Rozdział XI. Na skrzydłach husarii

Mścisławski ciągnie na Nowogród Podchodzi pod obóz Samozwańca Wojsko staje w szyku • Bitewne harce • Sposób na Moskali pana Rudominy • Schwytanie języka • Nocne Polaków rozmowy • Przed bitwą • Bij Moskala! • Victoria • Konie na śniegu • Tumult w kole rycerskim • Koniec oblężenia • Do Rylska


Die 30 decembris nowego stylu, 20 starego stylu

Anno Domini 1604

Roku 7113 od stworzenia świata

Poranek nad rzeką Uzruj, około godziny dziewiątej z rana

Kniaź Fiodor Mścisławski nadciągnął razem ze świtaniem dwudziestego ósmego grudnia. Szedł od Briańska nocnymi marszami, wiodąc trzydzieści, a jak niektórzy powiadali — ponad pięćdziesiąt tysięcy strzelców, dworian, bojarów, Kozaków, chołopów i Tatarów. Podjazdy atamana Koreły spostrzegły ich na trzy polskie mile od Nowogrodu, starli się z pohańcami, postrzelali z samopałów, dając znać o nadejściu wroga, a potem wycofali za rzeczkę Uzruj zamarzniętą tak mocno, że bez trudu można było przejechać konno po lodowym moście.

W obozie zatrąbiono przez munsztuk. Dymitr, Dworycki i wojewoda naradzali się bladym świtem. Na nogi poderwano Moskali Wasyla Rubec-Massalskiego, bojarów i dworian Chruszczewa, a potem Dońców Koreły i Zaporożców atamana Ewangelika. Z rżeniem i brzękiem zbroi wyszły z obozu roty polskie: Jego Carskiej Mości, Kruszynina, Bylińskiego i własna petyhorska Adama Dworyckiego, aby pilnować wroga.

Mścisławski stał pośród zamarzniętych pól pokrytych śniegiem, otoczony kobylicami i ostrokołami. Zaległ jak ranny niedźwiedź, a harcowników straszył strzałami z dział i samopałów.

Czekali.

Dymitr na siwym koniu. Wojewoda w nowej ferezji, z hetmańską buławą w ręku. Dworycki na wiernym karym turku. Dydyński i Nieborski, trzymając wodze husarskich koni.

Czekała moskiewska piechota, brodaci strzelcy z berdyszami, w wilczych i baranich kołpakach. Zaporożcy w świtach, szarzy Dońcy w huniach. Moskale w bechterach, kolczugach i przeszywanicach. Tatarzy w pikowanych kaftanach. Wąsaci Niemcy w wamsach, morionach, trzewikach i pludrach owiniętych — dla mrozu — skórami.

Czekał Kozak z Białej Cerkwi Maksym Wełyczko z sotni atamana Weresaja. A naprzeciwko niego w carskim obozie Iwaszko Gonczałow, dziesiętnik ze Słobody strzeleckiej w Moskwie.

Czekał pan Przybyłowski, towarzysz husarski i Ustupow, Tatar z ułusu Chazbuj, podle Astrachania.

Czekał pan Siennicki z pocztem grzecznych ludzi w kozackiej chorągwi i możny dworianin Szujskiego Ostap Jusupow.

Czekał pocztowy Dąbrowski, mając nadzieję, że łupy znalezione w obozie moskiewskim pozwolą któregoś dnia zostać towarzyszem. A z drugiej strony chudopachołek, sługa Mścisławskich z Wiatczewa pod Briańskiem, dygotał w dziurawym kaftanie podszytym wiatrem.

Chuchał w ręce skostniałe od mrozu Charłampij Jermakow znad Donu, którego ojciec setnik przepił futor, konie i ziemię, zatem synowie iść musieli w bój jako prości Kozacy, ledwie w koszulach nakrytych wytartymi kożuchami.

Zabijał ręce, klął na mróz pan Humięcki, drobny szlachcic podgórski zrujnowany przez własne wojsko i najazd tatarski.

Smarkał przez dwa palce czarnososzny chołop Swierka, wzięty przemocą w karby carskiego wojska i przemyśliwujący, jak by tu łatwym sumptem wykpić się od wojaczki, bo ani mu było w głowie dawać gardło dla cara Borysa, którego nigdy nie oglądał na oczy.

Czekali z biciem serc. Z nadzieją, że sława i łupy odmienią ich nędzny żywot. Czekali na bitwę, bój, śmierć i zgubę. Na śmierć — jedyną i ostateczną rzecz, która czekała na tym świecie wielkich i maluczkich. Bogatych i biednych, dumnych i tchórzliwych.

Lecz każdy miał nadzieję, że nie nadejdzie dziś.

Przez całe popołudnie ścierali się harcownicy, strzelali z pistoletów, nacierali na szable i pałasze. Bili z łuku, ukrywając się za kulbakami przed wrogimi grotami. Jednak dzień sądu nie nastąpił.

Dopiero dwudziestego dziewiątego grudnia, w środę, późno w noc Mścisławski poderwał dworiańską i bojarską konnicę, zaalarmował strzelców, a potem podszedł nie niepokojony pod Uzruj. Kiedy w taborach Samozwańca ogłoszono alarm, stanął w polu i nie próbował zaczepki aż do świtu.

To była wojna nerwów. Próba sił przed starciem. Wszyscy w obozie Dymitra spali na zmianę, dzierżąc w ręku wodze okulbaczonych koni. Gotowi zerwać się na pierwszy sygnał do ataku.

Trąbienie ozwało się o świcie. Stawali w ordynku po ciemku, słysząc, jak pod kopytami koni chrzęści świeży śnieg. Z daleka dochodziło wycie wilków, od moskiewskiej strony huknął pojedynczy wystrzał. Księżyc, zdobiony w wiotką przędzę chmur, zniżał się nad lasami i rozlewiskami Desny, które nie zamarzały nawet zimą.

Stali owiani parą końskiego oddechu, w husarskich zbrojach, na których osadzał się szron. Na polu przyszłej bitwy nie działo się nic. W blasku księżyca i rysującej się na wschodzie łunie przedświtu widzieli ciemną, poruszającą się wolno masę upstrzoną ognikami. Po wschodzie słońca mogli już odróżniać gromady ludzi i koni, zarysy armat i chorągwi.

Dzień zalśnił na niebie, a Mścisławski nie ruszał do ataku. Dymitr też czekał. Czyżby w tej ostatniej chwili przed ostatecznym rozrachunkiem sumienia wziął go strach? A może liczył, że armia moskiewska przejdzie na jego stronę, a dumny kniaź będzie bił mu czołem?

Wystrzał z działa po carskiej stronie mógł być sygnałem do boju. Fałszywy znak. Na pole wyjechała grupa zbrojnych bojarów i ich sług. Szli rysią, z białą flagą, wprost ku wojskom Samozwańca i było jasne jak słońce, że zanim przemówią działa i muszkiety, Mścisławski postanowił spróbować pertraktacji.

— Można wracać — zakonkludował Przybyłowski, widząc, jak na spotkanie z Moskalami ruszają Buczyńscy i Mniszech z czeladzią.

— Co też waszmość powiadasz?

— Już po bitwie — zawyrokował Przybyłowski. — Zaraz kniaź pocałuje w dupę carzyka, a jeśli nawet potem ureże mu gardło, bo znajdzie się kolejny samozwaniec, to wszystko i tak zostanie w jednej moskiewskiej rodzinie.

— Stój w szyku! Kazali czekać, to poczekamy! — zakrzyknął Gogoliński.

— Można na harc? — zapytał Odrzywolski.

— Nie było rozkazu.

— Kozacy poszli. Zdałoby się przetrzepać Moskala na parę groszy.

— Jedzie Dworycki — wskazał Rudomina. — Pewnie przywiezie nowiny.

Adam podjechał do nich na karym natolijczyku, osadził go ostro przed Gogolińskim.

— Mości panowie, rozmowy trwają. Jaśnie oświecony pan wojewoda chce przekabacić Mścisławskiego na stronę carewicza.

— Harce?

— Zakazano, ale… Potrzeba nam języka. Kto się zgłasza? Kto gotowy porwać Moskala?

Rzucili się prawie wszyscy, jednak Dydyński i Rudomina wysforowali się do przodu.

— Ja się zgłaszam! — zakrzyknął pan Michał, którego koń dał się zepchnąć z drogi przez Hetmankę.

— Ja jestem pierwszy — mruknął Dydyński.

— A ja wyżej zapisany w regestrze!

— Regestr można zmazać, a tym — Jacek uderzył się po szabli — wypisać nowy, choćby na twojej gębie, panie bracie!

— Świń my razem nie paśli, proszę wielmożnego pana! — warknął Rudomina. — A paszoł ty w kiebienie matier!

Zanim Dydyński wyciągnął szablę, Dworycki zmienił się w króla Salomona:

— Pojedziecie obydwaj! I nie wracajcie bez Moskala.

— Żywego — dorzucił Gogoliński.

— A może być popsowany? — zapytał Rudomina.

— Byleby mógł śpiewać.

Dydyński zdjął z przedniego łęku tok z kopią, podał go Nieborskiemu, który z pomocą Kliszewskiego, pocztowego Rudominy, złożył długie drzewko na śniegu.

— Panie Nieborski, zajmij moje miejsce.

— Kliszewski! — zakrzyknął Rudomina. — Zawezwij Antoszka, niechaj ci kobyłę zostawi, a sam tu chyżo gania!

Kliszewski skoczył w tył, gdzie za chorągwią stała luźna czeladź, i wrócił po chwili z chłopcem Rudominy.

— No, mości panie, ruszać tak i trzeba — zagadał Rudomina. — Pocztowych ostawiajem, a tak i pojedziemy z moich chłopcem, bo to przechera największy w Tykocinie.

— Jak waszmość chcesz złapać Moskala?

— Oto i prosto — jako rybę do saka. Antoszek nam i pomoże. Takoż jedźmy.

— Ale gdzie?

— Ot tam, w chrusta. Ja już pewny koncept mam, co waści będę kładł do głowy, jakbyś był niekumaty.

Pole przyszłej bitwy ograniczone było od wschodu rozlewiskami Desny, od zachodu zaś pasmami lasów, które wysuwały swe długie jęzory daleko w zamarznięty step. Dalej zaś ciągnęły się chaszcze i chrusty, które przedzielały rozwinięte w szyku wojska. Na lewym skrzydle moskiewskie sotnie tworzące pułk prawoj ruki stały blisko zarośli. Tam kierował się Rudomina, a za nim Dydyński i Antoszek.

Objechali sotnie i chorągwie lewego skrzydła wojsk Dymitra. Przebrnęli przez zaspy i po śnieżnym polu podjechali do gęstwiny. Krzaki zasypane z góry śniegiem, który utworzył grube płaty i grudy na gałęziach, były dobrą zasłoną przed wrogiem.

Rudomina zaszeptał z Antoszkiem, ten zaś roześmiał się od ucha do ucha, a potem ruszył rysią w stronę Moskwy.

— Panie Dydyński, a trzymajcie wy sablię na podorędziu — zaśpiewał z podlaska Rudomina. — Zaraz Antosek Moskali nam naprowadzi. A wtedy każdego kurwego syna w łypę! I już po sprawie.

— Jak naprowadzi? Chcesz, żeby zginął?

— Już on tam wie, co robić należy. Patrzaj, mospanie, jak Moskali za nos wodzi niby durniachy.

Dydyński wyjrzał spoza gęstwiny. Antoszek jechał w stronę najbliższej dworiańskiej sotni. Natychmiast został spostrzeżony, ale wrogowie nie wysuwali się jeszcze z gromady, obawiając się widać podstępu.

Antoszek pokazał im, co znaczy podlaska fantazja. Zawrócił przy Moskalach konia — tak blisko, aby słyszeli, zatrzymał bachmata, pochylił się w kulbace, a potem, spuszczając hajdawery, pokazał im wypięty tyłek. Poklepał się po nim jeszcze.

— Wy psie syny, Moskale! — zawołał wesoło. — Wasz car Hodunow z kurwy ostatniej syn i kozojebca! Mać jego z woźnicami gziła się na tykockim rynku.

— Dlaczego na tykockim? — zdziwił się Dydyński. — Pierwsze słyszę, żeby car bywał na Podlasiu.

— Słuchaj, waść, dalej — machnął ręką Rudomina.

— Wy sucze kpy, synowie Beliala! — darł się Antoszek, jakby przypiekali go katowskim żelazem. — W żopu niech mnie wasz car pocałuje! Hosudar w pizdiuk sranyj! Podżopnik i pizda gorbataja!

Te ostatnie słowa świadczyły o tym, że Antoszek, podobnie jak cała reszta wojsk polskiego autoramentu, dobrze odrobił lekcję ruskiego języka. Moskale zrozumieli go bez żadnego tłumacza. A że obrazę imienia carskiego traktowali jak zamach na cześć własnej matki, kilku wyrwało z szablami za chłopcem. Sługa zaś podciągnął hajdawery, uderzył konia ostrogami i począł umykać — prosto na chrusty, za którymi ukrywali się Rudomina i Dydyński.

— Kak tibia bolaczka! — jęknął Rudomina. — Trzech ich przywiało.

— Trzech będzie mniej!

Stłumiony na śniegu tętent zbliżał się. I nagle zza gęstwiny wypadł bachmat Antoszka tratujący badyle. Za nim lecieli Moskale. Jeden młodszy, z krótką brodą, w szyszaku ozdobionym kitą. Dwaj z brodami po pas — pierwszy w kołpaku i przeszywanym kaftanie, ostatni w przeszywanicy i zierkale, to jest moskiewskiej zbroi zwierciadlanej złożonej z blach nałożonych na kolczugę.

Dydyński już od kilku chwil miał w ręku puffera z opuszczonym kurkiem. Spokojnie podniósł, wymierzył w trzeciego z nadciągających wrogów. Pociągnął za spust.

O, job…

Strzał padł, z kilku kroków nie sposób było spudłować. Kula poszła wprost w tęgi brzuch Moskala w zierkale i…

Zrykoszetowała!

Dworianie wpadli na nich z szablami. Dydyński wcisnął pistolet w olstro i tym samym zmarnował dobrą chwilę. Moskal rąbnął go płasko, wzerk, wprost w pierś! Ostrze zgrzytnęło, pozostawiając ślad na husarskim napierśniku — drugi już raz dobra stal uratowała stolnikowicowi życie.

Jacek wyłuskał szablę z pochwy, ale Moskale minęli ich w pędzie, zawracali, ściągali konie. Trwało to chwilę, która dawała Lachom drobną przewagę.

— Bij! Zabij!

Dydyński przestawił Hetmankę w miejscu, obracając na zadzie zwinnie i lekko jak tancerkę, to samo zrobił Rudomina.

Wpadli na wrogów w chwili, gdy ci jeszcze zawracali — jak to Moskale, każdy w inną stronę. Dydyński rąbnął tego w kaftanie płasko, z prawej, w plecy, przeciwnik zasłonił się, przesuwając ostrze szabli za lewe ramię.

Drugi zdołał zawrócić — ciął z lewej, w przelocie, Jacek w ostatniej chwili zasłonił się karwaszem. Brzęknęła stal, ręka zwisła bezwładnie, pióro moskiewskiej szabli dźwięknęło na szyszaku.

A wtedy Moskal w kaftanie skoczył wprost na stolnikowica, chwycił go za prawicę z szablą. Dydyński z kolei ucapił go za kark, ścisnął jak w kleszczach, przytrzymał.

Przeliczył się, bo tamten był silny jak niedźwiedź; szarpali się chwilę, sprawdzając, kto będzie mocniejszy, stolnikowic czy dworianin — ich konie krążyły wokół siebie, a oni wodzili się za łby — Dydyński złapał za kark Moskala, a Moskal trzymał Dydyńskiego.

Jacek nie widział, co działo się z pozostałymi. Zdyszany, szarpał się z dworianinem, starając się nie dać obalić z kulbaki. Nie dawał rady go zmóc; tamten miał parę w łapach, ściskał tak, że szlachcic ledwie utrzymywał szablę w garści.

Aż wreszcie uparty Moskal, widząc, że nie da rady wziąć Lacha żywcem, zastękał i zaklął.

— Chwiedorie! Chwiedorie, sudy!

Dydyński domyślił się, że woła kompana, aby tym sprawniej rozprawić się z wrogiem.

Puścił kark śmierdzącego dziegciem Moskiwicina, wyszarpnął z olstra lewy pistolet. Moskal przewidział to, rzucił szablę, która spadła w dół, między konie, chwycił szlachcica za uzbrojoną rękę, ścisnął jak w imadle, a potem począł odginać dłoń w bok, przeginać lufę w stronę piersi stolnikowica!

Lecz wcześniej Dydyński wyczuł przy prawej nodze bok jego wierzchowca. Niewiele myśląc — rąbnął go ostrogą, koń szarpnął się i zemknął trochę w bok. Moskal puścił lewą rękę Lacha, a potem wyciągnął dłoń, aby uchwycić przeciwnika. Na szczęście palce osunęły się po obojczyku. Dydyński pobłogosławił husarską zbroję — człowieka zakutego w blachy trudno było przytrzymać w miejscu.

Jednym ruchem huknął Moskala rękojeścią pistoletu w łeb. Ten uprzedził uderzenie, zblokował przedramieniem, złapał za nadgarstek. Pewnie zwykłym trybem skruszyłby mu dłoń w uściskach, wydarł pistolet i pozbawił życia, jednak chwytał rękę Dydyńskiego przez żelazne karwasze.

Tuż obok zakotłowało się na śniegu. Przemknął pleśniawy bachmat dźwigający młodego Moskala. Za nim gnał Antoszek. A z tyłu nadciągał Rudomina. Moskal zamarł, zorientowawszy się, że przegrali. Puścił prawą rękę Dydyńskiego, ale ten jednym ruchem chwycił go za kaftan.

— Puskaj, ta pojdu do dydka!

Ale Jacek nie puścił. Moskal szarpnął się, zamachał rozpaczliwie rękoma, a wtedy dopadł go od tyłu Rudomina, rąbnął w łeb rękojeścią szabli, aż dworianin zwalił się na przedni łęk kulbaki. Dydyński uderzył płazem w plecy, potem poprawił rękojeścią w prawe ramię.

Moskal zakrzyczał, zawył.

— Pożałuj! — jęknął. — Ja za Dymitrem…

— Wszyscyście za Dymitrem, kiedy bieda. — Rudomina przystawił mu pistolet do łba. — Ruki w tył, dytczy synu! Albo na kolana i klep pacierze.

Pan Michał od razu sięgnął do kalety dygocącego Moskala. I tu jego ręka spotkała się z rękawicą Dydyńskiego.

— Hejże, mospanie! — warknął szlachcic. — Ręce przy sobie! To mój niewolnik!

— A idźże na hier! — warknął Rudomina. — Wziąłbyś go waść bez mojego wspomożenia chyba w piekle!

— Wara! Masz drugiego. — Dydyński wskazał wzrokiem martwego Moskala w zierkale, za którego wieczne odpoczywanie mówili właśnie brodaci ruscy święci w niebie. — Tego zostaw. Dworycki kazał żywego sprowadzić.

— A żeb ty ocipiał! — ryknął Rudomina. — Dawaj Moskala, taka jego mać!

— Nie dam!

Rudomina jednym ruchem wzniósł szablę. Byłby ją spuścił na kark jeńca, kładąc tym samym kres zwadzie…

Dydyński w ostatniej chwili zasłonił dworianina, odbił ostrze, odtrącił!

— Powiedziałem: wara!

Rudomina zabulgotał coś jeszcze, ale odjechał.

— Antosek?! — rozdarł się, bo nigdzie nie widział chłopca. — Antoseeek?!

— Z uma zszedł! — jęknął. — Za Moskalem poleciał! Tak nie mam ja sługi, straciłem wiernego!

Dydyński, trzymając jeńca pod ostrzem szabli, obmacał kaftan, czy nie ma zaszytych rubli.

— Pożałuj, gospodin! — zajęczał Moskal. — Wykup dam, ja wam…

— Dawaj, co masz, teraz. Nie będę dwa razy prosił!

Dygocącymi rękoma Moskal odwiązał kaletę od pasa i podał szlachcicowi. Dydyński zmacał zawartość i skrzywił się.

— Nisko się cenisz, psi synu!

— Pożałuj! Dam, dam więcej… Czekajcie!

Rozwiązał kaftan na piersi, wyciągnął zawieszony na szyi woreczek — okazał się twardy i miło wypchany, kiedy stolnikowic wziął go w rękę. Dydyński zerwał też ze łba Moskala kołpak. Było na nim kilka pereł i zacnych kamuszków.

Łupy przewiesił przez przedni łęk.

— Teraz siadaj na koń. Jedź przodem! Żadnych sztuczek. Ruszaj!

Podjechali do Rudominy, który trzymając w lewej ręce wodze konia, pochylał się nad martwym Moskalem, przetrząsając mu kieszenie.

— Jak się zwiesz? — zapytał Dydyński swojego jeńca. — Wykup będzie? Nie łżyj, bo weźmiesz szablą w łeb. Z nami nie ma szutków!

— Igor Iwanowicz Jefriemow! — jęknął Moskwicin. — Sługa kniazia Dymitrija Szujskiego, wojewody carskiego. Pażałuj panie preswietny, aleście zdradą nas wzięli.

— Po naszemu fortelem wojennym.

— Cóż to za fortel, obrażać imię carskie, wasze błagorodie! Toż to zbrodnia i grzech! Gosudar samowładny jest głosem Hospodyna, bo on karaje i żałuje nas maluczkich.

— Było nie zważać na krzyki Antoszka. Wojna to nie polowanie z psami na zające! Chciałeś pokazać się jako wierny sługa i zdobyć łaskę Godunowa, a tymczasem Lachy przytroczyli cię do siodła. Gdybyś nie wyrwał z szeregu, miałbyś teraz kołpak na łbie i pełną kaletę!

— Jak mogłem nie pojechać, kiedy bluźnierstwa słyszałem?

— Było udawać, żeś głuchy. Albo że psi szczekają.

— Jak udawać, wasze wieliczestwo, skoro inni stali przy mnie i też to słyszeli?

— I co z tego, że słyszeli?

— Toż oni by donieśli wojewodzie — Chworostynin, Fiedor Michajłowicz i Prokop Fajło, że słysząc obrazę gosudara, nic nie uczyniłem. Kara byłaby i sroga opała.

— Donieśli? Jak to donieśli?

— Bo u nas, kiedy się słyszy złe i grzeszne słowa, jest obowiązek donieść: wojewodzie, diakowi, panu swemu. Inaczej to grzech.

— To wy donosicie, co sąsiedzi robią i o czym rozmawiają?! Ha, zaiste dziwne obyczaje.

— A jak inaczej? — stropił się Moskal. — Przecież jakby ktoś coś przeciwko samowładcy mówił, to jakby przeciwko samemu Stworzycielowi.

Dydyński nic nie odrzekł.

— A u was, w Litwie, jest inaczej, preswietny panie? Jeśli kto bluźni przeciwko Bogu albo królowi, musowo donieść.

Stolnikowic popatrzył na niego jak na szaleńca. I w duszy przyznał, że po raz kolejny nie rozumie Moskali ani w ząb.

— U nas, jak by tu rzec… Nie ma zwyczaju donosić. Bo i po co?

— To przecie nagroda jest za uwiadomienie! I głupi by nie skorzystał?

Dydyński skrzywił się.

— To dlatego wyrywałeś za Antoszkiem?! Bo bałeś się, że jeśli nie wyjedziesz, inni doniosą i wezmą nagrodę? Pohański obyczaj! Nie, u nas, w Polsce, tak się nie robi. Bo po pierwsze, za donosy nie ma żadnej nagrody. A po drugie — uśmiechnął się z politowaniem — u nas każdy wolny człowiek może mówić, co mu się tylko żywnie podoba.

Tym razem Moskal wybałuszył oczy.

— Jakże to tak, każdy plecie co ślina na język przyniesie? Nie boicie się gniewu gosudarskiego?!

— Milcz i lepiej rachuj ruble na okup.

Łoskot kopyt zbliżał się. Nadciągał Antoszek, mokry, rozdygotany, drżący.

— Moskale idą! — rozdarł się. — Kupa sroga! Ten brodofijasz sprowadził! Na ratunek… swoim.

Jefriemow obejrzał się za siebie; widać, że rosła w nim nadzieja na odsiecz. Dydyński przygasił ją płazem szabli zadanym w byczy kark.

— Ruszaj, waszmość! — krzyknął do Rudominy. — Jazda sroga!

Od strony moskiewskich wojsk rosła gromada jeźdźców pędzących w stronę chrustów. Lecz Rudomina największą uwagę poświęcał na razie kieszeniom i sakwom zabitego Moskala.

— Już, zaraz, nie nerwojsia, waszmość — stęknął, starając się zerwać z szyi szczerozłoty chrest. — Ot, trzyma jak bękart bladzi!

— Ogarną nas! Uchodzimy!

— A paszoł ty w buraki!

— Antoszek, pilnuj Moskala! — warknął Dydyński, podjeżdżając do boku Rudominy, a potem schylił się, chwycił go za nakarczek, potrząsnął.

— Moskale! — ryknął mu nad uchem. — Mam waści zostawić?!

Moskale byli tuż-tuż. Pędzili z szablami w rękach, pewni zwycięstwa.

Dydyński zdzielił Rudominę płazem szabli w nakarczek, poprawił mocniej, widząc, że tamten ciągle szarpie się z opornym łańcuchem.

Pan Michał zerknął w tył na krótką chwilę.

— A żeb ty ocipiał! — jęknął.

— Jegomość, uciekamy! — zaintonował płaczliwie Antoszek. — W plen nas wezmą, a mnie ze skóry obłupią, żem naszczał i szczekał na Hoduna.

— W konie! — zgodził się wreszcie Rudomina.

Wskoczył na kulbakę, nie używając strzemienia. W pełnej zbroi — wyczyn godny Zawiszy Czarnego albo Powały z Taczewa.

Dydyński popędził Moskala sztychem szabli.

— Ruszać! Nie ma czasu!

Gnali do swoich, czując oddechy moskiewskich wierzchowców. Pędzili, jakby na karku siedziała im śmierć. I niemal cudem wymknęli się z matni. Dydyński miał nadzieję, że Moskale uderzą za nimi na polskie chorągwie, ale ci zatrzymali się w połowie pola, a potem — poczęli wolno wracać do swoich.

Zdyszani, zlani potem, na parujących koniach dopadli carskiej chorągwi husarskiej. Dworycki podziękował krótko, odebrał jeńca ku oburzeniu Dydyńskiego.

Stanęli w szyku, wzięli do rąk kopie, odesławszy Antoszka z łupami na tyły.

I tyle było tego dnia z bitewnej potrzeby.

Mścisławski nie ruszył, bo zwlekał, chcąc zyskać na czasie. I przez cały dzień układał się z Dymitrem. To w tę, to w tamtą stronę pędzili konni posłańcy i pocztowi. Wioząc wieści lżejsze od ptasich piór. Dymitr przekazywał poprzez usta wojewody, by Mścisławski przeszedł na jego stronę lub chociaż odstąpił od Nowogrodu. Kniaź Fiodor z kolei gwarantował bezpieczne odejście dla Dymitra i jego świty, jeśli wyda swoich zauszników i razem z Polakami wycofa się z granic Wielkiego Księstwa Moskiewskiego.

Argumenty, którymi szermowali wysłannicy, i ich żądania były tak przeciwstawne, że w trakcie rokowań można było połamać sobie języki.

Nic z nich nie wyszło. Polacy i Moskale rozjechali się, gdy pierwsze gwiazdy zamigotały na niebie. Mścisławski otrąbił odwrót do obozu, a Dymitr nakazał wrócić do stancji.


Die 31/21 decembris

Obóz wojsk Dymitra pod Nowogrodem

Po północy

Basmanow walił z dział przez cały wieczór, do północy, jakby chciał oznajmić, że jeszcze żyje i ma się świetnie. Ale wojska Dymitra spały znużonym snem sprawiedliwego, drugi już dzień nie rozbierając się ze zbroi i pancerzy, z szablami pod ręką. Mylił się wszakże ten, kto pomyślał, że tejże nocy Polacy i Kozacy dygotali w zimnych namiotach i kwaterach wydani na pastwę moskiewskiego mrozu. Leżeli na ławach w chatynkach i szałasach, które zbudowała im naprędce obozowa czeladź. Drzemali przytuleni do glinianych pieców dających zbawcze ciepło. Noc była cicha i spokojna, księżycowa i gwiaździsta. Ostatnia 1604 roku.

Niektórzy kulili się przy ogniskach, pokrzepiając łykiem gorzałki i miodu. Był smak na więcej, ale rano czekał ich bój. Taniec ze śmiercią na polu chwały to nie karczemna zwada, trudno odprawiać go, będąc pijanym jak nieboskie stworzenie, aby nie skończyć, zanim się naprawdę zacznie. Równie dobrze jak trunki upijały nocne rozmowy.

— Moskiewska jazda potyka się po tatarsku — mówił ściszonym głosem Przybyłowski, który pamiętał boje króla Stefana. — Albo gonią, kiedy im kto ucieka, albo uciekając — strzelają z łuków. Piechotę ślą do ciągnienia dział, a co im zostanie, stawiają w posiłku. Ci idą za jazdą z berdyszami, a czasem nawet z kijami i kłonicami.

— Litwa naciera żwawo, ale nas jest więcej — zagadał Zachary Liepunow do innych bojców zasiadających w szałasie przy garncu moskiewskiej prostuchy. — Lachy nieprawe i nikczemnie wojują sztukami, które podpatrzyli u Niemców. Odprawiają czary, jak w czasie obłogi Pskowa za batiuszki hospodara Iwana, kiedy czarnoksięską sztuką podpalali parkany i ostrokoły. Ale tym razem nie zwyciężą, bo z nami jest moc Chrystusowa prawdziwej wiary, pomoc i opieka wieczna wszystkich świętych: Piotra, co przeniósł stolicę Cerkwi z Carogrodu do Moskwy, świętego Etymiusza z Nowogrodu i Efrema z Perejasławia…

— Spośród wszystkich polskich chorągwi, jakie spotkałem w Inflantach — mówił wpatrzony w ogień Hieronim Liebenstein, niemiecki knecht, co jadł chleb z niejednego pieca — najgorsza jest konnica. A najstraszniejsza z jazdy — husaria. Pod Kockenhausen szli na nas szeroką ławą, aż ziemia się trzęsła. I mówię wam, kamraci, każdy z nas, pikinierów smalandzkiego regimentu, miał pełno w portkach. A kiedy złożyli się na nas kopiami, szum był taki od proporców, jakby leciały zastępy anielskie. Rżenie koni i ryk moich towarzyszy, walących się jak snopy, słyszę nawet dziś. Mówię wam, kamraci, ani kopijnik niemiecki, ani hiszpański arkebuzer nie natrze na was z takim impetem jak husaria. Herr Gott, ani się znaleźć na ich drodze, bo łamią i obalają wszystko na swej drodze.

— Jak bronić się przed nimi? — zapytał młodziutki Hermann Locke, chłonący z otwartymi ustami słowa starego żołnierza. — Słyszałem, że Polacy odprawiają czary i mają nieśmiertelne konie.

— To nie czary, to prawda — mruknął Moltke. — Pod Białym Kamieniem cały regiment dał ognia do jednej roty. Ponad tysiąc chłopa… I żaden koń nie padł.

— Cała nadzieja stać twardo w szyku, ramię w ramię, śmiało patrzeć śmierci w oczy. I nie uciekać, bo przed Polakami nigdzie nie uciekniecie, choćbyście dostali niebiańskiego konia.

Zakasłał i splunął w ogień. Suchoty dławiły go od jesieni.

— A wiecie, kamraci, co jest najstraszniejsze w tej jeździe? Ich konie. Mają oczy jak przeczyste dziewice. Takie wielkie, tak niewinne. A same niosą na grzbiecie skrzydlatą kostuchę. Polską śmierć.

— Moskale nie zwykli przyjmować szyków w czasie bitwy — perorował Przybyłowski, wzmocniony kilkoma łykami węgrzyna. — Idą kupą jak Kozacy, Turcy albo Orda. Ale są wolniejsi, dogonimy ich na naszych koniach. Jest ich więcej, więc nie możemy rozerwać ordynku. W jedności siła. I za to się napijmy!

— Dymitr, rostryga, fałszywy carzyk, Samozwaniec — wycharczał Osyp Tatiew — prowadzi wojsko łacinników, wyznawców fałszywego Chrystusa, i jezuitów, bluźnierczy zakon zła i występku, który chce poddać prawosławną Moskwę rzymskiemu papie.

— Nieprawdą jest, żeśmy niechrzeczeni, moi mili barankowie — rzekł Jędrzej Ławicki do słuchających go Moskali. — Chrzest u nas, katolików, odbywa się przez polanie wodą głowy, u was zaś poprzez zanurzenie całego ciała. Jednak oba obrzędy są tak samo ważne, bo w konstytucjach apostolskich potwierdzają je święci Dionizy Aeropagita i Cyryl, biskup jerozolimski. Zaś chrzest przez polanie wodą potwierdza święty Klemens. I to wam jeszcze powiem, bracia, że źle by postąpił łacinnik, który by jeszcze raz ochrzcił dziecko prawosławne!

— Tak więc — zakonkludował Sawicki — więcej nas łączy, niż dzieli.

Dydyński spał jak kłoda, na ławie, w zbroi i szyszaku. Nawet nie poczuł, jak Anastazja okryła go baranicą, aby nie zmarzł jej pan dobrodziej — choć ogień huczał w glinianym piecu. Spod paleniska ponuro przyglądał się temu Nieborski. Opuścił głowę zrezygnowany. Ciężko było czekać na świt, będąc tak samotnym.


Die 31/21 decembris

Obóz wojsk Dymitra pod Nowogrodem, o świcie

— Mości panie, przez munsztuk trąbili!

Dydyński zaplątał się w baranicę, odrzucił ją wściekły, chwycił pas z szablą. Zapiął go na zbroi, potem podciągnął szablę i przełożył pierwsze kółko przez hak, tak by wisiała pionowo.

— Panie Nieborski! Na koń!

Niepotrzebnie wołał, pocztowy był już na zewnątrz. Kiedy Jacek wyszedł na mróz, czeladź podprowadziła Hetmankę i podjezdka. Borek dopiął sprzączkę nachrapnika, odrzucił tybinki, dociągnął oba popręgi z całej siły.

Dydyński wbił stopę w strzemię, chwila i siedział w kulbace, chwycił wodze. Borek wciskał husarskie skrzydło w tuleję pod tylnym łękiem, poklepał konia po zadzie.

— Można ruszać!

— Panie pocztowy, gotowe?

— Wszystko gra!

Dydyński podjechał do Nieborskiego, wyciągnął jego pistolet z olstra. Kurek był odciągnięty, panewka podsypana, opuszczona. Uśmiechnął się i klepnął kompana po ramieniu.

— Odpuszczasz?

Pocztowy milczał przez chwilę.

— Wszystko i na wieki wieków! — mruknął wreszcie.

— W konie!

— Pomagaj Bóg, dobrodzieju.

— Służba! Po sławę i chwałę!

Wyjechali na obozową ulicę zatłoczoną ludźmi i końmi. Kafarki i latarnie rzucały krwawy blask na husarskie napierśniki i zdobione kamieniami blachy końskich uzd.

— Czwórkami marsz!

W ciemności Dydyński bardziej poczuł, niż zobaczył, jak z lewej strony dołącza do niego Przybyłowski, z prawej Rudomina i Aniołowicz.

Szli na wojnę, na bitwę, rozparci w kulbakach jak na biesiadę, pod niebem pełnym gwiazd.

Obóz pełen był szczęku broni, nawoływań, blasku latarń i ogni. Z tyłu maszerowali hajducy wojewody w magierkach z zawadiackimi piórami, pewnie zrabowanymi z jakiejś ptaszarni w bojarskim dworze. Na ramionach nieśli arkebuzy, w lewym ręku trzymali tlące się lonty. Za nimi podążali Niemcy, potem chorągwie kozackie i petyhorskie. Aż wreszcie artyleria i semeni dworscy.

Za bramą zatrzymywali się czwórka za czwórką. Podbiegali do nich pachołkowie Dymitra, przynosząc długie na siedem i pół łokcia drzewka, czyli kopie zwieńczone czarno-żółtymi proporcami. Dydyński chwycił swoją, podniósł i wsunął dolną część w tok zwieszający się z przedniego łęku.

— Dalej! — zakomenderował Gogoliński. — Stawać w ordynku.

Kłusem, potem rysią szli na swoje miejsce.

— Jeszczeeee! Stój już!

Husaria zamarła niczym żelazny mur naszpikowany drzewcami kopii, zjeżony murem skrzydeł i lasem proporców. Środek szyków. Polski huf walny. Zaszczytne miejsce dla carskiej roty husarskiej. Przecież to oni mieli teraz szarżować, obalać własnymi piersiami niczym taranem wrogów carewicza i Rzeczypospolitej. Koniec z błotem. Koniec ze szturmami moskiewskiego chlewika. Doczekali się!

Ramię w ramię w bitewnym szczęku, w wyciszonym przez śnieg grzmocie kopyt stawały roty husarskie, petyhorskie i kozackie. Stanisława Mniszcha czarna, pana Fredry żółta, Szczuki błękitna. Sześćset koni. Srebrzysty mur zbroic obramowanych złotawymi mosiężnymi okuciami, które błyszczały w promieniach wschodzącego słońca niczym rój gwiazd. Chmura srebrzystych skrzydeł na tylnych łękach, niby u aniołów.

— Skrzydłowi na miejsca!

Czterej wybrani towarzysze przejechali przed frontem roty. Zajęli pozycje na obu krańcach chorągwi, aby potem w czasie szarży spychać do środka pędzących cwałem husarzy i zwierać w ten sposób szyki, lub też przeciwnie — rozjeżdżać się, rozluźniając je, gdyby znaleźli się na wprost przygotowanych do strzału dział i rusznic moskiewskiej piechoty.

— Zajeżdżający w tył!

Przybyłowski i Sienieński złożyli kopie, zrobili w tył zwrot, przybili braterski uścisk dłoni i odjechali na swoje miejsca. Jeszcze raz zawrócili konie, stając za plecami husarzy. I z cichym sykiem dobyli szabel. Dydyński poczuł dreszcz. Między ostrzami zajeżdżających a plecami pocztowych i towarzyszy szczerzyła zęby śmierć.

Jesteśmy szlachtą — solą ziemi. Dumą Rzeczypospolitej. Szablą i mieczem Litwy i Korony. Po to nas matki wydały na świat. Ojcowie nauczyli szabli, a łomot końskich kopyt tulił do snu.

Nie będzie tchórzy. Każdego, kto spróbuje uciec, spotka śmierć. Zajeżdżający zastrzeli go, zarąbie jak wściekłego psa.

Wojska Samozwańca stawały w ordynku. Na środku w hufie przednim husaria. Za nimi bojarzy Massalskiego i piechota wojewody. Na prawym rogu, czyli skrzydle, konni semeni, Dońcy na bachmatach, zielona i szara zaporoska piechota ze spisami.

Na lewym — lżejsze polskie znaki. Chorągwie jazdy kozackiej, która poza nazwą nie miała nic wspólnego z Zaporożcami, bowiem służyła w niej szlachta. Petyhorcy w kolczugach i misiurkach. Roty Kruszynina, Bylińskiego i Adama Dworyckiego. Za nimi konni ochotnicy Ratomskiego. Zaporożcy i chorągwie Moskwy. Gromada strzelców i regiment Niemców wojewody Mniszcha.

Krzyki, kwik koni, brzęk metalu, chrzęst opuszczanych kurków, wszystko uspokajało się powoli. Zapadła cisza przerywana chrzęstem śniegu. Stali ramię w ramię, trzymając w prawicach kopie; wiatr szeleścił morzem proporców nad ich głowami.

Nagle łomot kopyt, prychanie wierzchowca. Dymitr wyjechał przed żelazny szereg blady, w kirysie husarskim, z narzuconą karmazynową ferezją. Bez czapki. W jego oczach płonął ogień.

Hetmanka drgnęła. Rzuciła łbem, zagrzebała nogą w śniegu, dumna jak księżniczka, bo przystrojona barwną forgą.

— Stój — rzekł Dydyński. — Jeszcze się doczekasz, mościa panno.

Dymitr zatrzymał kapryśnego, drobiącego nogami turka przed szeregiem husarii. I skłonił się nisko, niemal uniżenie.

— Mości panowie bracia! — zakrzyknął. — Nadszedł czas sądu, dzień zapłaty! Za moją krew i krzywdę. Za poniżenie ruskiego ludu i prawosławnej Moskwy. Oto nadchodzą wojska Godunowa! Krwawego tyrana, tatarskiego raba, zdrajcy i krzywoprzysięzcy! Oto nadchodzi wasz dzień. Idźcie w bój i czyńcie, do czego żeście powołani jako szlachta. Sława tylko prowadzi człowieka prosto do niebios. Tak więc chwyćmy za broń i mężnie, radośnie — z nami Boża pomoc i błogosławieństwo — uderzmy na wiarołomnych zdrajców, łamiących ludzkie i boskie prawo. Nie bójcie się, że jest ich więcej; pole bitwy nie należy do tego, kto silniejszy, lecz do tego, kto mężniejszy i bardziej cnotliwy, czego wiele przykładów znajdujemy w dziejach wojen i bitew. Mnie nie opuszcza nadzieja odzyskania dziedzictwa ojców moich, a was czeka nieśmiertelna sława, ze wszystkich nagród — najbardziej słodka.

Okrzyk dobył się z setek tysięcy gardeł. Husarze podnieśli w górę kopie, zatem Dydyński też podniósł — co, miał być gorszy?

A Dymitr już gnał — prosto ku lewemu skrzydłu. Za nim pędził wojewoda, Dworycki i kilku pachołków.

— Waszmościowie, niechaj każdy z was wyjmie grosza, szeląga albo dienieg — rozkazał Gogoliński. — Rzućcie je w śnieg, śmierci na pohybel. Po bitwie każdy weźmie swoją monetę. I wtedy okaże się, komu dopisało szczęście.

Jacek ze ściśniętym sercem sięgnął do mieszka. Inni rzucali grosze; on cisnął całego orta. Moneta poszybowała w dół, między końskimi kopytami. Spadła na śnieg, powoli, jakby Fortuna zastanawiała się, czy pozwoli jej upaść awersem zguby, czy też rewersem zwycięstwa dla pana stolnikowica.

Dydyński podniósł wzrok. Mścisławski szedł od zamrożonych pustyń. Nadciągał z ogromną chmarą moskiewskiego wojska od rzeki Uzruj przez zamarznięte rozlewiska.

Z daleka armia kniazia przypominała raczej tatarską ordę niż regularne wojsko. Moskiewscy nie znali szyków — sotnie stawały w luźnych kupach, jak ordyńcy, z grubsza tylko przypominających najeżone ostrzami roty polskie. Mścisławski podzielił wojska na trzy pułki. Wielki, idący środkiem, oraz prawej i lewej ręki. Dydyński był ciekaw, czy tak samo stawali dziadowie kniazia pod Orszą.

W pierwszej linii pułku wielkiego ciągnęły chorągwie dworian i bojarów. W drugiej szli strzelcy z armatami, Kozacy i Tatarzy astrachańscy. Za nimi cisnęło się mrowie pieszego luda — chłopi pososzni, poczty Mścisławskiego, sotnie Dońców. Pułk prawoj ruki złożony był tylko i wyłącznie z konnych — dworian, Kozaków, pewnie i dzieci bojarskich. Zbijał się w różnokolorowy tłum ludzi i koni przetykany srebrzystym poblaskiem zbroic. Pułk lewoj ruki wyglądał dostojniej — pewnie znalazły się tam drużyny Mścisławskiego i Dymitra Szujskiego, poczty kniaziów, diaków i bojarów. Zmrużywszy oczy, można było dostrzec złotawy blask szmelcowanych i pozłacanych zbroic, kolczug i bechterów.

— Panie Ostromęcki — zakrzyknął Dymitr — poczynaj, waść, pierwszy w imię Boże!

Starszy nad armatą przyłożył lont do zapału Panny. Syk prochu na zapale! Niski, suchy grom wstrząsnął powietrzem. Konie husarzy szarpnęły łbami.

Kula poszła wysoko, rąbnęła w pole między wrogimi armiami, wzbijając fontannę śniegu.

— Przechędoż lufę szwabrą! — zakrzyknął Ostromęcki. — Przekłuj zapał!

— Mości panie Massalski, bracie i przyjacielu! — zagrzmiał Dymitr — poczynaj, waść, pierwszy na pułk prawoj ruki.

— Ruszaaaaj! W imię Boże!

Chorągwie lewego skrzydła drgnęły i poczęły coraz szybciej iść po zaśnieżonym polu. W pierwszym rzucie rota petyhorska Nieborowskiego. Za nim bojarzy Rubec-Massalskiego i garść Dońców. Dydyński widział, jak nabierali pędu. Szli kłusem, w lśniących kolczugach i juszmanach, w płaskich misiurkach, z kopiami uniesionymi do góry.

A na przestrzeni dwustu kroków rotmistrz zakomenderował skok. Chorągiew petyhorska wyrwała do przodu, poszła jak wicher, niby ława wyciągniętych kopii, pochylonych łbów, koni pędzących po zaśnieżonym, zamrożonym polu!

Ruszyli cwałem na Moskwę. Na pułk wielki jak morze, nieskończony, nieogarnięty. Dydyński zacisnął rękę na kopii, ściskał coraz mocniej i mocniej…

Chorągiew Nieborowskiego wpadła na Moskali jak rozpędzona lawina. Przeorała pierwsze szeregi, a wtedy lodowaty wiatr przyniósł trzask łamanych kopii, śmiertelny kwik koni, brzęk szabel, ryk walczących. Bojarzy idący za Lachami wpadli w odmęty, zginęli jak w otchłani, razem z Kozakami.

Zakotłowało się na lewym skrzydle. Husarze pokręcili głowami.

— Przepadli! — jęknął Rudomina. — Toż na śmierć poszli. Boże im pobłogosław!

Ale to nie była prawda. Nagle z zamętu, przebijając się przez zwichrzone szeregi Moskwy, wypadła prawie cała rota petyhorska, bez kopii, z szablami w rękach, odskakująca po ataku na wroga.

Moskale pędzili za nią luźnymi gromadami, bez szyku, bez porządku. A jednak przerażający samą swoją liczbą. Pędzili, myśląc, że to koniec, klęska.

I srodze się zawiedli.

Dworycki machnął buławą, podprowadził kolejne dwie roty ku bitwie. Wskazał cele i skinął na trębacza. Padł sygnał do szarży. Chorągwie Kruszynina i Bylińskiego — jedna kozacka, lekka, bez pancerzy, druga petyhorska — ruszyły naprzód stępa, kłusem, złożyły kopie i rohatyny, a potem poszły galopem na Moskala jak zrywające się do lotu stado żurawi. Szli pochyleni w kulbakach, na rozpędzonych koniach, rozrzuceni szeroko, aby ogarnąć za jednym zamachem całą watahę wojska Mścisławskiego.

Łoskot, krzyk, trzask łamanych kopii!

Zderzyli się!

Zmietli przeciwnika jak pancerna lawina, pognali z powrotem. Z drugiej linii skoczyły im na pomoc bojarskie poczty i sotnie kozaków. A wtedy Dworycki rzucił w bój swoją własną rotę petyhorską, za nią dworian Dymitra, Dońców i chorągiew Nieborowskiego, która zdołała już otrząsnąć się i stanąć w szyku po odskoku.

Burza rozpętała się na lewym skrzydle, w zamęcie na śniegu pomieszali się zwycięzcy i zwyciężani, Kozacy, Dońcy i Moskale. Bojarzy i dworianie nacierali z furią, cięli szablami, rąbali czekanami z koni, osłaniając się kałkanami i tarczami od ciosów polskich szabel. Ale rozerwać szyku chorągwi nie zdołali!

Co chwila rozbrzmiewała trąbka — znak, że któraś z rot traciła zwartość, rozproszona moskiewską furią na większe lub mniejsze partie. Wtedy Polacy zawracali konie w miejscu, odskakiwali o trzysta, czterysta kroków, formowali się, zbijali w trzy albo cztery szeregi, podczas gdy pozostałe roty brały na siebie ciężar powstrzymania Moskali. A potem szarżowali znowu, bijąc luźne kupy kozackiego hultajstwa, wbijając kolejny klin w armię Mścisławskiego. I coraz bardziej mieszając jego szyki.

Dworycki, pokryty krwią, z gębą czarną od prochu, przyskoczył do Dymitra jak diabeł wyrwany z piekła.

— Wasza Carska Mość! Wspomóż lewe skrzydło. Moskale ustępują! Wyślijcie posiłki, zepchniemy ich na pułk wielki i pójdzie wszystko w diabli!

— Bierz moich kozaków, Dońców Koreły i wolentarzy Ratomskiego. Uderzaj z boku, obejdź Mścisławskiego.

— Daj nam husarię, carewiczu!

— Husaria pójdzie do ataku od czoła! Odciąży waszą robotę! Ruszaj!

Dworycki skoczył do chorągwi. Dymitr zawrócił konia, przegalopował przed frontem roty swojej i Stanisława Mniszcha, starosty sanockiego.

— Gotować się do boju! — ryknął. — Szarżujecie na rozkaz! Trąbić na potrzebę!

Dydyński poczuł, jak w głębi jego duszy rodzi się niepokój, jak górę bierze nad nim znowu to samo mdlące uczucie, jakiego doznał w Inflantach i pod Bukowem, w walce z Wołochami. Czuł się jak we śnie, jakby płynął przez powietrze. To wszystko dokoła nie działo się naprawdę.

To był strach.

Odwrotu nie było. Mieli iść w pole i umrzeć albo zwyciężyć. Szarżować i bić.

Nie było czasu na wahanie, a jeszcze mniej na rachunek sumienia. Wydarzenia toczyły się z szybkością kuli z pistoletu.

— Uciszcie się! — zagrzmiał Gogoliński. — Naciśnijcie szyszaki!

Nikt i tak nie rozmawiał.

— Ściśnijcie kolano z kolanem!

Koń nie człowiek, nie będzie stał jak spiżowy pomnik. Dlatego kiedy chorągiew stoi długo w miejscu, zawsze któryś wyłamie się z szyku, przesunie, obróci lekko, otrze o innego. Dlatego przed szarżą należy zebrać szyk na nowo.

Chorągiew zwarła szeregi. Husarze stanęli ramię w ramię niby żelazny mur.

— W górę drzewka!

Unieśli kopie, prezentując je przed porucznikiem. Wiatr szeleścił morzem proporców nad ich głowami.

— Drzewka w toki!

Kopie opadły w dół, trafiając bezbłędnie w skórzane tuleje wiszące przy prawym strzemieniu.

A potem, kiedy zabrzmiały trąbki, Gogoliński machnął buzdyganem i usunął się na bok.

— Dalej! Dalej!

Dydyński uderzył lekko Hetmankę łydkami, nie używając ostróg. Konie ruszyły z miejsca, poczęły stępować lekko i zwinnie. Dał się słyszeć chrzęst i trzask śniegu pod kopytami.

Jacek dostrzegł, jak obok ruszają chorągwie Mniszcha i Fredry, idą równym, mocnym stępem prosto na pułk wielki Mścisławskiego.

— Dalej! — zakrzyknął prowadzący szarżę Gogoliński. — Dalej, mości panowie bracia!

Poszli kłusem, potem rysią, konie poczęły drobić nogami, podrzucać jeźdźców w kulbakach, wybijając mocny, szybki rytm.

Pstrokata ciżba Moskali była coraz bliżej. Już, już zwiedzieli się, że rusza szarża. Już kłuli konie ostrogami, wyrywali do przodu, opuszczając włócznie i rohatyny. Rozsypywali się w luźną gromadę wedle moskiewskiego zwyczaju!

Husaria była coraz bliżej. Zwarta, gotowa. Trzymająca równą linię.

— Daleeeeej! — zakrzyknął porucznik. — W skok!

Zabrzmiały trąby i bębny! Dydyński połechtał Hetmankę ostrogami. Poczuł, jak koń spina się, zbiera głowę na munsztuku, a potem zaczyna pędzić galopem, podrzucać go łagodnie w górę z każdym nowym krokiem. Tętent stłumił śnieg, spod kopyt wystrzeliły okruchy lodu.

Lodowaty podmuch był jak mocne wino. Upajał niebezpieczeństwem.

Szli coraz szybciej, z łoskotem, w powiewających tygrysich i lamparcich skórach, z szumem skrzydeł i proporców, zaciskając dłonie na rękojeści kopii.

Moskale wyszli im na spotkanie. Pędzili schyleni nad karkami wierzchowców jak Tatarzy, chowali się za końskimi szyjami. Bliżej, coraz bliżej! Prawie tuż-tuż!

— Dalej! — ryknął Gogoliński.

Chwila wielkiego pędu. Zbliżają się.

A potem rozkaz, jak trzask kurka opadającego na panewkę.

— Złożyć drzewka!

Dydyński opuścił kopię z furkotem proporca, przytrzymał ją pod lewym łokciem, nie wysuwając dolnej części drzewca z toku. Chorągwie zerwały się do skoku, lotne jak ptaki, poszły cwałem w łoskocie kopyt, brzęku żelaza, w gromowym oddechu setek koni…

— Bij zabij!

— Na Moskala!

— Jezus Mario!

Jacek pochylił się w kulbace, bo wysiadując, tylko spowolniłby Hetmankę, zmrużył oczy, czując na gębie pęd powietrza, nastawił kopię, ściskając ją za drewnianą kulą…

— Zajeżdżaj! Prowadź! A prosto!

Skrzydłowi towarzysze poczęli spychać konie do środka, zacieśniać szyki — aby uderzyć w Moskali żelazną ścianą najeżoną czterograniastymi grotami kopii.

Rota rwała jak wicher. Jak piorun, sztorm, zniszczenie, burza!

To było zbyt szybkie, aby myśleć, co się stanie. Dwadzieścia… Dziesięć kroków przed nimi zamajaczyły końskie pyski, brodate gęby Moskwy, szłomy jak z czasów Ruryka, bajdany, zierkała i kolczugi.

Huk, łomot, kwik koni!

Zderzyli się.

W nagłym przebłysku świadomości, w tej ostatniej chwili krótkiej jak śmiertelny błysk szabli, nastawił kopię na wprost rosłego Moskala w bechterze. Mógł mierzyć w pierś wierzchowca albo w jeźdźca — wybrał brzuch! Zacisnął rękę na drzewcu i…

Trzask, huk, drżenie ziemi. Kopia poszła w diabły, rozsypała się na tysiące drzazg, pękła w chwili, której nawet nie ujrzał!

Zderzyli się z moskiewską jazdą jak dwie burzowe fale. Wpadli z kwikiem przerażonych koni, splątali się na chwilę, zwolnili…

A jednak husarze przeszli. Z chrzęstem kruszonych drzewek zmietli wroga przed sobą, wpadli na niego z takim impetem, że wierzchowce padły z kwikiem albo przysiadły na tylnych nogach.

Czasu było tyle co uderzenie pioruna. Dydyński trzymał jeszcze w ręku ułomek kopii, a jego wróg leciał już z kulbaki, mijał go moskiewski koń bez jeźdźca.

Uderzył złomkiem drzewca w pierś kolejnego Moskala, tok napiął się jak żmija, przenosząc na kulbakę ciężar uderzenia. Stolnikowic wybił wroga z siodła, zwalił na ziemię z takim impetem, że tamten jeszcze w locie nakrył się brązowymi sapogami.

Dydyński puścił resztkę kopii, chwycił za szablę. Zobaczył, jak tuż obok Rudomina, na którego drodze nie znalazł się jeszcze żaden żywy Moskal, uderzył z drzewkiem na bojara w spiczastym szłomie. W ostatniej chwili, chroniąc się przed impetem kopii, Moskwicin szarpnął konia w bok.

I rozpaczliwie zastawił się szablą.

Paradne! Z równym skutkiem mógłby odbijać piorun kapeluszem. Długie na dziesięć łokci drzewce wbiło się w jego bok, przeszło jak błyskawica na drugą stronę ciała, zmiotło z konia, obaliło… I pękło.

Podniósł się brzęk, krzyk i jęki, kiedy sięgnęli po szable. Dydyński usłyszał dźwięczenie jakby tysiąca kowalskich młotów i sam, mając strzemię w strzemię towarzyszy, wpadł na Moskali. Pierwszemu, którego minął w przelocie, podbił rękę z szablą, zbijając cięcie, następujący za nim Nieborski chlasnął wprawnym ruchem w bok, zwalił wroga z kulbaki. Jacek osłonił się przed ostrzem drugiego, ciął mocno po karwaszu i poszedł dalej, zostawiając bojara pocztowemu, który wykończył go równym cięciem w łeb, aż zadzwoniły blachy misiurki pod ostrzem.

Rąbali Moskali z wprawą zawodowych żołdaków. Dydyński i Nieborski. Mistrz i uczeń. Ten pierwszy zbijał cios, ciął po rękach, dłoniach, odbijał szable, blokował cięcia, a następujący za nim Nieborski rąbał z rozmachem po łbach i ramionach. Pan zaczynał — sługa kończył.

Za trzecim razem pachołek zachwiał się w wierze, ręka zadrżała mu przy cięciu. Bił i ciął za Dydyńskiego… Tego, co posiadł Anastazję. Jego westchnienie, jego miłość! Lecz nie mógł zostawić pana, nie mógł przestać pilnować mu pleców. Mścił się w piorunowych cięciach, w morderczych ciosach z konia, w podstępnych błyskach szabli. Za nią! Za tę bezradną miłość, która mąciła mu w głowie jak diabelski sukub.

Moskale prawie nie stawiali oporu. Ducha oporu nadwątlonego przez husarskie kopie wygasiły polskie szable. Już tu i ówdzie dało się słyszeć: Pożałuj! Ustępowali, pozostawiając wał trupów końskich i ludzkich, wstrzymywali konie, zwracali ku strzelcom i piechocie.

A potem sotnie w popłochu runęły ku swoim. Poszły w ostatnim rozpaczliwym cwale przez krwawe pole, by — zaufawszy kopytom końskim — ujść pogoni.

Nie mieli szans, bo nie ścigali ich szwedzcy rajtarzy ani cesarscy kirasjerzy. Nie Turcy ani Kozacy. Za Moskalami gnali Polacy na śmigłych wierzchowcach, zrośnięci z końmi na dobre i na złe.

Dla Moskwy koń był tylko stworzeniem bożym, zwierzęciem, rzeczą i przedmiotem. Dla Lachów częścią życia. Ich towarzyszem, kompanem, przyjacielem, bo przychodzili na świat w kulbakach. A koński galop i cwał kołysały ich lepiej niż kołysanki matki. Bez koni nie żyli, nie byli, nie zwyciężali. Rodzili się, aby być kawalerzystami, a umierając, pili ostatni toast w kulbace. A jak świat światem nie było Polaka bez konia, konia bez Polaka…

Lachy musieli wygrać w tej gonitwie śmierci. I zwyciężali, dojeżdżając Moskwę w biegu, tnąc dworian, sługi i bojarów po łbach, kołpakach i karkach, rąbali po plecach, stając w strzemionach, łapali wodze koni, chwytając niewolników, strzelali z pistoletów.

Dydyński popuścił wodze Hetmanki. Całym ciałem chłonął pęd konia, czuł, jak klacz pręży nogi i mięśnie, dobywa wszystkich sił, a wreszcie dochodzi do boku pierwszego moskiewskiego konia, spina się, rwie do przodu i dościga go.

Pierwszego dworianina zmiótł cięciem w szyję osłoniętą czepcem misiurki. Wyprzedził rozpędzonego konia, skręcił w bok i kolejnego rąbnął w kark. Trzeciego ciął po ramieniu, czwartego chlasnął w ciemię, aż zakrwawiony kołpak potoczył się pod kopyta wierzchowców…

Z tyłu rozległy się trąbki wzywające do powrotu. Dydyński, Rudomina, Przybyłowski i inni poczęli ściągać wodze, odchylać się do tyłu. Pędzili wprost na moskiewskich strzelców i piechotę pososzną. Z dala widzieli dymki strzałów, słyszeli suchy trzask samopałów, niski i głuchy grzmot armat.

Wracali zdyszani, zbierali się pod sztandarem na mokrych, pokrwawionych koniach, stawali w szyku — każdy obok sąsiadów, skrzydłowi po bokach, zajeżdżający z tyłu.

— Czoło na mnie! — zakomenderował Gogoliński. — Uciszyć się! Równać kolano z kolanem!

Chorągiew zbiła się w cztery szeregi, ścieśniła szyki. Obok gotowały się do nowego ataku roty Mniszcha i Szczuki.

— Szable w dłoń! — zakomenderował porucznik. — Dalej maaaarsz!

Ruszyli znowu, ramię w ramię, bez kopii, bo potrzaskały się w pierwszym starciu z wrogą jazdą. Z szablami i koncerzami w dłoniach.

— Kłusem marsz! Daleeeeej!

Szli na strzelców, za którymi schronienia szukały resztki dworian pułku wielkiego.

— Równaj! Prosto! Dalej marsz!

Ruszyli galopem. Pędzili po zakrwawionym polu, tratując ludzkie ciała, przestępując po brązowawych smugach wyrzuconej spod śniegu ziemi, będących śladami po armatnich kulach.

Moskiewska piechota rosła w oczach. Szeregi brodatych strzelców i wilczych czap, najeżone lśniącymi lufami samopałów i piszczeli.

— Skokieeeem! Dalej marsz!

Poszli w cwał, równo jak po linii. Pochylili się w kulbakach.

— Bij Moskala!

Sto kroków jeszcze! Jeszcze pięćdziesiąt, a położyliby ich mostem pod impetem rozpędzonych ludzi i koni!

A wtedy… Wstęga ognia przeleciała wzdłuż sotni strzeleckich, kule zaświergotały tuż obok husarzy, przeszły niespodziewanie jak rój jaskółek przez ludzi i koni. Po lewej krzyknął człowiek, ktoś zwalił się z kulbaki, odstał postrzelony koń.

— Ścieśniaj! Równoooo!

Skrzydłowi zepchnęli konie do środka.

Już, już byli u celu!

Dydyński widział blade, brodate twarze Moskali. Ich malinowe proporce i chorągwie z wizerunkami cerkiewnych świętych i aniołów.

Strzelcy rzucili się w tył. Na dwadzieścia, może trzydzieści kroków przed husarią odstąpili w szalonym pośpiechu.

I odsłonili to, co skrywało się za ich plecami. Kolczastą linię hiszpańskich kozłów zjeżonych naostrzonymi drągami!

Nie było czasu, aby zatrzymywać konie. Ktoś wrzasnął, inny jęknął. Dydyński tylko dał mocno Hetmance ostrogami po bokach.

I skoczył!

Nad zaostrzonymi balami…

Najpierw zdało mu się, że to koniec. Potem, że jego klacz nie przesadzi zapory. Wreszcie, że zwali się na śnieg z takim impetem, iż zadrżą wieże Nowogrodu.

Ale Hetmanka przeszła!

Przeszedł podjezdek Nieborskiego. Cisawy rumak Przybyłowskiego, kasztan Rudominy… Przeszły turki i polaki, konie i klacze, kobyły i wałachy…

Czyjś rumak wyłamał się o krok, omal nie nabił na kolce.

Inny wpadł z kwikiem na ostre drągi, stoczył się po drugiej stronie, wierzgający, zakrwawiony…

Płynęły przez powietrze, jakby nagle wzniosły się na husarskich skrzydłach.

A potem spadły na strzelców z takim impetem, że w jednej chwili stratowały, położyły mostem całe dziesiątki Moskali. Zmiażdżyły uciekających, zmieszały ich ze szczętem.

Podniósł się wrzask, ryk, rżenie koni. W jednej chwili zwarta masa strzeleckiej piechoty rzuciła się w tył, naparła na linię pososznego chłopstwa, poczęła rzucać się, dusić, przebijać na tyły, by tylko uciec z piekła, jakie zgotowały jej husarskie chorągwie.

Dydyński znalazł się pośrodku wielkiego tłumu uciekających. Rąbał śmiało po łbach, rękach i ramionach. Bił w plecy, rozjeżdżał i tratował plebs, co śmiał stanąć na drodze jaśnie wielmożnego pana. A obok ramię w ramię taki sam zgiełk czynili inni Dymitrowi husarze i pocztowi.

Szyk wojsk moskiewskich pękł w jednej chwili. Pułk prawej ręki bity i naciskany przez Kozaków i petyhorców, spychany na środek zgrupowania pękł i rozleciał się w strzępy, te zaś rozpadły się na grupy i watahy uciekających.

Moskiewscy strzelcy pędzili na północ, obalając i tratując Kozaków, pchając przed sobą chołopów, którzy widząc, co się święci, wzięli nogi za pas.

Mścisławski chciał jeszcze skupić wokół siebie ludzi, bił po łbach buławą, krzyczał i pomstował. Darł się, klął od ostatnich, dopóki nie ogarnęli go petyhorcy. Na czele pędził z rohatyną w dłoni Adam Dworycki na karoszu. Widząc moskiewskiego wojewodę, opuścił ostrze, wziął drzewce pod pachę i skoczył — sam jeden w stronę kniazia.

Moskale wrzasnęli, skoczyli bronić wodza. Dworycki spiął konia ostrogami, szarżując z nastawioną włócznią, jednym wprawnym ruchem przełożył rękę ściskającą drzewce — chwycił je od góry, ścisnął mocno.

I w jednej chwili zmiótł z kulbaki pierwszego bojara!

Rozluźnił uścisk, pozwalając, by drzewce pochyliło się w dół, wbite w spadające ciało; sam impet galopującego konia wyrwał je z powalonego. Dworycki zakręcił nim młyńca w przód — obrócił w ręku. Chwila i trzymał rohatynę w górze, w pozycji dobrej do pchnięcia, jak i do rzucania.

Gnając jak szalony, dopadł drugiego Moskala. Pchnął i wysadził z terlicy, poluźnił uścisk, wyrwał broń z ciała…

Widząc nadciągającą kupę Moskwicinów, rzucił! Całą mocą okrzepłego w bojach ramienia wyrzucił rohatynę w stronę wojewody.

Trafiłby, gdyby chwilę wcześniej bojarzyn w pozłacanym bechterze nie zasłonił mu widoku. On to przyjął na szyję impet uderzenia, runął z kulbaki jak dąb na ziemię. Dworycki schwytał jego konia, ale Mścisławski już uszedł. Chciał jeszcze wołać, wzywać swoich do opamiętania, kiedy w zamęcie dopadł do niego Przybyłowski, ciął z zamachu prosto w czaszkę. Rozwalił obszywany perłami kołpak, chlasnął przez łeb; nim poprawił, koń zapadł mu się w jamę, kwiknął, zaczął się rozpierać, a potem dostał berdyszem po przednich nogach i zwalił się z kwikiem na zdeptany śnieg.

I to był koniec. Moskiewska armia rozlała się po stepach i zamrożonych polach Desny niczym złowroga rzeka, która na wiosnę wyrywa się z koryta. Nikt już nie wstrzymał jej pędu. Bojarzy i dworianie zawracali konie i umykali, czując na karkach oddech polskich koni, carscy strzelcy rzucali piszczele, Kozacy spisy. Dońcy, Tatarzy i Kałmucy umykali co tchu — byle za rzekę, do zbawczego lasu, za Desnę. Wmieszani w tłum Lachy i Zaporożcy siekli na wszystkie strony, gęsto powalając nieprzyjaciół.

Basmanow, widząc, co się dzieje, wypadł na czele strzelców z miasta, przeszedł mimo szańców Ostromęckiego, przemknął przez obóz, paląc wozy z sianem, i poszedł — prosto przez nadrzeczne łęgi i mokradła za uciekającym Mścisławskim, pozostawiając jednak w grodzie załogę.

Dydyński pędził z innymi, oddalił, od swoich w szaleńczej pogoni. I gnał tak aż do chwili, kiedy jego koń kwiknął i zaczął ustawać.

A kiedy szlachcic wstrzymał go, powoli, jakby we śnie, padł na przednie nogi.

Dydyński krzyknął. Hetmanka zwaliła się na bok. I tak już pozostała.


Die 31/21 decembris

Pola pod Nowogrodem, nad rzeką Uzruj

Godzina jedenasta przed południem

Bitwa była skończona.

Pozostały po niej krwawe ciała na brunatnym, wydeptanym śniegu. Skowyczący ranni, dobijani przez zwycięzców lub odnoszeni przez czeladź do obozu Dymitra. Jeńcy proszący o wykup albo miłosierdzie, padający na kolana i bijący czołem przed carewiczem Dymitrem, jak zwykle łatwo wybaczającym odstępstwa i zniewagi. Pozostały wystrzelone działa, szable i pałasze leżące na śniegu. Pozostał strach w moskiewskich sercach, tryumf w polskich.

I to, co najgorsze dla każdego szlachcica — kawalerzysty, okrutny plon ludzkich zmagań i szaleństw — konie polskie leżące na śniegu po ostatniej szarży. Ranne, okulawione, porąbane, pocięte, okaleczone, postrzelane. Jedne spoczywające z martwymi, rozwartymi oczyma, inne rżące, z nogami połamanymi od armatnich wystrzałów, dygocące w kałużach krwi, patrzące błagalnie na przerażonych panów. Nabite na ostrza pik i rohatyn. Porąbane na krwawe strzępy ciosami okrutnych moskiewskich berdyszy na długich styliskach. Prawdziwi bohaterowie zwycięstwa husarii, petyhorców i polskich kozaków, którzy zapłacili za to cenę o wiele wyższą niż wielcy panowie.

Towarzysze i pocztowi stawali nad nimi drżący, ze łzami na policzkach. Zrzucali czapki i misiurki, zdejmowali szyszaki ozdobione piórami. Niektórzy podpierali wiernych towarzyszy broni, myśląc, że może jeszcze poderwą się na nogi. Inni szlochali, bili zwierzęta nahajami — nie z zemsty, z rozpaczy — łudząc się, że jeszcze nie wszystko stracone i zmuszą je do powstania. Inni krzyczeli, żegnali się i modlili. Czekali na cud, lecz on nie następował. I wreszcie nadchodziła ta straszna chwila, że trzeba było rozpiąć napierśniki i popręgi, rozluźnić podogonia, paski podgardla, buńczuka i nachrapnika. Zdjąć z konia uzdę, kulbakę, czaprak. A potem — Boże! — skrócić jego mękę.

Przez całe pole niósł się trzask wystrzałów. Jeden, drugi, trzeci… Kończone szlochem, ciszą albo krzykiem. Strzał pewny, ostateczny — w głowę, w ucho albo jak kto woli — we wgłębienie nad pięknym okiem.

Tak oto kończyły konie. Duma i chwała Rzeczypospolitej, co będzie jaśnieć na ziemskim firmamencie, póki ostatni szlachcic nie położy się do grobu. Okrutna śmierć po szlachetnym życiu, młodości spędzonej na stepach Rusi Czerwonej i Wołynia, na rozległych przestrzeniach Podola, łąkach Małej i Wielkiej Polski, ugorach i poletkach mazowieckich zaścianków. Po służbie w szyku, obrotach frontem i po koniu, skrzydlatej husarskiej chwale i splendorze. Kula z krócicy odeśle dumnego wierzchowca w nicość, bo jak gadają jezuici i księża, zwierzę nie ma duszy.

I taka właśnie żałość, ból i strata ugodziła teraz pana Dydyńskiego boleśniej niż najostrzejsza moskiewska szabla.

Jak stał, w husarskiej zbroi runął na śnieg, przypadł do boku Hetmanki, podniósł drgający łeb, wpatrzył się w oczy pełne bólu.

— Hetmanka! — krzyknął rozpaczliwie. — Nie! Nie tak! Nie padaj, proszę!

Koń żył, unosił nieco łeb, zarżał głucho, z bólem. Dydyński próbował dźwignąć klacz z ziemi, podeprzeć ją barkiem, unieść na ramionach… Na próżno.

Niemal nie widział krwawej rany na piersi, miejsca, gdzie musiała uderzyć kula z hakownicy — nie dostrzegał jej ujścia, musiała zatem znajdować się w sercu, a może pod nim?

Z Hetmanką stało się to, co z większością polskich koni w szarży. O ile strzały nie rozwaliły im łbów, nie pourywały nóg czy kopyt, nawet śmiertelnie ranne wierzchowce dotrzymywały kroku towarzyszom, aby paść dopiero kilka chwil po szarży. Stąd właśnie brała się owa legenda powtarzana wśród Niemców i Szwedów, że jazda Rzeczypospolitej była nieśmiertelna, bo czasem po oddaniu salwy nikt nie wyłamywał się z szeregu, a konie szły dalej cwałem, choćby kilka chwil później połowa miała paść przeszyta kulami na wylot.

Ale jakie to miało znaczenie…

Zabili mu Hetmankę! O Boże! Na zawsze. Tę, którą znał od źrebięcia, na której grzbiecie przemierzał zielone pola i góry Ziemi Sanockiej i Przemyskiej… Tak prosto, tak głupio, od kuli moskiewskiego strzelca.

Ujął jej wierny szeroki, krótki łebek, podniósł w górę, wsparł ramionami, nie bacząc na to, że plami przeszywany żupan i karwasze czerwoną końską krwią i śliną.

— Nie tak — jęknął. — Nie tak to miało się skończyć.

Z tyłu rozległ się chrzęst śniegu. Nadjechał Nieborski na podjezdku i Borys na Myszatym.

— Jegomość, co wam?! — zakrzyknął pocztowy.

— Pytaj, co jej, kpie! — wrzasnął Dydyński. — Ubili Hetmankę! Moją… moją…

Łzy popłynęły mu po obliczu.

Nieborski obejrzał konia, przeżegnał się, a potem zdjął szyszak husarski.

— Mości panie, nic nie poradzimy. Dostała pod serce. Żywot jej przebiło…

— Wiem, głupcze! Sam to widzę.

— Nie gorączkujcie się, mospanie. Niech się nie męczy. Kończyć trzeba — rzekł prawie szeptem.

— Kończyć? Co kończyć? Wstawaj! — wrzasnął do konia. — Wstawaj, do diabła! Nic ci nie jest.

Pocztowy położył dłoń na naramienniku pana. Dydyński strącił ją. Wtedy na drugim ramieniu poczuł ciężar wielkiej jak bochen chleba łapy Borysa.

— Nie niepokójcie się, panie szlachcic. Damian praw. Nie przedłużajcie męki, bo ona nie jest Chrystusem.

To samo Dydyński zrozumiał już wcześniej. Podniósł się jak błędny, zatoczył, wspierając o ramię Borysa.

— Ja to… zrobię. Rozumiecie?!

Pokiwali głowami. Dobył pistolet z olstra, przyklęknął przy łbie.

Tyle dni, tyle lat wiernej służby. I taki koniec… Nie w Koronie Polskiej, tylko tu, na moskiewskim, zaśnieżonym polu.

— Oj, Hetmanka, na co ci… przyszło — zapłakał.

Powstrzymując łzy, opuścił kurek na panewkę, podniósł broń, oparł lufę nad okiem Hetmanki, wsunął ją w zagłębienie w czaszce. Dygocąc, nacisnął na spust.

Koło obróciło się z chrzęstem, piryt w zębach kurka strzelił iskrami. Pistolet wypalił!

Źle, do diabła! Dydyński trzymał go dygocącą ręką, źle trafił! Kula zrykoszetowała od końskiej kości, zadając zwierzęciu nowe cierpienia, poszła w górę, obok szyszaka Jacka.

Nieborski aż podskoczył przerażony. A szlachcic wypuścił z rąk rękojeść pistoletu, podniósł rozdygotane ręce do twarzy. I wtedy Borys ujął go za ramię, postawił na nogi. Dydyński nigdy nie przypuszczał, że ten moskiewski niedźwiedź może być tak delikatny i subtelny.

— Wasze błagorodie. Ja to zrobię. Pozwólcie, Jacku Aleksandrowiczu.

Razem z Nieborskim odsunęli szlachcica na bok. Oboleński sięgnął do olstra po własną broń. Pochylił się nad Hetmanką, przyłożył zakrwawionej klaczy lufę do ucha. Strzał zabrzmiał jak grzmot. Łeb konia opadł na zakrwawiony śnieg, a wtedy Borys delikatnym, wolnym ruchem opuścił powieki Hetmanki.

Nieborski rozpinał paski napierśnika i popręg, zdejmował z grzbietu klaczy czaprak i turecką kulbakę, nucąc coś pod nosem.

Dydyński szedł. Po śniegu i błocie, po lodzie potrzaskanym końskimi kopytami. Usłyszał strzał: jeden, drugi, trzeci. Jak pożegnalny werbel, przy wtórze którego rozstawały się z tym światem konie jego towarzyszy. Doszedł do miejsca, gdzie leżał kary koń, rżący, rwący się do wstawania, pełen życia i wigoru. Cóż z tego, że toczył pianę z pyska, skoro nie było nóg. Przednie pęciny miał potrzaskane, połamane, z ran wystawały ostre kości, śnieg nasiąkł czarną, parującą krwią.

A obok krążył z pistoletem Mikołaj Przybyłowski, wstrząśnięty, rozdygotany, podobnie jak wcześniej Dydyński.

— Wilczar! — wołał. — Spokój! Stój! Proszę, błagam…

Koń miotał się rozpaczliwie, bił o śnieg okaleczonymi nogami, próbując poderwać się z ziemi. Przybyłowski nie miał jak przyłożyć mu pistoletu do ucha.

— Borys, pomóż mu!

Oboleński skoczył do konia. Chwycił za szyję, na chwilę użył swej niedźwiedziej siły, aby powstrzymać szalejącego wierzchowca.

— Szybciej! — wyjęczał.

Przybyłowski wpakował lufę pistoletu w ucho Wilczara. Pociągnął za spust.

Głuchy huk. Krew obryzgała im oblicza, pokryła zbroję cętkami. Koń szarpnął się, opadł na śnieg. Już po raz ostatni. Przybyłowski stał nad nim z dymiącym pistoletem. Inaczej niż Dydyński, nie uronił łzy.

— A toś się dosłużył, Wilczar — jęknął. — Do Moskwy mieliśmy wejść, tratować psich, Godunowych synów. Tyś miał mnie donosić do godności. A ja ciebie dochować do późnej starości.

Splunął z furią.

— Patrzcie! — rzekł Dydyński.

Od strony Uzruja szedł smętny kondukt. Konni semeni wojewody prowadzili pod strażą jeńców. Towarzysze polscy, którzy zostali na polu, maruderzy i czeladź podchodzili coraz bliżej, popatrywali.

Przybyłowski nie mógł utrzymać wściekłości na wodzy.

— Psie krwie! — zakrzyknął, rozpoznając brodatych strzelców w szamerowanych sukiennych żupanach. — Ci są, co nam konie postrzelali! Oni nas pozbawili towarzyszy! Bodaj ich jasna krew zalała!

Husarze i petyhorcy poczęli zbliżać się jeszcze bardziej.

— Skurwysyny moskiewskie! — zawołał ktoś. — Płowego mi zabili!

— Mnie Deresza!

— I jak spokojnie idą!

— Sucze syny plebejskie! Wszyscy z jednej kurwy narożnicy!

Strzelcy zwolnili. Dydyński widział ich blade, przerażone oblicza. Bali się iść przez szeregi pałających gniewem Lachów. Wstrzymywali krok, więc Kozacy popychali ich spisami, hajducy popędzali kolbami arkebuzów.

Nie wiadomo, jak się zaczęło. Czy pierwszy wyciągnął szablę Przybyłowski, czy Dydyński? Pan Leśniewski albo Sienieński, a może Borsza albo Powała? Nagle bowiem towarzysze poczęli biec w stronę jeńców.

— Za mojego Wilczara! — zaryczał Przybyłowski i niespodziewanie nawet dla hajduków wojewodzińskich ciął szablą najbliższego strzelca, rozwalając mu ostrzem łeb na pół. — Za nasze konie!

Polacy wpadli na Moskwę jak stado zdziczałych wilków. Hajducy krzyknęli, rzucili się bronić jeńców, zastawiać husarzom drogę czekanami i strzelbami.

Na nic! Już Przybyłowski dopadł następnego, Dydyński ciął z zamachu w ręce osłaniające brodate oblicze. Rozchlastał szyję. A pan Sienieński rąbał po karku umykającego jeńca.

A potem Przybyłowski wbił szablę w żywot kolejnego Moskiwicina. Dydyński zdjął innemu głowę z karku. Powała przebił tego, co krzyczał: Spasi Chryste, pomiłuj anhiele! Leśniewski chlasnął po ramieniu kolejnego, wywlókł go, krzyczącego i szlochającego, z szeregu, rąbał po nogach, ciął na sztuki, a obok dzielnie sekundowali jego dwaj pocztowi.

Bili za końską krew. Za połamane nogi, postrzelone ciała, za szramy na karkach i zadach. Za Hetmankę. Za Wilczara. Za Płowego, Deresza, Złotogrzywka, za Źrebca, Bachantkę, Czarnego, Kasztana… Tu i teraz Moskal był tańszy od konia, a jego krew warta mniej niż wino. Przynajmniej dopóki przerażeni Kozacy, hajducy i wezwani na pomoc Niemcy wojewody nie odpędzili Polaków od niewolników, a raczej nie wyrwali ostatków ze szpon śmierci, gnając na łeb na szyję do obozu.

Krew ludzka mieszała się z końską. A hen daleko, blisko Desny, Dymitr jeździł z płaczem po pobojowisku, błogosławiąc umierających krzyżem. Kazał zebrać łupy, pochować ciała w trzech mogiłach, osobną przeznaczając dla Polaków. Wybaczył znaczniejszym bojarom, którzy z wyciem i płaczem padali mu do stóp, całując kopyta konia i skraj carskiej szaty. Darował winy i przyjął na służbę, bo przecież w oczach całej Rusi chciał być słoneczkiem prawosławnym, Dymitrem wyzwolicielem, który kruszy kajdany i samym swym obliczem uszczęśliwia lud i poddanych.

A kiedy dzwony w obozowej cerkwi biły na pogrzebie znaczniejszych Moskali, z lasów i zaśnieżonych zarośli nad Desną wypadały całe gromady moskiewskich chołopów i rabów. Przekradali się na pole bitwy, na którym nie było już co grabić.

Chołopi nie przyszli jednak po złoto. Od czasu hołomoru na całej świętej Rusi i Siewierszczyźnie panował głód. Pożądliwe spojrzenia chamów nie kierowały się na szaty i kosztowności, za które zresztą zawiśliby na szubienicy, schodzili się jak wilki do końskiego ścierwa. Rąbali toporami, cięli nożami ciała dumnych polskich wierzchowców, chcąc dobrać się do parującego mięsa, napełnić płachty, cebry i szafliki, zabrać do kurnej kleci pełne torby koniny. I przy okazji zedrzeć skórę i ogon. A kiedy rąbali, ćwiartowali dumę wielkiej Rzeczypospolitej z tak dziką moskiewską zawziętością, że Marcin Bielski albo inny dziejopis wyciągnąć mógłby z tego wnioski co do dalszego losu Litwy i Korony, na drzewach czekały na swoją kolej kruki i wrony. W krzakach zaś czaiły się wiecznie nienasycone wilki, spragnione świeżego ścierwa. Pamiętające uczty, jakie przed kilku laty urządzały na ciałach napuchłych z głodu Moskali.


Die 31/21 decembris

Obóz wojsk Samozwańca pod Nowogrodem

Godzina druga i pół w południe

Anastazja biegła między ludźmi i końmi. Dwa razy omal nie stratowały jej kopyta. Wpatrywała się w zmęczone oblicza husarzy i petyhorców, zaglądała do wozów i lektyk wiozących rannych. Przepychała się między Kozakami i hajdukami.

Szukała Jacka…

Nie było go ani na majdanie, ani na głównej drodze do bramy. Przy łaźniach i karczmach. Ani w pobliżu kwater Dymitra.

Biegła, a potem tylko szła w zabłoconych kowanych trzewikach, zdyszana, z rozplątanym warkoczem, jakby sama brała udział w bitwie. Nie wiedziała, czy pan żyje, czy jest ranny. Wypytywała znajomych towarzyszy z jego chorągwi, pocztowych i pachołków.

Aż wreszcie serce zabiło jej mocniej. Dostrzegła znajomy poczet jadący wolno od bramy. Dydyński siedział na Myszatym, za nim jechał Damian. Dopadła go biegiem, unosząc dół szuby, okrzyknęła, ale nawet nie rzucił na nią okiem. Zmęczona szła obok parującego konia.

— Jacku Aleksandrowiczu, mileńki mój, żyjesz?!

— Hetmanka mi padła. Ustrzelili Moskale, psie syny!

— Nic ci nie jest? Nie ranili cię?

Nawet nie odpowiedział, po prostu machnął ręką, jakby odpędzając natrętnego gza. Nie patrzył nawet na to, że Anastazja grzęźnie i potyka się w obozowym błocku. Ruszył rysią do swojej stancji, obryzgał dziewczynę błotem.

Kiedy zsiadał z konia, rzucił dziewce wodze z taką furią, że skórzany pasek niemal uderzył ją w twarz.

— Jacku… Mości panie… Mój miły… — Nie bacząc na złość szlachcica, Anastazja przysunęła się bliżej, trzymając wodze w ręku, objęła go lekko.

— Dość. Daj mi spokój!

— Dobrze, że żyjesz. Bałam się.

— Nie tak prosto zabić stolnikowica. Wstaw konia do stajni.

Odszedł, jakby była powietrzem.

Potulnie wprowadziła konia do chruścianej stajni. Wyszła przed kwaterę, stanęła pod namiotem towarzyskim.

— Anastazja! Anastazja!

To wołał Damian. Jeszcze w kulbace, kiwał na nią ręką.

— Czego chcesz?

— Dostałem, jestem ranny.

— Gdzie!?

— Pomóż — prawie jęknął. — Przytrzymaj konia. Chwyciła wodze pod czankami, a wtedy przerzucił prawą nogę nad grzbietem i z jękiem opadł na ziemię.

— Borek, weź podjezdka!

Wezwany ciura odprowadził konia, a Damian ruszył do namiotu, kuśtykając.

— Co się patrzysz?! — zapytał z wyrzutem. — Pomóż.

Nie miała ochoty, ale podparła go z lewej. Weszli do namiotu, gdzie Nieborski opadł z wysiłkiem na krzesło i zaraz zabrał się do rozpinania pasków zbroi.

— Pomóż — zajęczał. — Boli.

Pomogła mu rozpiąć naramienniki, obojczyk i płyty napierśnika i naplecznika. Wyzwolony z blach pocztowy pomacał się po lewej nodze, nad kolanem. Sukno szarawarów nasiąkło krwią. Przez chwilę szamotał się z butem.

Pokręciła głową, chwyciła i pomogła zsunąć go z nogi.

— Pokaż.

Podwinął nogawkę, ukazując bladą goleń, kolano i nacięcie.

Anastazja spojrzała uważniej, przygryzła wargi, widząc wąską szramę.

— Ledwie draśnięcie! Nie trzeba zszywać. Co…

Pochwycił ją w ramiona, szarpnął, ale była zwinniejsza. Wyrwała się z objęć, zatoczyła, potrącając lichtarz, który wywalił się z brzękiem.

Nie mogła umknąć, bo Damian okazał się szybszy. Skoczył na nogi — śmiesznie wyglądał w husarskim szyszaku i z jedną bosą stopą — i zagrodził jej przejście.

— Oj, puszczaj!

— Zaraz, pomału, pogadajmy.

— A mamy o czym, mospan Polak?

— Chcę cię prosić o wybaczenie. Za tamto.

Drgnęła, bo nie spodziewała się takich słów.

— Poniosło mnie, miła moja. Nie chciałem. Tu wojna, krew… Jestem sam.

— Co było, spłyło. Nie wróci. Puskaj.

— Jestem ranny, nie zrobię kroku. — Uśmiechnął się blado.

— Nic ci nie jest. Nie udawaj!

— Żeby ja był Dydyński, tobyś mnie hołubiła jak jawnogrzesznica Jezusa Chrystusa.

— On twój pan. Czego chcesz?

— Jemu się wszystko udaje. Dlatego brat go nienawidzi. Dydyński to kochanek Fortuny, więc niepotrzebna mu inna niewiasta.

Zacisnęła wargi i chciała wyminąć Nieborskiego, ale rozłożył szeroko ramiona. Wolała już cofnąć się, niż poczuć jego uściski.

— Mam dla ciebie gościńca. Na przeprosiny.

Sięgnął do pasa, wydobył sznur korali, podał jej na otwartej dłoni, przytrzymał drugą, kiedy zsunęły się z palców.

— Zebrałem trochę kamuszków na służbie — rzekł. — Może i mógłbym sam zostać towarzyszem. Gdybyś chciała rzucić pana stolnikowica i jechać ze mną do Polski, miałabyś jak na bojarskim dworze.

— Schowaj to dla kozackich bladzi, mospanie. Ja, choćbym chciała, nie jestem twoja, ale Jacka Aleksandrowicza.

— To kiń go i chodź ze mną z wolnej woli.

— Wysoko się cenisz. Za wysoko. Bo… kto ty jesteś?

— Obsypię cię całą takimi kamuszkami. Z bojarskich kołpaków je zerwę. Będziesz jak carska córka. Jak kniahini! Bylebyś rzekła mi dobre słowo.

Przymknęła oczy i postąpiła krok do przodu. Myślał, że nagle stał się cud i doczeka się z jej strony uległości.

Pomylił się tak samo jak ci, co brali Nowogród za parszywy kurnik, który rozleci się od jednego wystrzału. Zamiast uścisków doczekał się kopniaka wymierzonego wprost w kostkę lewej nogi, na której nie miał buta.

Jęknął i padł na kolana. Przemknęła wtedy obok — chwycił ją, ale wydarła się z rąk, uciekła z namiotu.

Chciał za nią biec, ale nie uśmiechała mu się gonitwa po błocie w jednym bucie i robienie z siebie jeszcze większego pośmiewiska.

Wrócił do krzesła, obuł się i dopiero wtedy wyszedł przed namiot. O dziwo, Anastazja stała przed chatą. Czekała.

— Złościsz się jeszcze?

— Nie. I nie chcę o tym gadać.

— Szkoda… — brakło mu słów. — Nie gniewaj się.

— Nie gniewam.

Z boku, zza namiotu, nadszedł Dydyński. Już bez zbroi, bez szyszaka, w delii i wilczej czapie. Bez słowa ujął Anastazję za rękę, pociągnął na kwaterę. Dziewka opierała się przez chwilę, ale potem ruszyła za stolnikowicem. Weszli do środka; Damian odruchowo poszedł za nimi. Narażał się na gniew, ale chciał jak gdyby nigdy nic wejść do środka i zająć miejsce przy ogniu. Przeszkodzić w tym, co chcieli uczynić.

Dydyński zatrzasnął mu drzwi przed nosem. Nieborski usłyszał tylko łoskot zamykanego skobla.

Uśmiechnął się zimno. Splunął i odszedł powoli.


Nowe Lato, die 1 ianuarii/22 decembris

Anno Domini 1605 Roku 7114 od stworzenia świata

Obóz wojsk carewicza Dymitra

Późne popołudnie

Trupy zwożono z pola bitwy przez dwa dni. Polskich nie było dużo, armia Dymitra wykpiła się stratą dwudziestu towarzyszy oraz nieco ponad stu koni i pachołków, w porównaniu z czterema czy jak twierdzili niektórzy — sześcioma tysiącami Moskali i rozwalonym łbem kniazia Mścisławskiego. Jednak ogromna liczba wierzchowców została okaleczona — zwłaszcza w chorągwiach, które starły się z piechotą uzbrojoną w berdysze. W namiotach i chatach obozowych naliczono ponad dwustu rannych — postrzelanych, porąbanych lub stratowanych w czasie boju.

Tak czy owak, zwycięstwo było zupełne, czego dowodem stały się plotki, iż Dymitr Szujski i kniaź Mścisławski, obawiając się gniewu cara, rozpuszczali wieści, że bitwa skończyła się klęską dlatego, iż Lachy przestraszyli ich konie, ubierając się w skóry niedźwiedzi. A przy okazji pomawiali Dymitra o czarnoksięstwo. Jednak nieliczni wzięci do niewoli Niemcy obśmiewali się z tych wieści do rozpuku. Moskowici wszak — jak powiadał Herman Szwarcoch, który był trębaczem w cudzoziemskiej rocie Mścisławskiego — zdawali się w czasie bitwy nie używać rąk, ale wyłącznie nóg.

Zwycięstwo było wielkie, ale wywołało wzburzenie wśród Polaków. Od października roty nie dostawały żołdu. Póki oblegano Nowogród, nie było skwierków i narzekań. Teraz gdy towarzysze polscy zostali bez wierzchowców, moderunku, czeladzi i zapasów, a jednocześnie poczuli się zwycięzcami, sprawa zrobiła się gardłowa, jak uwiedzenie wojewodzianki. W carskiej szkatule od dawien dawna świeciło dno, a głosy Lachów stawały się coraz natarczywsze, coraz głośniej dało się słyszeć pobrzękiwania szabelką.

Dymitr przekonał się o tym następnego dnia, gdy w czasie uczty namawiał husarzy i petyhorców na szturmowanie Nowogrodu. Polacy wszak nie zwykli owijać rzeczy w bawełnę jak Moskale, korzyć się ani padać przed carskim majestatem. Stanowczo zażądali żołdu, a kiedy urażony Dymitr odjechał, poczęli naradzać się z krzykiem i połajankami, które doszły aż do carskich kwater.

Zaniepokojony Dymitr wysłał Buczyńskiego uzbrojonego na razie w obietnice i kwiecistą mowę. Niestety, nawet pokrętne sztuczki mistrza Machiavellego nie mogły zmiękczyć sumienia przedstawicieli narodu, który w kwestii kadzenia możnym i padania na kolana był wyjątkowo mało polityczny. W Polsce wszak wystarczała czasem beczka wina i pięciu warchołów, by wybuchł rokosz lub konfederacja.

Panowie towarzystwo zatem, z typowo polskim brakiem wyczucia i taktu, w prostych żołnierskich słowach podsumowali miłosne perypetie matki i babek pana Buczyńskiego, poświęcając także wiele uwagi i miejsca kwestii ich rzekomej sodomii z chłopami, kozami i baranami.

A potem wysłali go do diabła, zapowiadając, aby nie wracał bez pieniędzy. Bo skoro wygrali bitwę i rozgromili wojska Godunowa, nie będą czekać na zasługi dłużej niż do Trzech Króli.

Dymitr wiedział, że nie są to czcze pogróżki. Czym prędzej zwołał tajną radę wojskową, na której odmalował groźbę, jaka zawisła nad całym obozem. A tak poza tym nie wiedział, co robić. Czy iść za Mścisławskim, którego armia uchodziła w panice drogami i duktami na Starodub, czy też oblegać Nowogród osłabiony odejściem Basmanowa? A może w ogóle odstąpić i skierować się pod Briańsk albo Rylsk?

— Ja pieniędzy nie mam! — rzekł rozpaczliwie Mniszech zapytany przez pułkowników, czy wojewodzińska szkatuła nie brzęczy przypadkiem grosiwem. — Zrujnowany jestem ze szczętem, poszły pod zastaw wioski i dwory. Mój kredyt rozdarty i próżno nad nim lamentować. Nie zrośnie się cudownie jak członki świętego Stanisława.

— Pieniądze są, ale w Nowogrodzie — rzekł Dymitr. — Jak mogę skłonić wojsko, aby wreszcie wzięło szturmem ten parszywy kurnik?

— Wojsko już pokazało, na co go stać w polu — mruknął Dworycki. — Póki co pobili Mścisławskiego na głowę, więc słusznie domagają się zadośćuczynienia za straty i rany.

— To buntownicy! — zakrzyknął zapalczywie Mniszech. — Wszyscy mój chleb jedli, a teraz chcą gwiazdy z nieba! Ja ich bym karał mieczem, o ile nie poczekają do Kwietnej Niedzieli! Nie dam im nic!

— Bez Polaków sprawa Waszej Carskiej Mości nie będzie warta funta kłaków, jako że na Moskalach nie można polegać! Dziś są w naszym obozie, jutro będą bić pokłony carowi Borysowi!

— Przysięgaliśmy Jego Carskomu Wieliczestwu, batiuszce naszemu! — zagrzmiał Rubec-Massalski. — Wasza mość wystawiasz na szwank dobre imię rabów bożych, których jedyną wolą jest służyć prawowitemu naslednikowi na carskim tronie!

— Godunowowi też przysięgaliście! — zagrzmiał Borsza. — Jakże mamy wam wierzyć?

— Nieprawemu carowi można przysięgać tak jakby samemu diabłu!

— Nie chcecie, Lachy, służyć naszej sprawie — zawtórował mu Chruszczew — to idźcie, bez was weźmiemy Moskwę.

— Ba, pewnie też Bakczysaraj i Konstantynopol! Nie wspominając o Kitaju.

— Milczcie, panowie Litwa!

— Cisza! Spokój! — przywołał ich do porządku Buczyński. — Mam sposób, aby pogodzić wszystkich i zatrzymać nasze chorągwie w obozie. Sposób, a raczej fortel!

— Mów, Janie!

— Zapłaćmy żołd jednej rocie. Jeśli ona zostanie przy nas, wszystkie pozostałe nie będą takie prędkie do odejścia.

— Której rocie?

— Chorągwi pana Fredry. Tam jest najwięcej buntowników i warchołów.

— Jeśli damy im pieniądze, inni pomyślą, że im głośniej trzaskają szablami, tym szerzej odmykają się wrota carskiej kaźni.

— Zapłacimy im w tajemnicy, pod przysięgą, aby nie wygadali nikomu. Jeśli najwięksi buntownicy nagle ogłoszą, że zostają, bo wierzą w carskie słowo, inni pójdą po rozum do głowy i także nie opuszczą szeregów.

Dymitr milczał przez chwilę.

— Dobrze. Zapłacimy im. I obyś się nie mylił, Janie Piotrowiczu.

Buczyński nie mylił się istotnie. Kłopot w tym, że nie wziął pod uwagę, iż w polskim narodzie zawsze znajdzie się jakaś czarna owca, odszczepiec albo co gorsza, kamień, który dostanie się między tryby i popsuje całą puszczoną w ruch machinę. Kamieniem tym okazał się pan Świrski.


Die 3 ianuarii/24 decembris

Obóz wojsk carewicza Dymitra

Godzina druga w południe

Kości zagrzechotały w kubkach, stuknęły, kiedy postawili naczynia na stole, przybili dnem do góry.

— Sprawdzajcie.

Świrski odsłaniał kości powoli, filował, uchylając krawędzi kubka. A kiedy odsłonił jedynkę i piątkę, uśmiech wykrzywił jego zarośniętą, zasuszoną gębę.

— Fortunać prawdziwie radzi, że cię Bóg sam poprowadzi na tę drogę przyszłą twoją! Gdzieś obrócił już myśl swoją…

Przybyłowski jednym ruchem zdjął kubek, pod którym ukazała się szóstka i trójka.

Świrski zaklął. Popchnął w stronę Mikołaja garść talarów.

— Nie puszczaj się w drogę, bracie, bo to będzie ku twej stracie! — rzekł. I zaraz sięgnął do kalety, po kolejne złote serca Mamony.

— Coś widzę, że pan Świrski dzisiaj przy pieniądzu — uśmiechnął się imć Budziakowski, towarzysz chorągwi petyhorskiej Dworyckiego, robiąc zarazem dobrą minę do złej gry. — A i ja wchodzę! — Rzucił na stół garść dukatów. — Z moskiewskich kołpaków zerwane! Bo oni węgierskie pieniądze wieszają na czapkach.

— Fortuna ostatnio do mnie się uśmiecha.

— Hazard? Szczęśliwa karta? — nie mógł się nadziwić Przybyłowski, bo Świrski słynął raczej jako człowiek wieszający się u delii i żupanów niż jako fundator i donator.

— Jesteśmy w łasce u najjaśniejszego carewicza Dymitra! Razem z całą chorągwią… — tu Świrski zamilkł, jakby nagle ugryzł się w język.

— A my ciągle w opałach — skwitował go Budziakowski. — Bo Dymitr powtarza nam, że talary owszem, są, ale w Moskwie. W skrzyni cara Borysa.

— Nie będzie talarów, to poszukamy nowego pana — mruknął Przybyłowski. — Choć może byłoby lepiej przestać popierać Dymitra, a znaleźć w naszym obozie takiego, co nie zaciskałby szkatuły jak głupia dziewka cnoty!

— Chcesz zdradzić Dymitra? Przejść na stronę Godunowa?

— Co to, to nie. Ale nie myślelibyście, czy taki Rubec-Massalski nie byłby lepszy od Dymitra?

— Nie bardzo — rzekł Świrski — bo Dymitr ma złoto i dukaty.

— Chyba narysowane! Na papierze!

— Powiem waszmościom w sekrecie, jeno mnie nie wydajcie, że on zapłacił. Tak jak słońce na niebie, a dwa a dwa cztery. Zapłacił nam wszystkie zaległe zasługi!

— Co takiego?

— Tylko nie wydajcie sekretu, waszmościowie!

— Pewnie! Umiemy trzymać język za zębami.

— Dał nam po cichu, abyśmy pozostali przy nim. Buczyński pieniądze nosił. Prosił, abyśmy rozpowiadali, że zostajemy przy boku carzyka. Aby dać przykład innym.

— O, do diabła! — zakrzyknął Przybyłowski. — Wspaniałe nowiny waść głosisz. Zatem w naszym obozie są równi i równiejsi!

— Jeno nie wygadajcie, że wam powiedziałem!

— Będziemy milczeć. Jak trusie!

Die 3 ianuarii/24 decembris

Obóz wojsk carewicza Dymitra

Godzina czwarta w południe

— Powiem waszmości w sekrecie — rzekł Budziakowski do Głębockiego — że Dymitr zapłacił już chorągwi Fredry. Skąd o tym wiem? Od Świrskiego. A mówię ci o tym pod sekretem…

Die 3 ianuarii/24 decembris

Stancje husarii Dymitra, ta sama godzina

— Powiem wam, ale w tajemnicy — rzekł Przybyłowski.

— Nie puścimy pary z gęby!

— Carewicz ma złoto, ale je schował dla swojego dworu. Skąd wiem? Bo chorągiew pana Fredry dostała pełne zasługi, za cały okres służby!

— Hańba!

— Zdrada!

— Pamiętajcie, nikomu o tym nie mówcie!


Die 3 ianuarii/24 decembris

Obóz Dymitra, pierwsza gwiazda na niebie

A potem poszło już szybko. Po chorągwiach lotem ptaka rozeszła się wieść, przekazywana — a jakże — w sekrecie, ale nie pod przysięgą. Od wieści wstał huk, z huku poruszenie, a z poruszenia bunt i trzaskanie szablami. Panowie husarze, petyhorcy i Kozacy poczęli iść konno i pieszo na majdan, gromadzić się pod drewnianymi szałasami oraz namiotami wojewody Mniszcha i Dymitra.

Od wąsatych, poznaczonych bliznami gąb, od wilczych i rysich czap, od uniesionych w górę pięści tchnęło taką siłą i zuchwałością, że hajducy Samborscy i nieliczni dworianie, którzy stali na straży, poczuli się nagle tak jak biedne susły na drodze stada rozzłoszczonych żubrów. Wnet zwołano koło i wybrano deputatów.

— Carewicza! Carewicza! — darli się towarzysze lub w ich imieniu czeladź i pocztowi, trzaskając szablami albo po prostu podnosząc je na rapciach w niedwuznacznym geście znaczącym kęsim-kęsim.

— Wojewoda! — krzyczeli inni. — Dawać go tu! Szubę przetrzepać!

Strażujący przed namiotami hajducy zdjęli samopały z ramion, stojący u wejścia do namiotów Niemcy skrzyżowali halabardy, co było bardziej pustym gestem, bo gdyby cały ten tłum panów braci rzucił się do kwatery Samozwańca, okute drągi i rapiery pomogłyby równie wielce co umarłemu kadzidło.

— Pułkownicy! Gdzie są nasi pułkownicy?! — wrzeszczał pan Odrzywolski z carskiej roty. — Dawać ich! Sprowadźcie!

— Pułkownicy na uczcie u wojewody!

— A cóż tam robią?!

— Pewnie się po buławach całują! — zawrzasnął Przybyłowski. — Stawiam gardło i klejnoty rodowe, że właśnie wypłacają im zasługi. A czyje zasługi? Nasze własne!

— Do wojewody! Do Mniszcha! — darli się inni.

Strażnicy przed namiotami Dymitra wymierzyli w tłum. Długie drzewca i łypiące czarnymi oczkami lufy arkebuzów piechoty węgierskiej sprawiły, że szlachcice naparli na kwatery Mniszcha, gdzie straże były mniej liczne.

— Wojewoda! Do wojewody!

— Powoli, mości panowie! — zakrzyknął dziesiętnik hajduków, który z bladą twarzą wynurzył się z czeluści namiotu. — Pan Mniszech przyjmie deputację! Obierzcie posłów… Czeka…

Nie poczekali. Ogromna czereda szlachty naparła na straże tak mocno, że nieszczęsnym obrońcom pana wojewody pozostawała tylko rejterada. Tłuszcza wprost wniosła ich do kleci, tak jak powodziowa fala porywa łodzie i drzewa. Ci towarzysze, którzy mogli, wparowali do izby, pozostali tłoczyli się przy drzwiach, klnąc, rozpychając się i walcząc łokciami, aby dojrzeć, cóż ciekawego zrobią ich kompani z jaśnie oświeconym Mniszchem.

Zanosiło się na bigosowanie, choć już minęła wigilia Narodzenia Pańskiego.

Pan wojewoda sandomierski przeczuwał chyba, co się święci, bo czekał za stołem, w ferezji i czapce, przy szabli. Silił się na spokój, ale kiedy unosił rękę, by prosić o ciszę, drżał niczym liść osiki.

— Waszmościowie… Waszmościowie! — krzyczał. — Powoli, po kolei! Nie rąbcie mnie, biednego starca! Cóż wam uczyniłem?

Podniósł się krzyk i lamenty; wreszcie deputaci Odrzywolski i Bełza spod chorągwi Żulickiego uspokoili towarzyszy krzykami.

— Jaśnie oświecony mości wojewodo, przyjacielu i bracie nasz! — Chudy jak pogrzebacz i wysoki jak świeca Bełza pochylił się nad Mniszchem. — Zwyciężyliśmy wojsko Godunowa w polu. Od miesiąca oblegamy Nowogród. Zostaliśmy bez koni, bez czeladzi, bez zapasów i moderunku. Jeśli mamy bić się dalej, tedy prosimy uniżenie, aby wasza mość kazał wypłacić nam zasługi za cały kwartał.

— Dawajcie pieniądze! — Przybyłowski ujął rzecz z wrodzonym brakiem dyplomacji. — Albo weźmiemy je sami.

— Ponadto — ciągnął niezrażony Bełza, a jego dwa długie, błyszczące wąsy zwieszały się niczym lonty od armaty — prosimy starodawnym zwyczajem polskim o jedną darowaną ćwierć, to jest o nagrodę za zwycięską bitwę.

— Płacić zasługi! — darli się ci, co nie widzieli, co działo się w środku.

— Bigosować! — wrzeszczał przepity, warcholski głos, szczęściem inni odciągnęli jego właściciela na bok.

Wojewoda zaczerpnął głębszy haust powietrza, aby rozpocząć dłuższą tyradę, ale kiedy ujrzał nad sobą szczere i nieugięte jak głaz oblicze pana Bełzy, skurczył się o dobre dwa cale.

— Mości panowie bracia — rzekł, siląc się na spokój — ja wiem, że męstwo ma swoją cenę, a waleczność warta jest nagrody. Jednak pragnę przypomnieć, że nikt nie obiecywał wam złotych gór ani kitajskich jedwabi, kiedy zaciągaliście się na tę wyprawę. Dlatego błagam: wytrwajcie! Nie opuszczajcie carewicza, bo cel jego jest wielki, Moskwa. Niezdobyta, niezłamana, pełna złota. Tam. — Wskazał bezkresne zaśnieżone przestrzenie, po których hulał lodowaty wicher. — Tam wasze pieniądze i chwała, jakiej nie doświadczył żaden człowiek.

— Chwałą się nie najemy!

— Czyli, mówiąc krótko, pieniędzy od waści nie dostaniemy — Bełza był twardy jak dąb i biorąc pod uwagę jego postać, równie trudny do przeskoczenia — a może nam waść powiesz, skąd mamy wziąć konie, czeladź i prochy, aby dojść do tej Moskwy?

— Jeśli nie zapłacicie — ryknął Przybyłowski — pójdziemy do związku! Dawajcie zasługi albo sami je sobie odbierzemy!

Podpity szlachcic porwałby się pewnie do szabli, ale Bełza złapał go za rękę i poskromił jak dziecko.

— Stój, panie bracie — rzekł. — Żelazo nieprędko ostygnie, najpierw pogadajmy. I posłuchajmy, co ma do powiedzenia imć pan wojewoda.

— Idźcie do Dymitra — rzekł Mniszech, który najwyraźniej nie mógł znieść ciężkiego wzroku Bełzy. — Poproście carewicza, niechaj was poratuje. On może wycisnąć złoto z Moskali. Do diabła, wybawiliśmy ich z niewoli Borysa Godunowa, najwyższy czas, aby okazali wdzięczność!

— A waść co uczynisz?

— Rozejrzę się za pieniędzmi. Dajcie mi trochę czasu, waszmościowie.

— Nie mamy czasu — warknął Przybyłowski. — Chcemy zasług tu i teraz.

— To co mam zrobić? — zakrzyknął Mniszech. — Sprzedać to krzesło? — Podniósł okryty skórą taboret. — A może zastawić szablę? Proszę — odpiął pas z rapciami i podał Przybyłowskiemu. — Ile waszmość dajesz?

— Pójdziemy do Dymitra — mruknął Bełza. — A waszmość, mości wojewodo, myśl, jak zaspokoić wojsko. Nie przestawaj myśleć. I nie pij, to myśleniu przeszkadza.

Mniszech pokiwał głową, bo czuł się jak oblany ukropem.

— Do Dymitra — rozległy się wrzaski.

— Idziemy do carewicza! — rzekł Bełza. — Odsuńcie się, waszmościowie.

Mniszech nadął policzki i z ulgą wypuścił powietrze. Obrócił się do pachołków, którzy stali obok, a właściwie za nim, przy piecu.

— Pakuj skrzynie, Kacperek!

— Wasza miłość, wyjeżdżamy? — Sługa wpatrywał się weń jak oniemiały. — A dokąd?

— A gdzieżby indziej jak do Polski!

— A Dymitr?

— O, do diabła! Biegnij do niego i powiedz… powiedz…


Die 3 ianuarii/24 decembris

Namiot carewicza Dymitra, kilka chwil później

— …I kazał przekazać — wydyszał Kacperek — że idą! I że konfederacja będzie w obozie!

— Wiem o tym — uciął Dymitr. — Też mam uszy i wszystko słyszę. Co teraz, mości panowie? Co poradzicie?

— Caru gosudaru, Wasze Carskie Błagorodie — rzekł Rubec-Massalski — mam kazać zawołać moich bojarzynków? Jestem ich pewien jak własnej prawicy!

— Nie ma czasu — rzekł z powątpiewaniem Buczyński. — Posłuchajcie!

Cały obóz rozbrzmiewał okrzykami. Głosy zbliżały się, a wraz z nimi chrzęst śniegu pod wieloma — zbyt wieloma nogami, aby mogła to być grupa kilku zuchwalców.

— Bunt trzeba stłumić siłą — rzekł Chruszczew, zginając głowę w ukłonie. — Wezwijmy Kozaków i naszych Dońców.

— Lepiej ich wysłuchać — zaoponował Dworycki. — Tych kilka setek zafajdanych Kozaków prędzej narobi w hajdawery, niż pójdzie bić się z polską husarią we własnym obozie. Musimy kupić czas układami. Nasze roty to na razie jedyny argument w walce z Godunowem!

— Dy-mitr! Dy-mitr! — skandowali buntownicy za cienką ścianą namiotu. — Do carewicza!

— Dawajcie zasługi!

— Dy-mitr! Dy-mitr!

— Wyjdę do nich sam — rzekł blady Samozwaniec. — Co dalej? Co mam robić? Jak ich uładzić?

— Powiesić kilku dla przykładu! — warknął Chruszczew. — Albo to nie przysięgali naszemu carewiczowi jak ojcu Hospodynowi?

— Sam to spróbuj, mości wojewodo! Wyjdź teraz na majdan. Droga wolna!

Chruszczew nie poruszył się nawet, siedział na ławie, łypiąc oczyma spod splątanej czarnej brody.

— Spróbuj, panie, mówić tylko z kilkoma, bo nie przekrzyczysz całego tłumu — rzucił pośpiesznie Buczyński. — Najlepiej sam ich wskaż na początku, aby pokazać, kto tu rządzi. I zaproś do namiotu.

— A potem postrasz, carewiczu nasz najmilszy, okaż majestat i grozę swego imienia — dorzucił Rubec-Massalski. — Niech Lachy wiedzą, że car to nie malowany król z Krakowa!

Dymitr wstał blady, przygryzał i oblizywał wargi. Był cały w strachu.

— Nic wasza miłość nie wskórasz groźbami i krzykiem! — rzucił Buczyński. — Nie z Polakami. Zagrozisz im, to cię rozsiekają szablami. Bierz ich na litość i miłosierdzie! Okaż się słabym i proś pomocy! Pamiętaj, że za pochlebstwo każdy z naszego narodu odda własną duszę!

— Wasza Carska Mość każe zamilknąć temu człowiekowi! — zagrzmiał Chruszczew, żegnając się, jakby odganiał złego ducha. — To grzech, aby hosudar, wybraniec i namiestnik Boży, kajał się przed łacinnikami!

— Milcz, ścierwo! — krzyknął Dworycki i omal nie złapał za szablę. — Dymitrze, wyjdź do nich! Zanim oni tu wejdą! A ty, Chruszczew, siedź na rzyci, boś zwierzę niepolityczne! Chcesz wisieć, to sam dymaj przed namiot.

— A niechże was… wszyscy diabli! — jęknął Dymitr.

I wyszedł. Buczyński postąpił za nim.

Kiedy postać carewicza ukazała się przed namiotem, zbity tłum towarzyszy przycichł. Kilku skłoniło się, zdjęło czapki, ale gęby całej reszty pozostały zuchwałe i buntownicze, jak u większości polskiej nacji — zwłaszcza po dobrym miodzie i politycznych rozmowach.

— Uciszcie się, mości panowie!

Gwar począł cichnąć. Bełza i reszta samozwańczych deputatów zadbali, aby zaprowadzić jaki taki porządek.

— Waszmościowie, czego oczekujecie i żądacie od naszego carskiego majestatu?

— Sprawiedliwości — rzekł spokojnie Bełza. Gwar głosów rozbrzmiał za jego plecami. Ktoś krzyknął: Daj zasługi. Inny strzelił szablą wydobytą na dwa cale z pochwy.

— Nie będę się z wami przekrzykiwał! — rzekł Dymitr. — Niechaj dwóch mówi w imieniu tłumu. Waść — wskazał pierwszego z brzegu towarzysza, pomijając Bełzę — i waszmość. — Palec Jego Carskiej Wysokości powędrował w stronę hołysza w szarej czamarze i czarnych butach, z których gdyby nie litościwy wieczór, wyglądałyby pewnie słoma razem z biedą. — Czego chcecie od nas?

— Miłościwy caru, jeśli nie dasz nam pieniędzy, zaraz jedziemy do Polski.

— Tam są wasze pieniądze! — Dymitr wskazał Nowogród. — Ślubowaliście mi wierność i posłuszeństwo, a ja wam moją łaskę. Jednak na zaszczyty i honory trzeba najpierw zasłużyć. Weźcie Nowogród, a odwdzięczę się wam po tysiąckroć za każdą kroplę przelanej krwi.

Do kroćset, gdzie był ten bliadun wojewoda?! Dlaczego nie stał u jego boku w takiej chwili?!

Tłum zaszemrał, zahuczał.

— Do tego czasu macie służyć, jak poprzysięgliście!

— Zatem nie zapłacicie! — rzekł spokojnie Bełza, choć to nie jego wybrał Dymitr jako interlokutora.

— Wasze wojska kwarciane na Ukrainie mogą czekać na zapłatę czasem i po pół roku! — zagrzmiał Dymitr. — Nie rozumiem, dlaczego wy nie możecie? A poza tym nie będę z wami gadał! Marsz do szeregów! Od dziś za każdą niesubordynację będzie topór i szubienica!

— Nie zapłaci! — poszła w tłum wieść jak grom. — Nie ma pieniędzy.

— Służba Rzeczypospolitej to co innego niż Waszej Carskiej Wysokości — rzekł Bełza. Ale tłum naparł na niego, ogarnął. Już pierwszy posunął się do Dymitra Przybyłowski z gębą rozdartą krzykiem. Z ręką na rękojeści szabli.

— Mości panowie! — krzyknął gromko. — Nie ma zasług! Nie ma zapłaty za naszą krwawą pracę.

— Wracamy do Polski!

— Jebał pies Dymitra!

— Wor! Szelma! Złodziej moskiewski!

A potem któryś z Lachów cisnął Dymitrowi złe i nienawistne słowo prosto między oczy:

— Samozwaniec! Łżedymitr!

Dymitr stanął wyprostowany, blady, drżący. Iskra padła na prochy.

— Jak odjedziemy — zakrzyknął Przybyłowski, zionąc złością i parą na mrozie — klnę się na wszystkie ruskie diabły, że będziesz na palu w Moskwie, zanim śnieg stopnieje!

Dymitr zamachnął się. Z rozmachem, wściekłością i gniewem dał w gębę szlachcicowi. Przybyłowski ani pisnął. Głowa odskoczyła mu na bok. Z nosa pociekła krew.

— Tyyyyy… tak… Worze moskiewski! — ryknął i porwał za szablę.

Ale nie zdołał jej dobyć. Nagle tłum ruszył, carskich pachołków zmieciono w jednej chwili, zdeptano, stłamszono, odepchnięto. Dymitr padł w śnieg, zgnieciony, obalony przez hordę rozwścieczonych Lachów. Część z buntowników rzuciła się do jego namiotu, inni rozbiegli się po kwaterach. Gniew panów braci był krótki i burzliwy. Czeladź i pachołkowie wpadli do szop i składów, poczęli rąbać płachty namiotów, rozbijać skrzynie i kufry, wyrzucać stroje, krzyże i kosztowności na śnieg.

Przybyłowski dopadł Dymitra, rąbnął rękojeścią szabli w kark. A potem wspólnie z kilkoma innymi zdarł z ramion carewicza podbitą sobolami ferezję, za swoje krzywdy. Ktoś inny zerwał kołpak ze szczerozłotym trzęsieniem, wyrwał sakiewkę.

Inni łapali, co wpadło w rękę, rabowali, co się dało, szukając złota.

Nigdzie go nie znaleźli.

Nikt im nie przeszkadzał. Wojewoda wezwał hajduków, ale szlachty było więcej. Złupili carskie podwody, zabrali nawet złotą chorągiew, pobrali konie i podjezdki. A potem długo wyładowywali gniew, bijąc czeladź, rąbiąc wozy i kolasy, tnąc linki i żerdzie carskich namiotów.

Część uspokoił w końcu Mniszech, racząc winem. Inni wracali z łupami do kwater. I zaraz poczęli zaprzęgać konie do wozów, zbierać namioty, skrzynie i beczki.

Dymitr został sam. Na szczęście niedługo. Podnieśli go z błota pachołkowie i kilku z Moskwy. Kniaź Rubec-Massalski dał mu własną delię.

Bełza, który nie poszedł łupić wraz z innymi, podał mu rękę, ale carewicz odtrącił ją.

— Macie — krzyknął szlachcicowi w twarz, ściągając z palca złoty pierścień. — To jeszcze weźcie! Obedrzyjcie mnie jak pohańca! Na co czekacie?! — zakrzyknął do pozostałych towarzyszy, którzy nie poszli na rabunek, ale czekali, otoczywszy Dymitra kręgiem.

— Wasza Carska Mość myli nasze profesje — rzekł godnie Bełza. — Nie jesteśmy rabusiami, ale żołnierzami.

— I co, zostawiacie mnie tutaj samego jednego? Pod wrogim grodem, w ręku Borysa Godunowa?! Tak, mości panowie Polacy — rzekł i łzy popłynęły po jego obliczu — zebrałem was na wyprawę po moje dziedzictwo, bo tylko wy skruszycie swoją zbroją carskie mury i szeregi wojsk Godunowa. Boście jedyną siłą na świecie zdolną obalać tyranów i miażdżyć całe hordy wrogów. Jedźcie do waszej Rzeczypospolitej! A kiedy już spoczniecie w domach, ja będę na szafocie w Moskwie, długie konanie przeznaczy mi Borys Godunow. A kiedy carscy kaci będą szarpać moje ciało kleszczami, wspomnijcie, że był kiedyś carewicz Dymitr, co chciał wprowadzić światło w granice Wielkiej Rusi. Obalić tyrana i rostrygę Borysa. Lecz wy opuściliście go przy pierwszych tarapatach. Zostawiliście w śnieżnej zamieci — wy, panowie bracia, Lachy, rycerze i husarze.

— Na razie — mruknął Bełza — jeszcze tu jesteśmy.

— Nie mam pieniędzy, nie będę kłamał. Oddam wszystko, a nawet więcej, gdy tylko odzyskam to, co moje! Dlatego błagam, nie odchodźcie. Car Borys dostał pierwszą lekcję pokory. Teraz warczy jak pies, wyje jak wilk, szamocze się jak niedźwiedź. Ale jego siły nie są wyczerpane. Godunow wyśle przeciwko nam nową armię. Któż ją powstrzyma, jeśli nie wy?!

Bełza rozejrzał się po wilczych obliczach kompanów.

— Dlatego proszę was. I jeśli trzeba, padnę krzyżem — nie opuszczajcie mnie w potrzebie. Bądźcie mi dziś przyjaciółmi, a ja pozostanę waszym druhem jutro — kiedy będę miał pod stopami Kreml! Proszę was, bracia! Pomożecie?

Polacy przycichli. Bełza obejrzał się na pozostałych. Wóz albo przewóz — cóż to było za pytanie.

— Wasza Carska Mość może spać spokojnie — rzekł. — Będziemy upominać się o zapłatę. Nie wiem, jak inni, ale — zostajemy.

A wtedy Dymitr padł przed nimi krzyżem.


Die 12/2 ianuarii

Obóz Dymitra, stancja Dydyńskiego

Wczesny świt

— Mości panie Dydyński. Odchodzimy.

Przybyłowski wyglądał na wzruszonego. Do diabła, jeszcze mi się rozpłacze, pomyślał stolnikowic, tonąc w jego uściskach.

— Jesteście pewni?

Przybyłowski przytrzymał go za rękę i spojrzał w oczy.

— Panie Jacku, jedź z nami.

— Dokąd?

— Do Polski. Rzuć w diabły tę awanturę. Wróć tam, gdzie twoje miejsce. Na Ruś, pod Bieszczady. Do Sanoka. Do doliny.

Dydyński milczał. Pierwszy raz, od chwili kiedy przekroczył granicę moskiewską, jego myśli pobiegły ku Dydni i rodzinnym stronom. Ku polom, lasom, górom, strumieniom. Gdzie było to wszystko? Za klecią wył wiatr i walił coraz gęstszy śnieg.

— Śniegi spadły na Podgórzu — rzekł Przybyłowski. — Ostatnie złote liście osypują się z buków. Zacne te nasze bukowe lasy w górach, złote są do samego listopada. Brzęczą dzwoneczki sań, bo trakty zawalone po pachy. Dwory i dworki całe w śniegu, z wielkimi czapami. Dziki wyłażą z lasu na pola. Ciągną sarny i jelenie. Tam jest prawdziwa polska zima, tutaj — biała śmierć. Wracaj ze mną! Rzuć w diabły Moskwę, Samozwańca. Co, nie masz u siebie wielu wiosek? A choćby — jeszcze sobie dorobisz. U swoich. Uczciwą służbą i pracą. Klaczka, pszczółka i pszenica wybawią z długów szlachcica. Co będziesz czołem bił skurwysynom pogańskim, psim synom Moskalom, co każdy rad by szyję nam, katolikom, urezać.

— Nie mogę, panie Mikołaju. Nie czas.

— Co cię tu trzyma? Przecież nie zasługi. Prędzej jezuici zaczną gadać prawdę, niż zobaczysz choć talara z Dymitrowej szkatuły.

— Muszę odnaleźć rodzinę.

Przybyłowski pokiwał głową.

— Ja myślę, że prędzej znajdziesz śmierć.

— Bywaj, panie bracie.

— Będę się modlił za ciebie. Z Bogiem.

— Z Bogiem!

Tak oto rozstali się w zgodzie, choć przy poznaniu poszczerbili na szable. Połowa obozu gotowała się do wymarszu, ruszała konno i koleśno na zachód i południe — do polskiej i litewskiej granicy.

Szły całe roty, poczty, piesi i konni. Ranni jęczeli w telegach, inni wiedli rumaki zamorzone jak śmierć, niektórzy maszerowali dziarsko z kulbakami na plecach, przynosząc ze służby u Dymitra guzy i rany, sińce i pręgi, pozostawiwszy konie, czeladź, wiernych przyjaciół na skutej lodem moskiewskiej ziemi.

Wicher wył, wciskał się w szczeliny, miotał śniegiem. I zasypywał ślady uchodzących.


Die 14/4 ianuarii

Obóz Dymitra, godzina ósma rano

Kończyły się sny o potędze. Odchodziły całe roty, doborowe towarzystwo i pachołkowie. W całości podziękowała za służbę chorągiew Kruszynina, Stanisława Mniszcha, starosty sanockiego, Szczuki. Z innych została ledwie połowa ludzi i koni; nie było sensu, aby przeciągać ich istnienie. Zwinięto zatem chorągwie i z połączonych pocztów stworzono nowe: Białoskórskiego, Borszy, Wierzbickiego.

Nie opuściły służby: petyhorcy Dworyckiego, roty husarskie cara, Kruszynina, Bylińskiego, w całości Tyszkiewicza i kozacka Mikulińskiego. Została, rzecz dziwna, większość ochotników — wolentarzy, piechota wojewody i niemiecka, a także, rzecz oczywista, moskiewskie sotnie Massalskiego i innych bojarów, wzmocnione o jeńców wziętych w bitwie pod Nowogrodem. Było ich wszystkich, razem z Kozakami i Lachami, dobre piętnaście tysięcy wojska. Za mało jednak, by trwać pod Nowogrodem. Na radzie zatem Dymitr postanowił o zdjęciu oblężenia. Poderwał armię i wyruszył z nią na wschód, pod Siewsk, do włości komarnickiej, przez zamrożone, zaśnieżone pola. Na odpoczynek, popas i dłuższe, ale na szczęście nie wieczne odpoczywanie.


Die 17/7 ianuarii

Obóz Dymitra pod Siewskiem, około południa

Już w parę dni później nadeszło kilka tysięcy Dońców, a wraz z nimi wieści z Moskwy, które obudziły w sercu Dymitra nadzieję na lepsze jutro. Królową wszelakich nowin była ta, że Borys Godunow, dowiedziawszy się, iż Lachy i Kozacy sromotnie przetrzepali skórę Mścisławskiemu, niemal oszalał ze strachu ukryty za murami Kremla. Pomówił Mścisławskiego o zdradę, odebrał mu buławę i mianował wojewodą Dymitra Szujskiego, nakazując, aby ten jak najszybciej zebrał nowe wojska i rozprawił się z Samozwańcem.

Szujski jednak czekał, zwlekał, chodziły słuchy, że chce przeciągnąć wyprawę do wiosny, bo śniegi zawaliły trakty i dukty, a carskie wojska pobite i rozproszone. Godunow zatem odebrał godność wielkiego wojewody Dymitrowi, a potem mianował jego brata Wasyla, który nadciągnął do obozu pod Starodubem ze świeżymi posiłkami i niemieckimi rotami zaciężnymi.

Tak zatem Borys Godunow powierzył wojenny los i szczęście w ręce łysego i sędziwego starca, który mógłby śmiało stać się kolejnym moskiewskim świętym. Mógłby — gdyby nie jego pycha i duma, która kazała mu śrubować się nad innych książąt, dumnych bojarów. Szujski bowiem nade wszystko pożądał Czapki Monomacha. I co najciekawsze — miał do niej niemal równe prawo co Borys — jako potomek książąt Niżnego Gorodu i Suzdalu.

Szujski był nieodrodnym synem krwawej matki Rusi. Układny, gdy czuł nad sobą carskiego buta, stawał się okrutny i nieprzejednany, kiedy miał siłę i władzę. Nie brakło jednak takich w obozie Dymitra, którzy twierdzili, iż był przychylny Lachom, a nawet mówił po polsku. Stąd też lekceważyli go niektórzy Moskale, albowiem Szujski — rzecz niebywała w Moskwie — czytał książki jak jaki zwykły mnich czy pisarz ziemski! A to już było nie do pojęcia w tym kraju.

Nowy zaciąg do armii szedł opornie, choć carscy werbownicy, szafując knutem i żelazem, wcielali chłopów i niechętnych dworian do piechoty i jazdy. Szujski zaś ucałował chrest Borysa, bił czołem caru, potem z podniesionym czołem wyjechał bić Samozwańca, rostrygę i fałszywego carzyka.

Zostawił za sobą złotą Moskwę w oparach grozy i strachu, cara obawiającego się własnego cienia — czy nie ukrywają się w nim spiskowcy i poplecznicy Dymitra. Znów zapełniły się tiurmy i lochy, a ku uciesze wron i kawek zatrzeszczały stryczki na placu Czerwonym. Godunow szalał i mordował. Mensona Bułhakowa utopiono w przeręblu za to, że pił zdrowie Dymitra na bankiecie. Żonę i dzieci Michaiła Tołoczanowa, który przeszedł na stronę Samozwańca, zamknięto w więzieniu.

I wystąpiła Cerkiew. Metropolita Hiob ogłosił Dymitra heretykiem — rostrygą, a Izydor z Nowogrodu rzucił na niego klątwę.

A Dymitr? Cóż — spał spokojnie na kwaterach. Przyjmował poselstwa i deputacje od ludu, Kozaków, czerni, dworian i bojarów. Każdego przyjął, grzecznie witał. A sława jego rozchodziła się, ogrzewając zamarznięte serca.

Siły Dymitra rosły. Poddawały mu się coraz to nowe miasta i wioski. Na wieść o zwycięstwie wstał rozruch i bój w Rylsku nad Sejmem. Mieszkańcy przysłali deputację i poprosili, by car dał im dobrego człowieka na wojewodę. Koniecznie zaś prosili o Polaka, bowiem, jak rzekli w prostych, zwykłych słowach — od wieków każdy Moskal, który nastawał na urzędzie, okazywał się łotrem, szelmą, bladim synom i śmierdzącym bydlęciem.

Carewicz wysłał pana Borszę. Jacek Dydyński, kiedy dowiedział się o wzięciu Rylska, zamarł. A potem zgłosił się do Dymitra po permisję, to znaczy zgodę na odjazd.

W Rylsku, jak mówił Izmajłow w czasie pamiętnej krwawej uczty, żył pop Witalij Trofimowicz. I w Rylsku Dydyński postanowił całą sprawę ostatecznie i definitywnie zakończyć.

Zabrał Borysa, zostawił Nieborskiego pod chorągwią.

I pojechali — na dwa konie, razem z Borszą.

Загрузка...