Krnąbrne miasto Szturm w deszczu i śniegu Damian w opałach • Bunt i rozruch na Siewierszczyźnie • Spiżowa nadzieja • Fortel Basmanowa • Szaleńczy wyczyn stolnikowica • Jacek nad Jackami • Złamane serce Nieborskiego • Żopa contra picza, to jest pojedynek na wszeteczne słowa • Koniec żartów • Mścisławski ciągnie pod Nowogród
Die 24 novembris nowego stylu, 14 starego stylu
Anno Domini 1604
Roku 7113 od stworzenia świata
Nowogród Siewierski, godzina ósma rano
Działa Dymitra biły przez trzy dni. Trzy doby głuchego huku, syku zapalanych lontów, po którym — kiedy ogień docierał w głąb zapału — następował niski ryk działa.
Tak upominał Dymitr Iwanowicz z rodu Ruryka dumny Nowogród. Tymi słowy przemawiał do rozsądku krnąbrnych mieszczan, wzywając do opowiedzenia się po stronie prawowitego następcy kremlowskiego tronu…
Tak napisałby kronikarz albo panegirysta, chcąc otworzyć piórem szkatułę carewicza. Przedstawiając zaś rzecz po chłopsku — osiem polowych armat i sześć wysłużonych śmigownic z Sambora mogło ujadać pod miastem jak psy. Szczekały i wyły, ale nie były zdolne, aby rzucić na Nowogród carskie gromy.
Kule żłobiły brunatne smugi w świeżym śniegu przed wałami, wzbijały fontanny błota w fosie lub odbijały się od dębowych parkanów. Czasem tylko — kiedy Ostromęcki i jego pomocnik Fogler wbili właściwy klin pod lufę, spadały na dachy, dziurawiąc gont jak rzeszoto, przechodząc przez słomiane strzechy niczym przez kartkę papieru.
Trzeciego dnia wstał świt, szary, wilgotny, ponury. Przyprószony śniegiem, który wkrótce zaczął przechodzić w deszcz. W taki dzień, kiedy wystrzał spala na panewce, armaty grzęzną w błocie, a lonty gasną od wilgoci, trąby poderwały wojska Dymitra do szturmu.
Z obozu zaczęły wylewać się sotnie i pułki Moskali. Najpierw piechota, potem spieszona jazda. Piechota szara, brązowa, podążała luźnym tłumem bez szyku i porządku. Dalej szli dworianie i bojarskie poczty błyszczące od kolczug i bechterów, najeżone spiczastymi szyszakami, osłonięte tarczami i blachami zbroic.
Za nimi tłoczyli się Kozacy. W szarych świtkach, huniach, kożuchach, w zielonych żupanach i wilczych czapach. Spragnieni łupu niby ryba wody, podążali jak wilki — schyleni, spięci, niosący spisy, samopały, rusznice, szable i kosy osadzone sztorcem na drągach.
Dalej szły chorągwie hajduków wojewody sandomierskiego. Równym krokiem, dziesiątkami; na tle pstrokatego tłumu Moskali wyglądali niczym wielcy panowie idący na zabawę. Ich obłoczyste niebieskawe sukienne żupany zlewały się z szarym błękitem świtu. Górą czerniały rzędy magierek i czap, tu i ówdzie unosiły się ledwie widoczne smugi dymu z lontów. Jedni ukrywali je w dłoniach, inni w puszkach, niektórzy kręcili sznurkami koła, aby żar na końcu nie zmienił się w garstkę popiołu.
Potem szli Niemcy carewicza — w płytkich trzewikach, oblepionych grubą warstwą błota. Na pięty następowali im spieszeni ochotnicy i Dońcy.
— Ruszaj! — zakrzyknął porucznik Gogoliński. Machnął buzdyganem, uderzył się nim po udzie. — Dalej! Marsz!
Chorągwie husarskie, kozackie i petyhorskie wychodziły przez bramę piątkami — najpierw towarzysze, potem pocztowi — rozwijały się sprawnie na prawo i lewo od carewicza.
Szli w ścisku, koń przy koniu. Dydyński dosiadający Hetmanki czuł na plecach gorący oddech podjezdka Damiana, z lewej gniotła go w nogę tybinka od kulbaki pana Rudominy, a z prawej kolano i wysoki but Przybyłowskiego.
Wysoki, narastający syk!
Po nim wystrzał!
Drugi, trzeci, czwarty. Syk jak ognistego węża. Suchy grom.
To przemówiły organki pana wojewody. Konie rzucały łbami, gdy grzmot uderzał im w uszy.
Poszli prosto, potem w prawo — na środek szyku i oporządzenia. Za nimi — dotykając prawie chrapami końskich zadów — grzęzły w błocie i bajorze kolejne chorągwie carewicza.
— Ludu mój wierny, prawosławny! — zakrzyknął Dymitr, wstrzymując na munsztuku dzielnego siwka. Koń zarżał, szarpnął wędzidłem. — W imię Boga jedynego, Trojcy Swiatej. W imię carskie moje i ojca — ojczulka Iwana, gosudara preswietnego… Następujcie! Na Nowogród! Na Godunowa! Za krew! Za cierpienia! Bij!
Prawosławny pop podniósł chrest, błogosławił Moskali. Poprzez szum stóp zamieniających błotnistą równinę w trzęsawisko, przez brzęk żelaza, łoskot koni przebił się drżący głos:
— Ispołnim wieczerniuju molitwu naszu Hospodiewi…[21]
— U Hospoda prosim[22] — ryknęły liczne gardła.
— Proszczenija i ostawlenija grechow i pregresznij naszych…[23]
— U Hospoda prosim.
— Raz maty rodyła! Na sławu i szczastie! — wykrzykiwali Zaporożcy.
— Mości panowie bracia! — wykrzyknął Dworycki z końskiego grzbietu. — Za szczęście i Fortunę! Za fantazję i sławę! Bij! Zabij!
— Bij, kto w Boga wierzy!
— Jezusie Mario!
— Ognia! — rozkazał Ostromęcki. — Ognia, ile sił!
Huknęło działo, jedno, drugie, czwarte. Konie spłoszyły się, Hetmanka strzeliła z zadu podjezdka, który zbyt poufale dobierał się do jej zadu. Wałach kwiknął, odskoczył, wprowadzając zamęt w szyku.
Ostatni lont syknął mocno. Iskra znikła w zapale. Lecz wystrzał nie nastąpił.
— Niewypał! — krzyknął Fogler. — Wbić kliny! Lufa w dół! Odstąpić od działa!
Dydyński nie widział, co działo się dalej, fala ludzi i koni pchała go naprzód, w stronę Nowogrodu, był jak okruch w skalnej lawinie. Nagle usłyszał krzyk, poraził go błysk i huk — inny niż przy wystrzale — nie taki płaski, ale wysoki, zmieszany z chrzęstem i brzękiem metalu.
I z opętańczym wrzaskiem!
— Herr Gott!
— Jezuuus Maria!
— Działo! Działo! Pallada pękła!
— Wodyyyy dajcie!
Szli w ścisku w stronę wałów. Moskiewskie sotnie pierwsze puściły się biegiem. Pędziły, niosąc drabiny i osęki, spisy i rohatyny, pęki chrustu i snopy słomy.
Basmanow zakurzył im w nos niby pszczołom w barci. Działa zatrzaskały jak żelazne knuty. Pierwsza kula przemknęła nad głowami szturmujących, poszła w pola na prawo od Desny. Druga uderzyła w błoto, wzbijając fontannę ziemi i wody. Trzecia rąbnęła w sam środek moskiewskiej gęstwiny, zmiatając ludzi jak szmaciane lalki, obalając od samego impetu tych, co stali dalej.
— Hospody pomyłuuuuj! — dobyło się ze wszystkich gardeł.
— Naprzód! Na wały!
Moskiewska czerń puściła się pędem. Chołopi, ochotnicy, dworianie, bojarzy z pocztami gnali przez błoto i kamienie wprost ku wyniosłym, błyszczącym od zmarzniętego deszczu wałom. Dopadli fosy, zakryli ją niby morska fala, przebyli w kilka chwil, a potem poczęli piąć się ku szarym parkanom poprzecinanym szczelinami strzelnic. Dwanaście drabin wyciągnęło się w górę.
Błysk przemknął pod okapami parapetów, przeleciał wzdłuż dębowych murów. Ołów spadł na szturmujących niczym śmiertelny grad, przeorał rozpędzoną gromadę, wstrzymał w marszu, strącił zuchwalców do fosy.
Działa zawtórowały rusznicom i piszczelom strzelców. Szturm rozpadł się. Już! Zaraz! Pojedyncze watahy Moskwy poczęły odrywać się od wałów, umykać — skrwawione — na błonia, bo drogę do obozu zastawiały wojska Samozwańca. Dońcy i Zaporożcy, widząc sunącą w ich stronę gromadę, zdjęli z ramion spisy, nadstawili je ku nadbiegającym. Esaułowie i sotnicy poczęli prać tłum Moskali nahajami, obuszkami, kolbami rusznic i pięściami. A wszystko ze spokojem godnym filozofów; z ową dziką zaporoską dumą każącą nie tylko upijać się na śmierć horyłką, lecz także traktować Moskwę jak czerń i pospólstwo, podczas gdy oni sami zwali się na Siczy i w wyprawach szlachetnie urożonymi Kozakami.
— Ruszać! — zakomenderował Gierasim Ewangelik, ataman zaporoski, który prywatnie i przy gorzałce kazał się już nazywać hetmanem. — Z Bohem, bracia!
Szeregi Zaporożców zdwoiły krok, puściły się pędem z dziką wrzawą i rykiem. Strzały nie powstrzymały ich — jak opętani wpadli w fosę, a potem poczęli wdzierać się na wały, krzyczeć, bić i miotać klątwy.
Moskiewscy strzelcy Basmanowa walili im prosto w oczy. Rąbali berdyszami ręce chwytające się krawędzi parkanów, kłuli rohatynami mołojców wchodzących po osękach i drabinach, strącali tych, co z iście piekielną zręcznością próbowali wspinać się po zrębach drewnianych baszt.
Zaporożcy nie rozpierzchli się tak łatwo jak Moskale. Nawykli do zaglądania śmierci w oczy rabusie Trapezuntu, łupieżcy Warny i Stambułu, poczęli rąbać toporami parkany, podważać siekierkami grube na trzy cale dębowe kłody, wdzierać się z desperacją na wały, rozwalać kobylice.
— Piechota do wałów! — zakomenderował Mniszech. — Wesprzeć Kozaków ogniem.
Zwarte dziesięcioszeregowe czworoboki hajduków poderwały się z miejsca i poczęły iść równym, zgranym krokiem. Podchodząc do wałów, rotmistrzowie i porucznicy wykrzykiwali komendy.
— Rota, gotuj się!
— Zapalaj lonty!
— Staw się!
— Dziesiąty szereg, gotuj się!
Roty podchodziły do wałów, gdzie wrzała walka kozactwa. Szybko i równo — jak jeden mąż — pierwsze szeregi przyklękały, czyniąc miejsce do strzału dla następnych.
— Mierzaj!
— Pal!
Błysk przeorał kotłującą się gromadę ludzi przy wałach. Hajducy dawali ognia kolejno — dziesięć razy — od ostatniego szeregu, mierząc w strzelnice, baszty, parapety szare i czarne od przyczajonych za nimi Moskali. Nie było czasu nabijać broni. Ledwie przebrzmiało echo, komendy gnały ich dalej.
— Ruszaj! Biegiem marsz!
— Berdysze w dłoń.
Obłoczyste barwy hajduków roztopiły się w brązowej i szarej kozackiej ćmie. Hajducy wpadli do fosy, przebrnęli rozlewisko, poczęli wspinać się po śliskich wałach, podając sobie ręce, styliska berdyszy, podsadzając w górę, a potem rąbiąc kobylice i ostrogi.
Nowogród wchłonął ich wszystkich, zginęli niby w gardzieli smoka, miotali się, bijąc z Moskalami jak równy z równym, zdyszani, zakrwawieni.
Die 24/14 novembris
Nowogród Siewierski, za kwadrans dziewiąta
Dymitr siedział na siwku nakrytym wzorzystym czołdarem, pod pozłocistą carską chorągwią z czarnym orłem. Dygotał i gryzł pięści, patrząc tam, gdzie w jego imię poszły w ogień tysiące ludzi. Dzwony Nowogrodu biły jak oszalałe, nad miastem wznosiły się szare smugi dymu, a znacznie niżej, u wałów, we mgle prochowych oparów walczyli i kotłowali się zwarci w śmiertelnych zmaganiach Moskale, Polacy i Kozacy.
— Nie wezmą wałów! — zakrzyknął Buczyński. — Wasza Carska Mość, poślij na pomoc Dońców.
— Wyślę im jazdę! Panie Dworycki! Każ zejść z koni kozakom i husarii! Niechaj rąbią mury na wałach! A potem rozwalą je żelaznymi piersiami.
— Nie zejdą, wasza mość!
— Do pioruna, co to ma znaczyć? Bunt? A może — prychnął Dymitr — wy, Polacy, zapomnieliście nóg, że musicie wszędzie wjeżdżać konno?!
— Ja je straciłem — rzekł pułkownik z gębą posępną jak szary głaz. — A husaria nie pójdzie pieszo.
— A zatem ruszę sam! — ryknął Dymitr.
I przerzucając prawą nogę przez przedni łęk, zeskoczył z kulbaki, sięgnął po szablę.
— Z koni! Za mną, mości panowie!
— Uciszyć się! — ryknął Gogoliński. — Poprawić hełmy! Drzewka w tok! Toki na łęk! Z koni!
— Z koni! Z koni! — poszło podawane z ust do ust, z szeregu do szeregu.
— Od kiedy husaria w błocie brodzi?! — zagrzmiał Przybyłowski. — Co to my żaby, kijanki albo hajducy?
— Jest rozkaz Jego Carskiej Wysokości!
— Rozkazać to on może… Moskalom. A zanim nam coś każe, niechaj wpierw zapłaci!
— Tam są pieniądze! — zakrzyknął Odrzywolski, wskazując Nowogród. — W skrzyni Basmanowa. Wyciągaj kulasy, może będziesz pierwszy!
— Dymitr zsiadł — mruknął Dydyński, już na ziemi. — Sam daje przykład. Nie bądź gorszy od Rurykowicza z Moscovii.
— Taki on Rurykowicz z Moskwy jak ja Przybyłowski z Wawelu!
— Borek! Bywaj tu!
Luźna czeladź trzymająca luzaki i podjezdki zbliżyła się szybko. Dydyński oddał wodze Hetmanki Borkowi. Stali w błocie, ramię w ramię z Rudominą i Przybyłowskim.
— Uciszcie się! Oddać konie pachołkom. Szeregaaaami! Dalej! Marsz!
Ruszyli, brnąc w rozdeptanym polu. Ciężkie husarskie zbroje ciągnęły ich w dół, w głąb rozmiękłego trzęsawiska, w jakie zmieniła się równina przed wałami Nowogrodu. Dydyński czuł, jak serce wali mu coraz mocniej pod kirysem. Nawet w najśmielszych snach nie podejrzewał, że pierwsza szarża dumnej husarii w Moskwie odbędzie się w błocie i na piechotę. Do kroćset, co on tu robił? Mieli iść naprzód, cwałować z kopiami w rękach i zwyciężać, a nie oblegać moskiewskie kurniki!
— Jak waści fantazja?! — zagrzmiał z boku Przybyłowski. — Jeszcze nie utonęła w błocku?! Bez obaw — jak będzie trzeba, wyciągnę za uszy!
Dydyński pośliznął się, pojechał w bok, omal nie zwalił się na siedzenie. Idący obok Rudomina podparł go ramieniem.
— Hej, Giedrojć — okrzyknął Przybyłowski swego czeladnika — nadstawże karku. Siadajcie, waszmościowie, na pocztowych, niech nam za rumaki służą. Niechaj carzyk ma taką husarię, jakiej jest wart!
— Milcz, waszeć!
Szli ku murom spowitym prochowymi dymami, jarzącym się od ogników wystrzałów. Na wałach i pod parkanami wrzał bój na śmierć i życie. Moskale strzelali, rąbali berdyszami, prali, ryczeli i modlili się w dźwięku cerkiewnych dzwonów.
Najpierw jednak była fosa — rozryta tysiącami stóp, zmieniona w bagniste trzęsawisko. Wpadli w nią, a raczej zjechali na plecach i zadkach, husarskie zbroje ciągnęły ich na dno, w samo błocko. Gramolili się z rowu nieporadnie jak dzieci. Ktoś zwalił się, jakiś pocztowy zanurkował z głową. Wyrwali go na powierzchnię, oślepionego szlamem.
— Szable w dłoń! — krzyczał Gogoliński, jego głos ginął wśród wrzasku atakujących i trzasku wystrzałów. — Na mury! Po sławę! Po szczęście!
— Hu! Huuu! — zakrzyknął Przybyłowski, gramoląc się na wał. — Bij zabij!
— Jezus Mario! — zawołał Dydyński, bo właśnie przyszło mu na myśl, że Chrystus i Jego Matka pomogą mu znacznie bardziej niż jakiś tam pan Hu.
Zaświstały wyciągane z pochew szable, a potem towarzystwo w błyszczących zbrojach, w karmazynowych, przeszywanych żupanach, aksamitach, falendyszach i kowanych butach poczęło wdzierać się na ubłocone wały, które mróz pokrył cienką warstwą lodu. Jedni spadali, walili się na brzuchy z brzękiem blach, inni czepiali się ziemi palcami, wbijali łokcie w błoto, aby tylko utrzymać się na wale.
— Dalejże! Po złoto Basmanowa! — zawrzasnął Rudomina, a potem podparł Przybyłowskiego, stęknął, ale wytrzymał, wywindował go na górę. Mikołaj uchwycił wyciągniętą dłoń hajduka i z szablą w zębach, jak siromacha, a nie pan towarzysz carskiej chorągwi, znalazł się w górze, tuż pod parkanem poznaczonym nacięciami berdyszów i siekier.
Dydyński sam nie wiedział, jak przebył śliski jak zamarznięta rzeka stok, dopadł do miejsca, gdzie hajducy wespół z Kozakami wyrąbywali przejście przez dębowy parkan. Górne tarcice poszły już w drzazgi, środkowe były potrzaskane — rąbały je cztery siekiery i trzy czekany. A nad wygiętymi karkami i ramionami pracujących mołojcy bili się z brodatymi moskiewskimi strzelcami w futrzanych czapach opadających na oczy.
Stolnikowic skoczył na wolną drabinę, wspiął się do góry, osłaniając szablą. Nieborski postąpił ramię w ramię z nim — po osęku. Pan stolnikowic chwycił się lewą ręką postrzępionego, nadwerężonego bala, szablą rąbał moskiewskie łby i kołpaki wystające ponad parapet drewnianej zapory. Nie widział, kogo bije, ledwie osłaniał się przed ostrzami. Dzień utonął w jesiennej szarości, prochowych dymach, w deszczu i śniegu, który zacinał z ołowianego nieba, zmieniając najtwardszy grunt w błocko i trzęsawisko.
Jacek zastawił się szablą, kątem oka wychwycił błysk. Ledwie zdołał uchylić się — opadł, walnął animą, to jest napierśnikiem, o bale drabiny, zjechał dobre pół łokcia w dół i utknął między szczeblami — dobrze, że nie spadł na głowy kompanów.
Nieborski miał mniej szczęścia. Dostał berdyszem w łeb, płasko, nad policzkiem — w krawędź dzwonu. Potężny cios zmiótł husarski szyszak z jego głowy. Damian zamarł zgłuszony, z otwartymi ustami, niczym śnięta ryba, zachwiał się, a wtedy brodaty Moskal wziął nowy zamach, z góry…
W dymach i padającym śniegu berdysz stał się katowskim toporem! Spadł nagle, szybko, bezlitośnie prosto na głowę Lacha!
Ale nie zrobił mu krzywdy…
Dydyński skoczył, uderzył ramieniem czeladnika, zajął na chwilę jego miejsce, waląc bokiem o sterczyny osęka.
Cios, który miał spaść na Nieborskiego, dosięgnął stolnikowica. Spadł na lewy naramiennik zdobiony rytowaną mosiężną opaską. Ostrze przeszło w dół, pozostawiając wgiętą krechę, rozcięło pozłacany medalion z Matką Boską, zjechało ku folgom kirysu. Impet uderzenia zrzucił Dydyńskiego w dół, gdzie wpadł na Damiana, zleciał na głowy kozaków i towarzyszy; szabla wypadła mu z ręki.
Razem z czeladnikiem zwalił się do fosy.
Dydyński znalazł się w lepkim piekle, w brunatnej wodzie, a raczej brei utworzonej z błota, śniegu i krwi; zanurzył się razem z głową, utytłał w bagnie lśniący kirys husarski i zaraz zerwał się, walcząc z ciężarem zbroi, czując w ustach smak błota i kwaśnego łajna.
Rozepchnął toboły, które unosiły się w brei. To były trupy, ledwie podobne do ludzi, zrąbane z murów moskiewskimi szablami, skłute żelazem, opalone prochem tworzącym krwawe, a teraz brunatne plamy na ich obliczach, rękach i na wpół obnażonych ciałach.
Damian!
Gdzie był Damian!
Boże, poszedł na dno!
Dydyński opadł na kolana. Rękoma szukał pośród zmarłych i błota gładkiego dotyku pancerza, włosów — jakiegokolwiek śladu pocztowego.
— Damian! — zaryczał z rozpaczą w głosie. — Daaaamian!
Śnieg sypał jak na koniec świata. Pokrywał breję, ludzi, martwe ciała białym całunem. Dydyński brnął zabłocony, cuchnący, niepodobny do dumnego towarzysza husarskiego. Krzyczał, wył, odpychał trupy, potrącany przez Moskali, Kozaków i Lachów, którzy brnęli poprzez fosę ku wałom.
I wreszcie pod kożuchem mięsistego, krwawego błocka nastąpił na coś, co nie poddało się pod jego ciężarem — było tak śliskie, że but obsunął się, a szlachcic zwalił na plecy, omal nie schował w brei razem z głową.
Zerwał się, młócąc ramionami, zanurzył ramię znowu, mrużąc oczy, namacał gładką powierzchnię, a na jej końcu — ząbkowaną krawędź nabitą guzkami.
Szarpnął i wyrwał z odmętów ciężkie jak kloc ciało w zbroi. Damiaaaan!
Jęcząc z bólu, podrzucił go w górę, oparł plecami o stok fosy. Źle zrobił — tamten osunął się pod ciężarem kirysu, zanurzył w bagnie aż po uszy. Jacek wrzasnął, podparł go, podźwignął, uderzył na plask dłonią po ubłoconej gębie. Bił, potrząsał, jęcząc.
— Damian! Wstawaj! Żyj, psi synu!
Już nie miał sił, zgięty pod ciężarem, który wymykał się z rąk, zanurzony w fosie śmierdzącej jak kloaka, pełnej trupów, czuł, że powoli robi mu się wszystko jedno…
Zamęt dokoła: sypiący niczym z rozdartej pierzyny śnieg, gromowy pogłos dzwonów, suchy trzask strzałów, wrzaski atakujących, jęki umierających — cały świat znieruchomiał, oddalił się, znikał. Był tylko śmierdzący rów, błoto, gnój, trupy i śmierć.
I leżący bez zmysłów Damian.
Pocztowy zamrugał oczyma, szarpnął się, zakrztusił. Rozkaszlał się, wypluwał z ust błoto, zwracał zawartość żołądka. Dydyński poklepał go po naramienniku, podparł mocniej.
— Chodź, bracie… Do obozu. Wesprzyj się na mnie. I przestań! — Zacharczał i splunął. — Przestań chować do mnie rankor… za Świrskiego.
Die 24/14 novembris
Nowogród Siewierski, pół do jedenastej
— Wasza Carska Mość! — zakrzyknął Dworycki. — Odwołaj szturm! Wycofaj ludzi! Wszystko na szmelc! Nie przerąbiemy murów!
Dymitr opuścił dłoń zaciśniętą w pięść. Pogryzł ją ze złości, żalu, a może nienawiści.
— Miałem większe wyobrażenie o męstwie Polaków — rzekł ponuro. — Teraz, na tym polu, widzę, żeście tacy sami ludzie jak inni. Taka sama w was krew co i w Moskalach, czerwona, nie karmazynowa. Patrochy także gnojem wypełnione. Coście myśleli, żeście aniołowie, bo szlachcice i husarze? Strach… Strach śmierdzi u was tak samo jak u Moskali.
— Nie próbuj ujmować nam sławy! — zakrzyknął Dworycki. — Poszliśmy za tobą na śmierć, na bitwę w polu. A Wasze Carskie Wieliczestwo posłał nas w błoto i gnój. Bez koni, bez nadziei. Wszystkie narody wiedzą, że Polacy nie są od zdobywania zamków. Każ wybić dziurę, wyrąb drogę do środka, a zobaczysz dzielność i męstwo polskie…
— Trąbić do odwrotu.
Dymitr zawrócił konia. Minę miał tak złowrogą, że nawet wojewoda Mniszech zszedł mu z drogi.
A kiedy słudzy zdjęli z niego pozłocistą zbroję i podali mu carską ferezję podbitą wilczym futrem, padł na łoże i zaszlochał.
Ale bez łez.
Die 24/14 novembris
Obóz Dymitra pod Nowogrodem, o zmierzchu
Jeszcze tego samego dnia wieczorem, zebrawszy w garść strzępy fantazji rozstrzelanej kulami Basmanowa, Dymitr spróbował drugiego szturmu. Śnieg pokrył okolicę, skrywał trupy, ale i wojenne przygotowania armii Samozwańca. Tym razem sprowadzeni z obozu i okolicznych wsi cieśle poczęli zbijać drewniane hulajgorody — małe baszty pchane na saniach po rozmiękłym gruncie przez Moskali i Kozaków. W środku, za ścianami z sosnowych bierwion, zasiadali najlepsi Zaporożcy i hajducy, rażąc obrońców z arkebuzów i piszczeli, czujnie bacząc na każdy ruch strzelców Basmanowa przemykających jak cienie za parapetami baszt i ostróżków.
Hulajgorody zrazu zrobiły pewne wrażenie na obrońcach, bo ogień przycichł. Kiedy jednak idący za nimi chłopi i czeladź poczęli rzucać w fosę wiązki chrustu, faszynę i słomę, z baszt odezwały się działa.
Kanonada trwała aż do północy. Wreszcie, gdy przed świtem żelazne kule zgruchotały dwie hulajhorodyny, a od rzucanych z parkanów maźnic zapaliła się trzecia, carewicz odwołał swoich ludzi.
I to był koniec wojennych dzieł Dymitra. Na szczęście, korzystając ze szturmu, podciągnięto działa bliżej, usypano nowe szańce. I razem z pierwszym brzaskiem rozpoczęto ostrzał. Prochu i kul nie brakło — stronnicy carewicza znaleźli ich dość w Czernihowie i innych miastach, które poddały się władzy Dymitriaszki.
Die 28/18 novembris
Obóz Dymitra pod Nowogrodem
Godzina druga w nocy
Była kolejna noc — mroźna, śnieżna, ciemna, gdy spróbowali podstępu. Tym razem Ostromęcki kazał podciągnąć na saniach w pobliże murów beczki z prochem, aby wysadzić obwarowania. Plan spalił na panewce, ot tyle, że przepłoszył wrony z dachów w tej części Nowogrodu. Od tego dnia bały się pokazywać nad głowami walczących i dziobać trupy pozostawione w fosie i na krwawym polu.
Dymitr przegrywał z Basmanowem, ale rósł w siłę, bo płomień buntu ogarniał coraz więcej grodów Siewierszczyzny. Najpierw kniaź Wasyl Michajłowicz Rubec-Massalski podburzył mieszkańców Putywla, wtrącił do tiurmy wojewodę Sołtykowa i poddał gród Dymitrowi. Rzecz jasna, zamykając w lochach dwustu strzelców i tyleż samo Kozaków wiernych Godunowowi. Samego zaś carskiego namiestnika rzucił w łańcuchach pod nogi Samozwańca. Potem nie było dnia bez wieści pięknych jak wiosenne lilie, pokazujących, że mieszkańcy Siewierszczyzny zmieniali strony równie łatwo co chorągiewka na wietrze. Już dwudziestego dziewiątego listopada pokłony Dymitrowi bił Siewsk, Kursk, Kromy, potem Borysów, Oskoł, Białogród, w końcu Wałujki, Woroneż, i inne miasta.
W Jelcu nastąpił ciąg dalszy komedii. Oto nieznany nikomu mnich Leonid podający się za Grigorija Otriepiewa, tego samego zakonnika, którego Dymitr udawał przed laty na Kremlu, podburzył posadzkich ludzi do tego stopnia, że podarowali wojewodom konopny wieniec pełen wisielczej chwały, a potem oczywiście pobiegli na wyścigi, aby ugniatać czołem kobierce pod butami Dymitra. Rylsk nie był gorszy — wojewodowie Grigorij Dołgoruki-Roszcza i Jakow Zmiejew rozpoznali w Samozwańcu carewicza Dymitra tak łatwo, jak gdyby za młodu siadywali z nim w jednej szkolnej ławce.
Razem z możnymi ciągnęły całe watahy chłopów i posadzkich. Gnębieni głodem, knutami poborców oraz wojskowych werbowników cara Godunowa, rzucali dierewnie, palili domy, uciekali z roli i zbrojni w kije, spisy, kosy i drągi stawiali się w obozie Samozwańca.
Szli się bić, bo był inny od carów i książąt: od Tatarzyna i raba Borysa Godunowa. Od jurodiwego Fiodora, który po całych dniach wysłuchiwał grania kremlowskich dzwonów. Od krwawego Iwana zwanego na Rusi Groźnym, który wybijał miasta, palił i grabił własny kraj, mordował i ćwiartował, a ze swoimi doradcami obcował po turecku.
Postacie poprzedników jawiły się krwawo, niczym niedźwiedzie zasiadające w futrzanych czapach, w szubach i krwawych ferezjach na kremlowskim tronie. Każdy z nich patrzył groźnie z wysokości carskiego majestatu, karał knutem, szermował palem i wygnaniem, straszył opałą i ogniem.
Dymitr był młody.
Ujmował dobrym słowem, każdego przygarnął, wspomógł, pozdrowił. Wielu wybaczył i przypuścił do łask, więc w porównaniu z okrutnymi starcami z Granitowej Pałaty zdawał się księciem z ruskich bajek, herosem dawnych słowiańskich bylin. Słoneczkiem; księciem, który obiecał przywrócić Juriewyj Dień, kiedy każdy chłop mógł raz do roku porzucić swego pana. Ukrócić samowolę diaków i wojewodów. Zdjąć jarzma i podatki, otworzyć granice na zachód. I zwalczyć głód na całej ruskiej ziemi.
Siewierszczyzna podzieliła się na dwa obozy, dwa narody, dwa tłumy. Jeden ciągnął do obozu pod Nowogrodem, prowadząc działa, podwody, formując strzelców i powołując pod broń posadzkich i Kozaków. Drugi zaś siedział za murami miast cicho jak trusia, wypatrując, czy nie nadciąga carewicz albo wojsko cara.
Mścisławskiego nie było na razie ani widać, ani słychać. Z ucha do ucha szły wieści, że już wyruszył z Moskwy, że ciągnie pod Nowogród, innym zaś razem, iż buntuje mu się wojsko, a carscy wojewodowie przedzierają się przez kraj, w którym nienawidzi ich każdy dom i każde drzewo. A nawet — że kniaź przemyśliwa, jak przejść na stronę Samozwańca.
Na razie w obozie odkryto tylko carskich szpiegów, którzy w przebraniu kupców mieli przemknąć do miasta, a w miodowych łupkach wieźli pieniądze dla załogi. Kozacy rozpoznali w nich stronników Godunowa, na szczęście nie zdołali dobrać się do rubli, bo kupcy wieźli też horyłkę. I dzięki temu, iż uwaga Niżowców skierowała się ku owej dobrej przyjaciółce każdego Zaporożca, carewicz mógł rozdzielić kilka tysięcy rubli między wojsko. Co sprawiło, że polscy panowie, pobrzękujący miedziakami w kabzach, od razu nabrali ochoty do wojaczki i z taką rezolucją odparli wycieczkę Basmanowa, że na zaśnieżonym polu doliczono się ponad stu trupów.
Die 2 decembris n. st, 22 novembris st. st.
Błonia przed Nowogrodem
Około godziny dwunastej w południe
Dopiero Wasilij Rubec-Massalski dał do ręki Dymitrowi argumenty, które przeważyć mogły na jego korzyść transakcję wojenną między wojskiem carewicza a Basmanowem. Kniaź okazał się tak zacnym, wiernym człowiekiem — rzekłbyś — perłą między ponurymi Moskalami, iż ściągnął z Putywla pięć dział burzących i pięć mniejszych, które z braku zaprzęgów przywlekli na sznurach strzelcy carscy wzięci pod straż podczas buntu.
Samson, Bazyliszek, dwie Panny i Smok oraz trochę mniejszego drobiazgu okazały się ostatnią nadzieją Dymitra. Kiedy zatoczono je na działobitnie pod murami, nabito i otwarto ogień, od razu przemówiły grobowym głosem na pohybel upartemu miastu.
Już pierwsze strzały pokazały moc i potęgę imienia carewicza. Najpierw Bazyliszek strzelający czterdziestopięciofuntową kulą zmiótł wierzch narożnej baszty tak łatwo, jak gdyby uczyniona była z cienkich szczapek, a nie dębowych bierwion. Panny i Bazyliszek pogruchotały drewniane parkany, żłobiły wyłomy w wałach, rozwalały belki, ostrogi i baszty, hurdycje i częstokoły. Armatni ogień trwał do świtu. Kule przebijały dębowe mury, wpadały do wnętrza grodu, druzgocąc domy, wieże i szopy. Jak zeznał Kozak, który następnego dnia o świcie sprzedał się do wojsk Samozwańca, w czasie pierwszego dnia ubito ponad sześćdziesięciu Moskali — strzelców, posadzkich i służebnych ludzi.
Dymitr tryumfował.
Już następnego dnia wyjechał w pole obejrzeć zniszczenia. Akurat Samson rozwalił spory kawał wałów nieopodal Spaskich Wrót, zdruzgotał bierwiona i tarcice grubsze niż fantazja Moskali, dokonując wyłomu. Hurdycje na szczycie muru poszły w drzazgi. Widać było jak na dłoni, że starczy kilka celnych strzałów, a ściana rozleci się, i to na znacznym odcinku, osypująca się zaś i wypełniona chrustem fosa nie będzie bronić dostępu do miasta.
Po naradzie z Ostromęckim Dymitr nakazał skoncentrować ostrzał ze wszystkich ciężkich dział na wyłomie. A kiedy Fogler wydawał rozkazy, zaś starszy nad armatą nakazał wbić wąski klin pod lufę Samsona, jeden z artylerzystów zamachał kapeluszem.
— Herr Zeugmeister![24] — zakrzyknął. — Die Moskalen! Hier und da![25]
Ostromęcki podniósł do oka perspektywę, ale nawet gołym okiem widać było krzątaninę na wałach.
Starszy nad armatą przez chwilę wodził lunetą po parkanach i ostrokołach, a kiedy odjął okular od oka, jego gęba, pokryta sinymi cętkami prochu, pobladła jak chusta.
— Z kurwy synowie moskiewscy! Basmanow wiesza jeńców. Za ręce, na ścianie. Chce nas powstrzymać, byśmy nie strzelali! Jak cesarz Henryk pod Głogowem, za Bolesława Krzywoustego, zasłania się żywą tarczą z polskich piersi.
— Poznajesz waszmość kogoś? — zapytał Dworycki, który jak zwykle towarzyszył Dymitrowi.
— Jest trzech. Chyba wszyscy… Spod chorągwi Waszej Carskiej Mości — dokończył grobowym głosem starszy nad armatą.
— Wstrzymajcie ogień! — zagrzmiał Dworycki. — Hej, panie Gogoliński, sam tu!
— Co takiego? — Dymitr aż uniósł się w kulbace. — Co to ma znaczyć! Ja dowodzę, mospanie! Choćby tam stanął sam Belzebub, nic nie odwiedzie mnie przed zdobyciem Nowogrodu!
— To nasi ludzie — wybełkotał Dworycki. — Towarzysze i kompani. Panowie bracia. Wasza miłość nie może…
— Mogę i uczynię — uciął krótko Dymitr. — Każda wojna wymaga ofiar. Bojarzy mego batiuszki Iwana też chcieli żyć, kiedy posyłał ich na husarię pod Pskowem! A jednak miał moc i siłę, aby wymagać od nich poświęcenia żywota w imię świętej Rusi!
— To nie są poddani Waszej Carskiej Mości.
— Najemnicy. Jeszcze lepiej! — klasnął w ręce carewicz. — Wiedzieli, co ich czeka, gdy zaciągali się na wyprawę.
— To jeńcy!
— Hospody pomiłuj. A światłość wiekuista niechaj im świeci. Celuj dobrze, panie Ostromęcki. Chcę do wieczora mieć wyłom w tej kurtynie!
— Tak się nie godzi! — wybuchnął Dworycki. — Możemy ich uratować. Niech wasza mość zarządzi szturm.
— Nie będę uprzedzał Basmanowa dla trzech straceńców, choćby nawet byli z mej chorągwi. Ludzi jest dużo, a droga do Moskwy tylko jedna. Niechaj żałują swej głupoty, skoro dali się pobrać do niewoli jak ślepe kocięta.
— Walczyli za carskie imię! Godni są lepszego losu! Nie równaj ich, wasza mość, z Moskalami, bo to wolni ludzie. Strata jednego towarzysza znaczy dla nas więcej niż całej sotni siewierskiego tałałajstwa!
Szmer rozległ się między puszkarzami i pomocnikami.
— Patrz — Przybyłowski trącił łokciem Dydyńskiego, z którym na koniach stali na placowej straży — Moskale naszych powiesili na murach.
Dydyński wytężył wzrok. Targnęły nim złe przeczucia.
— Czekajcie tu!
Ponaglił Hetmankę i wysforował się do przodu; nie bacząc na Dymitra, podjechał do Ostromęckiego tak nagle, że starszy nad armatą cofnął się zaskoczony.
— Mości panie bracie, dajcie perspektywę.
Niemal wyszarpnął ją z ręki mistrza artylerii, przyłożył do oka z niewłaściwego końca, odwrócił, przejechał po murach, zatrzymując oko na trzech bladych postaciach. Rozkrzyżowanych na tle szarych dębowych belek jak Jezus Chrystus i dwóch łotrów. Paradne… W tej chwili i w tym miejscu nie oni zgoła powinni być nazywani łotrami.
Stolnikowic zbladł i zatrząsł się. Rozciągnięty i zawieszony na popękanych tarcicach wisiał… Jędrzej Herakliusz Świrski.
Doigrał się!
Dydyński przygryzł wargi, zastanawiając się, czy dawny pocztowy dał się wziąć Moskalom na trzeźwo, czy… Co to, do diabła, miało za znaczenie — aby go odbić, trzeba by stać się nie tylko pijanym, ale na dodatek szalonym!
— Mości panie Ostromęcki, czy możesz strzelać tak, by kule trafiały w sam szczyt muru lub przenosiły nad jeńcami?
Starszy ściągnął kapelusz w dół, zakrył oblicze, a potem przesunął go na tył głowy.
— Kula nie szabla, ona głupia. Raz padnie celnie, innym razem — Panu Bogu w okno. Dlaczego waszmość pytasz?!
— Skoczę konno uwolnić naszych.
— Oszalałeś! Sam jeden? Moskale cię rozstrzelają z murów! Tam siedzą strzelcy z rusznicami, wsadzą ci kulę prosto w rzyć, bez pudła!
— Dlatego zaklinam was na wszystkich świętych: strzelajcie! Jeno tak, aby kule lekko przenosiły nad wałami! Dalejże! Osmalcie im brody, niechaj nie wystawiają parszywych nosów poza parapety i hurdycje.
— Mości Dydyński, nie bądź głupcem! To nie jest Opus palatium de triangulis, tu rozrzut jest większy, niż to wynika z rachunków Jerzego Rheticusa i Kopernika…
— Zatem niech Rheticus i Kopernik będą z wami, kiedy przytkniecie lonty do zapałów. I wszyscy święci!
— Czekajże! — ryknął Ostromęcki, ale Dydyński już nie słuchał. Podjechał galopem do swoich, zerwał z głowy szyszak, szarpnął za hak obojczyka, zrzucił go, zabrał się do sprzączek na ramionach i bokach.
— Co waszmość czynisz?
— Jadę po tamtych!
— Co?! — Przybyłowski rozdziawił gębę, jakby zobaczył na śniegu nagą Afrodytę. — Co takiego?
— Skoczę we dwa konie — zakrzyknął Jacek, szarpiąc się z opornym napierśnikiem. Zrzucił go w końcu, zostając w samym przeszywanym żupanie i z gołą głową. — Panie Nieborski! Z konia!
— Czekajże, bierz mojego podjezdka! — jęknął Przybyłowski. — Giedrojć, daj mu! Czego się patrzysz, oddaj konia! Bierz, to dobra szkapa! Niepłochliwa. Co jeszcze…
— Módlcie się! — krzyknął Dydyński. Uderzył Hetmankę ostrogami i poszedł w skok, ciągnąc za sobą wierzchowca Przybyłowskiego.
— Strzelajcieeeee! — rozdarł się, mknąc obok szańców, na których stały armaty.
Dymitr, Dworycki i pozostali pułkownicy patrzyli na niego jak na szaleńca. Adam zrozumiał, skoczył z koniem, zagradzając drogę buławą.
— Stój! Stawaj, głupcze! Rozkaz!
Dydyński przemknął obok niego jak piorun.
— Strzelaaaaać! — wrzasnął.
I wypadł w pole między działobitniami a murami Nowogrodu!
— Oszalał! — ryknął Dworycki. — Mości panowie, straciliśmy towarzysza.
— Wróć! Wracaj! — krzyczał Gogoliński.
Za późno! Hetmanka gnała jak wicher, z wyciągniętą szyją pruła przez śnieg, zaspy, wyrzucając spod kopyt grudy i bryły lodu.
— Co ja mam robić, mości panowie? — zakrzyknął Ostromęcki. — Strzelać?!
— Strzelaj! — rzucił Dymitr.
— Zabiją go!
— Ja go zabiję! Herr Gott!
— Szałaputa!
— Idyota!
Dydyński nie słyszał tych słów. Pędził pochylony w kulbace, wpatrując się przekrwionymi oczyma w mury Nowogrodu. Łomot kopyt rozsadzał mu czaszkę, mokre, zimne powietrze mroziło krtań i płuca.
— Kurwa matka, końskim kusiem chędożona mać! — zaryczał Ostromęcki. — Zabiją go! Dajcie ognia!
— Jaki kąt strzału, Herr Meister? — wybełkotał pobladły Fogler.
— Pan Bóg to w niebie policzy! — Cejgmistrz rąbnął młotem w klin, wbijając go na oko, porwał lontownicę od najbliższego puszkarza, a potem przyłożył do zapału. — Nieście kulę, anieli niebiescy albo wszyscy diabli!
Panna ryknęła suchym, donośnym grzmotem, jakby pijany Moskal nastawał na jej cnotę. Kula poszła wysoko w górę, przeniosła nad pędzącym jeźdźcem, zawyła wysoko nad murem.
— Feuer! — zakrzyknął do pozostałych puszkarzy. — Zwijać się, diable syny!
— No, ślicznotko! — Fogler poklepał pieszczotliwie lufę drugiej Panny — niecnotliwej, bo właśnie chędożonej wyciorem. — Przekłuć zapał! Podsypać! Ognia!
Dydyński skulił się, słysząc strzały. Hetmanka gnała jak wicher, niosła go coraz bliżej śmierci!
Wał i parkany obsadzone przez strzelców rosły w oczach. Były tuż-tuż, zda się, o rzut kamieniem. O krok, o jeden skok konia.
Żaden strzał nie padł z moskiewskiej strony. Za to druga polska kula zawyła wysoko, padła na mroźne pole, zrykoszetowała, wbiła się w ośnieżony wał, rozerwała go na przestrzeni pięciu łokci, wzbijając chmurę błota i lodu.
Jacek nic już nie słyszał. Nic już nie widział poza spękanym, potrzaskanym parkanem, z którego zwieszali się przywiązani za ręce do lin trzej ludzie skazani na okrutną śmierć przez Basmanowa. Do kroćset — gdyby ten śmierdzący dziegciem brodacz wpadł w ręce Dydyńskiego, ciągnąłby go za koniem za brodę aż do polskiej granicy, aby tym, co zostało, nabić lufę największej Dymitrowej armaty, a potem wystrzelić w stronę Moskwy na cześć Borysa Godunowa!
Osadził Hetmankę przed fosą, zeskoczył na łeb na szyję, nie puszczając cugli, powlókł ją i drugiego konia bliżej, choć opierały się, kuliły łby, biły kopytami w śnieg. Wyciągnął szablę, wbił z rozmachem w śnieg, okręcił wodze wokół jelca, ścisnął, zostawił. Nie było czasu!
Teraz szybko! Bez tchu!
Fosa.
Na szczęście zamarznięta, pokryta świeżym śniegiem, a wcześniej po części zasypana faszyną. Przeskoczył przez nią w jednym mgnieniu oka.
Wał. Jezu Chryste! Śliski.
Ośnieżony.
Przerył się przez puchową pryzmę bieli, potknął, wywrócił raz, drugi, zjechał na powrót do fosy.
Wystrzał z rusznicy zabrzmiał jak grom. Kula świsnęła nad głową.
Drugi strzał, trzeci, czwarty.
Mieli go niczym na patelni!
Nic to. Gryzł ziemię i śnieg, by wspiąć się na górę. Przebyć te kilka łokci stromizny, dopaść parkanów.
A potem kula z polskiej strony uderzyła z gwizdem w pole tuż przed wałem. Kwik i rżenie koni, łoskot drewna!
Wrzaski i krzyki Moskwy, ale był już na górze, pod parkanami. Przedarł się, wspiął, dopadł murów!
Z bliska wyglądały na dużo gorzej potrzaskane, niż sądzili. Brunatne tarcice pokryte były jasnymi pęknięciami, odpadały z nich drzazgi, sęki. Osmalone miejsca, tam gdzie uderzyły kule, znaczyły się wyraźnymi wgłębieniami.
Nic, teraz jeńcy.
Wisieli nad nim bosi, półnadzy. Obdarci do koszul i galotów, na linach. Usłyszał strzał, potem świst. Strzała wbiła się w śnieg przy jego lewej nodze.
Do diaska, nie miał jak ich oderżnąć! Nie mógł doskoczyć do lin! Nie dostawał!
— Świrski! Bracie!
Pocztowy wisiał z głową obróconą w bok. Żył, bo zamrugał oczyma, opuścił zakrwawioną, zarośniętą gębę, wpatrzył się w Dydyńskiego, jakby zobaczył anioła.
A Jacek wyrwał zza pasa kindżał, chciał dopaść dawnego kompana…
Wystrzał rąbnął z góry jak grom z jasnego nieba. Dydyński zobaczył chmurę dymu, poczuł gorące drobiny prochu na gębie.
Mieli go, widział ponad parapetem smagłych brodaczy w futrzanych kołpakach. Pokazywali go sobie, wysuwali lśniące lufy rusznic.
Musiał być w biegu… przez cały czas. Inaczej…
Kula z armaty rąbnęła prosto w szczyt drewnianego muru po lewej. Podmuch przewrócił go na ziemię, obsypał drzazgami, impet był tak potężny, że ziemia zadrżała. Dydyński ogłuchł. Przez chwilę słyszał szum, który nagle, zupełnie niespodziewanie, rozpadł się na tysiące odgłosów.
Na rogatego diabła! Ostromęcki mówił prawdę. Kule z dział mogły zmieść go na proszek, rozerwać na strzępy. Czuł się jak mucha między młotem a kowadłem.
Ścisnął kindżał, podskoczył, wybił się jak mógł najwyżej, chwytając lewą ręką koszulę na piersi pierwszego z jeńców, podciągnął, a kiedy lniana płachta trzasnęła w ręku, wbił rozpaczliwie kindżał w szczelinę między tarcicami, zawisł na nim, chwycił się ramienia nieszczęśnika.
Jeniec, pokrwawiony, posiniaczony, zajęczał, krzyknął coś, czego Dydyński nie zrozumiał. Zaciskając zęby, wyrwał kindżał, zawisł na szyi więźnia, a potem podciągnął się w górę, znajdując oparcie w szczelinach pokrywających mur. Chlasnął kindżałem ponad ręką jeńca, przeciął linę jednym ruchem.
Od razu stracił oparcie, pojechał w lewo, zawisł umieszczony na ramionach wijącego się człowieka, dygocącego z bólu. Ale wytrzymał! Wspierając się na głowie tamtego, chlasnął ostrzem po drugiej linie!
Przeciął!
Runęli w dół, spadli do podnóża muru. Raniony towarzysz czy pocztowy wrzasnął przywalony ciężarem stolnikowica. Dydyński zerwał się, chwycił go pod ramiona, posadził.
— Żyj, bracie! Polaku.
— J-j-j-j-ja — wychrypiał tamten z krwią. — Li-li-twin…
— Trzymaj się, boćwiniarzu!
Biegł już do kolejnego jeńca. Nie to, że chciał Świrskiego zostawić na koniec, po prostu tamten wisiał niżej — mógłby odciąć go z więzów, gdyby podskoczył, a może tylko zaparł się o ścianę…
Nie zrobił tego. Wystrzał wstrząsnął powietrzem — ba! całym światem. Ogromna, czterdziestofuntowa kula z Samsona spadła z piekielnym impetem w pole u podnóża muru. A potem zrykoszetowała, odbiła się od zamarzniętego lodu — poszła jak piłka wprost na nich.
Dydyński zasłonił się łokciem. Kula świsnęła przed nim, rąbnęła w parkan tam, gdzie wisiał kolejny jeniec. Z okropnym odgłosem prutych szmat zmiażdżyła go, rozerwała na krwawe strzępy…
Impet rzucił Jacka w tył. Padł na nogi Litwina, rozłożył się jak długi, oślepły, ogłuszony. Gdyby to był zwykły strzał, nie zostałaby z nich garsteczka popiołu.
Dydyński podniósł się śliski, mokry, cały przemoczony. Czyżby spadł deszcz? Moskale szczali z murów?
To była krew!
Spojrzał na miejsce, w którym wisiał jeniec, i skoczył dalej. Zamiast ciała zobaczył dwie zakrwawione ręce kołyszące się na powrozach. Samotne jak para wisielców pod jesiennym niebem.
— Świrski! — rozdarł się od ucha do ucha. — Świrskiiii! — ryczał, dopadając dawnego pocztowego.
Dalej poszło jak w bajce. Bo Jacek nigdy nie uwierzyłby, że sprawił to wszystko tak łatwo i prosto; nawet kiedy po latach opowiadał o swoich przygodach przy kuflu zacnego biłgorajskiego piwa. Wyszukał pęknięcie w poziomej tarcicy, wbił tam palce, wspiął się, chlasnął kindżałem, omal nie obcinając Świrskiemu palców lewej dłoni. Zeskoczył, kiedy Herakliusz zawisł na drugiej ręce.
— Jacek! — jęczał pocztowy, kręcąc głową. — Ty… Naprawdę ty! Panie Boże miłosierny, zmiłuj się nad nami grzesznymi…
Nie było miłosierdzia. Dydyński dojrzał, jak w koszmarnym śnie, że nagle lina, na której wisiał Świrski na prawej ręce, przeszorowała po nierównych deskach parkanu. Pocztowy pojechał w górę, zawadził plecami o szczelinę w murze, zajęczał żałośnie. A Jacek pojął, że przeklęci Moskale, kozo- i matkojebcy, bękarty diabła i potomków Tamerlana, synowie Beliala, Belzebuba i tureckiego sułtana, próbowali podciągnąć pocztowego do góry, na szczyt parkanu!
Więc chwycił nogę Herakliusza z całej siły, zawisnął na niej. Świrski zatrzymał się w połowie drogi między niebem a ziemią, zajęczał, krzyczał, bił głową w zakrwawione bale.
— Nie uda mu się! — rozdarł się Dymitr. — Patrzcie! Straciłem wiernego sługę!
Błagam cię, wróć, jęczał w myślach Dworycki.
Moskali musiało być więcej, bo nagle Jacek poczuł, że dźwigają go z ziemi razem z pocztowym i nawet jego ciężar nie jest w stanie zatrzymać nieszczęsnego więźnia w miejscu. Podjechał na dwa łokcie w górę i poczuł, jak noga Świrskiego wyślizguje mu się z zakrwawionej dłoni.
Nic nie zostało. Tylko modlitwa…
Lecz pomoc nadeszła. Nagle ktoś chwycił Herakliusza za drugą nogę. Pociągnął, przytrzymał.
Litwin! Przybywał Dydyńskiemu na odsiecz, jak boćwiniarska konnica pod Grunwaldem. Przytrzymał mocno, na ile pozwalały mu nadwątlone siły.
— Linę! — jęknął. — Tnij linę, do kroćset.
Dydyński spojrzał zrozpaczony na górę, a Świrski okazał się w tym wypadku znacznie rozsądniejszy od niego. Wyciągnął brudną, skaleczoną lewą rękę.
— Rzuć mu kindżał!
Dydyński puścił pocztowego, opadł, wyrwał sztylet zza pasa.
Podrzucił go delikatnie i ostrożnie, tak by trafił w samą dłoń Herakliusza.
Świrski chwycił żelazo. Wleczony w górę odchylił głowę, machnął lewą, uzbrojoną ręką, próbując przeciąć więzy. Nie sięgnął! Niewiele myśląc, przytknął krzywe ostrze do sznurów obejmujących nadgarstek. Piłował raz za razem, tnąc skórę.
Zdążył!
Nagle spadł im na głowy. Uderzył Dydyńskiego bosą piętą w ramię. Zaryczał, zajęczał, zaniósł się kaszlem…
— Do koni! — wycharczał szlachcic. — Prędzej.
Pędzili, potykając się, ślizgając na śniegu. Dydyński niemal biegł, obejmując ramieniem Świrskiego. Zjechali do fosy na własnych siedzeniach, pognali przez przysypane śniegiem chrusty i faszynę.
To dziwne, ale konie nie uciekły. Litwin szarpnął za wodze, ale Dydyński chwycił rękojeść szabli, zaparł się, wyrwał broń ze śnieżnej zaspy. Porwał wodze Hetmanki, pozostawiając tamtemu podjezdka.
Huk strzałów zabrzmiał za ich plecami. Żaden nie trafił.
Górą poszła w odpowiedzi kula z Panny, świsnęła na pohybel Moskwie, trafiła w jakiś dom w grodzie, bo usłyszeli trzask pękających belek, wrzaski i nawoływania posadzkich.
Dydyński przerzucił Świrskiego przez przedni łęk, wbił nogę w strzemię, odbił się, przeszorował butem po śniegu. Strach poderwał go z ziemi, wrzucił w kulbakę. Hetmanka runęła galopem, poszła cwałem za umykającym Litwinem.
Pędzili, ile się tylko dało. Skulony Dydyński przytrzymujący jęczącego Świrskiego. Za sobą słyszał suchy trzask wystrzałów, którymi żegnali ich strzelcy, a potem coś gorszego — grzmot działa.
Gnali jak wicher, choć wolniej niż poprzednio. Hetmanka, obciążona podwójnym ciężarem, zostawała w tyle, odpadała…
— Dochodzą! — zakrzyczał Ostromęcki. — Nabijać!
— Trzymaj się, mości Dydyński! — Przybyłowski zacisnął dłonie w pięści.
Znów uderzyły działa z polskiej strony. Odpowiedziały im moskiewskie. Górą nadciągał szum pocisku, potem odgłos uderzenia; przez chwilę Jackowi zdało się, że kula rozrywa ich na kawałki!
Lecz pocisk padł z lewej, tuż za nimi. Hetmanka stuliła uszy, rwała do przodu…
Impet uderzenia pocisku był ogromny. Pan stolnikowic spadł razem ze Świrskim w gęsty śnieg, dostał bryłkami lodu w gębę i znieruchomiał z ustami pełnymi lodowatych igieł.
Hetmanka rzuciła łbem, strzeliła z zadu, aż szlachcic miał okazję podziwiać podkowy tylnych kopyt, uciekła za podjezdkiem, na którym zmykał sprytny Litwin.
Dydyński został sam z jęczącym Świrskim, w połowie pustego pola między murami a szańcami Dymitra.
Działa grzmiały, wyrzucając ogień i śmierć. Strzelcy bili do nich z rusznic i hakownic. Jacek podjął rękę Świrskiego, przerzucił przez kark, dźwignął pocztowego z ziemi i ruszył w stronę swoich.
— Mości panie Dydyński — zajęczał do siebie — tak właśnie kończą się przygody. Nie będzie komu pisać diariuszy.
Ale to nie był koniec. Bo nagle, kiedy szedł poprzez śnieg pod gradem kul, z prochowych dymów wychynął kary pysk koński ze strzałką na czole. A za nim frasobliwe oblicze Dworyckiego.
— Daj go na kulbakę! — krzyknął, obracając konia na zadzie.
Dydyński dźwignął pocztowego, wrzucił go na grzbiet karosza, na olstra z pistoletami. Dworycki przytrzymał Herakliusza, by nie spadł.
— Łap się strzemienia! Dymamy stąd.
Ścigani przez kule pędzili do obozu. Dydyński biegł ledwie żywy, pokryty krwią, pyłem, prochem i potem.
I modlił się, aby to wszystko się skończyło…
Aż wreszcie zamajaczyły przed nimi szańczyki Ostromęckiego, konie i ludzie. Niemal wbił się w karmazynowy husarski żupan Gogolińskiego. Padł wówczas na kolana, zdyszany, umierający ze zmęczenia i bólu.
Zatoczył się — byłby runął w śnieg, gdyby go ktoś nie podtrzymał. Zobaczył krasne barwy, husarskie skrzydła przytroczone do tylnych łęków kulbak, żupany z pętlicami, szable, magierki i czapki zwieńczone czaplimi piórami.
Niebo było z polska karmazynowe.
Wrzask, tryumfujący ryk zwycięstwa, który dobywał się ze wszystkich gardeł, szedł pod niebiosa. Konie rżały, puszkarze podrzucali kapelusze do góry, z tyłu Kozacy strzelali z samopałów, ruszali w prysiudy.
Dydyński objął Świrskiego, zmiażdżył go w uścisku, przycisnął pokrwawioną głowę do piersi. Z boku do jego nóg rzucił się Litwin. Modlił się, zawodził i jęczał, jak gdyby wzywał na świadków dawnych pogańskich bogów.
— Świrski, daruj moją winę.
Herakliusz nie mówił nic — pewnie Dydyński za mocno przyciskał go do piersi.
— Proszę… Odpuść mi, jak Jezus Chrystus.
— Odpuszczę — wychrypiał były pocztowy — jak mnie waść nie udusisz.
Jacek puścił Herakliusza. Ten zakaszlał, splunął krwią.
— Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr — rzekł. — Nie ma już waśni, nie ma winy, pomagaj Bóg.
— Wrócisz do mnie? Na służbę.
Świrski uśmiechnął się. I pokręcił głową.
— Nie wrócę, mości panie stolnikowicu. Chciałbym jak dawniej. Ale… Zaciągnąłem się… Po towarzysku do roty pana Fredry. Sam waść rozumiesz, służba nie drużba.
— Panie Świrski, niechże cię kule biją! Za grzechy moje przyjmuję.
Uścisnęli się jeszcze raz.
Dymitr szedł do nich pieszo, w otoczeniu pułkowników i dworu. Rozwarł szeroko ramiona, podał dłoń stolnikowicowi. Lecz jeśli myślał, że szlachcic ją ucałuje, to mylił się, bo Dydyński po prostu ją uścisnął.
— Mości panie Jacku, winszuję męstwa i wiktorii. Z takimi kawalerami moja sprawa upaść nie może.
— Daj Bóg.
— Doprawdy zadziwiła mnie dzisiaj chrobrość polska. Mości panowie! Oto ja — car moskiewski, prawowity naslednik Iwana Groźnego, Rurykowiczów i innych przodków moich, ogłaszam wszem wobec, że od tej pory możecie zwać pana stolnikowica Jackiem nad Jackami, bo to sprawił, co nad siły i wszelkie było oczekiwanie!
Padli sobie w objęcia.
— Bądź pewien, waszmość, że będę się umiał odwdzięczyć… Kiedy już zasiądę na moskiewskim Kremlu. A teraz — trzymaj w podzięce. I nie próbuj odmawiać!
Jednym ruchem zrzucił z ramiona aksamitną karmazynową ferezję z jedwabnymi pętlicami i diamentowymi guzami, a potem narzucił ją na ramiona Jacka.
— Odprowadźcie ich do cyrulika. Na opatrzenie. Dalejże, mości panowie!
Husarze rzucili się do Dydyńskiego, Świrskiego i Litwina, który nawet nie zdążył podziękować za ratunek. A potem niemal ponieśli ich do obozu.
Dymitr zaś, wdziawszy szubę, którą natychmiast podał mu pokojowiec, dosiadł siwka. Ktoś zamajaczył u jego boku, przedarł się poprzez dymy i śnieg, który już znowu zacinał. Jaśnie pan Mniszech.
— Hej, mospanie, komuś oddał moją ferezję?! — zakrzyknął z miejsca wojewoda sandomierski. — Pójdę z torbami, jeśli pachołkom karmazyny będziesz rozdawał!
— Ten pachołek dziś stał się olbrzymem. Jaki pachołek, do diabła, towarzysz husarski mojej chorągwi, Jacek Dydyński, stolnikowic sanocki. Okrył się nieśmiertelną sławą.
— Dydyński? Jacek? Stolnikowic? Do diaska, nie poznałem go po stroju — zafrasował się Mniszech. — Boże mój, Panie światłości wiekuistej, jak to się czasem można pomylić. No, pędzę i ja mu powinszować. Bywaj.
I jaśnie oświecony wojewoda sandomierski ruszył za czeladzią i pocztowymi złożyć ukłony i uszanowanie Dydyńskiemu.
Die 2 decembris n. st., 22 novembris st. st.
Stancja Dydyńskiego, obóz Samozwańca
Godzina druga w południe
Anastazja rzuciła się na niego jak lwica, ledwie przekroczył próg. Chyba myślała, że wraca stolnikowic, bo kiedy dojrzała zasępione oblicze Nieborskiego, zrozumiała błąd i zatrzymała się w pół kroku.
— Co z nim? Czemuś nic nie powiedział?! Żyje?
— Kto taki? — spytał, nie unosząc głowy. — Borys? Świrski? A może Samozwaniec?
— Jakiś ty głupi! Ojczulek Dydyński.
— Żyje, żyje. Złego diabli nie biorą.
— Jakiż on zły! Boży człowiek! — jęknęła, a pocztowemu wydało się, że w jej oczach zobaczył łzy.
— Widzę, dla kogo boży. Ubrał cię jak carską księżniczkę.
Anastazja opuściła ręce, pogładziła nakładną niewieścią szubę wkładaną przez głowę — teraz przystrojoną kiką — czapką, spod której wypadał długi, skręcony w ciasnych zwojach złotawy warkocz.
— Gdzie on? Gdzie jest?
— U cyrulika. Co ci tak śpieszno? Jeszcze rozgrzejesz mu łoże.
Nie wiedziała, kiedy znalazł się przy niej i wolno, ale stanowczo położył ręce na ramionach, dotknął szyi.
— Dość! Puść! — syknęła. — Precz!
— Ty co?! — warknął. — Ty…
Nie puszczał, wtedy szarpnęła się, a kiedy naparł całym ciałem, uskoczyła w bok. Nieborski zachwiał się między stołem a krzesłem, potknął, padł do przodu, wleciał na maszt, omal nie zwalił się na skrzynię.
Spoglądała, jak rozeźlony gramolił się na nogi.
— Nie wróci szybko. Mamy czas. Mogłabyś… być trochę milsza.
— Nie!
— A, rozumiem. On możny pan, to-wa-rzysz. Ulubieniec cara. Jacek nad Jackami. A taki zwykły chudopachołek jak ja śmierdzi carskiej księżniczce.
— Co ty tam wiesz.
— Pewnie — ruszył w jej stronę z zimnym uśmiechem — pan Dydyński kutasa też ma nad kutasami, co — może się mylę?
Cofnęła się do wyjścia.
— Ty kto jesteś, myślisz? Kniahini? Co ty dla niego — moskiewska kurwa! Bladź, co pod każdym rozkłada nogi!
— Idź precz!
Podniósł się, ruszył w jej stronę, a wtedy krzyknęła — głośno i donośnie.
— Hej, co tam? — zagrzmiał głos Borysa. — Potrzebujecie czego?
— Nagła krew cię zalała — mruknął Nieborski. — To siedź tu. Sama. Ty dla niego barachło. A dla mnie…
Nie słuchała, wbiła wzrok w przestrzeń.
Machnął ręką, zaklął i wyszedł z namiotu.
Die 12/2 decembris
Szańce Samozwańca pod Nowogrodem Siewierskim, późna noc
Dowodzenie nad Moskalami przejął w następnych dniach hetman mróz. Przez cały tydzień od piątku do soboty walił śnieg, wicher wciskał się w szczeliny namiotów i trudno było wyprostować się na szańcach. Oto zaczęła się sroga moskiewska zima, inna niż w Rzeczypospolitej. Tam bowiem przed nastaniem śniegów przyroda zasypia powoli jesienią, aby obudzić się na nowo, w Moskwie zaś ginie pod śniegiem gwałcona przez mróz, tak jak każda myśl o wolności niweczona przez carskie okowy. Zima w Rosji jest symbolem śmierci i zniszczenia. Najmniejszy ślad życia nie zdoła przetrwać do następnego roku.
Namioty nie dawały schronienia, więc towarzysze rozesłali czeladź z wozami po drewno. Ciurowie zaś wpadli do kilku najbliższych wiosek, wygnali chłopów nahajkami, a bierwiona i bale z rozebranych chałup przywieźli do obozu. Jeden dzień i jedną noc stukały siekiery, aż wreszcie przy namiotach wyrosły szałasy i chatynki z piecami, przy których Lachy, Kozacy i Moskale przeczekać mogli nie tylko do wiosny, ale nawet do następnej jesieni. Konie stały w szopach, wojenny moderunek pozostawiono w namiotach, czerń z trudem wyryła sobie ziemianki i burdiugi, które wkrótce pokrył gruby całun śniegu.
Działa strzelały cały czas, ale Basmanow okazał się twardy, jak niedźwiedź, który pod grubym futrem nosi na brzuchu jeszcze grubszą warstwę sadła. Kiedy po dwóch dniach ostrzału runęła ściana obok Spaskich Wrót, okazało się, że za nimi Moskale pobudowali następną — z faszyny, dębowych bali przysypanych ziemią, śniegiem polewanym wodą, iż zmienił się w szklistą, śliską taflę nie do przebycia.
Dymitr zaciskał pięści, ale nakazał przybliżyć szańce do grodu i strzelać — bić z dział bez tchu i opamiętania, aby uczynić nowy wyłom. Ziemia była zmarznięta, sypano je zatem ze śniegu polewanego wodą. Podtaczano działa i na nowo nękano nieszczęsne miasto kulami.
Nocą siódmego dnia ostrzału zabrakło prochu. Fogler posłał do obozu po nowe beczki, Dydyński zaś i Przybyłowski, którzy wraz z Gogolińskim trzymali tej nocy placową straż, przyczaili się z bandoletem i arkebuzami za wałem, by zapolować dla rozgrzewki na któregoś z Moskali przechadzających się na hurdycjach czy ostróżkach. Od kiedy bowiem szańce przybliżyły się do ścian, obydwie strony zabawiały się w kotka i myszkę, umieszczając najlepszych strzelców na basztach i zrębach, a potem waląc znienacka do strażników i wszystkich tych, którzy byli na tyle nierozważni, że odważyli się wystawić głowę zza osłony.
Dydyński przyuważył moskiewskiego wartownika. Opuścił kurek na kółko, złożył się do strzału i wypalił. Grzmot rozdarł ciszę nocną. W świetle księżyca zajaśniała chmura oparów. Pan stolnikowic spudłował szpetnie — o czym przekonał się, gdy już po chwili nadeszła odpowiedź z drugiej strony. Nie była to jednak kula z hakownicy, ale argumenty znacznie cięższego kalibru.
— Ty, pizdiuk! — rozdarł się gdzieś wysoko niewidoczny Moskal, jeden ze strzelców, który znany był z tego, że używał niewyparzonej gęby o wiele skuteczniej niż arkebuza. — A chuj tebe w żopu w mesto ukropu! Po samyje jajca!
— A pokaż się, z kurwy synu! — zagrzmiał w odpowiedzi Przybyłowski. — Wyłaź zza wałów, francowaty matkojebco! Zaraz strącę ci ze łba Czapkę Monomacha. I zrobię w czerepie szparę tak wielką jak piczka w carskiej rzyci!
— Ty chyba na urny s' pizdoj pomieniałsja! U tebe żopa w mesto gołowy! My was na zautre spraszywajem na rozgowor![26]
Przybyłowski przyłożył arkebuz do ramienia i nacisnął na spust. Sprężyna obróciła kółko, sypnęło iskrami. Wystrzał przeorał nocne niebo.
Odpowiedź nadeszła nadspodziewanie szybko. Na wałach rozbrzmiały dwa suche trzaski. Jedna kula przemknęła gdzieś w górze, druga zrykoszetowała od zamarzniętego szańca, kilka łokci od szlacheckiego nosa pana Przybyłowskiego.
— Ty, Lach! Bliadun w żopu jebanyj. Pizdiuk małosolnyj! Ty słyszysz? Jebu twoju mat' lackuju. U niejo wjuga w pizdie!
— Psi synu końskim kusiem między oczy chędożony! — Dydyński ciął słowem jak żelazem, bo Moskale byli zbyt daleko, aby mógł dosięgnąć ich szablą. — Bękarcie francowatej przechodki! Synu kobylej mineciary, gamratki, pohańskim godmiszem na drugi bok wyjebanej! Wychodź na szable. Jeden na jednego!
— Ty szto, zołotoj pizdy kołpaczok. Ty syn bladiugi, dumajesz, szto my duraki, pizdo zabripannaja? Prichodi posmotri w moju żopu!
— A cmoknijże mnie w sam koniec kutasa!
— Lach, chuj da pizda z odnowo gniezda!
Tym razem po polskiej stronie przemówiło działo, skutecznie głusząc dalszą część moskiewskiej oracji. Kiedy dym opadł i wróciło światło księżyca, pan stolnikowic zadumał się.
— Ciekawym okrutnie — rzekł, wsypując proch do lufy bandoletu — cóż znaczą one moskiewskie słowa: chuj i pizda?
— Pewnie tyczą się naszych matek i ojców — mruknął Przybyłowski, także zajęty arkebuzem — tudzież ich sposobu prowadzenia się albo niechlubnej sodomii z chłopami.
— Durnyj durnomu pchaju w sraku sołomu! — rozległo się zupełnie blisko.
Zza szańca wynurzył się chudy jak pogrzebacz Kozak w kożuchu i wilczej kapuzie, z wąsami jak dwa błyszczące ogony. Z moskiewskich wałów strzelono, ale on robił sobie z tego tyle co z krakania wron.
— Ataman Gierasim Ewangelik — mruknął Dydyński. — Cóż was tu sprowadza, mości pułkowniku?
— Obchodzę posterunki. I jak wasze moście usłyszałem, to sobie pomyślałem — pomogę Lachom zrozumieć Moskali. W końcu my bliżej Kremla niż Zawisie.
— To gadaj, co to po polsku: chuj, pizda i żopa?
— Chuj, proszę waszmości — Kozak mówił z takim namaszczeniem jak pop wyjmujący prosforę w czasie mszy świętej — tłumaczy się po polsku kuś albo, z przeproszeniem, kutas.
— A pizda?
— Kiep albo picza niewieścia — wytłumaczył Ewangelik, będący z racji pochodzenia swoistą sublimacją kultury szlacheckiej i moskiewskiej.
— Ha, ciekawe. — Przybyłowski przymierzył się do strzału. — A żopa? Czy to nie aby carska małżonka?
— Dziura w dupie, za pozwoleniem waszej mości.
— Dziura… Zaiste dziwna ta moskiewska mowa. To spróbujemy po ichniemu.
— Ty tam, dupodajcu, sodomito sfrancuziały! Pokaż się po kawalersku! Słyszysz, chuju w żopu chędożony?
— Słuszajus', z kurwy synu! Taka twoja mać! — padła prosta i zrozumiała odpowiedź po polsku, choć z moskiewskim zaśpiewem.
A Przybyłowski i Dydyński spojrzeli po sobie zaskoczeni.
— Chyba też mają tłumacza — rzekł stolnikowic.
Przybyłowski pokiwał głową ze zrozumieniem. I tak oto rozpoczęło się przenikanie polskiej fantazji i moskiewskiego obyczaju.
Die 18/8 decembris
Kwatera Dymitra Samozwańca
Tuż przed północą
Cisza była tak wielka, że aż dzwoniło w uszach.
Siedzieli przy stole w blasku latarni bladzi i wyziębieni. Pułkownicy i rotmistrzowie. Atamani, setnicy i moskiewscy tysięcznicy. A pośród nich carewicz Dymitr Iwanowicz, wojewoda Mniszech, Żulicki, Gogoliński, Dworycki, Damęzki, Buczyńscy i reszta rotmistrzów. Kniaź Rubec-Massalski i brodaci Moskale. Zasępieni i porywczy Kozacy z niskim i żwawym jak iskra atamanem Petrem Korełą.
Mówił Dworycki. Spokojnie, bez gniewu. Bez uniesienia.
— Mamy dwie wieści. Pierwsza z grodu. Uciekła z niego prawie setka posadzkich ludzi. Zeznali, co wiedzą o wojsku carskim. A wiedzą zaskakująco dużo, jak na oblężonych, co znaczy, że nasze czaty musiały nie raz i nie dwa przepuścić szpiegów cara…
— Mości panowie, Mścisławski idzie z doborowym wojskiem. Następuje od Trubczewska, Briańska prawym brzegiem Desny. Połączył się już z Dymitrem Szujskim, który wiedzie część dworian i poczty bojarskie. Razem prowadzą, jak powiadają, sześćdziesiąt tysięcy ludzi.
Moskale poruszyli się niespokojnie. Chruszczew zajrzał w oczy Massalskiemu. Za to Polacy i Kozacy ani drgnęli.
— Znając jednak armię carską, nie wierzę, aby żołnierzy zdatnych do boju było więcej niż połowa. Trzydzieści tysięcy zatem.
— Policzymy ich, gdy ich wybijem — mruknął rotmistrz Stanisław Borsza.
— Są wśród nich strzelcy carscy. Pułki jazdy pomiestnej i bojarów. Co więcej, Mścisławski ma pod swoimi rozkazami zaciężne regimenty Niemców.
Teraz z kolei szmer rozszedł się między polskimi pułkownikami.
— Prowadzi Kozaków jaickich i terskich. Tatarów kazańskich. Chłopów z pososznych wypraw, Astrachańców, Czuwaszy i Czeremisów… Pół Azji i Bóg wie kogo jeszcze.
— Dziś rano nasz podjazd z dworian i Kozaków natknął się na pułki kniazia pod Trubczewskiem. Stoczył bój, został złamany, ale zdobył języków i wieści. Musimy szykować się do walki.
Nadciągał dzień sądu. Świt miecza i kary. Chwila, na którą czekali od miesięcy i której spodziewali się z każdym dniem.
Przecież nie byli głupcami, wiedzieli dobrze, że Godunow wyśle przeciwko nim armię. Nadchodził czas, aby się z tą armią zmierzyć.
— Nieprawy car obiecał Mścisławskiemu, że jeśli schwyta Dymitra żywcem, weźmie za żonę carską córkę Ksienię, a na dodatek otrzyma w posagu Księstwo Kazańskie i Sybir.
Nie wiedzieć czemu, kilka głów obróciło się na wojewodę, który miał wszak przyobiecane od cara Księstwo Siewierskie, Psków i Nowogród jako wiano Maryny. Tak to już było w ostatnich czasach, że wszyscy dzielili Księstwo Moskiewskie niczym skórę na niedźwiedziu, który wszak jeszcze żywy chadzał po lesie.
— Razem z carem idą wojewodowie i pułkownicy. Kniaziowie: Andriej Andriejewicz Telatiewski, Wasyl Wasylewicz Golicyn, Michał Samsonowicz Turenin, Łuka Fedorowicz Szczerbatow, a z nimi okolniczy Wasyl Pietrowicz Morozow. Mścisławski chce zaskoczyć nas pod Nowogrodem, tak aby wziąć armię Jego Carskiego Wieliczestwa w dwa ognie. Nie możemy do tego dopuścić, bo to oznacza naszą zagładę.
Dymitr wstał.
— Nie będę wygłaszał oracji — rzekł oschle. — Nadszedł czas, aby Polacy pokazali męstwo. Nie jesteście, jak mówicie, dobrzy w obleganiu zamków i grodów. Pokażcie więc ochotę, aby znieść wojsko Mścisławskiego w polu. Słucham was.
Pierwszy wstał pan Żulicki.
— Pomimo przewagi jestem zdania, że zagłada czeka nas wówczas, kiedy kniaź Fiodor uchyli się od bitwy, zakładając, dajmy na to, obóz za Desną, sypiąc szańce i wały, aby zamknąć nas w oblężeniu. Takiego periculum[27] nie wytrzymamy, bo zaczyna brakować prochów, a konie są pomorzone od mrozu.
— Dlatego — rzekł wojewoda — winniśmy jak najszybciej zdobyć Nowogród. Wzięcie miasta sprawi, że armia carska upadnie na duchu — nie będzie miała komu śpieszyć z odsieczą. Poza tym łatwiej będzie stoczyć bitwę pod murami naszego własnego miasta. Już dziś w nocy szykujmy się do szturmu…
— Waść zmierzasz do klęski — mruknął Żulicki. — Nie zdobyliśmy miasta w ciągu miesiąca, więc skąd pewność, że padnie po kolejnym szturmie, na który, Bogiem a prawdą, nie mamy sił. Przeciwnie, pobicie odsieczy w polu sprawi, że Basmanow będzie bardziej skłonny do rozmów, bo przecież kończą mu się proch i zapasy.
— Słuszna uwaga — skwitował Dworycki, który z oczywistych powodów nie wstał. — Proponuję zatem, waszmościowie, aby zamiast tu czekać, zostawić Kozaków jako straż przeciwko Bosmanowi, a samemu wyruszyć na Mścisławskiego. Poszukać go w polu. I zmusić do przyjęcia bitwy.
— Waść chcesz atakować trzydzieści, jak mówisz, a może nawet sześćdziesiąt tysięcy Moskali? Mając pod komendą nie więcej jak dwadzieścia, i to, z całym szacunkiem dla przyjaciół Waszej Carskiej Mości, lada jakiej zbieraniny? — upierał się wojewoda.
— Wyprowadzimy w pole chorągwie, które są mocą i potęgą Rzeczypospolitej — rzekł ponuro Dworycki. — Zmusimy kniazia Fiodora, aby potykał się z nami w polu na sposób polski, a nie moskiewski — czyli za szańcami, ostróżkami i hulajgorodami. To proste: użyjemy husarii.
Iskra, zda się, przeskoczyła między pułkownikami. Na wąsatych obliczach Polaków pojawiły się zimne uśmiechy.
— Bijut czełom wam, Adamie Władysławowiczu, ale husarii mamy niespełna sześć setek — Dymitr nie podzielał pewności Lachów. — Cóż znaczy sześciuset bojców — choćby najprzedniejszych — przeciwko sześćdziesięciu tysiącom.
— Za pozwoleniem Waszej Carskiej Mości. Sześćdziesiąt tysięcy przeciwko sześciuset husarzom znaczy tyle co wszystkie legiony diabłów przeciw Trójcy Świętej. Nie widziałeś naszej jazdy pod Toropcem, Lubieszowem, Bukowem. W Inflantach. Pod Kockenhausen, Rewlem i Białym Kamieniem. Husaria zmiażdży Mścisławskiego i Szujskiego, choćby postawili przeciw nim całą Ruś. Tak jak zmiotła Szwedów i Wołochów. Niemców i was — Moskali — za króla Stefana.
— Jesteście pewni przewagi? — zapytał pan Fredro. — Nasza konnica to na razie jedyna podpora władzy Jego Carskiej Wysokości, bo cała reszta Kozaków i Moskwy dziś jest przy nas, a jutro — wiatr ją rozegna. Jeśli nie stanie husarii i petyhorców, wyprawa rozpadnie się w pył.
— Nie ujmuj nam odwagi, mości panie starosto — wtrącił rozeźlony Massalski. — Całowaliśmy chrest w carskie imię i stoimy wiernie przy gosudarze. Może u was, na Litwie, jest w zwyczaju, by każdego dnia zmieniać pana, pewnie i dlatego, że tak wielu ich w tamtych stronach. My pójdziemy bić się z Mścisławskim.
— A czy nie byłoby lepiej wycofać się… ku granicom Rzeczypospolitej? Rzecz jasna, na jakiś czas.
Pomruk rozszedł się między Moskalami. Rotmistrz zarobił od razu na niechętne spojrzenia.
— Wy, Lachy, macie gdzie uciekać — zagrzmiał Rubec-Massalski. — Więc jeśli chcecie, wolna droga. My zostaniemy przy Jego Wieliczestwie, bo za opuszczenie tatarskiego raba Godunowa czeka nas topór, szubienica, pal, a w najlepszym razie — zesłanie na północ.
— Nigdzie nie będziemy ustępować! — zakrzyknął Borsza. — Jesteśmy rycerstwem Rzeczypospolitej! Kto ma ferezję tchórzem podszytą, tedy niechaj dyma do domu, do żonki i pierzyny. Nie ustąpimy pola, póki Moskwa nie będzie nasza. Na Mścisławskiego! Bigosować!
— Mało husarii, ale nic to! — rzekł Gogoliński, kładąc dłoń na rękojeści szabli. — Rota husarska Waszej Carskiej Mości jest gotowa do walki.
— Kiedy pójdziecie w bój — powiedział Dymitr — będzie was więcej.
— Wasza Carska Mość spodziewa się posiłków?
Nawet Mniszech uniósł brwi ze zdziwienia.
— Stoczymy bitwę z Mścisławskim. A wy pojedziecie w bój ze skrzydłami, mości panowie husarze — zawyrokował carewicz. — Pióra straszą konie, widziałem was na paradzie i myślę, że samym wyglądem przestraszycie bojców Mścisławskiego tak bardzo, że zaraz pomyślą, iż jest was nie sześciuset, ale co najmniej sześć tysięcy.
— W piórach?! — zakrzyknął Gogoliński. — Ze skrzydłami? Wasza Carska Mość, to nie parada ani tryumf. Za przyzwoleniem, wolałbym zachować skrzydła na wjazd do Moskwy.
— Pojedziecie w nich tu i teraz. Aby carscy wojewodowie byli zaskoczeni waszą liczbą.
— Pójdą w strzępy! Mości carewiczu, czy wiesz, ile kosztuje dobre skrzydło husarskie w Krakowie i Lwowie? Najmarniej dziesięć złotych!
— Będzie skwierk i rozruch między towarzyszami! Nie dostaliśmy jeszcze drugiej ćwierci!
— Za wszystkie pióra zwrócę. Dam basarunki i wynagrodzę szkody — uciął protesty Dymitr.
— Kiedy? — zagrzmiał Borsza. — I z czego?!
— Z carskiej kaźni. Po zdobyciu Moskwy! — rzekł Dymitr z zimną i zaciętą gębą.
Borsza i kilku innych gruchnęło śmiechem. Zaraz jednak spoważnieli, a pan Stanisław, aby ukryć złe wrażenie, zakasłał i zachrząkał, kryjąc usta dłonią.
— Jeśli przegramy, okup za wasze głowy będzie o wiele wyższy niż te kilka piór. Zaszarżujecie ze skrzydłami, bo walczycie dla mnie. A ja chcę, aby Mścisławski i wszyscy poplecznicy nieprawego cara widzieli, że broni mnie konnica niebieska. Rycerze Chrystusowi, co mają pióra, tak jak anioły zesłane z nieba na zwycięstwo i dobrą nowinę. Skrzydła dodadzą wam siły i odwagi. Jakby was było nie sześciuset, ale sześć tysięcy. Mości panowie! Podwoić straże, gotować się do bitwy. Dać znać, kiedy Mścisławski zbliży się na milę lub dwie do Uzruja. Tam, na polach i łęgach Hospody, da nam zwycięstwo i wiktorię, o której potomkowie nasi będą mówić przez wieki. Do chorągwi!