Rozdział IX. Czarne chmury

Posłuchanie u Dymitra Chytry plan stolnikowica bierze w łeb Atak czarnej niemocy • Tajemnica carewicza • Gniew pana Dydyńskiego • Rozprawa z czeladzią • W łaźni • Mnisi czarni jak kruki • Zdradzieckie słowa jezuitów • Chrest • Stąpając po kruchym lodzie • Spowiedź • Podstęp Dydyńskiego


Die 23 novembris nowego stylu, 13 starego stylu

Anno Domini 1604

Roku 7113 od stworzenia świata

Obóz wojsk Dymitra pod Nowogrodem, godzina trzecia w południe

Potem był sen w zimnym obozie, wytrzeźwienie, placowa straż, a na niej dalszy ciąg trzeźwienia po nocnej eskapadzie. Dopiero po południu stolnikowic, wziąwszy się w garść, zameldował się w kwaterze Dymitra Samozwańca z prośbą o posłuchanie.

Carewicz odesłał braci Buczyńskich, rzucających na Jacka tak nienawistne spojrzenia, jak gdyby stolnikowic odbierał im sułtańską hurysę albo skradł wianek siostrze i jeszcze rozpowiedział o tym po całym zaścianku. Dymitr był blady, z sinymi worami pod oczyma, wywczasy w obozie służyły mu równie dobrze co Madejowe łoże. Kiedy zasiadał na okrytym aksamitem karle, zgarbiony i szary, Dydyński miał wrażenie, że prawe ramię carskiego synalka jest grubsze i dłuższe od lewego.

— Z czym przychodzisz, mospanie?! — zaczął carewicz bez ogródek. — Odkryłeś, komu zależy na mojej głowie?

Stolnikowic skłonił się sztywno, bo łatwiej byłoby nauczyć wołu tańczyć kadryla, niż zmusić tego szlachcica do wypełniania dworskiej etykiety.

— Na głowie Waszej Carskiej Mości zależy nam wszystkim. Nie tłuczcie na niej kielichów, bo was zabraknie, nie wrócimy cało do domów.

— Mów do rzeczy. Odkryłeś coś nowego? A może liczysz na nową łaskę?

— Odważam się niepokoić Waszą Carską Mość — Dydyński przestał kluczyć i zagrał w otwarte karty — bo doszedłem po nitce do kłębka.

Dymitr wbił przeszywające na wskroś spojrzenie w oblicze szlachcica. Dydyński poczuł się jak oblany ukropem, bo to, z czym przychodził do carewicza, wymagało polityki i dyplomacji, uprawianej nie szablą, lecz gardłem i językiem. A tych, niestety, do tej pory Dydyński używał głównie do golenia kwarcianych szklanic, pucharów i kuśtyków. A języka także do pewnych miłych i nadobnych rzeczy, o których pobożna katolicka skromność piszącego nakazuje zmilczeć.

Odchrząknął i rzekł:

— Człowiek, który dał Borysowi rozkaz uprowadzenia cię z Sambora, a wcześniej nasyłał uzbrojonych ludzi, to Iwan Jakowlewicz Izmajłow, bojarzyn nowogrodzki. Wczoraj wieczorem prosił nas do siebie na kwaterę, gdyż dowiedział się, że jestem zaufanym waszej miłości. Potem po pijanemu usiłował zamordować mnie w czasie biesiady.

Dymitr był zagadkowy i nieprzenikniony.

— Izmajłow sam przyznał się do wysłania ludzi z misją porwania Waszej Carskiej Mości, co może potwierdzić mój czeladnik Świrski. Jak myślę, chciał was porwać, aby za dobrą cenę odsprzedać siepaczom Borysa Godunowa.

Znowu milczenie. Czy ten przeklęty Dymitr w ogóle go słuchał?!

— Izmajłow ukazał mi chrest, taki sam, jaki dał Borysowi, który był niegdyś jego sługą. Spiskowcy porozumiewali się, ukazując krzyże. Dlatego myślę, że Wasza Carska Mość może uznać całą sprawę za zakończoną… Winni nie żyją, wasza głowa jest bezpieczna.

Słuchaj mnie, do kroćset! — warknął w duszy Dydyński, bo Dymitr błądził myślami gdzieś daleko. Ty carska wywłoko, psi synu Dymitriaszku, bękarcie tchórza Iwana! Szlachcic polski do ciebie mówi, a ty milczysz!

Ach, z jakąż rozkoszą wyciąłby pięścią albo szablą w okrągłą, ozdobioną brodawkami gębę carzyka. Kto to wymyślił, co to miało znaczyć, żeby on — szlachcic polski i do tego stolnikowic sanocki — musiał płaszczyć się przed rudym Moskalikiem!

— Wykonałem zadanie, o które prosiliście, panie. Zgodnie z waszym słowem oczekuję nagrody. Chciałbym, by Wasza Carska Mość nakazał odszukać mego stryja Michała Dydyńskiego i jego spadkobierców.

— Nie zapomniałem naszej rozmowy na zamku! — rzekł Dymitr tak pewnym siebie głosem, jak gdyby już zasiadał w Granitowej Pałacie na Kremlu. — Jesteśmy wdzięczni za twe wysiłki, mości panie Dydyński, ale udzielimy ci pomocy, dopiero gdy odzyskamy tron. Będziecie mogli zwrócić się do prikazów wojskowych i poselskich, aby sprawdziły regestry jeńców i pomogły ci odszukać rodzinę. Czekaj, aż pokonamy Godunowa, a nie zawiedziesz się na naszej łasce.

— Wasza miłość nie stawiał dodatkowych warunków! — zahuczał Dydyński. — Miałem carskie słowo, że zaraz jak odnajdę waszych nieprzyjaciół, wasza mość pomoże mi odszukać Dydyńskich — żywych lub umarłych. Nie żądam wszak pieniędzy ani dostojeństw. Nie chcę niczego poza tym, byś, mości carewiczu, rozpoczął poszukiwania moich krewnych. Albo wydał mi świadectwo, że Michał Dydyński zmarł, nie zostawiwszy potomstwa.

— A może jeszcze powiesz mi, jak mam to zrobić? — prychnął Dymitr. — Siedząc w błocie przy nowogródzkim kurniku i słuchając chorałów wygrywanych na działach i rusznicach przez ludzi Basmanowa? Kiedy toczy się walka o moje dziedzictwo, śmiertelne starcie prawdy z fałszem, Moskwy z Rzecząpospolitą! Mam wsiąść na koń, jeździć od dierewni do dierewni i pytać, azali nie widziano tu gdzieś jakichś panów Pipsztyckich? Czyś ty na głowę upadł, mości panie szlachcic?!

— Tylko nie Pipsztyckich, panie carzyku! — rzucił groźnie Dydyński. — Wasza mość dał słowo. A słowo carskie winno być dotrzymane, podobnie jak szlacheckie.

— Taaak? A kto to jest Stariec?

— Co proszę?

— Kto to jest Stariec, did? nie wiem, jak po polsku. Kim jest ten, co stał ponad Izmajłowem? Ślubowałeś, iż odkryjesz moich wrogów. Więc, do paralusza, weź się do roboty i przestań mi wmawiać, że Izmajłow był przyczyną zła! Znajdź Starca, który stoi na czele tego… Dworu. Przywiedź mi go, a ja obiecuję, że nie odejdziesz rozczarowany!

— Stariec? — wybuchnął szlachcic. — Jaki Starzec? Skąd waszmość pan wiesz o Starcu?

— Mój zacny sekretarz i pomocnik, pan Buczyński, posiadł nie tylko nauki Machiavellego, ale i dar rozwiązywania języków za pomocą dobrego węgrzyna. A mówiąc prawdę, nawet nie musiał rujnować mojej carskiej piwniczki, aby dowiedzieć się od twego sługi… Świrskiego, co działo się wczoraj w nocy u Izmajłowa.

— Świrski się wygadał?

— W gospodzie towarzyskiej, przy kielichu.

— A więc już wszyscy wiedzą…

— Nie wszyscy. Na szczęście Buczyński umie trzymać język za zębami. Ale ten moczygęba powinien zostać surowo ukarany.

— Tego — rzekł przez zaciśnięte zęby Dydyński, bo poczuł się tak, jakby brała go podagra, paralusz i pospolita sraczka razem wzięte — możesz być wasza miłość pewien. Wymierzę Świrskiemu karę tą oto ręką.

— Język, który przewinił, odrąbuje się wraz z głową. Tak robił mój batiuszka car Iwan.

— Ale ja jestem batiuszka Dydyński, a Jędrzej Herakliusz to szlachcic, choć ubogi. Wasza Carska Mość zostawi to mnie.

— Dobrze. Oczekujemy, iż rozpoczniesz poszukiwania Starca. My w zamian pomożemy znaleźć waści stryja.

— Starczy mi papier, że Michał nie żyje! — wybełkotał Dydyński. — Nie potrzebuję nic więcej.

— Dostaniesz gramotę, z którą będziesz mógł szukać rodziny po całej prawosławnej Rusi. Wszystko we właściwym czasie.

Dydyński skłonił głowę, bo nie wiedział, co rzec. Jego chytry plan, aby przedstawić Izmajłowa jako przysłowiowego Cygana — sprawcę wszystkich nieszczęść — spalił na panewce z winy przeklętego Świrskiego. Odnajdź Starca. Jakże to łatwo powiedzieć. A prościej znaleźć igłę w stogu siana.

— Czegóż jeszcze się dowiedziałeś, panie bracie? — drążył temat nieustępliwy Dymitr. — Dokąd teraz podążysz?

— Do karczmy — rzekł zrezygnowany szlachcic. — Pomyśleć nad szklanicą i kuflem, dlaczego życie Borysa Oboleńskiego jest tak podobne do waszego. Jesteście różnymi ludźmi — wy carskim synem, on zwykłym mużykiem, a przecież obydwu zabrał od rodziców — przybranych rodziców — człowiek Dworu, aby wykorzystać do własnych celów. Zastanawia mnie, czy takich jak wy jest w Moskwie więcej… Mości carewiczu! Co wam jest?!

Dymitr, dotąd siedzący dumnie na obitym materiałem karle, nagle wyprężył się, jakby chciał zerwać krępujące go niewidzialne okowy. Zadygotał, rozwierając szczęki do krzyku, który nie nadszedł. Przez chwilę drżał w konwulsjach szarpiących ramiona i nogi, a potem zwalił się na bok.

— Wasza Carska Mość!

Dymitr runął na stojak ze złoconą husarską zbroją, przewrócił go ramieniem. Kirys, naramienniki i norymberski szyszak spadły z brzękiem na perskie kobierce. Carewicz szalał, dygotał, przewalał się na stosie lśniących blach, walił głową w pierś. Tłukł wykrzywionymi palcami w atłasowe bryty, kilimy i draperie we wściekłym napadzie nieokiełznanej furii.

— Carewiczu! Straaaaż! Bywaaaaj!

Dydyński skoczył na pomoc Dymitrowi, padł na kolana, chwycił za karmazynowy żupan na piersiach, poderwał w górę, potrząsnął.

Oczy Samozwańca były białe, źrenice uciekły w głąb czaszki, zęby rozwarły się i zamknęły z trzaskiem, rozcinając wargi. Carewicz miotał się i rzęził; Jacek odruchowo uderzył go otwartą dłonią w twarz, poprawił z drugiej strony, potrząsnął.

— Eeeeeeeeeeee… Uuuuuuuuuu… — zajęczał Dymitr, miotany paroksyzmami drgawek.

Rzucił głową jak opętany, chwycił zębami za przegub lewej ręki szlachcica, zacisnął szczęki z całej siły.

Stolnikowic wrzasnął. Szarpnął lewą ręką, czując, jak zęby Jego Carskiej Wysokości wbijają się w ciało, drą skórę; zawył, widząc daremność wysiłków. Uderzył w carską głowę, odepchnął ją, chcąc wyswobodzić lewe ramię, a potem wbił palce prawej ręki pod brodę, wcisnął je w policzki, próbując rozewrzeć szczęki Dymitra, niczym koniowi, który nie chce wziąć w pysk wędzidła.

— Pomocy! — krzyknął. — Straaaaaż!

Zakotłowało się za plecami szlachcica. Przez uchylone poły wejścia wpadli Buczyńscy. Cztery ramiona poderwały Dymitra z ziemi. Wyrwały rękę stolnikowica z gosudarskiej szczęki, poniosły carskiego syna. Buczyńscy nie dali się zaprosić do tańca świętego Wita. Trzymali Dymitra krzepko, podnieśli go ostrożnie, unikając wyszczerzonych zębów.

— Zważajcie na głowę! — upomniał Jan.

— Tutaj, na łoże!

— Trzymajcie go! Z dala od łba!

Dymitr, ułożony na stosie pierzyn, dygotał z taką siłą, że ledwie mogli utrzymać go na posłaniu.

— Trzymajcie ręce i nogi! Już! — wystękał Jan. — Bo nas rozszarpie.

Carewicz naprężył się i rzucił jak opętany pod kropidłem. Niczym diabeł, któremu zawieszono na szyi krzyż. Dygotał i szarpał się tak mocno, że trzech dorosłych chłopów ledwo dawało mu radę. Toczył pianę z ust.

— Ależ waszmości oporządził — mruknął Stanisław, świdrując wzrokiem zakrwawioną rękę Jacka.

— To czarna niemoc — wydyszał Jan, dociskając głowę carewicza do kilimu. — Jak go chwyci, gryzie do nieprzytomności, co tylko się da! Ręce pokąsa, nogi, nosy… Księża mówią, że kara boża. Tylko za co?

Dydyński spoglądał na to wszystko zdumiony. Carewicz uspokajał się z wolna. Już nie wstrząsał łoża nagłymi podrzutami ciała. Dygotał, w powietrzu czuć było odór potu, krwi i moczu.

— Masz, waść, przewiąż. — Stanisław wyłuskał ze szkatuły szarpie, podał je stolnikowicowi.

— Już z nim lepiej. Dochodzi.

— Do wieczora będzie zdrów.

— Co to wszystko ma znaczyć? — zapytał Dydyński, nie to, że zdumiony, wprost zdruzgotany tym wszystkim.

— Jego Carska Wysokość zapadł na taniec świętego Wita. Czasami, ale rzadko, ma takie napady. Nie poznaje ludzi, gryzie, szarpie się, jakby chciał wyrwać z siebie duszę.

— Co waść tak oczy wytrzeszczasz? Na czarną niemoc zapadło wielu panów i senatorów. Imć hetman litewski Jan Chodkiewicz, stary Jan Zamoyski, a i sam Cezar. Godna choroba, skoro spotyka hetmanów, książąt i cesarzy.

— On coś mówi! — wybełkotał Dydyński. — Posłuchajcie!

— Czekaj! — syknął Jan, ale stolnikowic był szybszy, pierwszy pochylił się nad obliczem carewicza.

Oczy Dymitra były puste. Wargi otwarły się, lecz nie po to, by kąsać. Z dołu, z głębi duszy carewicza, ulatniały się słowa, składały w zdania, które uderzały w uszy szlachcica jak obuch.

To nie był głos Dymitra. To nie był żaden znajomy głos. Tego nie mówił Samozwaniec; carewicz przecież nigdy nie bełkotałby tak rwącym się, zdyszanym, przerażonym szeptem.

— Gdziem ja jest? Gdzie? Co za… ludzie? Ktoście wy?!

— Nie poznajecie? Jacek Dydyński, sługa waszej mości. A to panowie Buczyńscy.

— Jaki Dydyński? Skąd ja? Spasi Chryste… Gdziem ja jest?

— Pod Nowogrodem, w obozie wojska…

— Ja nie mam wojska…

— Idź już, waść, stąd! — krzyknął Jan Buczyński. — Nie trzeba nam doktorów!

— Zostaw, waść, carewicza w spokoju. — Stanisław położył ciężką dłoń na ramieniu stolnikowica. — Nic tu po tobie!

Dydyński chciał strącić rękę tamtego, ale Stanisław nie był ułomkiem. Szarpnął go, powlókł w tył. A wtedy Jacek chwycił go lewą ręką za przedramię i osadził w miejscu.

Odwrócił się do carewicza i zadał jedno krótkie pytanie:

— Ktoś ty jest?

— Grigorij — zajęczał chory. — Grigorij Otriepiew. Co ja tu… robię? Co tak ciemno? Ojcze Pafnucy, dlaczego… nie ma światła? Dlaczego ciemno w całym monastyrze?

— Straż! — krzyknął Jan Buczyński. — Pan Dydyński wychodzi.

— Anhiele Christow, chranitielu moj swiatyj i pokrowitielu duszy i tieła mojeho, wsia mi prosti jelika sohreszich wo dniesznij dień… Ja nie Dymitr… Ja monach prosty…[11]

To nie był głos carewicza. To w ogóle nie był głos młodzieńca. Należał do człowieka, co pół życia w klasztornej celi szeptał modły na kolanach, którego prawe ramię było większe od przepisywania Dziejów Apostolskich…

— Nie, nie, pan Dydyński jeszcze nie wychodzi! — rzekł Stanisław. — Za późno. On już wie. Usłyszał.

— Co usłyszał? Majaczenia chorego?

— Mości panie Jacku — rzekł spokojnie Buczyński — nie niepokój carewicza. I nie wyciągaj pochopnych wniosków. Ta niemoc… Coś dzieje się z Dymitrem. On wtedy zmienia się w Otriepiewa. W tego czerńca, którego udawał przez lata.

— Majaczy w malignie! — rzucił Jan. — Nic szczególnego i godnego do słuchania.

— Nie wydasz nas waszmość? — zapytał Stanisław. — Nie będziesz o tym rozpowiadał? Jesteś wszak zaufanym Jego Carskiej Mości. Jeśli rozejdzie się to po obozie, będą kłopoty. Nie chcemy, by wieści doszły do cara Borysa.

— Doszły? Jezusie Nazareński, królu żydowski. Co ma dojść? — zapytał rozpaczliwie Dydyński. — To, że carewicz jest opętany? Przez diabła?

— To nie jest opętanie. Nie bądź głupcem, mości panie.

— Staram się — rzekł Dydyński, bo to, co zobaczył, uczyniło z jego rozsądku po prostu sieczkę.

— Nie staraj się, jeno słuchaj! Znaki opętanego są, jak podaje Postępek Prawa Czartowskiego wydany Anno Domini 1570 w Brześciu przez Cypriana Bazylika, aż nadto wyraźne i różne od choroby Dymitra. To — wyliczał Stanisław, uderzając pięścią w otwartą dłoń — rzeczy pewne, kiedy opętany przez trzydzieści dni koźliny jeść nie chce, jeśli nie chce mówić psalmu Miserere mei Deus[12] i Qui habitat[13] tudzież Ewangelii świętego Jana In principio erat verbum[14]. Dodatkowo od niektórych opętanych zwykł wychodzić zimny wicher, innym brzuch wydyma się jak bęben tudzież od głowy do nóg przechodzi jakowyś powiew, inni zaś mówią różnymi językami, głos zwierząt i bestii naśladują i wszystkie rzeczy święte a duchowne mają w nienawiści. — Tego u Dymitra nie ma — uzupełnił Jan. — Tak więc nie jest opętany. A waszmość nie wszczynaj w obozie hałasu.

— Daję nobile verbum, że to wszystko zachowam dla siebie — mruknął stropiony Dydyński.

— To dobrze. Znaczy, że jesteś rozsądny. A teraz idź, nim się Dymitr przebudzi.


Die 2, 3/13, novembris

Stancje husarskie w obozie Dymitra

Godzina piąta po południu

Dydyński wrócił do stancji, skradając się jak lis. Po cichu, nie krzycząc ani nie nawołując ludzi. Przeszedł między namiotami: okrągłym towarzyskim i szarym dla sług, minął kolasę i wóz skarbny, przemknął między szopami a stajnią. Ruszył do kuchni, gdzie czeladź zgromadziła się wokół ognia rozpalonego pod żelaznym trójnogiem. Zbliżał się czas wieczerzy. Borek nakładał chochlą kaszę z kotła, z rąk do rąk krążyły cynowe i drewniane miski.

Nieborski, Borys i Mykoła podnieśli głowy, słysząc nadciągającego pana. Nie poruszył się tylko Świrski; siedział na pieńku przy ogniu, skończył jeść pierwszą porcję kaszy z omastą i właśnie odbierał z rąk Borka cynową misę z dokładką.

Nie spodziewał się chyba tego, co się stanie, bo nawet uśmiechnął się na widok Dydyńskiego. To dziwne, że taki stary frant jak Herakliusz nie zwęszył pisma nosem, nie wyczuł, że zanosiło się na burzę z piorunami.

A Jacek po prostu, zwyczajnie, kopnął misę z kaszą. Wybił ją Świrskiemu z ręki, odrzucił butem aż pod chruścianą stajnię z takim rozmachem, że szare drobiny upstrzyły żupany i szuby obecnych.

Świrski siedział z wytrzeszczonymi oczyma, nie wierząc w to, co widział.

Dydyński nie był złym panem. Surowy dla chłopów, służby nie bijał nigdy, cierpliwie płacił basarunki i nawiązki za zwady, awantury, rekwizycje.

Lecz dziś miara się przebrała!

Stanął obok Jędrzeja, który nieporadnie strząsał kaszę z poły ferezji. Pochylił się nad czeladnikiem z jadowitym uśmiechem.

— Panie Świrski, zabieraj łuby, stroje, broń i wynoś się gdzie pieprz rośnie! A najlepiej jeszcze dalej, abym nie musiał oglądać twej parszywej gęby. Możesz zabrać konia z rzędem i zbroję. Lafę wypłaci ci Damian z moich własnych pieniędzy. Nie umiesz milczeć, kiedy trzeba. Nie utrzymasz języka za zębami. Wygadałeś moje plany przed Przecławem. Szumiałeś i plotłeś na prawo i lewo, po co chodzę do Dymitra. A dziś rano Buczyńscy pociągnęli cię za język w sprawie nocnej zwady u Izmajłowa. Wygadałeś wszystko, coś usłyszał o Starcu i Dworze. Dymitr dowiedział się o tym i nie chciał zwolnić mnie z przysięgi.

Przerwał, by zaczerpnąć powietrza.

— Ty szelmo, z kurwy synu! — wrzasnął. — Mogliśmy być już w drodze do Dydni! Przez ciebie zostaniemy w tej barbarii aż do śmierci! Nie umiesz dochować tajemnicy, więc ruszaj precz. Ja potrzebuję ludzi, co sprawnie robią szablą, nie jęzorem. Żadnych opojów i wydmikufli, co przepiliby własną babkę. Won!

Świrski nie patrzył na Dydyńskiego. Jacek trzymał rękę na szabli, ale czeladnik nie ryzykował zwady. Podniósł się milczący, z dumnie uniesioną głową.

— Nikt jeszcze nie powiedział mi tak hardych słów, aby potem nie musiał ich gorzko żałować — wydyszał. — Za grzechy moje przyjmuję. Ale Bóg mi świadkiem, żem niewinny. Tak samo, wasza mość, było w Smogorzowie, kiedy gumna zgorzały. Zrzucili chłopi winę na karbownika ze złości, że dobrze doglądał pańskiego dobra i nie dawał kraść. Kazał go zaraz pan Łącki katu pociągnąć, a potem wygnał. I tak zszedł folwark na psy, bo nie było komu chamom w kalety zaglądać, a po gębach prać. Uważaj, waść, by to samo z pocztem twoim nie było…

— Zamilcz.

Świrski pokiwał głową i odszedł powoli.

Gdyby spojrzenia pozostałych rękodajnych stolnikowica starczały za pozew, pan Dydyński zgniłby w kryminale.

— Co się tak patrzycie?! — wybełkotał. — Jeszcze wam mało?

Kopnął stół, przewracając go od jednego uderzenia. Miski i talerze poleciały z brzękiem na ziemię. Jak rozwścieczony mąż furii dopadł ognia, kopnął garniec. Gorąca kasza z omastą trysnęła na pachołków i pocztowych. Dopiero teraz zerwali się z pieńków i ław.

— Wy parszywe fioki! Bęsie końskiej klępy, z kurwy synowie bezecni! Fajdanisy bisurmańską pytą w dupę szturchani! Do roboty! Czyścić konie! Zbroję! Pistolety! Dalejże!

Jacek miotał się po obozowej kuchni, rozdając szczodrze szturchnięcia i kopniaki.

Pierwszego dopadł Borysa, który z powodu swej niedźwiedziej postury nie zdołał dostatecznie szybko poderwać się z pniaka. Kopnął go w bok, aż Moskal zwalił się w błoto. Borek oberwał pięścią w łeb, Mykoła po ramieniu. Damian był szybszy, wywinął się spod ręki stolnikowica, zanim wylądowała na jego ciemieniu.

— Borys, siodłaj konia! — zakrzyknął Jacek, rezygnując z pogoni za pierzchającą służbą. — Nieborski, wypłać Świrskiemu dziesięć złotych talarami i ortami! Wydaj broń, zbroję i wyprowadź precz.

Zatrzymał się zdyszany, zerwał czapkę ze łba. A kiedy Oboleński przyprowadził mu Kapera, zdzielił Moskala pięścią w gębę, a potem złapał za brodę, zmuszając, aby tamten ukląkł, i wsiadł po jego grzbiecie na kulbakę.

— I żeby mi się tu Świrski nie pokazał! — ryknął. — Bo drzazgi z was pójdą, pieskie syny! A ty… Tyyyy! — wskazał Borysa. — Co tak się patrzysz?!

Porwał za nahaj. Świsnął nim w powietrzu i, od jednego zamachu, zajechał Oboleńskiego przez łeb z taką siłą, że ten ryknął głucho, czapka spadła mu w błoto, sam sługa zgiął się wpół, ale nie padł na kolana. Wystawił cierpliwe, okryte szubą plecy na gniew pana towarzysza.

Dydyński walił go rozszalały, smagał po plecach, zamierzył się po raz kolejny, a wtedy ktoś wskoczył tuż przed niego, uniósł rękę.

Nieborski osłonił Moskala własnym ciałem.

— Dość, mości panie!

Dydyński uniósł rękę, ale nie uderzył pocztowego.

— Policzymy się… Jak wrócę — warknął.

Ruszył z miejsca skokiem, wbijając bez litości ostrogi w boki konia.

Patrzyli za nim — Borek i Mykoła jako poddani — ze strachem, znoszący gniew pana jak dopust boży, burzę albo gradobicie.

Borys milczący, Nieborski w gniewie.

Damian podał rękę Borysowi, ale Moskal wstał sam. Pocztowy zacisnął dłonie w pięści.

— Ładnie podziękował nam pan Dydyński! — wybuchnął. — Świrski mu życie uratował w gościach u Moskwy. Pierwszy za szablę chwycił, zasadzkę wyczuł. A teraz… teraz…

Pogroził pięścią Dydyńskiemu.

— Parszywa służba — splunął. — Chyba poszukam lepszej.

— Stój, spokój — rzekł ponuro Borys. — Powiadają Dońcy: Cierp, Kozacze — będziesz atamanem. Wyszumi się stolnikowic i będzie dobrze.

— Nic nie będzie dobrze!

— Nie wygrasz z nim, Damianie Florianowiczu. To pan towarzysz, wielki i bogaty.

— Wyzwę go! Na pojedynek.

— Sługa pana? Żeby cię powiesili? Jego prawo, batiuszki, jako hosudara.

— Jakie tam prawo! Do diabła, też jestem szlachcic, co z tego, że ubogi!

— Jak szlachcic, skoro mu służysz?

— Ja też mam herb! Ale nie mam włości, rozumiesz?

Oboleński kiwnął głową, masując się po karku, na którym wykwitła szkarłatna pręga.

— Nie stać mnie na zbroję i poczet, ale prawa mam takie same jak Dydyński! Taki sam jestem nobilis polonus!

— Taki sam?

— No, równy każdemu.

— A tego to już nie rozumiem — pokręcił głową Borys. — Prawdziwa równość, czy jak tam mówicie wy, Lachy: wolność, jest tylko w niebie i w Chrystusie, bo my wszyscy jesteśmy tylko drobną cząstką Jego planów. Nikt nie ogarnie boskiego dzieła Zbawiciela. Nikt nie wie, co mu Najwyższy przeznaczył. Dlatego z pokorą trzeba patrzeć na świat i jeno modlić się do Chrystusa, ale i nie pokazać słabości. Taki on jest ten świat, dumny i zły.

— Z pokorą? Masz siłę okazywać pokorę za to wszystko, co on ci robi?

— Jego prawo. Powiedział Pan: Ostatni będą pierwszymi.

— Jesteś ranny?

— Zagoi się. — Borys klepnął młodzieniaszka w plecy. — Nie jestem głupi, jak po nahaj sięgnął, zginałem plecy, łeb osłoniłem rękawem. Poszło po skórze. Nic to. Chodź, napijemy się horyłki. Mróz idzie.


Die 23/13 novembris

Łaźnia w obozie Dymitra, wieczór

Świat był w kolorze krwi. Czerwona posoka plamiła szablę stolnikowica, choć Borek wyczyścił żelazo pakułami, pomazał grubo sadłem. Dydyński czuł brunatną juchę na palcach, we włosach, w nozdrzach. A nawet na języku.

Nie pozostawało mu nic innego, jak iść do łaźni; dwie były w obozie — wzniesione świeżo z sosnowych i świerkowych bierwion, na głównym majdanie. Do pierwszej nawet nie wszedł — kłębił się wokół niej tłum piechoty i kozaków. Druga wyglądała na pustą. Powierzył Kapera opiece brodatego moskiewskiego pachołka, wszedł do przedsionka, gdzie rozdział się do szarawarów i koszuli, rzucił łaziebnemu szóstaka, w zamian za co otrzymał wiązkę brzozowych mioteł i szaflik z zimną wodą. Posługacz rozwarł drzwi i Jacek roztopił się wraz ze swoimi smutkami wśród kłębów gorącej, wilgotnej pary.

Dydyński zajął miejsce na dolnej półce, okrytej lnianym ręcznikiem, w kącie, i pocąc się obficie, zadumał się nad tym wszystkim, co stało się jego udziałem ostatniej nocy.

Nie było mu do śmiechu. Po pierwsze — Izmajłow i inni członkowie Dworu bez pudła rozpoznali fałszywą owieczkę w swoich szeregach. Czy Stariec także wiedział, że wstąpił w ich szeregi, przekabaciwszy Borysa fałszywym chrestem? Izmajłow, Radiszczew i Golicyn zginęli, ale Dydyński nie był pewien, jak daleko sięgały macki Dworu. Czy zwykli pachołkowie, z których część uratowała się ucieczką z pogromu, byli na służbie Starca? Czy wieść o jego podstępie szła już — podawana z ust do ust — poprzez bezkresne ośnieżone przestrzenie Moskwy aż tam, gdzie zasiadał ten, który chciał porwać Dymitra Samozwańca?

I jeszcze był ostatni trop, o którym wspomniał Izmajłow. Pop Witalij Trofimowicz z Rylska. Człowiek Dworu? Szpieg Starca?

Zeskoczył z półki na podłogę zasłaną gałązkami jedliny. Wysiekł się brzozowymi witkami maczanymi w szafliku. Skoczył do sąsiedniej izby, zanurzył się w balii z lodowatą wodą razem z czubem, wynurzył, parskając niczym młody źrebak. Klepnął w wypięty zadek posługaczkę, ale bynajmniej nie poprawiło mu to humoru. Przeciwnie — po strasznej nocy wciąż widział wokół siebie krew i trupy; niecodziennie przecież, nawet na wojnie, zabija się trzech srogich Moskali razem z czeladzią, a potem podkłada ogień pod bojarskie domostwo.

Diabli by wzięli Michała Dydyńskiego i wszystkich jego potomków. Przekleństwo mogłoby spaść na całą starszą gałąź rodu, a nie na Jacka i jego brata.

Nie miał sił wracać na stancję. Przywołał łaziebnego i kazał wstawić do bocznej izby balię z gorącą wodą. Moskwicin był zdumiony, wręcz oburzony, że Lachowi nie wystarczy zwykła bania — co świadczyło, że chyba takich luksusów nie widziano na Rusi od czasów najazdu Tatarów. A kiedy szlachcic wyrzucił z siebie kolejną prośbę — tym razem przez wzgląd na postronnych prosto w gęstwinę zarośniętego ucha, łaziebnik zadrżał i przeżegnał się, jak gdyby usłyszał najstraszniejszą herezję pod słońcem.

Jacek rozproszył jego obawy trzema srebrnymi półtalarami. Dorzuciwszy dwa szóstaki gratis, przeszedł do bocznej izdebki, gdzie kazał przenieść także wszystkie rzeczy. Szybko wtoczono tam balię, przyniesiono w wiadrach gorącej wody, a pan Dydyński wskoczył do kąpieli. Moskale nanieśli mu prawie ukropu, więc stolnikowic od razu zerwał się, długą chwilę stał i czekał, aż woda ochłodzi się. I z tej dodatkowej desperacji począł kląć wszystko i wszystkich. Zdradliwego Świrskiego, Dymitra Samozwańca, wyprawę, a nade wszystko swój ród.

A potem otwarły się drzwi. Dydyński domyślał się, kto w nich stanął. Kiwnął głową i kiedy podeszła, poderwał się i chwycił dziewkę za koszulę. Pisnęła cienko, chciała wyrwać się, ale pan stolnikowic nie był w nastroju na miłosne gonitwy. Od razu wciągnął ją do balii, zanurzył w wodzie, aż krzyknęła. Nie broniła się bardziej, niż nakazywałaby skromność — Jacek zapłacił po królewsku i mógł być pewien, że metresa będzie należeć do niego przynajmniej do rana. Tak długo jednak nie zamierzał wylegiwać się w balii. Dziewoja była całkiem udana — płowowłosa i należycie zaokrąglona na tych gaiczkach, pagórkach i łączkach, na których nader chętnie zatrzymywał się wzrok męski.

Szlachectwo zobowiązywało, stolnikowic zabrał się zatem do pracy z takim zapałem, że gdyby tyle wysiłku poświęcił swej przyszłej małżonce, ród panów z Dydni wzbogaciłby się o kolejną gałąź. Jednak zakończył zapasy szybko. Zanurzyli się w odmętach parującej balii, a stolnikowic na chwilę przymknął oczy, oddając się błogosławionej senności.

Nie na długo, niestety.

Nagle bowiem dziewka pisnęła i podskoczyła, jak gdyby ujrzała diabła. Zerwała się, zasłaniając piersi rękoma — niby cnotliwa Zuzanna w kąpieli — wyskoczyła z balii i uciekła. Dydyński zaklął, wstrząsnął głową, bo przy okazji zalała mu łeb potokami wody. Minęła chwila, nim łokciem przetarł twarz i przejrzał na oczy.

Wokół balii stało trzech mnichów. Trzech prawosławnych czerńców w mantiach, czyli opończach z kapturami. Wszyscy mieli krótkie brody, wielkie ruskie krzyże na piersiach, a miny poważne niby grabarz na własnym pogrzebie.

Dydyński najpierw pomyślał, że śni; potem — że jest pijany. W końcu zaś, iż słudzy Dworu przyszli, aby porachować kości polskiemu zmiennikowi. Jeden z mnichów położył mu dłoń na ramieniu.

— Pomagaj Bóg, mości panie bracie — rzekł przyjacielsko. — Zaprawdę rozkosz jest jak pszczoła — miodu trochę, a żądła i boleści wiele.

— Dziewka była miodem. My jesteśmy boleścią. I głosem sumienia — zawyrokował drugi.

— Nie wstawaj, synu — uzupełnił trzeci, z krótką, ledwie odrastającą brodą, niewiele starszy od pana Dydyńskiego. — A ty, nieszczęsna, nie grzesz nagością. — Cisnął lniany ręcznik na plecy spłoszonej dziewki. Ladacznica rzuciła się do drzwi, te były jednak zawarte. Uciekła zatem w kąt, gdzie była druga furta — niska, zbita byle jak z grubych desek. Szarpnęła za pierścień, otwarła drzwi i tyle ją widziano.

Dydyński zerknął w kąt, gdzie pacholik złożył broń i suknie. Nie dostrzegł szabli, delii ani żupana. Westchnął. Był mokry, bezbronny i goły jak święty turecki.

Przyjrzał się nieproszonym gościom, którzy… jak na Moskali mówili całkiem dobrze po polsku, a nawet nie zaciągali z ruska niczym kresowa i ukrainna szlachta.

Wniosek był prosty — albo długo przebywali w Polsce, albo nie byli Moskalami.

I tak okazało się w istocie. Pierwszego, najbardziej brodatego, już poznawał. Był to Kasper Sawicki, kapelan wyprawy i doradca Dymitra. Dwóch pozostałych Dydyński nie znał. Jednak bez trudu wyczuwał w nich gorliwych konfratrów bractwa Ignacego Loyoli, a więc Jędrzeja Ławickiego i Mikołaja Cyrowskiego z kolegium w Jarosławiu, którzy przyłączyli się do wyprawy, aby nawracać Moskali na katolicką wiarę, a przy okazji pilnować, aby Dymitr Samozwaniec nie odstąpił czasem i na piędź od przyobiecanych zakonowi przywilejów i zaszczytów. Jezuici…

— Nie szukaj swojej broni, miły bracie — ozwał się Sawicki spokojnym i melodyjnym głosem. — Z pokorą stań przed Panem, nagi i bezbronny, jako dziecię, którym staniesz się w godzinie śmierci.

— Tak będzie nam lepiej rozmawiać — uzupełnił Cyrowski.

Jezuici! Dydyński nie wiedział, co gorsze: spotkać moskiewskiego rozsierdzonego niedźwiedzia czy tych układnych, pobożnych braciszków, sączących podstępny jad w słowach. Podobnych do siebie jak dwie krople wody, bowiem jak powiadano, ani małpa do małpy, ani jajko do jajka, ani mleko do mleka nie jest tak podobne jak jezuita do jezuity.

— Czego chcecie, bracia? — zapytał, mając wrażenie, że właśnie wpadł z deszczu pod rynnę.

Nie można było odmówić im sprytu. Od kiedy przekroczyli granicę moskiewską, zaraz zapuścili brody i pozawieszali na piersiach prawosławne krzyże, aby udawać popów. Dydyński jako wychowanek ariańskiej akademii w Rakowie wiedział dobrze, że towarzysze Jezusowi gotowi byli naśladować w liturgii nawet bezwstydne włoskie kurtyzany, byle tylko zapewnić sobie szeroką i liczną publikę.

— Nasze pokorne prośby — powiedział Sawicki — vulgari mori satisfaciens[15], streścić można w krótkiej maksymie: Vox, vox et praeterea nihil[16]!

— Jeśli tak, gadajcie ze mną po polsku, a nie po łacinie, szkolnym obyczajem, od którego odwykłem.

— Jakże tak! — żachnął się Sawicki. — Mienicie się szlachcicem, a nie znacie szlachetnej łaciny? Języka Pisma Świętego? Disce puer latine, ego te faciam mości panie[17], jak rzekł pewien znamienity król. O sprawach ducha musimy mówić w języku świętego Tomasza i Augustyna. Czy nie słyszałeś, co mawiał kardynał Hozjusz, że odprawianie nabożeństw w języku barbarzyńskim przynosi jedynie złe owoce?

— Wiem, że wasi pobratymcy w zakonie niechętnie mówią po naszemu do wrogów, za to z wielką gorliwością szpetnie obmawiają ich po polsku przed ludem i pospólstwem!

— Będziemy mówić po polsku — łagodnie zgodził się Sawicki. — Linguam nostram magnificabimus[18]. Albowiem nieskończone jest miłosierdzie towarzyszy Jezusowych.

— Krzyżacy też sprawiali wrażenie bogobojnych i cnotliwych. I podobnie jak wy znaczyli się krzyżem.

— Nie bluźnij, synu — mruknął Ławicki. — I nie czyń siebie zbyt mądrym, bo takie rozumienie o sobie samym jest głupstwem. Oto fundament mądrości: nie ufać własnej mądrości, bo ta może powieść cię na diabelskie manowce, gdzie latarnią jest koło i szubienica. A jedynym światłem — miecz w ręku kata.

— Grozisz, klecho?! Mnie, szlachcicowi polskiemu?

— Albo nie jesteś wiernym katolikiem? — wypalił ojciec Ławicki jak z armaty. — A może twoi nauczyciele z diabelskiej sekty arian już dawno namówili cię do grzechu odstępstwa? Jeśli nie, tedy spuść z tonu, bo jako prawdziwy chrześcijanin musisz uznawać władzę Ojca Świętego, którego jesteśmy wiernym ramieniem, strażą i opoką.

— Nie jestem apostatą, arianinem ani lutrem — prychnął Dydyński. — Nie musicie zatem opowiadać mi bajęd kardynała Hozjusza czy innego Loyoli. Zaprawdę lepiej zasłużycie się, nawracając Moskali, niż prześladując szlachcica polskiego w łaźni. Czego chcecie? Wyznania wiary? A może myślicie zbałamucić mnie, jak młodą wdowę albo mężatkę. Co, może nieprawda, że wysysacie je jak pijawki, aby tylko przynosiły wam złoto i zapisywały włości?

— Przyszliśmy odpuścić ci bluźniercze grzechy — rzucił Ławicki takim głosem, jakby przyszedł odprawiać egzorcyzmy nad biednym panem stolnikowicem. — Zły krąży dokoła, porwie twą duszę wprost do piekła. Zaprawdę powiadam ci, synu, drżyj, bo służąc schizmatykom, jesteś tylko o krok od piekielnych czeluści…

— Daj spokój, bracie — uspokajał Ławickiego Sawicki. — Nie trwóżmy zacnego pana stolnikowica. Nie chcemy niczego innego, jak tylko aby podzielił się z nami wieściami.

— To walcie prosto z mostu, o jakie wieści wam idzie?

— O zadanie, które zlecił ci carewicz. To, o czym tajemnie szepczą na Dymitrowych kwaterach katolik ze schizmatykiem — rzekł prawie milczący dotąd Cyrowski.

— Nie zrozum nas źle — uzupełnił Sawicki. — Chcemy tylko pomóc.

— I wyrwać cię z mocy diabła — dorzucił nieugięty Ławicki, wydymając wargi, jak gdyby właśnie kreował się na moskiewskiego Torquemadę.

— Skąd o tym wiecie? — odparował Dydyński. — Świrski wam powiedział? Pił z wami? Radziłbym jednak staranniej dobierać kompanów do kielicha. Ten stary kiep plecie co tylko mu ślina na język przyniesie!

— Świrski? Twój sługa? Pocztowy?

— Były pocztowy.

— Dzięki, że nam o nim wspominasz. Ale nie będziemy mówić o bredniach tego pijanicy, chociaż ostatnio wiele wyśpiewywał w karczmie na majdanie. Jesteśmy wiernymi sługami Jego Carskiej Wysokości i nie uszły naszej uwagi twoje sekretne spotkania. To proste — chcemy wiedzieć, co dzieje się za plecami Dymitra, aby tym lepiej dbać o jego zdrowie. Mówiąc krótko: co wiesz o Dworze, mój synu?

Powinienem zabić tego starego capa, pomyślał zrozpaczony Dydyński. Zadusić gołymi rękoma, jak kat dobrą duszę. Bo wszak on jest dobrą duszą — tyle że pijacką!

— Złożyłem przysięgę i całowałem carski chrest, ślubując dochować tajemnicy. I słowa nie złamię.

— To schizmatycka przysięga! — zaszumiał Ławicki. — Nieważna przed Bogiem i Ojcem Świętym. Mocą naszej profesji jest uwolnić cię od niej, synu, a nawet przejąć na nasze barki twoje brzemię.

— Nie pytamy z pustej ciekawości — pociągnął wątek Sawicki. — Możemy pomóc, wesprzeć cię duchowo. Nie lekceważ wyciągniętej ręki naszego Towarzystwa, albowiem podajemy ją tylko najwierniejszym z wybranych…

— Łżecie jak ksiądz Skarga na sejmowym kazaniu! — zawyrokował Dydyński. — Nic wam nie powiem, idźcie precz! To nie wasza sprawa!

Jezuici porozumieli się wzrokiem.

A potem Cyrowski sięgnął pod mantię. I nagle Jacek Dydyński, stolnikowic sanocki, zwątpił w zdrowie swoich zmysłów. Poczuł, że śni albo osuwa się w jakąś otchłań.

I rzeczywiście osunął się na bok balii, pośliznął na klepkach, zjechał pod wodę, która zakryła go razem z głową. Zerwał się, młócąc rękoma, czym spowodował prawdziwie biblijny potop na glinianej polepie, aż jezuici musieli odstąpić. A Jacek potrząsnął głową niczym mokry źrebak, przetarł oczy łokciem i wbił wzrok w Niedźwiedzi Chrest, który kołysał się w ręku brata Cyrowskiego.

Krzyż z łbem niedźwiedzia. Taki sam jak tamten, który dał mu władzę nad Borysem. Bliźniacza kopia relikwii ukazanej przez Izmajłowa.

Dydyński nie wahał się. Ujął Chrest, ucałował ramiona.

— Na cześć Trojcy Swiatej — wymamrotał. — I ku pamięci Marii Przeczystej Dziewicy. A teraz, szelmy, psy hiszpańskie, mówcie Słowo! To, które było na początku, u Boha i Trojcy.

Jezuici wymienili między sobą zdumione spojrzenia. Byli szczwanymi graczami, szybko przybrali miny skrzywdzonych, acz wybaczających apostołów. Jednak Dydyński był zbyt bystrym obserwatorem, aby jego uwadze umknął fakt, iż tak naprawdę nie wiedzieli, co mu odpowiedzieć.

— Gadajcie Słowo, dytcze syny!

Cyrowski spoglądał na niego bezradnie. Brat Kasper stał nieporuszony. Nie znali Słowa, nie wiedzieli, co rzec… A zatem…

— Czuwajcie tedy, bo nie znacie dnia ani godziny — rzekł Ławicki, próbując ratować sytuację z wdziękiem niedźwiedzia.

Dydyński odpowiedział mu złośliwym uśmiechem.

— Nie znacie Słowa! — zakrzyknął. — Nie wiecie, co ono oznacza! Zapomnieliście języka w gębie. Wiecie tyle co nic. Skąd macie Chrest?! Kto go wam dał? Nie mówcie, że znaleźliście na gościńcu.

— W tej właśnie sprawie przyszliśmy do ciebie, bracie — rzekł wreszcie Sawicki. — Abyś oświecił nas, czy rzecz, którą mieliśmy za heretyckie insygnium wiary, należy do człowieka…

— Czy może do diabła?! — wybuchnął Ławicki. — Widzę, że miałeś już do czynienia z bluźnierczym idolem Antychrysta! Mów wszystko, co wiesz, albo będziemy musieli oskarżyć cię o herezję!

— Cóż dzieje się wokół Dymitra? Jaką misję ci zlecił? — szeptał Sawicki. — Mów, bracie, nasz przyjacielu. Wszak wszystko utrzymamy w tajemnicy.

— Składałem przysięgę — odparł ponuro Dydyński. — Nie jestem jak członkowie waszej konfraterni, którzy w co rano wierzą, temu zaprzeczają na wieczór. Nie zwykłem łamać szlacheckiego słowa ani wchodzić w układy z jezuitami, którzy chcą przerobić Rzeczpospolitą na drugą Hiszpanię!

— A idź do diabła! — ryknął Ławicki i odruchowo sięgnął do lewego boku, czym od razu zdradził, że zanim przywdział sutannę, bynajmniej nie mierzył łokciem sukna.

— Daj spokój, bracie. — Sawicki chwycił go za ramię. — Módlmy się za spokój duszy tego młodzieńca.

— Pan Dydyński jest zatwardziały w swoich błędach. Czas, aby poznał oblicze Pańskiego Gniewu!

— Co słyszę? Zamordujecie mnie w łaźni? Jak wasz kompan od różańców Clement, który urezał króla Henryka Psikusa, po tym gdy uciekł z Polski do Francji?

— Brat Jacques Clement był dominikaninem. I w dodatku pobłogosławionym przez papieża, albowiem ugodził władcę, który układał się z heretykami.

— Dobry heretyk — wtrącił Ławicki — to martwy heretyk. Martwy — dla dobra swej własnej nieśmiertelnej duszyczki! Tak więc podzielisz się z nami wiedzą z dobrej woli albo pod przymusem. Albowiem nie zwykliśmy rozróżniać między wrogami Kościoła i naszego Towarzystwa.

— Milcz, bracie! — zgromił go Sawicki. — Nie tak ostro.

— Ciekawym, jak zmusicie mnie do złamania przysięgi — zakpił Dydyński. — Jeśli nie macie odwagi, aby pchnąć sztyletem… A może posuniecie się do szantażu? Na przykład doniesiecie Dymitrowi, żeście zdybali mnie z dziewką w łaźni?

— Jeśli nie powiesz nam wszystkiego, a co więcej, nie będziesz udzielał pomocy Towarzystwu, uwolnimy bestię, która, pożre twe serce, mospanie.

— Jaką bestię? Belzebuba, Asmodeusza czy jakiegoś innego pięknisia z piekła rodem? A może ruską Babę Jagę, która, jak powiadają, mieszka tutaj, na dalekiej północy?

— Nie grzesz, bracie. Mówię o Waarłamie Jaickim, który zachował o was wspomnienia gorące jak uściski piekielnego sukkuba!

— Nie bluźnij! — zgromił go Sawicki. — Nie musimy uciekać się do tak okrutnych metod. My…

— Pokażcie mu, czy mówię prawdę! — zagrzmiał Ławicki. — Otwórzcie drzwi!

Cyrowski szarpnął za żelazny skobel. Dydyński ujrzał korytarz, kłęby pary, a w nich… Dwóch pachołków, między którymi stał niski, gruby człowiek. Światło latarni wydobywało z mroku brodatą, złośliwą gębę…

Jaickij! O, do diabła! Stolnikowic zdołał już o nim zapomnieć. Wydawało mu się, że wtedy, w Samborze, w czasach równie odległych jak upadek Cesarstwa Rzymskiego, pozbył się raz na zawsze tego moskiewskiego maszkarona!

Cyrowski zatrzasnął drzwi z hukiem. A Jacek plasnął z wrażenia rękoma w wystygłą wodę.

— Jeśli nie okażesz nam miłosierdzia i pomocy — ciągnął Ławicki — wypuścimy na świat monstrum, które aż się pali, by pokrzyżować ci szyki, mości panie stolnikowicu!

— Jeśli wyjdę stąd żywy, zawiadomię Dymitra, że samowolnie uwolniliście z lochu jego fałszywego sługę, zdrajcę i moskiewskiego zmiennika. Jak myślicie, zacni braciszkowie, przeciwko komu zwróci się gniew carewicza?

— Dymitr sam oddał w nasze ręce brata — Cyrowski starannie zaakcentował to słowo — Waarłama. Zaraz po tym, gdy Moskal rewokował, wyparł się schizmatyckich błędów i złożył nam wyznanie katolickiej wiary.

— Mamy go w ręku, panie Dydyński — warknął Sawicki. — Jeśli nie okażesz skruchy, obdarzymy tego diabła wolnością.

— A więc od niego macie Chrest?

— Tyś powiedział. My odpowiadać nie musimy.

Szlachcic zamilkł stropiony. Do diaska, podeszli go z najczulszej strony. Jaickij… Był niebezpieczny. Jeśli na przykład z czystej chęci zemsty zawiadomiłby Dwór o poczynaniach stolnikowica, o zbałamuceniu Borysa Oboleńskiego…

— Nie chcemy niczego więcej jak tylko części twej wiedzy — łkał mu do ucha Sawicki. — Uczyń mądrze, zanim brat Ławicki zwolni z łańcucha diabła. Sam pomyśl: powiesz nam wszystko, a w zamian otoczymy cię opieką. Będziesz mógł kontynuować misję dla carewicza.

— Powiesz czy mam uwolnić Jaickiego? Dasz nam świadectwo wiary czy twoi wrogowie rozszarpią cię na strzępy?! — krzyczał z innej strony Ławicki.

— Bracie, błagam, nie wystawiaj na zatracenie swej duszy — jęczał do drugiego ucha Sawicki. — Nie będę w stanie powstrzymać brata Jędrzeja. To człowiek szalony! Szałaputa! Nawet w naszym pokornym Towarzystwie! Miej litość nad sobą.

— Dlaczego Waarłam nie powiedział wam wszystkiego?

— A czy ty byś mu zaufał?

Dydyński milczał. Stali nad nim, trzy czarne kruki z prawosławnym, heretyckim Chrestem. Szlachcic przymknął oczy, przypominając sobie zamglone oblicza ojców preceptorów z Rakowa: Krzysztofa Brockajusa czy Hieronima Moskorzewskiego. Co robić? Co oni powiedzieliby w takiej chwili?

Proste są drogi Pańskie, a sprawiedliwi nimi chodzić będą, a przewrotni na nich upadną.

Proste… Dla niego były kręte jak ścieżki grzeszników. A może jednak w tych słowach tkwiła większa mądrość niż w Pismach Starego Testamentu?

Iść prostą drogą… Do celu. Być sprawiedliwym.

Dydyński przeżegnał się.

— Powiem wszystko. Ale mam trzy warunki.

— Z chęcią o nich usłyszymy.

— Otworzę moją duszę tylko przed jednym z was. Sam na sam. W tym oto pokoju. A wcześniej ten, który usłyszy prawdę, wysłucha mej spowiedzi.

Jezuici spojrzeli po sobie. Ławicki wzruszył ramionami, Sawicki rozpromienił się tak bardzo, jakby sejm Litwy i Korony w nagłym amoku zgodził się, by wszystkich heretyków posyłać na stos.

— Uczynimy zadość twemu życzeniu — zdecydował Cyrowski, pokazując aż zanadto wyraźnie, który z gromady grajków gra pierwsze skrzypce. — Nie widzę w tym niczego zdrożnego. Trzeci warunek?

— Dacie mi ten Chrest.

— Po cóż ci on?

— Żadnych pytań.

Cyrowski przymknął oczy. Zakołysał Niedźwiedzim Chrestem.

— Zgoda, bracie.

— Zatem klnę się na moją cześć i daję słowo szlacheckie, że jeden z was, który pozostanie w tej komorze, usłyszy ode mnie prawdę i tylko prawdę o rzeczach, które polecił mej uwadze Dymitr Iwanowicz, carewicz moskiewski.

— Dla którego z nas przeznaczone są twoje słowa?

— Wy, bracie — Dydyński wskazał Cyrawskiego — zostańcie i wysłuchajcie, co mam do powiedzenia.


Die 23/13 novembris

Łaźnia w obozie Dymitra, klika chwil później

— Wyjdź z wody, panie stolnikowicu — rzekł Cyrowski. — Nie będę słuchał twego confiteor[19] w balii.

— Dajcie koszulę i hajdawery.

— Nagość jest oznaką pokory i czystości, miły baraneczku.

Dydyński rozejrzał się, ale zdrajcy uprzątnęli gdzieś nawet wiechcie słomy z jego butów. Rad nierad wylazł z balii, znacząc glinianą polepę śladami mokrych stóp. Dygotał z zimna, Cyrowski zaś był przede wszystkim jezuitą, a nie dobrym samarytaninem. Dlatego nie podał stolnikowicowi chusty ani ręcznika.

— Uklęknij, synu.

— Najpierw daj mi Chrest.

Cyrowski podał Jackowi krzyż. Relikwia zaciążyła w palcach stolnikowica, jakby uczyniona była z kamienia pokutnego.

— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — wyszeptał Dydyński i ukląkł. Nagi i bezbronny, jak gdyby stawał przed samym Ojcem Niebieskim.

— Na wieki wieków. Amen.

Jacek przeżegnał się, szepcząc słowa modlitwy.

— Mów grzechy, synu — ozwał się Cyrowski. — Otwórz serce przed Panem i nie trwóż się.

— Przeznaczyłem memu bratu śmierć. Za to, że podstępem wysłał mnie do Moskwy, a sam siedzi w Dydni, pije miód i wino, gzi się z gamratką Skotnicką. Dobrze wie, że jeśli nie wrócę, zostanie jedynym spadkobiercą majątku.

— Chciałeś go zabić?

— Tak, jeśli Bóg pozwoli mi wyjść cało z moskiewskiej awantury. Usiec jak psa, kiedy powrócę do Dydni.

— Bratobójstwo to wielki grzech. Kain zabił Abla u zarania dziejów. Cóż powiesz na Sądzie, kiedy Pan zapyta, gdzie twój brat Abel? Odrzekniesz, że nie jesteś jego stróżem?

— Mój brat nie potrzebuje stróża, lecz sprawiedliwości.

— Odpuść mu winę, a Pan osądzi was sprawiedliwie.

— A jeśli zginę? Czy to też będzie wyrok boskiej opatrzności?

— Nie zginiesz, bo podjąłeś się wyprawy, która nie jest na siły człowieka. To pokuta.

— Dlaczego mam pokutować za grzechy ojca?!

— Bo Chrystus cierpiał za nas wszystkich. Chwalebne jest, gdy syn przywróci rodzicowi dobre imię.

— Jeśli znajdę Michała Dydyńskiego albo jego potomków, będę musiał podzielić dziedzictwo między wszystkich braci. Z posesjonata spadnę do szlachcica chodaczkowego, parszywego szaraczka z zaścianka, ot, przynieś, wynieś, otwórz drzwi, całuj rękę, kłaniaj się w pas!

— Lecz zyskasz nieśmiertelną chwałę. Posesjonatów w Koronie i na Litwie całe mnóstwo. Za to pan Dydyński, który odpokutował grzech ojca, będzie tylko jeden. Odpuść bratu. Okażesz Chrystusowe miłosierdzie, którego owoce dojrzeją w przyszłości.

— Odpuszczam — powiedział zimno Dydyński.

— Bóg ci to wynagrodzi. Cóż jeszcze masz do powiedzenia, synu?

— Uniosłem się gniewem. Ukarałem, przepędziłem pocztowego, dobrego kompana, Jędrzeja Świrskiego. Za to, że wydał po pijanemu kilka sekretów.

— Powiązanych z twą misją?

— To na razie nie należy do spowiedzi, bracie.

— Czy tego żałujesz?

— Żałuję — westchnął szczerze Dydyński. — Nie powinienem obrażać go przy czeladzi. Nie powinienem bić innych pachołków. Biję się w piersi i proszę o przebaczenie. Za zwadę, którą uczyniłem dzisiaj na mojej stancji.

— Czyś nie był bardziej okrutny wobec któregoś ze sług?

— Nie, skądże. Nie przypominam sobie.

— A Borys? Wszyscy widzą, jak poniewierasz go niczym psa.

— To Moskal. Schizmatyk! Szelma i wor!

— Lecz jest człowiekiem.

— Jak małpa, gdyby ją postawić na dwóch nogach.

— A jeśli kiedyś będziesz zdany tylko na niego?

— Dam sobie radę.

— W Moskwie? W obcym kraju? On jest twoim przewodnikiem. Miejże choć trochę litości.

— Przez wzgląd na was, ojcze Cyrowski, proszę o wybaczenie.

— Więcej grzechów nie pamiętasz?

— Dziewki wychędożyłem. Ale bez hańby. Same chciały — w dodatku zapłaciłem.

— Ileż to razy mam wysłuchiwać o alkowach polskich panów… Dość tego. Ile razy?

— Dwa.

— Więcej grzechów nie pamiętasz?

— Jest jeszcze jeden.

— Zatem słucham.

— Zgrzeszyłem — zaszczękał zębami Dydyński — bo przyjąłem służbę u schizmatyckiego carzyka zwanego Dymitrem Samozwańcem. Bo jako prawy katolik całowałem jego chrest i pomagałem chronić carską skórę. Bo już poznałem gorąco piekła, smak zdrady i moskiewskiej nienawiści.

Oczy jezuity otwierały się coraz szerzej i szerzej, w miarę jak Dydyński opowiadał o knowaniach i zamachach Dworu, o rzezi w domostwie Izmajłowa, o niedźwiedziej masce nałożonej na głowę Dymitra. O ludziach, którzy ukrywali się gdzieś na bezkresnych lodowych pustkowiach Moskwy, czekając na chwilę, kiedy będą mogli schwytać carewicza.

Niczego nie pominął. Powiedział wszystko jak na spowiedzi z całego życia. A potem skłonił głowę, nagi, dygocący, i szepnął:

— Wyznaczże mi, ojcze, pokutę. Za grzechy żałuję. I więcej ich nie pamiętam.

Cyrowski milczał przez długą chwilę.

— Leż krzyżem dwie noce w kościele. Daj biednym tyle talarów, ile grzechów miałeś w swej pamięci. Nie pij wina przez tydzień. Odmawiaj Miserere nobis każdego poranka, bijąc się w piersi, przez dni dziewięć. Odpuszczam tobie grzechy w imię Ojca, Syna i Ducha Świętego.

— Amen.

— Pan odpuścił ci grzechy. Lecz zanim pójdziesz w pokoju, dokończ, coś obiecał, i powiedz mi wszystko, co wiąże się z Dworem i tajemnicą Dymitra.

Dydyński uśmiechnął się krzywo.

— Już ci opowiedziałem, bracie.

— Chcę to usłyszeć raz jeszcze z twoich ust, by nie naruszać sakramentu spowiedzi.

— Już usłyszałeś!

— Jakże to tak! — zakrzyknął Cyrowski. — Dałeś nobile verbum, że podzielisz się z nami swoją wiedzą. Jakże mam rozumieć to, co teraz słyszę?!

— Tak, że wypełniłem dane słowo. Opowiedziałem moją historię jednemu z was, a przedtem wyspowiadałem się. Usłyszałeś już wszystko, co chciałem rzec.

— To łgarstwo! Powiedziałeś mi o tym w czasie spowiedzi, pod tajemnicą Najświętszego Sakramentu! Jakże mam teraz… Mym braciom?

— To już zostawiam twemu sumieniu — wzruszył ramionami Dydyński. — Czy złamiesz śluby i tajemnicę spowiedzi, aby powiedzieć konfratrom o tajemnicy carewicza, czy też zostawisz to dla siebie.

— To zdrada! Podłe! Nikczemne, mości stolnikowicu.

— Nazywaj to sobie, jak chcesz, mój złotousty jezuito! Ja nie czuję się winnym.

— Oddaj Chrest!

— Sam go sobie weź, popie!

— Zaraz, czekaj, zawołam braci!

— Wołaj, a narobię hałasu. Ciekawe, co powiedzą panowie szlachta, jak wyjdzie na jaw, że trzech jezuitów napastowało w łaźni nagiego szlachcica!

— Wyjdzie twoje łgarstwo.

— Prędzej, żeście sodomici! I co powiedzą wtedy braciszkowie bernardyni? Koło chorągiewne? A Moskale?! To dopiero będą dziwować się obyczajom Towarzystwa Jezusowego!

— Towarzystwo nie zapomni zdrady!

— Oddajcie lepiej moje gacie!

— Memor esto[20] — rzekł groźnie Cyrowski — że będziemy śledzić każdy krok. A co do spowiedzi… Była nieważna! W takich warunkach i pod przymusem!

— To już zostawiam twemu sumieniu, bracie.

Cyrowski załomotał w drzwi. Ławicki i Sawicki wpadli do izdebki jak tury, ale ich tryumfujące oblicza zgasły niczym świece, kiedy dostrzegli wściekłą minę pryncypała.

— Powiedział?

— Powiedział… To za mało. Wiem wszystko, bracia. Lecz, mości panie Dydyński, jeszcze nie skończyliśmy.

— O, na pewno. Oddajcie moje rzeczy.

— Dajcie mu szaty. I wszyscy za mną! — warknął Cyrowski.

Pachołek oddał stolnikowicowi delię i żupan, drugi położył na ziemi szablę, koszulę, kołpak i hajdawery. Jacek chwycił to wszystko, ubierał się szybko, bo zimno kąsało go jak głodny wilk.

I nagle coś sobie przypomniał.

Nie wiadomo, czy jego wyczulone ucho dosłyszało skrzyp drewna, czy też wśród syku pary uciekającej z nagrzanych kamieni wyłowił głuchy łoskot desek, dość, że przyskoczył do drzwiczek, w których na początku rozmowy z jezuitami znikła ladacznica, i szarpnął za skobel.

Światło latarni wpadło do wnętrza. Usłyszał pisk, kiedy dziewka odskoczyła aż pod ścianę. Te drzwi nie prowadziły wcale na zewnątrz. Był to schowek, mała, ślepa komora, w której piętrzyły się szafliki, wiadra i wiązki brzozowych witek powiązanych w pęczki.

Spojrzał lodowatym wzrokiem na murwę i położył dłoń na rękojeści szabli.

— Podsłuchiwałaś!

Pokręciła rozpaczliwie głową, ale on wiedział swoje. Prawda była oczywista i wiedzieli o niej oboje — nieszczęsna słyszała każde słowo, które wypowiadał w komorze.

Dydyński stał rozdygotany, wściekły. Co miał czynić? Co robić, na Boga?

Wyciągnął szablę z pochwy na dwie dłonie, wysuwał dalej lśniące ostrze śmierci.

Zabić ją? Cóż trudnego.

— Nie, panie, pomiłuj! Litości…

Padła na kolana i zalała się łzami.

Dydyński spojrzał obojętnie na szablę, popatrzył na swoje dłonie, szare i rozmiękłe po kąpieli.

Przecież tego nie zrobi. To było jasne od razu.

Cóż zatem pozostawało?

Chwycił ją za ramię i poderwał w górę.

— Odziej się! Pójdziesz ze mną! — rozkazał.

— Nie, panie, ja…

Bez zbędnych ceregieli wyciągnął ją, ledwo co odzianą, z łaźni na ulicę. A potem popchnął — szlochającą i przerażoną — w stronę husarskich stancji.


Die 23/13 novembris

Stancja carskiej chorągwi husarskiej

Późny wieczór

Było już ciemno, kiedy zaciągnął opierającą się ladacznicę do namiotu, budząc zrozumiałe zdziwienie u Nieborskiego i Borka. Na szczęście zaczęło się znowu ostrzeliwanie miasta, działa posyłały z głuchym hukiem carskie pozdrowienie do bram i Spaso-Preobrażeńskiego Monastyru. Mało kto miał głowę, by patrzeć, cóż takiego przywlókł do swej kwatery pan towarzysz husarski.

Dydyński zostawił dziewkę przy stole, sam cofnął się pod pochyłą ścianę namiotu. Patrzył, mrużąc oczy od płomienia latarni.

— Źle zrobiłaś — powiedział zmęczonym głosem.

— Hospody pomiłuj. — Złożyła ręce jak do modlitwy, a potem dosłownie padła na kolana. — Ja nie winowata, batiuszko najdroższy, hosudarze złoty!

— Nie mam sił, aby cię zabić. Nie mogę, nie bywam… taki straszny. Dziękuj swemu hospodynowi, czy jak tam wołacie na swego moskiewskiego Boga, że jestem słaby i znużony. Nic ci się nie stanie. Zamiast skrócić cię o głowę, zabiorę cię ze sobą. Do Moskwy czy gdziekolwiek indziej każe nam iść carewicz Dymitr.

Uciął jej protest jednym ruchem dłoni. Do diabła, to była zwykła ladacznica, a on był szlachcicem.

— Zanim zapłaczesz, patrz tutaj.

Odrzucił wieko skrzyni, którą zrabował w Czernihowie. Zanurzył ręce w stosie strojów, a potem cisnął jej do stóp łupy i wojenne zdobycze. Kosztowne sarafany podszyte sobolim futrem, szuby ze złotogłowiu, aksamitu i falendyszu, nakładnie, to jest szuby bez rozcięcia, kokoszniki i włośniki, rękawice i sznury pereł. I karmazynowe trzewiki obszywane srebrną nicią.

— Będziesz miała tego więcej, o ile będziesz posłuszna! A teraz ubierz się niczym polska pani. Tak, nie patrz na mnie. To twoje.

Klęczała przy stosie szat, przyciskając do piersi aksamitną szubę, dotykając z niedowierzaniem sznurów pereł. W jej oczach zobaczył łzy.

— Masz jakieś imię?

— Anastazja, mój panie.

— A zatem, Anastazjo — Dydyński wyciągnął ze szkatuły prawosławny krzyż — ucałuj chrest i zanim wdziejesz coś na siebie, powtarzaj za mną słowa przysięgi…

Загрузка...