Rozdział XIV. Cień ponurego Dworu

Bies w cerkwi Strach ojca Witalija Zły Chrystus • Pobita armia carewicza ucieka na Rylsk • Oboleński korzy się przed Łżedymitrem • Daremne usiłowania, czyli ratujcie Dydyńskiego • Diabeł z klatki Uspieńskiego • Groza w popim dworze • Śmiech i łzy Anastazji • Na pomoc stolnikowicowi


Die 2 februarii nowego stylu/23 ianuarii starego stylu

Anno Domini 1605

Roku 7114 od stworzenia świata

Rylsk, cerkiew Pokrowska, rano

Człowieka, który przyszedł do cerkwi Pokrowskiej na poranne nabożeństwo, łatwo było przeoczyć. Zlewał się z burym tłumem ludzi z posadu — mały i zgarbiony, z krótką, przystrzyżoną po tatarsku bródką, w niebogatej czudze, czyli wąskim kaftanie do konnej jazdy. A jednak ojciec Witalij bez przerwy czuł, że śledzą go przenikliwe wąskie oczka. Zarówno wtedy gdy klęczał, jak i gdy stał, bił pokłony i odprawiał modły.

Stary sterczał w nawie od samego naczała aż do kanonu i ostatniego błogosławieństwa połączonego z odpustem. Pop rozpoznał go i dlatego jego duszę drążył jeszcze większy niepokój. Pomylił małą i wielką ektemię, omal nie upuścił prosfory, zakrztusił się, pijąc wino z kielicha, plątał się w modlitwach, ledwie doczekał ostatniego słowa: Tiebie sławu wozsyłajem i mokry, spocony zakończył nabożeństwo.

Ludzie rozchodzili się tłumem, kłębiąc we wrotach, diacy wojewody opuścili cerkiew ostatni, a starzec wciąż sterczał przed Carskimi Wrotami. Witalij odprawił pomocników, zamarudził trochę za ikonostasem, aż wreszcie począł przemykać do przedsionka. Miał nadzieję, że starzec nie zwróci nań uwagi, i oczywiście się mylił. Chociaż szedł bokiem, tamten pojawił się na jego drodze, jakby wyrósł spod ziemi.

— Ojcze, ojcze! Witaliju! Czekajcie! — zagadał szybko.

Nie wiadomo, jak to się stało, ale niczym błyskawica uchwycił duchownego za rękaw szaty i przytrzymał.

— Słucham, synu — wybełkotał pop. — Czym mogę ci pomóc?

— Nic, nic, nic — słowa wypadały z ust starca jednym potokiem, jak wystrzelone z organek. — Ja wam pomogę, bracie.

Witalij szarpnął się, ale zawalidroga trzymał go mocno, zbyt mocno jak na starca. Pop usłyszał trzask nadwerężonego materiału i zmarszczył brwi.

— Puskaj!

Złoty krzyżyk zakołysał się w dłoni nieznajomego. Na przecięciu ramion widniał pysk niedźwiedzia.

Witalij spocił się jeszcze bardziej. Zadygotał, rozejrzał dokoła i pochylił nad Chrestem.

— Nie, nie tu! Nie… W przedsionku — zawyrokował starzec.

Z wielką siłą pociągnął popa za sobą. Weszli do cerkiewnej sieni — pustej i głuchej.

— Teraz, teraz można.

Pop ucałował krzyż, trzykrotnie. Podniósł spojrzenie na zagadkowe oblicze starca i wielkie, smutne, przeszywające oczy.

— Powiedzcie Słowo, panie…

— Az jesm' s wami i niktoże na wy.

— Słuszajus, ojczulku — pop zgarbił się w ukłonie — wasza wola będzie dla mnie rozkazem. Życzenie — carską gramotą.

— Grigorij Frołow. Gdzie jest? Czyście gotowi do oczyszczenia?

Pop zamrugał oczyma i poczuł, że jego żołądek zaczyna przypominać Sybir.

— Grigorij? Toż poniósł karę. Głowę zachowaliśmy i odesłaliśmy do Starca, bracie.

Starzec prychnął śmiechem, pokazując szerokie, żółte zęby.

— Przy waszym cerkiewnym stanie nie przystoi bawić się w skomorocha. Jaka kara? Jaka głowa? Kogo posłaliście? Alboż to wiecie, gdzie przebywa Stariec?

— Był tu jego wysłannik — mruknął pop. — Ze sługą. W dworze mnie napadł, z pieca zwlókł, aż myślałem, że Lach…

— Lach? — Dziad uśmiechnął się wesoło. — Opowiadajże, opowiadajże dalej, ojczulku Witaliju Trofimowiczu. Rad posłucham.

Pop chętnie strząsnąłby rękę tamtego ze swego rękawa, ale dziad uczepił się go jak pijawka dobrej duszy.

— Pokazał Chrest i znał Słowo. Zabraliśmy go do lasu, gdzie w ogniu oczyściliśmy ciało zdrajcy Grigorija. Lach zabrał głowę i odjechał — do Starca.

Dziad zachichotał cienko. Śmiał się, rozchylając wargi, a jego oblicze zdało się nagle Witalijowi niebezpieczne i drapieżne.

— Z czego się śmiejesz, bracie? Musiałem bić pokłony przed Chrestem.

— Słuchałeś obcoplemieńca? I myślałeś, że to wysłannik od Starca? Witalij, stary chłop z ciebie, a taaaki — pokazał rozstawionymi szeroko dłońmi — kiep i dureń. Toż właśnie mnie Stariec przysłał po głowę zmiennika! Nie mogło być dwóch posłańców.

— Jak to?

Dziad zachichotał cicho. Śmiał się długo i przenikliwie, aż popa przeszył dreszcz.

— Co ci tak wesoło, starcze? Co miałem zrobić? Miał Chrest? Miał! Znał Słowo? Znał! Sam wiesz, że reguła zakonu nakazuje…

— Oj, głupi ty, Witalij. Lachowi wydał jeńca… A może jeszcześ go wtajemniczył w inne sprawy?

— Ja tylko wypełniałem śluby posłuszeństwa…

— Piekło wybrukowane jest dobrymi chęciami.

— Z tym Lachem był jeden z naszych, poddanych Starca.

— Jak się zwał?

— Nie wiem, wielki jak góra, zwalisty niczym kamień. A zresztą daj mi spokój.

— Tak, tak, tak… Dam ci spokój na cmentarzu, Witaliju. Na ile lat wyglądał?

— Ze trzydzieści, albo i więcej. Był sługą Lacha, tamten warczał na niego i rozkazywał.

— Jak się zwał?

— Myślisz, że ich pytałem?! — wybuchnął pop. — Jeden i drugi łajdak, diabelski syn, łacinnik. Ten z Litwy… Czekaj, chyba Dedyński. Na sługę wołał: Borys. Żeby nie mieli Chrestu, narobiłbym rwetesu, ale tak… Nijak mi było nie posłuchać. Sam wiesz.

Stary ujął popa za ręce, rozłożył w bezradnym geście.

— Starzec będzie zły.

— Za co?! Myślisz, że łatwo mi było ukryć to wszystko przed służbą? Mam tego dość! Ciebie, całego Dworu i tego diabelskiego dziada. Jeśli źle zrobiłem — trudno, ale dłużej nie będę wdawał się w wasze zwady i awantury ani nadstawiał karku dla Starca. Wycofuję się! Mam dość trupów i waszych grzesznych sprawek.

— Powolutku, brateńku. Przysięgałeś na Przenajświętszą Trójcę i Zbawiciela, że dochowasz nam wierności. Łamiesz przysięgę na święty Chrest. Co z twoją wiarą?

— Przysięga jest tylko przysięgą. Uwolni mnie protopop Makary, kiedy go o to poproszę.

— A gdzie podziejesz oczy, ojczulku, kiedy twoi wierni dowiedzą się, co robisz we dworze z młodymi pachołkami…

— Ciszej, łajdaku! — Pop pchnął starca z taką siłą, że nieznajomy walnął plecami o drewnianą ściankę. Ale nie wypuścił z palców mantii Witalija. — Myślisz, że się boję? Łatwo obmówić bogobojnego człowieka. Ale… Kto wam uwierzy? Gdzie dowody?

— Znajdą się, znajdą szybko, ojczulku.

— To tylko słowa!

— Słowo było u Boga. A twoje jest na papierze. W liście, który pisałeś do Afanasija Iwanowicza… I na jego ciele wypisałeś wielką modlitwę. Oj, tak!

— Dawno już — wydyszał Witalij — zjadły je krucy i wilcy.

— O nie, braciszku. Niektórych znaków nie da się usunąć ogniem ani wodą. Nie stoczy ich rozkład, nie poddadzą się powietrzu, siarce ani żelazu. Buntujesz się? Trudno, ale wtedy będziemy mieli tu świętego, nowego świętego Wasylka z Mangaziejska. Pamiętasz sam, jak dwa lata temu patriarcha wyniósł go na ołtarze za to, że nie uległ sodomii.

Pop trząsł się, rozglądał po sieni, ale na szczęście była pusta.

— Nie chcę was więcej widzieć! Idź precz.

— Wiesz, wiesz, wiesz — zachichotał starzec. — O tak, ty wiesz dobrze, jaka jest kara za złamanie ślubowania.

— Zostawcie mnie w spokoju.

— To twe ostatnie, ostatnie słowo?

— Biorę na świadka Mikołaja Cudotwórcę, że nie chcę dłużej wam służyć. Co chcieliście, zrobiłem — zdrajcę schwytałem. Teraz koniec, wara!

— Jak chcesz, ojczulku… Wola twoja stań się.

Pop wyrwał się z trudem z rąk starca, a raczej ten ostatni pozwolił mu odejść. Witalij odskoczył, machnął ręką, jakby chciał odpędzić diabła, a potem uciekł z cerkwi.

A dziad pokiwał trzęsącą się głową. A potem wszedł do głównej nawy, ukląkł przed ikonostasem przedzielającym świątynię na dwie części.

Począł bić pokłony i modlić się cichym, chrapliwym szeptem.

Nie przebaczaj mi, Chryste,

nie przebaczaj mi,

do piekła ześlij.

Ogniem piec będą,

a ja będę Cię wysławiać,

a ja będę Cię miłować.

Daj mi cierpienie.

Ześlij cierpienie.

Przebacz piekłu,

wszystkich grzeszników weź do siebie,

a mnie zamiast wszystkich

pozostaw na mękach…

Zapatrzył się na Mandylion, na frasobliwe oblicze Chrystusa na całunie unoszonym przez dwa anioły.

— Cariu Niebiesnyj, Utieszytielu, Dusze istny… Panie i władco prawego słowa. Rzeknij mi, co uczynić. Gdzie iść i zdążać, abym wypełniał wolę Twoją.

Bił pokłony, walił czołem w ziemię. A kiedy podniósł głowę, cerkiew zmieniła się. Błysk przeszedł po ikonach i wrotach. Oblicze Chrystusa poruszyło się, martwe, brunatne oczy obróciły się na znieruchomiałej twarzy. I wtedy starzec zobaczył Syna Bożego na tle płonącej otchłani. Czarnego, potężnego i nieodgadnionego… Chrystusa węża, pana wszelakiej potęgi. Chrystus dawał mu znak. Chrystus mówił, jaka jest jego wola. A starzec słuchał. Potem podniósł rękę, zbliżył do oczu strzęp materii wyrwanej z rękawa szaty ojczulka Witalija. Ta sprawa była zakończona.


Die 2 februarii/23 ianuarii

Trakt pod Siewskiem, o tej samej porze

Wycofywali się, ustępowali pola. Pobici, ale nie złamani. Szli grupami i luzem, prowadząc rozjeżdżonym gościńcem wozy, konie, sanie i kolasy. Brnęli przez błoto wśród świstu batów, przekleństw, gniewnych krzyków, płaczu dzieci, ryku bydła.

— Prędzej! — krzyczano. — Szujski idzie! Tylko go widać.

Armia Dymitra, poszczerbiona, pobita, maszerowała na Rylsk i Putywl, grzęzła w błocie, kuliła się i wypatrywała, czy na widnokręgu nie pojawi się konnica cara Godunowa.

Borys dopadł ponurej kolumny na spienionym Myszatym. Wymijał wozy grzęznące w błocie i te, które wryły się tak głęboko, że pozostawiono je własnemu losowi. Kluczył między czeladzią, wierzchowcami i saniami, przebijał się przez konnych, obryzgiwał błockiem pieszych.

Szukał carewicza.

— Dymitr? Gdzie jest Dymitr?

Mało kto odzywał się, słysząc carskie imię. Niektórzy spluwali, inni odwracali głowy. Niekiedy wskazywali na przód, na czoło kolumny.

Przemykając skrajem gościńca, gnając przez pola, na których zalegał mokry śnieg, dotarł do miejsca, gdzie u wysokich mogił płonęło ognisko. Mokre świerkowe gałęzie dawały więcej dymu niż płomienia. Paliły się na nich wielkie jedwabne i aksamitne płachty barwy karmazynowej i białej, zdobione kawaleryjskimi krzyżami, wizerunkami Matki Boskiej i aniołów.

Chorągwie… Słudzy i pachołkowie carscy rzucali na żer płomieniom sztandary i proporce carewicza. Ciskali je, odczepione z ratyszcz, a ogień i żar przeżerały materiał, ukazując nicość, spopielały je w kilka chwil wśród suchego trzasku płomieni.

Dworycki stał obok, podtrzymywany przez pocztowych. Zdjął kołpak, odsłaniając podgolony łeb. Po jego lewej stronie zgromadzili się Buczyńscy, Żulicki i inni rotmistrzowie, pułkownicy, husarze, petyhorcy i kozacy polscy.

Palili insygnia, aby nie dostały się w ręce Szujskiego i nie uświetniły jego moskiewskiego tryumfu nad Samozwańcem.

Borys zdjął czapę, przeżegnał się, widząc, jak leci w ogień szkarłatna chorągiew z Archaniołem Michałem. A po niej pozłocista carska z dwugłowym białym orłem.

Kolejna była trójkolorowa — czerwono-biało-czerwona, husarskiej roty carskiej z białym orłem w środku noszącym na piersi znak cara. Lecz kiedy zdjęto ją z drzewca, Dworycki wyciągnął rękę.

— Tej nie! Ja ją zachowam. Dajcie!

Słudzy zawahali się.

— Podprowadźcie mnie!

Kiedy pomogli mu podejść bliżej, Dworycki wydarł siłą sztandar z rąk carskich pokojowych. Przytrzymał w garści, ścisnął, zwinął w kłąb.

— Jeszcze wejdziemy pod nią do Moskwy — wychrypiał. — Przegraliśmy bitwę, ale nie wojnę. Prawdziwa walka dopiero się zacznie.

Dymitr tuż obok bił pokłony przed cudownym obrazem Matki Boskiej Samborskiej ofiarowanym mu na wyprawę przez Mniszcha. Carewicz szlochał, wył, jakby pijany i nieobecny. A jednocześnie święty i nietykalny.

— Ispołnim wieczerniuju molitwu naszu Hospodiewi. U Hospoda prosim![32]

— Spasi, pomiłuj i sochrani nas, Boże, twojeju błahodatiju[33].

Oboleński zacisnął dłonie w pięści. Ten fałszywy carzyk, Łżedymitr, był o krok. Gdyby tak… Ech, dlaczego nie udało im się wtedy, na Litwie…

Dymitr wstał blady, lecz dumny. Oboleński skłonił się sztywno, powoli opadał na kolana, uderzył czołem, zagryzając wargi ze złości.

Nie robił tego dla siebie. Dla Dydyńskiego — jedynego człowieka, który mógł być może odnaleźć jego przeszłość na Dworze. Powiedzieć prosto w oczy Borysowi, kim jest i gdzie się narodził.

Padł plackiem przed Samozwańcem, bił czołem w śnieg jak rab, czarny chołopiszka wtrącony w niewolę. A kiedy się odezwał, słowa przechodziły mu przez gardło zimne jak węże.

— Najjaśniejszy, najwspanialszy batiuszko, carewiczu nasz, hospodarze, jedynowładco wsiej Rusi, carze i spasitielu nas…

— Już nie spasitielu — warknął Dymitr. — Teraz wy mnie spasajtie od Borysa. Czego chcesz?!

— Jacek Dydyński, stolnikowic sanocki, wzięty przez carskich ludzi!

— Nie on jeden — wzruszył ramionami Dymitr. — Zaprawdę nadchodzi czas kary za grzechy. Krwią potoczą się rzeki na całej Rusi, padną jak łan sierpem zżęty bogobojni mężowie, a jęki wdów słychać będzie aż w Carogrodzie. Bo Zbawiciel jest gniewny. On miłuje sprawiedliwość.

— Wasza Carska Mość, hospodarze najjaśniejszy, ratuj go!

— Kogo?

— Ojczulka Dydyńskiego.

Dymitr roześmiał się.

— Straciłem dzisiaj wojsko i sławę. Moja duma i cześć legły w gruzach pod Dobryniczami. Pięć tysięcy wiernych sług pozostało na polu, a ty mi każesz ratować jednego szlachcica?

— Służył wam wiernie!

— Ratuj go sam.

— Hosudarze! — Borys zerwał się na nogi, wstrząśnięty i zabłocony. Chciał rzucić się w stronę tego rudego pokurcza, skruszyć w ramionach, targnąć się na fałszywy majestat, którym gardził.

Byczyńscy i hajducy byli szybsi. Zagrodzili mu drogę, chwycili za ramiona, przytrzymali. Jan przyłożył szablę do karku.

— Wasze Wieliczestwo, proszę mnie wysłuchać!

— Dość już się nagadałeś! Odstąp! — warknął Buczyński.

— Maryna! Będzie pytać! Za panem Dydyńskim…

Dymitr odwrócił się jak rażony gromem. Sięgnął do pasa, po szablę… Nie! On tylko zerwał chudą sakiewkę, cisnął ją pod nogi Oboleńskiego.

— Masz. Ratuj pana.


Die 2 februarii/23 ianuarii

Las pod Słobodą posadzką w Rylsku

Czas nieznany

Ostrożnie podszedł do pozostawionej na saniach klatki. Była okryta skórami przewiązanymi powrozami, nawet z bliska nie dało się zobaczyć, co skrywała gruba warstwa futer.

Starzec ustawił się z boku klatki, podniósł zasłonę na drzwiczkach.

Zamknął oczy, zacisnął powieki aż do bólu i po omacku odemknął. Ze środka doszedł cichy szelest, jak gdyby morskie fale przelewały się przez brzeg. Klatka zakołysała się.

Rozwarł palce lewej ręki. Przed klatkę opadł strzęp mantii popa Witalija.

— Idźże, przeklęty poterczuku, świeżym tropem. Napij się, najedz i przynieś mi jego duszę.

Usłyszał szelest, klatka znowu zakołysała się, sanie zadrżały. Cichy łoskot, stukot, trzeszczenie desek. A potem szybki szmer na śniegu, kiedy to się oddalało.

Usłyszał rżenie konia, którego uwiązał pół stajania stąd. Potem cichy trzask gałęzi i wszystko ucichło.

Powoli rozwarł powieki, przeżegnał się szeroko. Zeskoczył z sań w głęboki śnieg, obok świeżych śladów bosych stóp odchodzących od sań. Tak drobnych, że zdały się tropami dziecka, a nie diabła.


Die 2 februarii/23 ianuarii

Trakt z Siewska do Rylska

Kwadrans po godzinie, drugiej

— Ratujcie, księża! Pomóżcie! Pan Dydyński w niewoli.

Sawicki spojrzał na Ławickiego, ale ten był jak wyrzeźbiony w granicie. Nie drgnął i nie dał poznać po sobie, że coś się stało.

— Straszny czas nastał, bracie.

— Będziemy się modlili za niego.

— Ech, jezuity, papieżnicy! — warknął Borys. — Modlitwy potrzebne są umarłemu, a on żyje.

— Wielu naszych cierpi pohańską niewolę. Westchnijmy za nich do Boga.

— Pomódl się z nami, bracie.

— Po co mnie wasze łacińskie modlitwy? — zagrzmiał Borys. — Mnie trzeba pomocy, prochów, pieniędzy, aby wydobyć go z niewoli.

— Skądże to u nas, bożych sług ubogich?

— Przecież był wam bliski.

— Jak każdy chrześcijanin.

— Wstawcie się za mną do carewicza, aby kazał go wykupić.

— Wstawimy, ale nie dziś. Dymitr zagniewany. Odwrócił od nas oblicze. Krzyczy jak bezrozumny człowiek, że nasze modły nie pomogły. Dziś otacza się popami i czerńcami.

— Z Bogiem, bracia! Sam poszukam mego pana.

— Czekaj. Weź to.

— Na co mi wasz krzyż?

— Oddaj go panu Dydyńskiemu, jeśli wasze drogi się skrzyżują.

— Mam swój chrest.

— Nie odtrącaj tego. — Sawicki wsunął krzyż w rękę Borysa i zacisnął palce. — Przyda się. Bo jak powiedział Pan, nie ostrze miecza, lecz ukryta w duszy wiara stanowi o sile człowieka.

Borys wzruszył ramionami. Zabrał krzyż i odszedł.


Die 2 februarii/23 ianuarii

Trakt z Siewska do Rylska

Kwadrans po godzinie drugiej

Myszaty ledwie powłóczył nogami. A jednak po raz ostatni Borys zmusił go do galopu i dopadł wozów pana Dydyńskiego, gdy tabor Dymitra zatrzymał się na popas.

Świrski, już opatrzony, na wpół leżał na wozie pod baranicą, Anastazja czuwała przy nim z driakwią. Nieborski doglądał czeladzi.

— Pan stolnikowic wzięty! — krzyknął Borys resztką tchu.

Zamarli przerażeni. Borek wypuścił lejce z rąk. Mykoła odstawił ceber z wodą. Damian aż zamachał rękoma.

— Pod Dobryniczami… Nad rzeką. Wzięli go Moskale, dworianie cara Borysa. Sam nie wiem kto… Stracił konia — wydyszał Oboleński.

Anastazja była blada jak chusta. Zaczęła szlochać, dygotać. I nagle poderwała się na nogi, pognała za wóz. Nikt nie obejrzał się za nią, słyszeli tylko, jak wyrzucała z siebie zawartość żołądka. Mykoła przeżegnał się zdjęty trwogą. Nieborski stał nieporuszony, blady.

— Nikt nie chce go ratować… — wydyszał Borys. — Kiedy wali się panowanie carewicza Dymitra, każdy myśli o własnej żopie.

Zdyszany spoglądał im w oblicza, zacisnął zęby.

— Pójdę mu z pomocą. Pojadę choćby do Moskwy… Wykupię go, wyzwolę. Zawiozę okup. Ale potrzebuję pomocy.

Zapadła cisza. Spojrzenia pachołków i Anastazji skierowały się w stronę Nieborskiego.

— Ja pojadę! — jęknął z wozu Świrski. — Jacek nadstawiał za mnie karku, czas teraz postawić w zastaw moje gardło dla niego.

Borys utkwił wzrok w Nieborskim.

— A wy, Damianie Florianowiczu?

Powoli, nie patrząc w oczy Oboleńskiemu, Damian pokręcił głową.

Anastazja wyszła zza wozu — blada, rozdygotana. Wpatrywała się w Nieborskiego jak w ikonę. Ale szlachcic tylko kręcił głową.

— Nie mogę! — rzekł cicho. — Nie wolno. Pan Dydyński mianował mnie namiestnikiem w poczcie! Ja odpowiadam za wasze zdrowie i jego mienie… A wyprawa do Moskwy to szaleństwo!

— Chcesz zostawić dobrodzieja w niewoli?! — wycharczał Świrski. — Tak się odwdzięczasz za opiekę?! Za moderunek? I służbę w husarii? Gdzie byś był, gdyby nie Dydyńscy?!

— A co to ma do rzeczy?

— Nie chcesz odpowiadać? Tedy niechaj odpowiem za ciebie: za psiarczyka byś służył. Za rękodajnego albo za rakarza, skoro brak ci fantazji!

— Miarkuj się, Świrski! Leż, gdzie ci dobrze!

— Damianie! — jęknęła Anastazja. — Co ty? Co ty czynisz? Na Boga żywego, w Trójcy Świętej jedynego…

— Pan mnie wyznaczył na namiestnika w poczcie! — powtórzył Nieborski z zaciśniętymi zębami, — Przy mnie komenda i władza. A komu się nie podoba, droga wolna — wskazał trakt — na gościniec. Przyjdą wieści, u kogo pan Dydyński w niewoli, sam się na wykup dorzucę, z własnego trzosa. A póki nie wiemy co i jak, nie wolno nam odstępować wojska! Zrozumieliście czy mam powtórzyć?

— A więc nie chcesz iść na pomoc panu?

— Póki nie wiemy, gdzie jest, cały poczet ma zostać przy rocie! Tak ślubowałem panu stolnikowicowi.

— Sami ruszymy! — rzucił Świrski. — Skoro on nie chce, ja pojadę z Borysem.

— Pijany i ranny? — Nieborski podszedł do wozu, chwycił bukłak. — Przymawiasz mi od psiarczyków, a sam jesteś krzywoprzysięzca. Komu, jak nie panu Jackowi, przyrzekałeś nie brać więcej wina do ust? I co, szelmo?

— Przysięgałem nie brać w gębę gorzałki, miodu i piwa! Ale o małmazji nic nie wspominałem! Pojadę!

— Pójdziesz! — Nieborski położył dłoń na rękojeści szabli. — Piechotą, bo konia będziesz musiał wygrać w karty. Ja podjezdków nie dam ani żadnego woźnika.

— Daj mi Myszatego, sam pojadę — ozwał się Borys.

— To luzak pana Dydyńskiego. Należy do pocztu. Dydyński bił cię i znieważał, Borysie. Czemuś taki chętny, by wyciągać do niego dłoń?

— Moja sprawa.

— Już powiedziałem: nie dam koni. Cisza i milczeć! Rozkładać namiot! Dziś w nim będę spał.

Nikt się nie odzywał. Świrski pewnie wstałby z wozu, gdyby mógł. Ale był ranny i jako się rzekło wyżej — pijany.


Die 2 februarii/23 ianuarii

Rylsk, dwór popa Witalija, ta sama pora

Witalij wytargał Fiediuszkę za włosy, szarpnął za ucho, przytrzymał.

— Za co, ojczulku?! — zapłakał malec.

— Na przestrogę — sapnął pop. — Gdyby cię kto kiedyś pytał o mnie, o Somkę i nasze miłowanie, masz trzymać gębę na kłódkę! Rozumiesz, łajdaku? Choćby żelazem cię przypalali, ani pary z gęby!

— Tak będzie, będzieeeee, ojczulku, jako Chrystus w niebie.

— Pamiętaj. Bo inaczej kańczugiem z tobą pogadam. Na słomianym kobiercu.

To były tylko czcze pogróżki. Ojciec Witalij nigdy nie bił Fiediuszki ani Somki batem. Jedyne, na co stać było popa, to bolesne szturchańce, szarpanie za włosy i uszy.

Teraz też znowu wyciągnął rękę ku czuprynie chłopca, ale dziwny szmer sprawił, że wstrzymał się. Coś przeleciało, przemknęło po dachu, zaszamotało na szczycie dworzyszcza jak spłoszony ptak.

— Spasitielu, co to? — zapytał pop.

— Może kot?

— Przynieś piszczel. Sprawdź, czy nabita.

— Słucham, ojczulku.

Coś przesunęło się za ścianą. Okiennice kolejno zatrzeszczały ostrzegawczo — wreszcie jedna, w sennicy, załomotała głucho. Potem dał się słyszeć łoskot i głośny trzask. Usłyszeli skrzyp drewna, jak gdyby miękki kłąb futer wylądował na podłodze w pokoju.

— Co to?!

— Daj rusznicę!

Fiediuszka podał broń dobytą ze skrzyni. Pop chwycił ją, odwiódł kurek, klucz do zamka wypadł mu z rozdygotanych dłoni na podłogę. Schylić się przeszkadzał popi brzuch, więc padł na kolana i począł szukać rozpaczliwie.

— Wor! — jęknął. — Fiediuszka, kochany. Idź sprawdzić… Idź zobacz. Może to wiatr…

Dygocącymi dłońmi chwycił klucz i nałożył na zamek. Przekręcił z cichym chrzęstem.

— Na co czekasz, łajdaku! Otwórz te drzwi.

Fiediuszka nie posłuchałby, ale ojciec Witalij chwycił go lewą ręką za ucho, potrząsnął, popchnął.

Chłopiec ujął w rękę żelazny pierścień. Pociągnął drzwi powoli, ostrożnie. Odchyliły się na dobrze naoliwionych zawiasach. Szpara powiększała się, dostrzegał w niej ławy, skrzynie, kufry, wysokie, zasłane pierzynami łóżko.

Wszedł do środka z bijącym sercem, strwożony.

Coś było z lewej!

To tylko wiatr szarpał okiennicami. Okno było otwarte, wpadał przez nie lodowaty podmuch.

Sen mara, Bóg wiara.

Zamknął okno na haczyk, kiedy usłyszał cichy trzask dochodzący z gornicy, w której został ojczulek Witalij.

A potem łoskot i nagle, zupełnie niespodziewanie, cienki krzyk popa, urwany na najwyższej nucie.

— Fiediiuuuuuuuu…

Nastała cisza przepełniona szelestem. Rozległ się łoskot, jakby coś ciężkiego zwaliło się na posadzkę. Wreszcie dziwny dźwięk, szum, jakby wody, szmery, stukot, pluskanie… Fiediuszka poczuł, że włosy stanęły mu dęba. Obrócił się wolno, rozdygotany, z zaciśniętymi wargami.

Coś działo się w gornicy. Złodzieje? To nie mogli być zwykli rabusie ani nocni goście, którzy czasami odwiedzali jego pana… Christie spasitielu…

Przez uchylone drzwi widział kawałek wyszorowanej do czysta podłogi. Ciągle ten cichy łoskot, plusk, cmokanie. Oczy chłopca rozszerzyły się jak dwa księżyce.

Powoli, bardzo powoli pchnął Fiediuszka drzwi. Naciskał je drobną rączką, aż rozwarły się szerzej. Wiedział, że nie powinien tego robić, tak jak nie wolno mu było zaglądać do izby, gdzie ojczulek zamykał się z Somką. Ale ciekawość była silniejsza.

I jak to zwykle bywa, wiodła prosto do piekła.

Drzwi uchyliły się na tyle, że zobaczył wszystko. Ciszę wieczoru przerwał cienki dziecięcy głosik:

— Ojcze Witaliju! Czemu tak dziwnie skaczecie?


Die 2 februarii/23 ianuarii

Obóz wojska carewicza Dymitra, późny wieczór

— Ratuj ojczulka Dydyńskiego, błagam.

Podniósł głowę, kiedy weszła do namiotu. Damian leżał rozparty na łożu stolnikowica jak turecki basza, z kubkiem wina w ręku. Nawet nie spojrzał na Anastazję. Jej zaś uwadze nie uszedł fakt, że miał na sobie delię Jacka.

— Pozwól choć Świrskiemu jechać na pomoc! Daj mu konia, choćby najgorszego chmyza!

Zimny uśmiech Nieborskiego starczył za odpowiedź.

— Dlaczego nie? Chcesz pieniędzy? Moderunku?

Przeczący ruch głową. Nie spodziewała się, że ten młodzian, prawie dzieciuch, może spoglądać tak zimno i niechętnie.

— Przecież pan zawsze był ci łaskawy! Zabrał cię z dworu, jego ojciec sprawił ci zbroję, konia! Dlaczego jesteś tak niewdzięczny?! Przebrałeś się w jego suknie! Udajesz możnego szlachcica, a kiedy Dydyński wróci, weźmiesz za to kańczugiem! A może właśnie o to ci chodzi — chcesz, aby nie wrócił.

— Sama wiesz dobrze, o co mi idzie. I bynajmniej nie o głowę Dydyńskiego.

— Więc dlaczego nie chcesz go ratować?

— Już ty wiesz z jakiej przyczyny.

Wstał z łoża i podszedł do niej powoli. Tym razem nie uchyliła się przed jego dłońmi.

— Chcę ciebie, Anastazjo. Bądź ze mną, jak byłaś z panem, a uczynię wszystko, aby go uratować.

Potrząsnęła głową, w jej oczach był ból i gniew.

— Co to dla ciebie, dziewko? Przecież jesteś murwą. Dziś ten, jutro inny gach? To dlaczego — uderzył się pięścią w pierś — nie ja?

— Bladin syn z ciebie, chłopcze. Dajesz mi wybór: albo ja, albo niewola pana Dydyńskiego. Poznaję dzisiaj po tobie, co znaczy honor i fantazja szlachcica z Litwy.

— Dlaczego mam okazywać fantazję i względy skortezance? Bądź pewna, że gdybyś była szlachcianką albo żoną Jacka, nigdy nie poważyłbym się… mówić w ten sposób.

— Bliadun z ciebie, zupełnie bez duszy.

— Nie, to nie tak! — zakrzyknął i złapał się za głowę. — Nie chciałem cię urazić, ale… Nie umiem powiedzieć ci tego, co chcę, abyś usłyszała. Nie wiem, jak znaleźć drogę, aby me słowa trafiły do twego serca. Nie chcesz go otworzyć dla mnie, co niepomiernie mnie złości.

— Chcesz powiedzieć, że rozmiłowałeś się we mnie jak dzieciak? Ty — szlachcic — pokochałeś, jak sam mówisz, moskiewską murwę? Co na to powie familia?

— Nie mam rodziny. A poza tym milcz!

— Nie będę milczeć! Daj nam konie i rozstaniemy się! Pojadę ratować Dydyńskiego.

— Drwisz ze mnie, jakobym cię miłował. A tymczasem ty sama rozamorowałaś się w stolnikowicu. Co, myślisz, że nie mam oczu? Dlaczego chcesz gnać przez wrogi kraj do obozu Szujskiego? Głupia przechodko, przecież to Lach i do tego szlachcic! Innej wiary i stanu! Możesz być jego dziewką, ale nie staniesz się damą jego serca. Zwłaszcza że to miejsce jest już zajęte przez kogoś innego.

Słowa Damiana spłynęły po niej jak woda. Nawet mrugnięciem oka nie dała poznać po sobie, czy trafił w sedno, czy szpetnie spudłował.

— Chcę, żebyś pomógł Borysowi w poszukiwaniach Dydyńskiego. Musicie odbić go z moskiewskiej niewoli!

— Moje rozkazy i oczekiwania są inne.

— Chcesz mnie, tak? Jak ci się oddam, dasz nam konie?

Kiwnął głową, a wtedy podeszła do łóżka, jednym ruchem zrzuciła szubę, podciągnęła letnik, a potem położyła się z chrzęstem siana.

— To chodź i bierz! No, na co czekasz?

Aż zadygotał zaskoczony. Po prostu oniemiał na chwilę. Podszedł bliżej, a wówczas rozsunęła kolana.

— Masz, czego chciałeś! Użyj sobie, Damianie Florianowiczu! Teraz trzymasz mnie w garści, za chwilę będziesz miał pod sobą. Uległą i twoją! Ten jeden raz.

— Zaraz, poczekaj. — Dygocącymi rękoma zerwał z ramion delię, zrzucił kołpak, szarpnął zapięcie żupana, aż guzy poleciały na wszystkie strony, odrzucił go, szarpał się z koszulą i jak zwykle ze złośliwym sznurkiem od hajdawerów.

— Jeszcze nie jesteś gotowy? Nie daj mi ostygnąć, panie szlachcicu! Dalej, pokaż, że nie tylko z kopią umiesz szarżować!

Rozdygotany, rozgorączkowany, ukląkł na łożu, rzucił się na Anastazję, przycisnął do siennika, zdyszany, ale i wściekły.

— Czekam! Co, nie dajesz rady, mości panie?

Sapał i dyszał zalękniony. A wtedy Anastazja wsunęła rękę między nich i… roześmiała się zimnym, złośliwym śmiechem.

— Nie dajesz rady, mileńki. O mój ty biedny, uciśniony. Za zimno… Następnym razem będzie lepiej.

Damian uderzył ją w twarz. Ale ta próba siły nie wyszła lepiej niż próba męskości. Dziewka zasłoniła się ramieniem, zdołała odwrócić głowę, więc zaciśnięta pięść tylko wyrżnęła ją w kołpaczek.

I znowu parsknęła śmiechem.

— Złaź ze mnie! Udusisz. Złaź albo narobię krzyku.

Spocony, zbaraniały Damian posłusznie zszedł z łoża. Nie patrzył na nią — narzucił delię na koszulę, chciał coś powiedzieć, ale machnął ręką i bez szabli wyszedł z namiotu.

Dyszał ciężko, uspokajał się. Wciąż w uszach dźwięczał mu złośliwy śmiech Anastazji.

Zmarszczył brwi, ale trudno mu było udawać srogiego pana. W tej chwili trudno mu było w ogóle odgrywać szlachcica.

Tymczasem dziewczyna zwlokła się z łoża, usiadła ponura i zmordowana. W jednej chwili śmiała się jeszcze, a w drugiej już szlochała, tyle że bez spazmów i łez.

Nieborski przechadzał się wokół ogniska, przy którym grzali się Mykoła i Borys, chuchał w garście, rozcierał zziębnięte dłonie.

— Siodłajcie konie!

W pierwszej chwili nie zrozumieli.

— Siodłajcie nasze dwa podjezdki, Myszatego i Sonkę. Jedziemy ratować pana Dydyńskiego.

Obrócili się w milczeniu, spojrzeli na niego.

— Mykoła, Borek, wy zostaniecie z wozami. Miejcie baczenie na wszystko i zajmujcie się panem Świrskim.

— Jakim Świrskim? — jęknął Herakliusz. — Ja też pojadę.

— Ty? Gdzie? Chyba na cmentarz? Ledwie ci kulę wyjęli.

— Wolę zdechnąć w siodle, niż gnić na wozie.

— Borys, gotuj się. Poprowadzisz nas do obozu Szujskiego. Odnajdziemy jeńców i będziemy traktować o wykup. A jeśli się da, odbijemy pana stolnikowica!

Oboleński podniósł się, spojrzał na poczet Dydyńskiego.

— Kto pojedzie?

— Ja, ty i Świrski.

— Ja też pojadę.

Anastazja stała przed namiotem, blada, z zaciętą twarzą, postarzała o ładne kilka wiosen.

— Rozważcie moje słowa, a komu zadrży serce, niechaj zostanie — Borys łypnął okiem na dziewkę — póki jest jeszcze czas. Pójdziemy w Moskwę, nie żałując koni. Będziemy przekradać się przez wojska Szujskiego pijane krwawym zwycięstwem i udawać Moskali. Pójdziemy polem i lasem, górą i doliną, przez grody, posady, rozłogi. Przejdziemy przez piekło i ogień. Dlatego żądam, abyście ubrali się w suknie, które jegomość stolnikowic pobrał w Czernihowie, i pochowali za pazuchę szlachecką dumę, żupany i delie. Weźcie pieniądze, jeśli coś zostało. Na wykup pana.

Zawahał się, zastanowił przez chwilę.

— I odpuśćcie sobie winy i grzechy, abyście wyruszyli na tę wyprawę z czystymi sumieniami.

Anastazja nie patrzyła na Damiana. A pocztowy spuścił wzrok.


Die 2 februarii/23 ianuarii

Rylsk, dwór popa Witalija, późny wieczór

— Diabeł to zrobił, bo przecież nie chrześcijanin! — Stiepanko, wielki jak dąb dziesiętnik strzelców grodzkich, trząsł się jak osika na wietrze. — Batko, to mi się we łbie nie mieści…

— Jak dostał się do domu?

— Przez okno na podklecie. Bez drabiny, bez liny… Rozbił okiennicę.

— Ktoś go widział?

Dziesiętnik przeżegnał się.

— Wezwali nas sąsiedzi, bo słyszeli krzyki. Bali się iść, bo większych tchórzy niż nasze mużyki nie znajdziesz. A w środku… Odnaleźliśmy Fiediuszkę, sługę ojczulka Witalija. Żywego… Zabójca nic mu nie uczynił. Aż dziw, że przeżył, bo z ojczulkiem sprawił się… całą gornicę, sień i izby we krwi upaprał. Chłopca też juchą zalał jak wieprzka.

— Pytaliście go co i jak?

— Batiuszka — dziesiętnik gniótł w ręku kołpak, przestępował z nogi na nogę — on teraz prawie całkiem zaniemówił.

— Co gadał?

— Mówić straszno. Otworzyłem — powiada — drzwi do gornicy. A tam ojczulek Witalij po podłodze skacze — jak żaba, hyc, hyc. Ja na ławę, a on za mną. Ja na piec, a on do mnie… Tyle że bez głowy! A ja mu krzyknę: Ojcze Witaliju, czemu tak dziwnie skaczecie?!

Stiepanko umilkł, widać było, że się boi.

— Powiedział nam wszystko, a potem… Jak nie krzyknie, jak nie wrzaśnie: Ojcze Witaliju, czego skaczecie! Czego skaczecie, ojczulku najdroższy. Tak woła ciągle, co go spytać. Z uma on już… — Machnął ręką.

— A głowę popa znaleźliście?

— Diabeł ją zabrał do piekła. O, tędy, kominem wyleciał.


Die 3 februarii/24 ianuarii

Kabak na posadzie w Rylsku, późny wieczór

Zanim ruszyli w głąb Moskwy, wrócili do Rylska, który szykował się do obrony przed nadciągającą armią Godunowa. Borys kazał zajechać na posad, gdzie przy placu targowym poszedł do kabaku kupić gorzałkę, bez której w Wielkim Księstwie Moskiewskim trudno myśleć o wypuszczaniu się w drogę zimową porą.

Wracał z bukłakami pełnymi prostuchy, kiedy ktoś wszedł mu w drogę. Zobaczył posiwiałego starca w czudze i kołpaku, z małą, capią bródką i wąskimi oczyma. Zatrzymał się, patrzył i nie wierzył własnym oczom.

Rzucił naczynia, padł na kolana i objął starego za nogi.

— Ojczulku Antonie Uspieński! Batiuszko umiłowany.

Starzec zmarszczył brwi, uśmiechnął się okrutnie, ale nic nie powiedział.

— Antonie Makarewiczu, albo to nie poznajecie swego wiernego sługi? Surowy był z was diadka, ale sprawiedliwy. To ja, wasz sługa, Borys Oboleński.

— Chi, chi, chi… poznaję. — Stary złapał Borysa za głowę, kiedy ten bił pokłony. — Ale nie tutaj, nie tutaj, posadzcy patrzą. Chodźmy za kabak, za ławy!

— Będzie jak chcecie, batiuszka.

Borys, podniósł się, pozbierał bukłaki i ruszył za Uspieńskim. Starzec uchwycił go za rękaw szuby, pociągnął za kabak, na tyły straganów, na których sprzedawano sukna.

— A co ty tu robisz, a? Myślałem, że Stariec posłał cię do Litwy, za Dymitrem. A?

— Ho, ho, wiele wiecie, ojczulku. O małom nie rozstał się ze światem. Służę.

— Komu?

— Dworowi, jak zawsze. Posługa niby wieczność — nigdy nie ustanie.

— Ja cię nie pytam, komu winny jesteś posłuszeństwo, ale od kogo przyjmujesz rozkazy?

— Od pana Dydyńskiego.

Czujne wąskie, skośne oczy podkreślone sinymi worami spoczęły na brodatej gębie Borysa. Nie poruszyły się już do końca rozmowy.

— Co za pan Dydyński?

— No, jak to, nie wiecie? Sługa Dworu, rab Starca. Wyciągnął mnie spod powroza w Samborze, kiedyśmy chcieli porwać fałszywego cara, Dymitra.

— Dydyński — prychnął Uspieński — Dydyński… No proszę, co my tu mamy. Cóż za Dydyński? Lach? Łacinnik?

— Jacek Dydyński, stolnikowic sanocki. Na służbie Dworu.

— Skąd wiesz, że to sługa Starca?

— Dał mi Chrest do ucałowania. Znał Słowo. Jakże mu miałem nie zaufać?

— Chrest… Chi, chi, chi… Dobre sobie. Chrest. Tak jest, chrest… Co dalej?

— Słucham, ojczulku?

— Cóż wyprawiałeś z tym Dydyńskim? Byłeś w Rylsku, u popa Witalija, pokarać zdrajcę.

— A to wy wiecie? Tak jest, ojczulku.

— Co jeszcze robiłeś? Dokąd cię prowadzał?

— Ubiliśmy Izmajłowa w Czernihowie.

Starzec nawet nie drgnął.

— Wiem o tym. Za co?

— Nie wiem. Pan Dydyński rozkazywał, ja tylko słuchałem. Nie mój grzech.

— I nic nie uderzyło cię w jego słowach? Czynach? Niczym nie wydał ci się podejrzany?

— No, nie wiem…

— Zajrzyj w swoją duszę, syneczku. — Spojrzenie oczu Uspieńskiego przyszpiliło Borysa do drewnianej ściany. — I powiedz, wierzyłeś ty temu Lachowi czy nie?

— Po prawdzie zdawał się dziwny. Jak to Lach, ale…

— Nie ma żadnego Dydyńskiego na naszej służbie. To szpieg Dymitra albo lackiego króla, który podstępem wdarł się w nasze szeregi. Pewnie chce dotrzeć do Starca i wydać nas wszystkich, cały Dwór, fałszywemu carewiczowi albo jezuitom. Zaprawdę nie masz oczu, Borysie, głuchy jesteś i ślepy, żeś wykonywał rozkazy zdrajcy.

— Kazano mi nie mieć oczu. Kazano milczeć i służyć, batiuszka — stropił się Borys. — To służyłem, wiernie jak pies. I o nic nie pytałem.

— Gdzie Dydyński?

— To, co mówicie, ojczulku — Oboleński zadygotał — to tak jakby pohańcy swawolili mi pod baszką. Jezu mój, Chryste słodki… To nie do wiary! Dydyński zdrajcą?! A ja… Myślałem, że to nasz. Słuchałem go, służyłem wiernie jak pies, chociaż brał gniew i on wydawał się dziwny. Ale… Wasze słowa są nie do wiary.

— Nie wierzysz mi?

— Wierzę, ale… Nie mieści się w głowie!

— Ja cię zabrałem od Oboleńskich, kiedy byłeś otrokiem. Ja cię karmiłem, uczyłem, jak żyć po bożemu, jeździć konno, modlić się, stawiać słowa i bić pokłony panu. Byłem dla ciebie jak prawdziwy batiuszka, więc musisz słuchać mnie jak ojca. A jeśli nie chcesz…

Na łańcuszku w ręce Uspieńskiego kołysał się złoty Niedźwiedzi Chrest. Borys jęknął, ucałował jego ramiona.

— Az jesm' s wami i niktoże na wy — rzekł starzec. — To mówię, gdybyś miał wątpliwości, komu ufać.

— Wierzę wam bez przysięgi. Chociaż… Nigdy, ojczulku, nie powiedzieliście mi, kim jestem. Kto był moim prawdziwym ojcem.

— Służ wiernie, a doczekasz się. Nadejdzie dzień, a dowiesz się. Za służbę. Za krew i pot. Za wszystkie rany. Gdzie Dydyński? Idziesz do niego? Gadaj!

— Dydyńskiego wzięli do niewoli bojarzy cara Borysa pod Dobryniczami. Jechałem, aby starać się o jego uwolnienie, jako dobrego pana.

— Dobrego pana, hi, hi! Co ja słyszę. Dobry pan… Powinienem wypuścić twoim tropem potercza — rzekł Uspieński, wydymając wargi. — Ale przez wzgląd, że darzę cię ojcowską miłością, uwierzę, żeś słuchał Lacha wierny regule posłuszeństwa, a nie ze złej woli. Ale czy Stariec uwierzy, Bóg jeden wie. Powinienem też — ciągnął dalej stary — ruszyć śladem Dydyńskiego, ale skoro spotkałem ciebie, a on jest wzięty do niewoli, pojadę najpierw opowiedzieć wszystko Starcowi. Ty zaś — przytrzymał rękaw szuby Borysa — ruszysz śladem Lacha. Dowiedz się, kto go pojmał, gdzie jest, wykup albo uwolnij i daj mi znać. Wiesz jak?

— Tak, ojczulku.

Uspieński szarpnął za rękaw szuby Borysa, wyrywając z niego kilka kłaków. Podsunął je pod gębę synaczka i uśmiechnął się złowróżbnie.

— Gdybyś zdradził, wiesz, co się stanie?

Oboleński zadygotał, a jego przybrany ojciec roześmiał się złośliwie.

— Idź z Bogiem. I niech cię prowadzi Chrystusowa Rodzicielka. Nie mamy czasu na rozmowy, synu. Za parę godzin będą tu wojska Szujskiego.

Borys ukląkł, a wtedy Uspieński położył mu rękę na głowie i pobłogosławił Niedźwiedzim Chrestem.

W kilka chwil później Borys wyszedł na plac targowy. Szedł wolno, niosąc w rękach bukłaki z gorzałką, które ciążyły mu jak stufuntowe kamienie. Spoglądał w zadumie na towarzyszy. Damiana Nieborskiego, Jędrzeja Świrskiego i Anastazję. Powrócił wspomnieniami do Dydyńskiego, który oszukał go, prześladował, dręczył i knutował. Wykrzywił zęby w uśmiechu, kiedy uświadomił sobie, że wszyscy oni, razem z wiarołomnym panem, są teraz zdani na jego łaskę.

Nadszedł czas, aby wyrównać porachunki.

— Siadajcie na koń! — rozkazał. — Jedziemy do Moskwy. I nie pytajcie o nic.


Koniec tomu II

Загрузка...