzęknęło pod kopytami. Duży, płaski żelazny przedmiot poniewierający się w białym puchu.

Husarski obojczyk od kirysa.

— Oszalał!

Szli dalej, z mozołem przedzierając się przez śnieg. Minęli naramiennik, dalej naplecznik ledwie widoczny w śniegu.

A potem zamajaczyła przed nimi sylweta mroczna jak zły cień. Jeździec i koń. A raczej potępieniec ciągnący z mozołem widmo kobyły przez zaspy.

Był bez zbroi, w samym przeszywanym aksamitnym żupanie, który śnieg i mróz przefarbowały w białą płachtę. Szedł wolno, mamrocąc coś pod nosem.

— Stój! Dokąd, mospanie?!

Zatrzymał się, a potem podjął wędrówkę, dopóki Domaradzki nie zagrodził mu drogi.

— Powiedziałem: stawaj! Co robisz? Dokąd idziesz?

— Do Moskali… bez broni!

— Usieką cię!

— Chcę się poddać. Nie mogę. Zabijcie. Lepsza śmierć niż to… tutaj.

— Wracaj do szeregu.

Pokręcił głową.

— Bij… Strzelaj… Nie mam sił.

Z rozmachem Domaradzki uderzył Świlczyńskiego w gębę. Poprawił pięścią z drugiej strony, aż szlachcic zwalił się na plecy, wpadł w śnieg i niezdarnie gramolił się na nogi.

— Wkładaj zbroję i do szeregu! Ruszaj! Już!

— To śmierć… Pewna… Ostateczna.

— Pewne jest jak amen w pacierzu, że jeśli nie włożysz zbroi, pójdziesz do piekła ze znakiem mego sygnetu na gębie! Ruszaj się, Świlczyński. Prędzej!

— Zginę.

— Daję nobile verbum, że przetrwasz. Bierz konia i wracaj.


Die 1 februarii/22 ianuarii

Pole pod Dobryniczami, pięć godzin do świtu

A potem nadeszło najgorsze. Nagle, zupełnie niespodziewanie, koń pana Jakubowskiego stanął w pół kroku. A potem padł na kolana, wolno, wyciągając przed siebie zaśnieżony łeb. W jego ciemnych oczach odbił się ból i znużenie.

Jak we śnie zwalił się na bok; miękki puch otulił go jak śmiertelny całun.

Szlachcic runął z kulbaki. Zamarznięty prawie na śmierć, dopiero po chwili zrozumiał, co się stało. Wstał, a raczej pełzł przez śnieg, poderwał się z trudem.

— Deresz! Wstawaj! Błagam!

Bezsilnie szarpał wodzami. Podpierał konia, klepał, bił po szyi. Próbował go rozcierać, potem, porwawszy za nadziak, bił trzonkiem, by zmusić do powstania.

— Wstawaj! Rusz się! Nie zostawiaj… mnie… Co ja… Co ja pocznę!

Koń leżał nieruchomo, bez tchu, bez życia, a szlachcic miotał się wokół ciała. Nic nie pomogło.

Jakubowski zerwał z głowy szyszak husarski, cisnął go pod nogi. Śnieg osiadł na jego podgolonych wysoko włosach, przydając starczej siwizny, jak gdyby sama śmierć wyciągała po niego ręce.

A potem pogodził się z losem. Podszedł do towarzysza z lewej. Przez chwilę mocował się z szablą — mróz był tak straszny, że całkiem przymarzła do pochwy. Wydobył ostrze i podał husarzowi rękojeścią do przodu.

— Czego…

— Panie Janie… Nie mogę. Pchnij!

— Oszalałeś.

— Bez konia nie mam szansy. Nie przedrę się.

— Siadaj na podjezdka.

— A twój czeladnik?

— Nie potrzebuje go.

Jakubowski spojrzał za plecy kompana. Koń pocztowy stał z pochyloną głową bez jeźdźca. Pocztowy leżał obok, niesiony wiatrem śnieg usypał mały kopczyk nad jego ciałem, spod którego prześwitywało tylko zwieńczenie szyszaka i mosiężne zdobienia naplecznika.


Die 1 februarii/22 januarii

Pole pod Dobryniczami

Niecałe pięć godzin do świtu

Dydyński kiwał się w kulbace zmarznięty na kość, wprost nie mogąc uwierzyć, że był czas, gdy świeciło słońce, a on sam grzał się przy trzaskającym ogniu.

Obudziło go szarpnięcie Borysa. Każdy ruch stawał się bólem, jak gdyby Wszechmocny kazał mu cierpieć za wszystkie grzechy ojca stolnikowica.

Usłyszał krzyki, jęki, biadolenia.

A potem nagle, jak gdyby piorun strzelił, koń z lewej zwalił się na ziemię. Kolejny kładł się powoli, jakby we śnie. Aż wreszcie znieruchomiał, nieczuły na krzyki, prośby, błagania i razy jeźdźca. Husarski podjezdek pod pocztowym Domaradzkiego ugiął nogi wyczerpany zimnem, głodem i zmęczeniem. Zerwał się szarpnięty na munsztuku, stanął na nogach, uczynił kilka kroków do przodu.

— Padną nam wszystkie! — ryknął Domaradzki.

— Rozruszać je! Zmusić do jazdy!

Jęk, świst nahaja, krzyki, rżenie konia.

Dydyński przetarł odmrożoną, pobielałą od śniegu twarz. To było jak koszmar, najgorsze, co mogło im się przytrafić. Bez koni byli skazani na śmierć. Bez śmigłych wierzchowców nigdy nie wydostaliby się z matni.

— Z koni! — zakrzyknął. — Wszyscy zsiadać! Brać w rękę i prowadzać!

Nikt się nie poruszył. Dydyński zeskoczył zatem na ziemię. Czuł się zimny i wychłodzony jak trup. Poruszał palcami w łosiowych rękawicach, sprawdzając, czy jeszcze mu nie odpadły. Szarpnął za wodze konia, poprowadził go kilka kroków.

Kaper ledwie przebierał nogami. Zwiesił łeb, więc Jacek odchylił tybinki kulbaki, namacał sprzączki popręgów. Sam nie był w stanie ich rozpiąć, zamarzły na kamień. Jęcząc, wzywał Borysa, a Moskal znów przyszedł mu na ratunek. Wspólnymi siłami rozluźnili pasy. Koń stał smutny i wychudzony, z grzywą pokrytą szronem, z sierścią obsypaną śniegiem.

— Chodź, stary. — Jacek klepał go po szyi, masował, tulił. Kaper musiał żyć albo obaj zostaną na tym przerażającym lodowym pobojowisku.


Die 1 februarii/22 ianuarii

Pole pod Dobryniczami

Niecałe pięć godzin do świtu

— Do ognia! — wycharczał setnik. — Zmieniać się co dwie kwatery. Rusznice trzymajcie z daleka, skatiny!

Zatarł ręce, ponury uśmiech rozjarzył jego oblicze.

— Nie płakać, synkowie. Lachom zimniej niż nam.


Die 1 februarii/22 ianuarii

Pole pod Dobryniczami

Cztery godziny i kwadrans do świtu

Trzymali się. Dwa konie padły, potem zwalił się trzeci, ale kiedy rzucili się wszyscy do pomocy, roztarli je śniegiem i połami żupanów, dwa poderwały się na nogi, żałosne, przemarznięte, godne najwyższej litości, ale i pochwały. Gdyby dać im choć garsteczkę owsa…

Śnieg przestawał sypać. Zamieć zmieniała się w zawieję. Dydyński bronił się przed snem, rozwierał piekące, ociężałe powieki. I modlił się, ale nie za siebie. Za konia, za duszę Kapera.

Die 1 februarii/22 ianuarii

Pole pod Dobryniczami

Nieco ponad trzy godziny do świtu

Nadeszło to, co najstraszniejsze. Koń zaczął się kłaść. Dydyński wrzasnął, szarpnął wodzami, poderwał wierzchowca krzykiem. Kaper wyprostował się, ale oklapł. Dydyński próbował prowadzać go w kółko, lecz rumak stawiał opór. Nie chciał iść, nie miał siły.

— Kaper! — zakrzyknął szlachcic rozpaczliwie, tak jak Jakubowski wcześniej. — Chodź, błagam cię.

Ziąb brał coraz większy, wiatr wył, mrożąc członki, porywając każdą cząstkę ciepła.

Tuż obok inni towarzysze klęli, krzyczeli, błagali konie słowami, które mogłyby stopić żelazo.

Na próżno, wierzchowce kładły się i przewracały, potykały w śniegu… Polacy szarpali je, masowali, płakali. Na nic, na nic… bez skutku.

Za chwilę mieli stać się pieszą husarią.

Dydyński ryknął wściekle. Już nie myślał, niemal nie wiedział, co robi. Zdesperowany, wściekły, rozpiął sprzączki pasów, zrzucił obojczyk i naramienniki. Ktoś krzyczał, wrzeszczał nań — chyba porucznik, lecz Jacek nie słuchał — cisnął blachy w śnieg, wyzwolił się z nich niczym z pancernej skorupy.

Zdarł z ramion przeszywany aksamitny żupan, który nosił pod zbroją, i okrył grzbiet Kapera. Ściągnął krótki dołoman, narzucił koniowi na szyję, otulił, przycisnął, przyklepał.

Został w samej koszuli na mrozie, na wietrze, wystawiony na śmierć. Zimno i wiatr ścisnęły jego pierś jak w kleszczach. Przez nieuwagę wsparł się łokciem na okutym przednim łęku kulbaki. Metal przyciągnął go jak magnes. Zdumiony oderwał dłoń i wrzasnął. Ręka przymarzła, zostawił na gładkiej powierzchni całe płaty skóry. Krew pociekła z dłoni, spłynęła na przedramię.

Zagryzł wargi, zajęczał z bólu i zimna, ale wytrzymał.


Die 1 februarii/22 ianuarii

Pole pod Dobryniczami, trzy godziny do świtu

Zdesperowani husarze zrzucali zbroje tak jak Dydyński, zrywali żupany i przeszywanice, otulali nimi konie, przykrywali grzbiety, słabizny, zawijali pyski. Zwierzęta odżyły trochę, dawały się prowadzić.

A ludzie snuli się niczym zgraja upiorów.

W koszulach i rozchełstanych żupanach… Z posiniałą skórą, z ranami od mrozu, z których sączyła się krew, wyglądali jak potępieńcy, którzy przez nieuwagę uszli z ręki diabelskiego kata. Słaniali się na nogach, jęczeli i zaciskali zęby. Niektórzy nacierali się śniegiem.

Lecz wytrzymali. Padł tylko jeden koń. Do świtu było blisko.


Die 1 februarii/22 ianuarii

Pole pod Dobryniczami, przed świtem

Świt wymalował świat na szaro, nadciągał wolno, ponury, zły, zimowy. Nie przynosił nadziei ani ciepła, jedynie światło. Patrzyli otępiali, jak daleko nad lasami ołowiany widnokrąg staje się jaśniejszy. Śnieg przestawał sypać, wyraźniej widzieli pokryte bielą konie.

Ludzie zaczęli się poruszać; ci, którzy okryli wierzchowce własnymi szatami, przypominali śnieżne monstra — pokryci lodem, szronem, białym puchem. Krwawiący od ran i odmrożeń, ledwie żywi, dygocący.

Pozostawiali na polu daninę krwi. Ciała koni, ludzkie trupy leżące w zaspach, niektóre przysypane śniegiem, inne wyciągające ręce, szczerzące zęby do światła, jakby złorzeczyły słońcu, że ukazuje ich nędzne szczątki.

Dydyński ledwie się ruszał. Pokrwawiony, na wpół zamarznięty, powolnym ruchem zerwał z Kapera przeszywanicę, narzucił ją na ramiona, zdjął czamarkę, ale wypadła mu w śnieg — nie miał siły jej podnieść.

Nie mógł włożyć na siebie sukni, zgrabiałe ręce nie słuchały go zupełnie.

Ci, co zachowali w sobie iskrę życia, szarpali tych, którzy prawie zgaśli. Półżywe trupy rozcierały martwych, którzy nie mogli chodzić. Konie rżały, ruszały się wolno. Lecz chyba większość cudownym zrządzeniem losu przetrzymała mróz.

— Zbierać się — wycharczał Gogoliński. — Borys! Potrząśnijcie go! Niech wyprowadzi nas z piekła.

Jacek, kulejąc, podszedł do Oboleńskiego, który stał przy koniu, opierając się o jego bok.

— Hej, Moskalu. Mówię… do ciebie.

Borys stał nieporuszony. Dydyński ujął go za ramię, potrząsnął. A wtedy Myszaty odstąpił na bok. Straciwszy podporę, Oboleński osunął się na ziemię, śnieg wytłumił łoskot upadku.

— Słodki Jezu! — wykrztusił rozdygotany Dydyński. — Chryste… nie rób mi tego. Nie mścij się za krzywdy teraz…

Padł na kolana, nie bacząc na to, że cały pokryty jest ranami. Obrócił Borysa ku słońcu, spojrzał na blade oblicze; oczy sługi były przymknięte, nie otwarte… To dawało nadzieję.

— Wstawaj, psi synu! — jęczał, potrząsając Borysem. Bił go w gębę, w policzki, po bokach. Szarpał za ręce, próbował potrząsać. — Jesteś Moskal, syn suki i niedźwiedzia! Co to dla ciebie… mróz! Wstawaj! To rozkaz!

Na nic! Na nic wszystko. Borys zdawał się spać lodowym snem.

— Pomocy! — zawołał pan Jacek słabo, ledwie dosłyszalnie. — Wasze moście… On zamarzł! Zamarzł! Słyszycie…

Rzucili się ku niemu z krzykiem, złorzeczeniem. Domaradzki i Gogoliński poderwali Oboleńskiego w górę, poczęli nim potrząsać. Krzyczeć i grozić.

— Połóżcie go — wyjęczał stolnikowic. — Na śniegu! Dajcie blachę.

Trzęsącymi się rękoma podniósł swój obojczyk. Przyłożył go do ust Oboleńskiego. Wpatrywał się i modlił bezgłośnie do wszystkich moskiewskich świętych.

Minęła chwila, nim blacha pokryła się mgiełką.

A może to nie była mgiełka… Wciąż jeszcze się nie rozwidniło!

Diabli! Diabli! Wszystko wzięli diabli!

Szarpnął Borysa za szubę pod szyją, rozerwał pętlice, przycisnął głowę do owłosionej piersi Moskala, by wyczuć bicie serca.

Nic.

Nawet nie miał sił krzyczeć. Wyszedł mu pogrzebowy jęk.

— Nie rób mi tego, Borysie! Nie mścij się za zniewagi… Nie teraz, błagam! Daruj mi, wybacz moje winy! Już nigdy… Nie będę drwił. Nie będę bił! Nie będę szydził! Wstań! Błagam!

— Na nic! — wycharczał Domaradzki. — On już u Pana. Chodź, waszmość.

Ujęli Dydyńskiego pod pachy. Podnieśli w górę. A wtedy Jacek szarpnął się, krzycząc, padł na ciało Borysa, uderzył z rozmachu otwartą dłonią w gębę.

— Żyj, Borysie. Każę ci żyć, słyszysz, bladiunie?! Słyszysz!

— To na nic!

— Nieeee! Bierzcie śnieg. Nacierajcie! Ruszać się! Inaczej zginiemy tu wszyscy!

Zdarł z Borysa szubę i żupan, potem grubą rubaszkę, odsłaniając krzyżyk Maryny wiszący na szyi; uchwycił obie garście śniegu i począł nacierać ciało sługi bez tchu, bez przerwy, coraz mocniej.

— Maryna, słyszysz?! Maryna modli się za ciebie, z kurwy synu!

Rąbnął pięścią w pierś Borysa raz, drugi, trzeci… I wtedy…

Cud stał się!

Oboleński jęknął cicho. Zakaszlał, zakrztusił się.

— Nacierajcie go!

Rzucili się wszyscy. Rozcierali, czym mogli — śniegiem, własnymi koszulami, proporcami, połami przeszywanic i czamar. Krzyczeli i modlili się.

I przebudzili moskiewskiego niedźwiedzia z zimowego snu.

Borys jęknął, zamrugał sinymi oczyma, jego pierś uniosła się spazmatycznie, ramiona zadygotały.

A wtedy Dydyński przycisnął jego brodaty łeb do własnej piersi.


Die 1 februarii/22 ianuarii

Pole pod Dobryniczami, świta na wschodzie

Ruszyli kwadrans później, ledwie dopięli paski zbroi i podciągnęli popręgi. Konie szły wolno, zmordowane, ustawały co chwila, zatem nie żałowali ostróg.

Borys prowadził ich na wschód — skosem poprzez pole. Jechali rysią, luźną gromadą, jak Tatarzy, a nie najprzedniejsze znaki Rzeczypospolitej.

— Zaraz będzie strumień. Za nim trzęsawisko, teraz zamarznięte! — krzyknął Oboleński do Gogolińskiego. — Tam tylko stępa, inaczej pochłonie nas piekło!

Szli wolno przez śnieg, w którym konie zapadały się po pęciny. Przestraszone rżały, czasem nie chciały iść.

Od strumienia do lasu rozpościerały się bagniska — teraz zawalone śniegiem, skute lodem.

— Uważajcie, ojczulkowie! — krzyczał Borys. — Omijajcie miejsca, gdzie ciemne plamy. Tam oparzeliska, topiel, śmierć!

Borys miał rację. Lód był gruby, mocny, pokryty śniegiem, bywało, że trzeszczał pod kopytami ostrzegawczo, jednak co pewien czas widzieli wielkie grząskie okręgi, w głębi których bulgotały bańki błotnego gazu. Były ledwie widoczne, a co gorsza — często od góry pokrywała je cienka warstwa lodu i śniegu, pod którą czaiła się zdradliwa topiel. Konie ślizgały się, rozstawiały szeroko nogi, rżały, ale szły. Bez tchu, aby do lasu, rozerwać błędny krąg wrogów.

— Szybciej! Zaraz będzie jasno!

— Ruszać się.

Suchy grzmot przetoczył się nad lasem. Po nim drugi, trzeci. To był znak. Moskale dostrzegli, że nie ma ich na polu.

— Ruszają się! — krzyczał Domaradzki. Jechał ostatni, a wzrok miał sokoli, choć oczy przekrwione. — Jazda idzie zza strumienia.

Armatnia kula padła w step za ich plecami, wzniecając tuman śniegu. Druga rąbnęła w trzęsawisko, aż konie podskoczyły spłoszone.

— Dalej! Dalej!

Idąc stępa, kłując konie ostrogami, przedzierali się przez bagniska. Z tyłu narastał zgiełk, wystrzał znów wstrząsnął powietrzem.

— Chryste Spasitielu! — rozdarł się Borys, kiedy koń pod nim potknął się, lód pękł pod kopytami, wierzchowiec wpadł po pęciny w zamarznięte z wierzchu bagnisko. Wygrzebał się po chwili, pociągnął razem z innymi.

— Ruszać się! Szyyybciej!

Przedzierali się jak w konnym koszmarze. Ci z przodu mieli najlepiej, konie stąpały po twardej zmarzlinie ukrytej pod warstwą śniegu, która w niektórych miejscach sięgała do pasa. Ale dziesiątki kopyt tłukły lód i zmarzłe błoto — kolejnym wierzchowcom woda chlupała pod nogami, ostatnie zapadały się czasem do połowy boków — szły tylko dlatego, że widziały i czuły przed sobą ogony pobratymców.

Znów wystrzał. Ponury świst kuli, jakby leciała ku nim kosa śmierci. Wybuch gdzieś w trzęsawisku, rżenie rumaków.

A potem wrzask, kotłowanina. Lód zapadł się pod koniem, wierzchowiec trafił na oparzelisko, zanurzył się aż po szyję!

Jeździec wpadł w bagno; wcześniej biały od szronu, teraz był czarny, brązowawy. Chciał chwycić się łęku!

— Bracia, ratujcie!

Nie zdołał…

Ześliznął się prosto w błoto, pogrążył z chlupotem w trzęsawisku, zniknął, kiedy ciężar zbroi pociągnął go w odmęty.

— Jezu! Trzymajcie!

— Kogo, kiedy?!

— Wieczne odpoczywanie racz…

Koń rżał, bił kopytami. Nagle znikł — bagno pokryło go, wchłonęło ze szczętem.

— Dalej! Nie stawać!

— Wszyscy potoniemy!

Byli u progu śnieżnej równiny — konie złapały twardszy grunt, ruszyły szybciej.

A Gogoliński, który wysforował się do przodu, nagle zatrzymał się jak wryty w ziemię.

— Moskale!

Dalej, za bagnem, przed chaszczami były zasieki. Dwie lufy strzeleckich puszek spoglądały na nich czarnymi oczkami.

Jak na kościach… Dwie jedynki. Marna wróżba na przyszłość.

— Stawaj w szeregu! — zakrzyknął porucznik, bo wiedział dobrze, że pozostaje im tylko jedno — szarża w paszczę śmierci. — Kolano w kolano! Za mną, dalej marsz!

Od razu poszli w galop. Jezusie, że konie jeszcze miały siłę. Święty Jerzy, patron rycerstwa polskiego, naprawdę dodał im skrzydeł. A może wiedziały, że pozostać tutaj mogły wyłącznie w charakterze strawy dla wilków, kruków i moskiewskich chłopów.

Szarża. Z szablami prosto na działa.

— Staaaać! — krzyknął Swierkałow. — Czekać, syneczkowie! W imię cara ojczulka, Bohorodzica z nami! Mierzyć! Tylko w koniaaaaaa…

Husaria szła wprost na nich. Na kobylice, na zasieki — niższe w miejscu, gdzie stały działa. Dwieście koni. Osiemset kopyt. Dwieście szabel, z których każda niosła śmierć.

Ziemia dudniła, jakby zbliżała się pancerna lawina. Husarze pędzili. Pochyleni w kulbakach. Pokrwawieni i na wpół żywi. Trzymali się w siodłach, zaciskając zęby.

A na ich drodze spiżowe działa… Piszczele wymierzone prosto w końskie piersi. Ciemnozielona linia strzelców. Półtora tysiąca ludzi.

Końskie pyski zebrane na munsztukach, smukłe nogi zagarniające ziemię szerokimi łukami. Kopyta wybijające głuchy trójtakt, gromowy pogłos nadciągającej zagłady… Coraz bliżej… Bliżej! Już prawie!

— Bij zabij!

— Stoiii!

Husaria szła wprost na strzelców, sto kroków od nich, jeszcze sześćdziesiąt; drżą ręce trzymające samopały, zamykają się oczy, uginają nogi!

Chwila jeszcze! Końskie pyski ukazują się na wprost armaty, tuż przed lufą, przed kobyliną!

— Pli!

Niemojłow przytknął lont do zapału. Proch zajął się z sykiem, wyrzucił iskry.

Oszronione działo rąbnęło prosto w szeregi husarii. Ale nie niskim, suchym grzmotem.

Z jękiem dartego spiżu, z grzmotem i błyskiem rozerwało się na tysiące kawałków! Rozpadło, tnąc okruchami metalu puszkarzy, strzelców. W jednej chwili armata, kobylice, kosze z faszyną i zaostrzone kołki — wszystko w promieniu dwudziestu kroków zmiótł płomień. Zmiażdżył, odrzucił popalone ciała kanonierów, stopił lód, śnieg, wypalił dziurę w ziemi. Uderzył gorącym podmuchem w strzelców.

Swierkałow wrzasnął. Był osmalony, poparzony. Nie wierzył własnym oczom, lecz prawda kołatała mu we łbie. Działo… Działo zamarzło! Przez noc lufa musiała się skurczyć albo do środka przedostał się śnieg i zmienił w lód…

Strzelcy dali ognia z rozpędu. Część w chwili wybuchu posłała kule panu Bogu w okno. Inni, już po — niecelnie, w płomienie, w pyły, w tumany śniegu po kataklizmie.

A wtedy konie roty Gogolińskiego wpadły z rozpędem w wyrwę w moskiewskiej przegrodzie…

Szable świsnęły tylko raz — nie było kogo bić. Rumaki uderzyły w linię strzelców, zmiotły ją piersiami, stratowały kopytami. Jak wartki górski strumień przebijający się przez tamę, chorągiew husarska przerwała pierścień okrążenia, zmiażdżyła, stratowała szyki wrogów, a potem wyrwała na swobodę.

— Heja! Ho!

— Ałła! Ałła!

Wyli, krzyczeli, hałłakowali po tatarsku. Wolni, szczęśliwi, wyzwoleni… Pędzili, jakby naprawdę wyrosły im skrzydła.

I wtedy wpadli w szerokie rozlewisko potoku.

Nagle lód trzasnął, czyjś koń zwalił się, inne zarżały, poczęły ustawać. To nie była natura… To była zasadzka. W szerokim, przysypanym śniegiem rozlewisku Moskale wyrąbali płonie — przeręble przykryte wiechciami słomy, przysypane śniegiem. Lodowe wilcze doły dla jazdy.

Dydyński uświadomił sobie to wszystko w jednej chwili, gdy Kaper zapadł się, zwalił pod nim, zanurzył w lodowatej wodzie. Jeździec przeleciał przez przedni łęk, wyrżnął w lód, aż zadudniło mu w uszach, przetoczył się po śniegu i zamarł.

Minęła chwila, nim wyczuł, gdzie ma ręce, a gdzie nogi. Podniósł się blady, sponiewierany.

Rota już przeszła, przeleciała w pędzie. Dydyński spojrzał za nimi, potem odwrócił się do konia. Kaper wpadł z kretesem. Lód zarwał się nie tylko pod płonią, ale i wokół. Wierzchowiec pogrążył się w wodzie, z której wystawał tylko łeb. Jacek spoglądał na smutne, wilgotne oczy i czuł, jak w sercu narasta rozpacz.

— Kaper!

Chwycił za cugle, pociągnął, chciał wyrwać przyjaciela spod lodu, ale to była robota głupiego. Wierzchowiec wyciągnął szyję, zarżał żałośnie.

— Batiuszka! Jacku Aleksandrowiczu! Uciekajcie!

Gdzie, jak? Kto to mówił? Borys zawrócił na Myszatym, stał na lodzie, machał czapką i krzyczał.

Moskale? Szli na stolnikowica, biegli po lodzie, z szablami, czekanami w rękach. Pędzili z obu brzegów, zawzięci, kosmaci, nieustraszeni.

— Borys, uciekaj! — wrzasnął szlachcic. — Sprowadź pomoc! Zawiadom… Nieborskiego.

Porwał za szablę… Zaraz, nie miał pod pachą rękojeści. W czasie upadku węgierka obróciła się na rapciach głownią w górę. Szarpnął za splątane paski, nie myśląc, że najszybciej byłoby po prostu rozpiąć pas!

— Batiuszka!

Szarpał się rozpaczliwie z upartym pasem. Być otoczonym przez wrogów, nie mieć szabli w ręku! Szczyt rozpaczy…

Dostał czekanem w szyszak. Mocno, z zamachu. Runął na śnieg, a raczej to zaśnieżony lód uderzył go w brzuch i łeb tak mocno, że zabolały zęby.

Przewrócił się na bok, usiłując wymacać szablę. Dostał raz jeszcze, aż zadźwięczało mu w uszach.

— Booooorys…!

Dopadli go ze wszystkich stron, kopali, bili. A potem dźwignęli z ziemi. Porwał za szablę, ale nie mógł jej dobyć. Szarpał się w uściskach ponurych brodaczy, widząc, jak Oboleński zawraca konia i przerażony pędzi w stronę lasu. Gromada moskiewskich oberwańców pognała za nim, wygrażając kijami i czekanami.

— Bieri Lacha!

— Puskaj!

— Fiodor Maksymowicz! Żywy, cały!

Wydarli mu szablę, zdarli szyszak, wykręcili ręce w tył. Zaczęli wiązać.

— Bierz konia!

Jeden z Moskali szarpnął za wodze Kapera. Rumak kwiknął, zanurzył się jeszcze bardziej. A wtedy drugi z dworian — z ryżą bródką, w brudnym pikowanym kaftanie — podskoczył bliżej, szarpnął niecierpliwie za podgardle. Nie mógł rozpiąć sprzączki, a bał się stąpać po kruchym lodzie. Spróbował zerwać uzdę z łba konia bez rozpinania sprzączek. Osiągnął tyle, że się zasapał, przyczyniając zwierzęciu dodatkowych cierpień.

— Czort z nim! — Machnął ręką.

Kaper zachrapał trwożliwie, ale nie utonął. Dydyński szarpnął się, zdjęty bólem. Obmacywali go sprawnie we dwóch, szarpali za płyty. Nie wiedząc, jak rozpiąć sprzączki, przecięli paski kindżałem i wyłuskali Dydyńskiego z obojczyka, napierśnika i reszty zbroi.

Rosły Moskal w spiczastym szłomie jakby wydobytym z grobu Ruryka, z czarną, kręconą brodą, wyszarpnął szablę z pochwy. Przyłożył ostrze do gardła szlachcica.

— Ty, Litwin, diengi masz?

— Mam, mam — śpiesznie zapewnił Dydyński. — Puśćcie — pokażę.

— Dawaj albo ubiju!

Drżącą ręką sięgnął do szyi. Zerwał sakiewkę z dukatami. Brodaty rozwiązał mieszek, uśmiechnął się i zaraz oddał drugiemu — starszemu, z krzaczastymi brwiami, który widać cieszył się największym mirem w tej kompanii.

Błysnęło złoto polskich czerwońców. Krzaczasty spojrzał na Dydyńskiego spode łba.

— Mało!

— Ja możny szlachcic, pan. Wykupię się! Zapłacę!

Krzaczasty pokiwał głową.

— Bieri Litwina.

Powlekli go po lodzie. Szlachcic potykał się i ślizgał, opierając na ramionach śmierdzących sadłem i dziegciem pachołków.

— Co z koniem, Fiodor Maksymowicz!

— Poszoł na chuj!

Sługa w kaftanie podszedł do Kapera, który rzęził, lecz ciągle jeszcze nie utonął, a jego łeb wystawał z płoni. Pociągnął za wodze, pokręcił głową, przyłożył rusznicę do łba konia i strzelił.

Dydyński krzyknął. Znów oglądał egzekucję towarzysza broni. Widział, jak Moskal chybił, jak klnąc, nabijał broń, a zakrwawiony koński łeb miotał się w przeręblu. Jak padł drugi strzał, a po nim trzeci. I wreszcie pokryty krwią, lecz ciągle dygocący Kaper zniknął pod lodem.

Jacek poczuł, że wilgotnieją mu oczy. Zacisnął zęby, aby nie płakać. Znów stracił konia. Przeputał wszystko.

I był w moskiewskiej niewoli.

Загрузка...