ROZDZIAŁ XXIV

Była pierwsza po południu. Mali i Gard, choć w ogóle nie mieli ochoty na jedzenie, wmusili coś w siebie z rozsądku i rozmawiali właśnie o dalszych poszukiwaniach, gdy zadzwonił telefon.

Zamilkli natychmiast. Ponieważ Mali zrobiła się przerażająco blada, słuchawkę podniósł Gard. Widział, jak zasłoniła sobie uszy dłońmi i mocno zacisnęła powieki.

Komisarz Brustad pytał, czy matka Sindrego nie zechciałaby przyjechać do komisariatu, żeby rzucić okiem na kilka nazwisk.

Mörkmoen odpowiedział w jej imieniu, odłożył słuchawkę i podszedł do Mali. Gdy delikatnie ujął jej ręce w swoje dłonie i wyjaśnił, o co chodzi, wyraźnie się odprężyła.

– Pojadę z tobą – dodał na koniec.

– Dzięki! Tylko że mam wobec ciebie wyrzuty sumienia, bo przecież chyba powinieneś być w pracy?

– Naprawdę myślisz, że byłbym teraz w stanie pracować? – spytał z tak wielkim żarem w głosie, że przestała mieć już jakiekolwiek wątpliwości co do jego sympatii dla Sindrego.

– Ale w domu powinien ktoś być.

– Czy Sonia nie mogłaby tu posiedzieć, gdy nas nie będzie?

– Sprawdzę, czy jest w domu.

Na szczęście była i obiecała zająć się chłopcem, gdyby pojawił się w czasie ich nieobecności.

Mali czuła się znacznie lepiej, mając przy sobie Garda. Gdy znaleźli się w samochodzie, oboje ogarnął nieopisany smutek. Sindre tak bardzo pragnął pokazać mamie ten szybki, wspaniały samochód, tak by się cieszył, widząc jej zachwyt i zdumienie. A teraz nie było go tu z nimi

– Ja chyba tego dłużej nie wytrzymam! – wyszeptała kobieta w głębokiej rozpaczy. – To jest ponad moje siły.

– Człowiek potrafi znieść bardzo dużo – odparł Gard cichym głosem. – Ale czegoś tak strasznego nigdy jeszcze nie doświadczyłem w swoim życiu. Jeśli ten drań wpadnie mi kiedyś w ręce…

Mali ścisnęła mocno jego dłoń opartą na kierownicy.

W drodze do komisariatu prawie ze sobą nie rozmawiali. Nie byli w stanie. Cokolwiek by powiedzieli, i tak nie potrafili rozproszyć nawzajem swego lęku i przygnębienia.

Komisarz od razu poprosił ich do gabinetu.

– Udało nam się sporządzić w miarę kompletną listę właścicieli srebrnoszarych samochodów w mieście. Nie możemy oczywiście wykluczyć, że tamto auto pochodzi z innej okolicy albo z jakiegoś innego powodu nie znajduje się na naszej liście. Zaczęliśmy już sprawdzać alibi. Proszę się przyjrzeć, może któreś z tych nazwisk jest pani znajome?

Mali powoli i dokładnie czytała spis. Nie był długi; srebrnoszary nie należał do popularnych kolorów aut.

– Żadne – stwierdziła. – Nie znam ani jednego z tych nazwisk.

Brustad westchnął ciężko.

– Mogę zobaczyć? – spytał Mörkmoen.

– Oczywiście!

Podczas gdy ona rozmawiała z komisarzem, Gard studiował listę.

Nagle, z bardzo skupioną twarzą, podniósł wzrok znad kartki papieru.

– Lomann? – spytał. – Czy to nie ten dyrektor banku?

– Lomann to dość popularne nazwisko w naszym mieście – odparł Brustad – Mogę zerknąć? Na imię ma Carl. Zawód nie podany. Tylko sam adres. Klockargatan osiem.

– To przecież blisko!

Gard stał jak wrośnięty w ziemię.

– Komisarzu, niech pan posłucha, mam fantastyczną teorię!

Oboje zaczęli przysłuchiwać mu się w skupieniu.

– Lomann, dyrektor banku, ma duży srebrnoszary samochód, jak sami widzicie, dość rzadkiej marki. Mieszka niedaleko lasku nad morzem i zarazem wystarczająco blisko Sindrego, by obawiać się, że zostanie rozpoznany. Po włamaniu do własnego banku dostaje ataku serca. Widziałem go na korytarzu w szpitalu, kiedy poszliśmy z małym odwiedzić Mali. Pamiętam, że jakiś mężczyzna stał wtedy odwrócony plecami do mnie i rozmawiał z chłopcem, który był śmiertelnie przerażony. To mógł być Lomann. Bo kiedy mijaliśmy go, wychodząc już ze szpitala, Sindre zachowywał się tak, jakby zobaczył diabła.

Komisarz ściągnął brwi.

– Dyrektor banku? Czy to nie zanadto śmiała teoria? Ale proszę mówić dalej! A może to już koniec?

– Nie. To nie koniec. Parę dni temu byliśmy we dwóch w banku. Nagle chłopiec wyraźnie czymś się przeraził i bąknął tylko pod nosem „troll”. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy jakiś mężczyzna zniknął gdzieś w dalszych pomieszczeniach.

– W gabinecie dyrektora?

– Niewykluczone. Nie wiem. Za drzwiami po prawej stronie.

Brustad kiwnął potakująco głową.

– Po prawej mieści się gabinet Lomanna. Byłem tam w związku z tym włamaniem. Ale przecież on jest bogatym człowiekiem! Nie rozumiem… Zaraz, zaraz! Szukaliśmy kogoś, kto od chwili włamania siedział w więzieniu i dopiero niedawno wyszedł. Okazało się, że nie ma takiego przestępcy. Ale przecież rzeczony Lomann był przez cały ten czas przykuty do łóżka i dopiero w ostatnich dniach wyszedł ze szpitala. Wiecie co, widzę, że wszystko zaczyna świetnie do siebie pasować.

Komisarz miał roziskrzone oczy i zarumienione policzki.

– Chwileczkę, muszę zadzwonić do kierownika klubu płetwonurków. A może pan do niego należy?

– Nie – odparł Gard. – To jest klub dla amatorów.

Brustad, otrzymawszy połączenie, spytał, czy dyrektor banku Lomann jest członkiem klubu. Po długiej serii niewiele mówiących „taak”, „nie, nie”, „hm, hm” odłożył wreszcie słuchawkę i spojrzał na swych gości.

– Nie jest członkiem klubu. Lecz kiedyś przyszedł na jakieś spotkanie i opowiadał, że podczas urlopu często nurkował w Morzu Śródziemnym i na Barbados. Podwodna sceneria naszego morza podobno go nie bawi, bo jest zbyt monotonna. Ale z tego wynika, że ma na pewno własny kostium płetwonurka.

– Bez wątpienia – potwierdził Gard. – Co robimy?

– Pojedziemy do niego do domu. On sam jest pewnie w banku, ale chętnie porozmawiam sobie z jego żoną. To prawdziwa dama, z najwyższych sfer, przywiązuje ogromną wagę do etykiety. Mówi się, że to ona, nie jej mąż, siedzi na pieniądzach w tej rodzinie. Podobno także ona wsadziła Lomanna do banku i podobno dzięki niej został potem dyrektorem.

Komisarz wyszedł na chwilę, żeby porozumieć się ze swymi najbliższymi współpracownikami. Gard i Mali siedzieli w milczeniu, raz po raz spoglądając na siebie. Oboje lekko się ożywili w obliczu tego zaskakującego obrotu spraw. Wreszcie bowiem byli w stanie sobie wyobrazić, kto krył się za…

Gdy Brustad wrócił, Gard spytał natychmiast:

– Nie aresztuje pan Lomanna?

– Ależ skąd, to byłby największy błąd, jaki moglibyśmy popełnić. Wszystkiemu by zaprzeczył i wtedy nigdy już nie znaleźlibyśmy Sindrego. Poza tym stracilibyśmy szansę przyłapania go w chwili, gdy będzie wyciągał swój zatopiony skarb. Prawdopodobnie zamierza to zrobić dzisiejszej nocy, ponieważ jutro rano wyjeżdża za granicę.

– Skąd pan to wie?

– Zadzwoniłem do banku i rozmawiałem z jego sekretarką, oczywiście pod jakimś pretekstem. Właśnie w tej chwili odbywa się tam wielka ceremonia pożegnalna. Niestety, nikt nie wie, dokąd pan dyrektor się wybiera.

– A… Sindre?! – wtrąciła zdesperowanym głosem jego matka.

– Kazałem jednemu z moich ludzi chodzić za Lomannem jak cień, może w ten sposób zaprowadzi nas do chłopca. Ale raczej w to nie wierzę. Sekretarka wygadała się niechcący, że szef przyszedł dziś do banku bardzo późno, właściwie dopiero pół godziny temu, przemoczony do suchej nitki, brudny i w podartym ubraniu. Podobno miał kłopoty z samochodem.

– Aż takie, że podarł sobie ubranie? – zdziwiła się Mali.

– To rzeczywiście dziwne – przyznał Gard. – Ale mnie zastanawia co innego. Przecież u nas dzisiaj wcale nie padało!

– Ma pan rację. Jeden z moich ludzi właśnie dzwoni do instytutu meteorologicznego, żeby ustalić, gdzie dziś był deszcz. No, dobrze, wobec tego pojedziemy teraz do pani dyrektorowej. Możecie mi towarzyszyć.

Загрузка...