ROZDZIAŁ XXVII

Sindre szedł i szedł bez końca.

Dlaczego nikogo tu nie ma? Chłopiec zaczął już tęsknić za ludźmi, nie chciał być dłużej sam. Czuł się zmęczony, głodny i zmarznięty. Przebierał nogami właściwie już bez udziału woli.

– Mamo – pojękiwał od czasu do czasu.

Las przypominał ciasny wąwóz, naokoło widać było tylko porośnięte mchem pnie drzew, wielkie głazy i plątaninę gałęzi. To wszystko bardzo go przerażało. Na dodatek zaczynało się chyba ściemniać, a Sindre bał się ciemności. Od czasu kiedy po raz pierwszy spotkał trolla.

Chciałby już stąd wyjść, być z mamą, w domu. Nie miał jednak odwagi zawrócić, ponieważ gdzieś tam czyhał na niego ten straszny mężczyzna. Wiedział, że musi ciągle iść do przodu, coraz dalej, żeby ten człowiek nie mógł go doścignąć.

Droga, jaką przemierzał, nie była bynajmniej prosta. Ponieważ chłopiec kluczył między drzewami i zbaczał ze ścieżki, zatoczył właściwie niewielki łuk, który jednak nie przybliżył go wcale do jakiejś zamieszkanej okolicy. Raczej wręcz przeciwnie!

Jego malutkie nóżki nie chciały nieść go dalej. I choć zdawał sobie sprawę, że powinien jeszcze iść, osunął się na ziemię. Usiadł na mchu, nie czując nawet, że jest bardzo mokry.

Wzdychając raz po raz, myślał o mamie i Gardzie, który był dla niego prawie jak tata, mimo że wcale nie chciał nim być, ale jednak był. Tak bardzo tęsknił za obojgiem. Gdyby chociaż jedno z nich znalazło się tu przy nim, wtedy nie bałby się tak strasznie.

Otrząsnął się, gdy poczuł, że zasypia. To zbyt niebezpieczne, powinien iść dalej, dotrzeć do jakiegoś miejsca, w którym przestałby się bać, ale nie miał siły się podnieść. Bo na dodatek był głodny, tak głodny, że aż go mdliło.

Powieki znowu ciężko opadły.

We śnie zobaczył raz jeszcze, jak na samym początku znalazł się na skraju dużej otwartej polany z kilkoma samotnymi drzewami. Ziemia wyglądała na bardzo rozmokniętą. Nagle po drugiej stronie tej otwartej przestrzeni ujrzał jakiegoś ogromnego konia z rogami. Przestraszył się go i ominął polanę…

Sindre ocknął się na wspomnienie tego obrazu, lecz chyba zaraz sen owładnął nim znowu, bo zdawało mu się, że woła go mama.

To chyba jednak wcale nie sen…

Czy to nie jakieś głosy dochodzą z oddali?

Chłopiec walczył ze zmęczeniem, żeby lepiej wsłuchać się w ciszę.

Nie, teraz nikt nie wołał.

Sen przestał już mieć nad nim władanie. Mimo obezwładniającego wyczerpania Sindre nie spał, nie był jednak w stanie się podnieść.

Głos mężczyzny? Czy to znowu on?

Malec, śmiertelnie przerażony, usiadł prosto. W tej samej chwili dało się słyszeć wyraźne wołanie:

– Sindre!

Przeciągłe i jakby pełne smutku.

Ten głos brzmiał identycznie jak głos mamy. Zupełnie tak samo. Ale przecież mama jest daleko. Tak strasznie daleko.

– Zgubiliśmy ślad – stwierdził – Brustad.

– Wrócę tą samą drogą i jeszcze raz dokładnie przeszukam okolicę – powiedział komendant miejscowej policji.

– Tak, chyba nic innego nam nie pozostaje – westchnął komisarz.

Gdy oddalili się od bagna, nie natrafili już na żaden ślad. Na chybił trafił szukali wokół mokradła jakiegokolwiek znaku, wierząc, że może zobaczą zdeptany mech czy coś w tym rodzaju, ale nie znalazłszy niczego, zapuścili się w końcu jeszcze głębiej w złowrogi i obcy las. Jako jedyny punkt orientacyjny służyła im plama rozjaśnionego nieba na zachodzie, gdzie słońce, ukryte za zasłoną chmur, przygotowywało się do zniknięcia za horyzontem.

Mali była wręcz bliska obłędu w obliczu bezsilności i bezradności poszukujących.

– Sindre! – zawołała chyba już po raz pięćdziesiąty.

Pozostali zamilkli, choć nie spodziewali się usłyszeć żadnej odpowiedzi.

– Cicho!

Wszyscy jednocześnie zaczęli uciszać się nawzajem, chociaż nikt nie powiedział ani słowa. Po chwili milczenia kobieta spytała:

– Co to było?

Inni tylko pokręcili głowami.

– Jakby jakieś piśniecie – odpowiedział komendant.

– To mógł być ptak – stwierdził Brustad, aby nie budzić w swych współpracownikach próżnych nadziei.

– Proszę zawołać znowu! – zaproponował jeden z policjantów.

Mali nie trzeba było powtarzać dwa razy.

W przejmującej ciszy, jaka zapadła, wszyscy usłyszeli gdzieś w oddali delikatny głosik.

„Mama!”

– Sindre! – zawołał gwałtownie Gard.

– Sindre! Idziemy do ciebie! – krzyknęła Mali, po czym wszyscy rzucili się pędem w kierunku, z którego dochodził głos.

Gard chwycił Mali za rękę i ciągnął ją za sobą, pomagając przeskakiwać przez zwalone pnie i pokonywać inne przeszkody.

– Jak tam twoja rana? – spytał cicho.

– Szew trochę mnie kłuje – wydyszała. – Ale nie mam czasu, żeby czekać. Sindre! – zawołała znowu.

Teraz już bliżej, ale nadal jeszcze w oddali, gdzieś po prawej stronie, dało się słyszeć wołanie chłopca przerywane szlochem. Szli za innymi, którzy poruszali się znacznie szybciej niż oni. Młodzi policjanci byli już daleko w przodzie.

Mali zatrzymała się znowu i skuliła się wpół.

– Nie dam rady – jęknęła. – Gard, proszę cię, pobiegnij pierwszy!

Gdy spojrzał na nią z lekkim wahaniem, zrozumiał od razu, że ona tego naprawdę pragnie. Chciała, by Sindre jak najszybciej zobaczył jakąś znajomą twarz. Położywszy dłoń na jej policzku, obiecał:

– Powiem mu, że zaraz przy nim będziesz.

I pobiegł.

Mali stała nieruchomo z zamkniętymi oczyma.

– Dziękuję! – wyszeptała. – Dziękuję, dziękuję!

Gdy lekko się zachwiała, zdała sobie sprawę, że przeżycia ostatnich godzin wystawiły jej organizm na ciężką próbę. Wyprostowała się więc i kilka razy głęboko wciągnęła powietrze. Potem mogła iść dalej.

Znaleźli go w lekkim zagłębieniu. Potykając się, szedł na sztywnych nogach w ich stronę. Miał zapłakaną buzię, był brudny, przemoczony i wyczerpany. Niemal bezwładnie opadł w silne ramiona jednego z policjantów.

Lecz gdy spostrzegł nadbiegającego Mörkmoena, od razu wyciągnął do niego ręce.

– Tato!

Gard prawie nic nie widział, ponieważ od razu chwycił chłopca w objęcia i mocno go do siebie przytulił.

– Jestem przy tobie, Sindre – odpowiedział. – Wszystko będzie dobrze.

Policyjny lekarz natychmiast zbadał chłopca.

– Wygląda na to, że nie odniósł żadnych obrażeń. Ale jest przemoczony, zmarznięty i znajduje się w szoku, dlatego musimy zawieźć go od razu do szpitala. Powinien zostać tam na obserwacji przez dzisiejszą noc. Nie można wykluczyć ryzyka zapalenia płuc.

Sindre spojrzał z poczuciem winy na Mali.

– Mamo, zrobiłem siusiu w spodnie.

– To nic, kochanie – uspokajała go matka drżącym głosem. – Byłeś naprawdę bardzo dzielny.

– A ten mężczyzna…? – spytał chłopiec z wyraźnym przestrachem w oczach.

– Zabrała go policja – wyjaśnił zdecydowanie Gard. – Teraz już nie musisz się niczego bać. Bardzo nam pomogłeś w jego schwytaniu. Może panowie policjanci dadzą ci za to coś ładnego.

Na brudnej i zmęczonej buzi pojawił się nieśmiały uśmiech.

Po kilkunastu minutach w triumfalnym orszaku jechali już z powrotem do miasta. Sindre natychmiast zasnął w objęciach Garda. Mali przez cały czas trzymała małą rączkę synka w swej dłoni, by ani przez sekundę nie mieć wątpliwości, czy on naprawdę jest już razem z nimi. Drugą rękę oparła mu na brzuszku, aby czuć jego spokojny oddech.

– Dziękujemy za wyjątkowo szybką i skuteczną akcję – zwrócił się Gard do Brustada. – To naprawdę była dobra robota. Od razu trafił pan na właściwe miejsce.

Komisarz nawet nie próbował udawać zakłopotanego usłyszanymi komplementami. Tymczasem Gard kontynuował:

– Ten Engen to świetny detektyw, prawda?

– Owszem. Specjalnie poprosiłem go, żeby pojechał z nami. Jest bardzo zdolny, toteż niektórzy z naszego wydziału cały czas trzęsą się ze strachu. Czują się zagrożeni. Ale mam wrażenie, że Engena władza w ogóle nie interesuje. On najszczęśliwszy jest wtedy, gdy uda mu się natrafić na ślad i wyciągnąć trafne wnioski. No, jesteśmy na miejscu.

Gard wniósł na rękach śpiącego chłopca do szpitala. W izbie przyjęć przywitała ich pielęgniarka.

– Cóż to za mały brzdąc przyjechał tu do nas? – spytała przyjaźnie.

– To jest Sindre – odpowiedział Gard. – Mój syn.

Загрузка...