JEDENASTY

Po aresztowaniu Janet Barrett nie związał się na stałe z inną kobietą. Mieszkał samotnie, choć w jego łóżku często gościły przelotne znajome. W pewien sposób uważał, że ponosi winę za zniknięcie Janet i nie chciał narażać na ten sam los innej dziewczyny.

Wiedział, że to fałszywe poczucie winy. Janet należała do podziemia, zanim on o nim usłyszał i bez wątpienia policja obserwowała ją od dawna. Zgarnęli ją bo uznali, że jest niebezpieczna; wcale nie zamierzali dobrać się przez nią do niego. Ale nie mógł zwalczyć poczucia odpowiedzialności, wrażenia, że narazi na aresztowanie jakąś inną dziewczynę, która z nim zamieszka.

Jednakże nie miał kłopotów ze znajdywaniem towarzystwa. Obecnie był faktycznym przywódcą grupy nowojorskiej i to przydawało mu charyzmy, której dziewczyny nie mogły się oprzeć. Pleyel, jeszcze bardziej ascetyczny i święty, ograniczył się do roli czystego teoretyka. Barrett kierował codzienną rutyną organizacji: wyprawiał kurierów, koordynował działalność z sąsiednimi komórkami, planował przewrót. I, jak piorunochron ściągający energię, stał się obiektem westchnień gromady dzieciaków obojga płci. Dla nich był słynnym bohaterem, Starym Rewolucjonistą. Miał prawie trzydzieści lat.

Przez jego małe mieszkanie przewijała się armia dziewcząt. Czasami przygarniał tę czy tamtą na jakie dwa tygodnie. Potem dawał do zrozumienia, że pora na wyprowadzkę.

— Czemu mnie wyrzucasz? — pytała odprawiana dziewczyna. — Nie podobam ci się? Nie jesteś ze mną szczęśliwy, Jim?

A on z reguły odpowiadał:

— Jesteś cudowna, mała. Ale jeśli tu zostaniesz, niebawem przyjdzie po ciebie policja. Już kiedyś tak się stało. Zabiorą cię i znikniesz na zawsze.

— Jestem drobną płotką. Czemu miałoby im na mnie zależeć?

— Żeby mi dopiec — wyjaśniał. — Dlatego będzie lepiej, gdy sobie pójdziesz. Dla własnego dobra.

W końcu kazał im się wynosić. Potem nastawało parę tygodni klasztornej samotności, która dobrze robiła jego duszy, ale gdy pranie zaczynało się piętrzyć, a pościel domagać zmiany, dochodził do przekonania, że klasztorne życie ma swoje złe strony. Kolejna zauroczona rewolucjonistka pod dwudziestkę wprowadzała się do mieszkania i przez jakiś czas troszczyła się o jego przyziemne potrzeby. Barrett miał kłopoty z zapamiętaniem tych dziewczyn. Na ogół były długonogie, ubrane zgodnie z aktualnym trendem nonkonformistycznej mody. Większość z nich miała pospolite twarze i niezłe figury. Zdawało się, że Rewolucja przyciąga dziewczyny, które palą się do wyskoczenia z ubrania, żeby udowodnić, iż ich piersi, uda i pośladki wyrównują z nawiązką braki urody.

W tym czasie do podziemia napływało mnóstwo nowej, młodej krwi. Zadbała o to psychologia państwa policyjnego zapoczątkowana przez kanclerza Dantella. Kanclerz sprawnie zarządzał krajem, ale za każdym razem, gdy jego pachołkowie o północy pukali do drzwi, rodzili się nowi rewolucjoniści. Obawy Jacka Bernsteina, że w obliczu wyrafinowanej dobrotliwości rządu podziemie umrze śmiercią naturalną, nie całkiem się spełniły. Rząd nie był nieomylny i jego praktyki często zatrącały totalitaryzmem, dzięki czemu ruch oporu przetrwał w rozproszeniu i z roku na rok rósł nieznacznie. Administracja kanclerza Arnolda działała bardziej przebiegle, ale kanclerz Arnold już nie żył.

Wśród nowych ludzi, którzy przystąpili do ruchu w czasie trudniejszych lat pod koniec dwudziestego wieku, był Bruce Valdosto. Pojawił się w Nowym Jorku w pierwszym kwartale 1997, nikogo nie znając, pełen nieukierunkowanej nienawiści i wrzącego gniewu. Pochodził z Los Angeles. Jego ojciec prowadził tam knajpkę. Przyciśnięty przez urząd podatkowy, splunął poborcy w twarz i wyrzucił go na ulicę. (Rząd syndykalistyczny, fanatycznie purytański, prześladował wytwórców i sprzedawców alkoholu niemal tak, jak pisarzy i artystów.) Jeszcze tego samego dnia poborca podatkowy wrócił z sześcioma kolegami i wspólnymi siłami zatłukli starszego Valdosta na śmierć. Syn nie zdołał powstrzymać oprawców. Aresztowano go za utrudnianie pracy urzędnikom państwowym i zwolniono po miesiącu przesłuchań wyższego stopnia, jak eufemistycznie nazywano tortury. Wtedy Valdosto wyruszył na transkontynentalną hidżrę, która zakończyła się w mieszkaniu Jima Barretta na dolnym Manhattanie.

Miał wówczas siedemnaście lat. Barrett o tym nie wiedział. Dla niego Valdosto był niskim, smagłym mężczyzną mniej więcej w jego wieku, z nieprawdopodobnie szerokimi barami, potężnym torsem i nieproporcjonalnie małymi nogami. Miał gęstą, zmierzwioną czuprynę i płonące, dzikie oczy urodzonego terrorysty, ale nic w jego wyglądzie, słowach czy zachowaniu nie sugerowało młodego wieku. Barrett nigdy się nie dowiedział, czy Valdosto po prostu taki się urodził, czy też uległ przyspieszonemu procesowi starzenia w zbiorniku deprywacyjnym w Los Angeles.

— Kiedy zaczyna się Rewolucja? — chciał wiedzieć Valdosto. — Kiedy zacznie się zabijanie?

— Nie będzie żadnego zabijania — odparł Barrett.

— Przewrót będzie bezkrwawy.

— Niemożliwe! Musimy odrąbać głowę wroga. Łup, jak wężowi.

Barrett pokazał mu schematy przebiegu Rewolucji: kanclerz i Rada Syndyków trafiają do aresztu, młodsi oficerowie armii wprowadzają stan wyjątkowy, a ponownie powołany Sąd Najwyższy ogłasza przywrócenie obalonej Konstytucji 1789. Valdosto zerknął na schematy, skubnął nos, podrapał się po kosmatej piersi, zacisnął pięści i stęknął:

— Nieee. To nigdy nie przejdzie. Nie możecie liczyć na przejęcie kraju na drodze aresztowania dwóch tuzinów kluczowych osób.

— W 1984 tak właśnie się stało.

— Wtedy było inaczej. Rząd leżał w gruzach. Chryste, nawet nie mieliśmy prezydenta, no nie? Teraz mamy rząd złożony z prawdziwych profesjonalistów. Głowa węża jest większa niż myślisz, Barrett. Trzeba sięgnąć poza syndyków. Do biurokratów. Małych führerków, drobnych tyranów, którzy kochają swoje posady tak bardzo, że zrobią wszystko, by je zachować. Facetów pokroju tych, którzy zatłukli mojego ojca. Oni muszą odejść.

— Są ich tysiące — powiedział Barrett z nutą trwogi.

— Mówisz, że powinniśmy wykończyć całą służbę państwową?

— Nie całą. Ale większość. Usunąć brudy. Zacząć od zera.

Najbardziej przerażające w Valu było nie to, że uwielbiał snuć krwawe plany, ale że szczerze w nie wierzył i był gotów wprowadzić je w życie. Po godzinie znajomości Barrett był przekonany, że Valdosto ma już na koncie przynajmniej tuzin morderstw. Później stwierdził, że jest on tylko dzieciakiem marzącym o pomszczeniu ojca, ale nigdy nie opuściło go nieprzyjemne uczucie, że Val pozbawiony jest zwyczajnych ludzkich skrupułów. Pamiętał, jak prawię dekadę wcześniej dziewiętnastoletni Jack Bernstein upierał się, że najlepszym sposobem na obalenie rządu są zabójstwa polityczne. Pleyel, spokojny jak zawsze, zauważył: „Zabójstwo nie jest właściwym argumentem w dyskusji politycznej." O ile Barrett wiedział, w przypadku Bernsteina żądza krwi nigdy nie wyszła poza stadium teoretyczne, ale teraz młody Valdosto chciał przyjąć na siebie rolę Anioła Śmierci i spełnić marzenia tamtego. Dobrze, że Bernstein już nie jest zbytnio zaangażowany w działalność podziemia, pomyślał Barrett. Wystarczyłoby parę słów zachęty, a Valdosto stałby się jednoosobową brygadą terrorystyczną.

Zamiast tego został jego współlokatorem, w zasadzie przez przypadek. Musiał gdzieś spędzić pierwszą noc w mieście i Barrett zaproponował mu kanapę. Valdosto nie miał pieniędzy, więc nie mógł znaleźć sobie mieszkania. Jakoś tak wyszło, że nawet gdy został wciągnięty na listę płac tego, co obecnie zwali Kontynentalnym Frontem Wyzwolenia, nadal mieszkał u Barretta, który nie miał nic przeciwko. Po trzecim tygodniu powiedział:

— Daj sobie spokój z szukaniem lokum. Możesz zostać tutaj.

Dogadywali się wspaniale, mimo różnicy wieku i charakterów. Barrett odkrył, że Valdosto go odmładza. Choć sam zbliżał się do trzydziestki, czul się znacznie starszy — czasami wręcz bardzo stary. Działał w podziemiu prawie przez połowę życia, dlatego Rewolucja stała się dla niego czystą abstrakcją, kwestią nie kończących się zebrań, tajnych wiadomości i ulotek. Doktorowi opatrującemu jeden rozkwaszony nos po drugim trudno uważać się za zbawcę, który doprowadzi do wyeliminowania na świecie chorób; Barrett, uwikłany w drobnych rytuałach rewolucyjnej biurokracji, o wiele za często tracił z oczu główny cel albo wręcz zapominał o jego istnieniu. Zaczynał wstępować do królestwa cieni, w którym żył Pleyel i inni dawni agitatorzy — do królestwa, w którym pierwotny zapał wygasł, a idealizm przekształcił się w ideologię. Valdosto uratował go przed marazmem.

Dla Vala w Rewolucji nie było nic abstrakcyjnego. Dla niego Rewolucja sprowadzała się do rozwalania czerepów, skręcania karków i podkładania bomb w urzędach. Anonimowych urzędników rządowych uważał za swoich szczególnych wrogów, poznawał ich nazwiska, marzył o karach, jakie wymierzy każdemu z nich. Jego entuzjazm był zaraźliwy. Barrett, choć odcinał się od tej żądzy siania spustoszenia, zaczął sobie przypominać, że u podłoża jego codziennej rutyny leży jeden główny cel. Valdosto obudził w nim rewolucyjne marzenia, o których tak trudno było pamiętać z tygodnia na tydzień, przez lata i dziesięciolecia.

Kiedy nie rozmyślał o rozlewie krwi, Valdosto był wesołym, żywiołowym kompanem. Oczywiście, przyzwyczajenie się do jego ekscesów wymagało czasu. Pozbawiony niemal wszystkich hamulców, lubił wałęsać się nago po mieszkaniu, nawet gdy byli goście. Barrettowi odjęło mowę, gdy po raz pierwszy zobaczył tę nieprawdopodobnie groteskową, antropoidalną postać, z beczkowatym tułowiem gęsto porośniętym szorstką czarną szczeciną i nogami tak krótkimi, że bez większego wysiłku mógłby dosięgnąć rękami podłogi. Parę dni później drzwi jego pokoju otworzyły się gwałtownie, wypadła z nich naga dziewczyna. Val, też goły, gonił ją po całej bawialni, podczas gdy Barrett, Pleyel i dwóch innych gości w osłupieniu przyglądało się polowaniu. Wreszcie spanikowana dziewczyna (obserwatorzy widzieli tylko jej białe uda i podskakujące piersi) dała się zapędzić w kąt, a wówczas Val triumfalnie wywlókł ją za drzwi, żeby dopełnić aktu w zaciszu swego legowiska.

— Człowiek pierwotny — wyjaśnił Barrett z zażenowaniem.

Niedługo później Valdosto zrezygnował z co bardziej skandalicznych wybryków, ale nigdy nie można było przewidzieć jego zachowania. Jak się wydaje, przeobraził swoje terrorystyczne zapędy w gimnastykę erotyczną i czasami zabawiał się z dwiema, trzema kobietami na raz, resztki rzucając współlokatorowi. Dla Barretta były to dzikie miesiące, lecz z czasem przyzwyczaił się do widoku nagich, wyczerpanych kobiet snujących się po mieszkaniu i z niekłamanym entuzjazmem wziął udział w zabawie. Powiedział sobie, że życie rewolucjonisty niekoniecznie musi być nudne i pełne wyrzeczeń.

Jego mieszkanie znów stało się miejscem spotkań grupy podziemia, jak w czasach Janet. Atmosfera strachu rozrzedziła się, nie było potrzeby zachowywania przesadnej ostrożności; choć Barrett wiedział, że jest pod obserwacją, nie wahał się zapraszać innych.

Hawksbill zajrzał parę razy. Barrett spotkał go przypadkiem, podczas jednej z nieczęstych wycieczek w nie-rewolucyjne kręgi społeczne. Po trzyletnim przymusowym zawieszeniu wykładów znów otwarto Columbia University i Barrett w mroźny wiosenny wieczór 1998 roku wybrał się do Morningside Heights, aby wziąć udział w przyjęciu u niejakiego Golkina, profesora technologicznej informacji stosowanej. Przez gęstą mgłę dymu z papierosów dostrzegł po drugiej stronie pokoju Edmonda Hawksbilla; on też go zauważył, skinęli sobie głowami. Barrett zastanawiał się, czy nie podejść, żeby się przywitać, Hawksbill jakby rozważał to samo, i po chwili Barrett pomyślał: do diabła, zrobię to, i zaczął przepychać się przez tłum.

Spotkali się w połowie drogi. Barrett nie widział matematyka prawie od dwóch lat i wzdrygnął się na widok zmian, jakie w nim zaszły. Hawksbill nigdy nie zaliczał się do przystojnych, ale teraz wyglądał okropnie, jakby cierpiał na jakąś chorobę gruczołów, dosłownie przykro było na niego patrzeć. Policzki, jak zawsze porośnięte niechlujną szczeciną, miął dziwnie zaróżowione. Usta i nos pocieniały, oczy ginęły w fałdach skóry, brzuch miał wydęty i wydawało się, że cały jest pogrzebany pod warstwami tłuszczu. Podali sobie ręce; dłonie miał wilgotne, palce miękkie i słabe. Barrett przypomniał sobie, że Hawksbill jest starszy od niego tylko o dziewięć lat. Nie miał jeszcze czterdziestu, a wyglądał jak człowiek stojący nad grobem.

— Co tu robisz? — zapytali jednocześnie. Barrett roześmiał się i powiedział o powierzchownej znajomości z Golkinem, gospodarzem przyjęcia. Hawksbill wyjaśnił, że niedawno został dokooptowany do uniwersyteckiego wydziału zaawansowanej matematyki.

— Myślałem, że nie cierpisz uczyć — zauważył Barrett.

— Nie cierpię. Nie uczę. Prowadzę badania. Dla rządu.

— Tajne?

— A są jakieś inne? — zapytał matematyk z nieznacznym uśmiechem.

Barrettowi ścierpła skóra. Oczy Hawksbilla, przysłonięte grubymi szkłami, wydawały się zimne i obce; krótkowzroczność okradała je z człowieczeństwa i patrzenie w nie nasuwało na myśl wymianę spojrzeń z istotą z innego świata. Zdjęty chłodem, Barrett zapytał:

— Nie zdawałem sobie sprawy, że jesteś na rządowej posadzie. Może w takim razie nie powinienem z tobą rozmawiać. Mogę cię skompromitować.

— Chcesz powiedzieć, że nadal tyrasz dla Rewolucji?

— Nadął tyram, zgadza się. Matematyk zaszczycił go ironicznym uśmiechem.

— Sądziłem, że człowiek o twojej inteligencji przejrzy na wylot ten zlepek nudziarzy i odmieńców.

— Nie jestem tak bystry, jak ci się wydaje, Ed — rzekł Barrett cicho. — Nawet nie skończyłem studiów, pamiętasz? Jestem dość głupi, by wierzyć, że nasza robota nie jest pozbawiona sensu. Kiedyś sam tak myślałeś.

— Nadal tak myślę.

— Sprzeciwiasz się rządowi, a jednocześnie pracujesz dla rządu?

Hawksbill zagrzechotał kostkami lodu w szklaneczce.

— Trudno ci to zrozumieć? Rząd i ja zawarliśmy małżeństwo z rozsądku. Rzecz jasna wiedzą, że jestem splamiony przeszłością rewolucyjną, a ja wiem, że oni są bandą faszystowskich sukinsynów. Jednak prowadzę badania, których przeprowadzenie bez dotacji rzędu milionów dolarów rocznie nie byłoby możliwe, co zmusza mnie do szukania sponsorów. Rząd jest zainteresowany moim projektem i świadom mojego talentu na tyle, że gotów jest służyć mi wsparciem bez zawracania sobie głowy moją ideologią. Ja ich nie cierpię, oni mi nie ufają, ale zdołaliśmy dojść do pełnego wzajemnej podejrzliwości porozumienia.

— Orwell nazwał to dwójmyśleniem.

— Och, nie — zaoponował Hawksbill. — To Realpolitik, to cynizm, ale nie dwójmyślenie. I żadna strona nie ma złudzeń co do drugiej. Wykorzystujemy się wzajemnie, przyjacielu. Ja potrzebuję ich pieniędzy, oni potrzebują mojego mózgu. Filozofia tego rządu nadal napawa mnie wstrętem, i oni to wiedzą.

— Mógłbyś więc pracować również dla nas, bez ryzyka utraty dotacji na badania.

— Pewnie tak.

— Czemu w takim razie trzymasz się z daleka? Potrzebujemy twojego talentu, Ed. Nie mamy nikogo, kto mógłby żonglować pięćdziesięcioma współczynnikami na raz, co ty robisz z łatwością. Brakuje nam ciebie. Dasz się ściągnąć z powrotem do naszej grupy?

— Nie. Polej, a wyjaśnię ci, dlaczego.

— Może być.

Odprawili rytuał nalewania drinków. Hawksbill pociągnął długi, potężny łyk. Parę kropel alkoholu ściekło mu z ust na mięsisty podbródek i zniknęło w fałdach poplamionego kołnierzyka. Barrett odwrócił wzrok i pociągnął haust swojej szklaneczki.

— Nie odszedłem z waszej grupy ze strachu przed aresztowaniem — powiedział Hawksbill. — Nie z szacunku do syndykalistów ani dlatego, że się im sprzedałem. Nie. Odszedłem, jeśli chcesz wiedzieć, z nudy i pogardy. Uznałem, że Kontynentalny Front Wyzwolenia nie jest wart mojej energii.

— Nie owijasz w bawełnę.

— Wiesz, dlaczego? Dlatego, że przywództwo ruchu wpadło w ręce dobrodusznych gości takich jak ty. Gdzie jest Rewolucja? Mamy rok 1998, Jim. Syndykaliści sprawują władzę prawie od czternastu lat. W tym czasie nie doszło nawet do jednej widocznej próby zepchnięcia ich na boczny tor.

— Rewolucji nie planuje się w jeden tydzień, Ed.

— Ale czternaście lat? Czternaście lat? Może gdyby Jack Bernstein miał więcej do powiedzenia, coś by się ruszyło. Ale Jack zgorzkniał i spłynął. I dobrze. Edmond Hawksbill ma tylko jedno życie i chce przeżyć je z sensem. Zmęczyły mnie nie kończące się debaty ekonomiczne i proceduralny parlamentaryzm. Wycofałem się.

— Przykro mi, że cię znudziliśmy, Ed.

— Mnie też jest przykro. Przez pewien czas myślałem, że kraj stoi przed szansą odzyskania wolności. Potem zdałem sobie sprawę, że to beznadziejne.

— Może mimo wszystko zajrzałbyś do mnie? Może pomożesz nam ruszyć z miejsca. Przez cały czas dołączają do nas młodzi ludzie. Niejaki Valdosto z Kalifornii ma w sobie żaru za dziesięciu. Są też inni. Jeśli przyjdziesz i użyczysz swojego prestiżu…

Hawksbill był sceptyczny. Z trudem skrywał pogardę do Kontynentalnego Frontu Wyzwolenia. A jednak nie mógł zaprzeczyć, że nadal popiera ideały Frontu, dlatego Barrettowi w końcu udało się namówić go do przyjścia. Zjawił się w następnym tygodniu. W mieszkaniu było paręnaście osób, w większości dziewczyny. Rozsiadły się u stóp Hawksbilla i patrzyły na niego z uwielbieniem, gdy trzymając szklaneczkę ociekał potem i zmęczonym sarkazmem. Barrett pomyślał, że rozparty w fotelu wygląda jak wielki biały ślimak, wilgotny, bezpłciowy, odrażający. Co dziwne, dziewczyny lgnęły do niego i robiły mu niedwuznaczne awanse, on jednak pilnował, żeby nie posuwały się za daleko. Ich pożądanie sprawiało mu przyjemność — Barrett podejrzewał, że dlatego przychodził tak często — ale nie kwapił się skorzystać z okazji.

Hawksbill chłonął filtrowany rum jak gąbka i dowodził, dlaczego Kontynentalny Front Wyzwolenia skazany jest na porażkę. Takt nigdy nie był jego mocną stroną, a teraz bez najmniejszych zahamowań wyłuszczał i piętnował wady podziemia. Przez pewien czas Barrett myślał, że być może popełnił błąd, przedstawiając mu niedoświadczonych rewolucjonistów, bo przecież jego zjadliwy pesymizm mógł ich przerazić albo na stałe zniechęcić. Później spostrzegł, że młodzi wielbiciela Hawksbilla nie biorą na poważnie jego bezpardonowych oskarżeń. Wielbili go za matematyczną błyskotliwość i uważali jego pesymizm za element ogólnej ekscentryczności, obok niechlujstwa, otyłości i ogólnej sflaczałości. Może więc warto było zadawać się z Hawksbillem i słuchać jego długich, bezdźwięcznych tyrad w nadziei, że uda się zwabić go z powrotem do ruchu.

W sposobnej chwili, gdy Hawksbill był opity rumem do granic pojemności, Barrett wypytał go o tajne badania dla rządu.

— Buduję transporter umożliwiający przenoszenie się w czasie — wyznał matematyk.

— W dalszym ciągu? — zdumiał się Barrett. — Myślałem, że zrezygnowałeś dawno temu.

— Czemu miałbym to robić? Pierwsze równania z 1983 są poprawne, Jim. Moją praca była atakowana przez całe pokolenie i nikt nie doszukał się ani jednego słabego punktu. Pozostaje tylko kwestia przełożenia teorii na praktykę.

— Zawszę patrzyłeś z góry na pracę eksperymentalną. Byłeś czystym teoretykiem.

— Zmieniłem się — odparł Hawksbill. — Ciągnąłem teorię jak długo się dało. — Pochylił się i niezgrabnie splótł na brzuchu palce, pękate i różowe. — Na poziomie subatomowym odwrócenie czasu jest faktem dokonanym, Jim. Rosjanie wskazali nam drogę co najmniej czterdzieści lat temu. Moje równania potwierdziły tę fantastyczną koncepcję. W warunkach laboratoryjnych stało się możliwe odwrócenie wektora czasu elektronu i cofnięcie go w czasie prawie o sekundę.

— Mówisz serio?

— To starocie. Po zmianie spinu elektron zmienia ; ładunek i staje się pozytronem. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że pozytron ma tendencje do szukania elektronu poruszającego się w przeciwną stronę, a wówczas dochodzi do anihilacji.

— Powodującej wybuch atomowy?

— Raczej nie. — Hawksbill uśmiechnął się. — Następuje uwolnienie energii, ale tylko w postaci promieniowania gamma. Cóż, przynajmniej udało nam się przedłużyć życie naszego podróżującego wstecz pozytronu około miliard razy, ale nadal daje to mniej niż sekundę. Jednakże cofnięcie jednego elektronu o jedną sekundę świadczy, że nie ma teoretycznych przeszkód w cofnięciu słonia o trylion lat. Są tylko trudności natury technicznej. Musimy nauczyć się zwiększać masę transmisji. Musimy obejść odwrócenie ładunku, bo inaczej będziemy wysyłać w przeszłość bomby antymaterii i niszczyć własne laboratoria. Musimy też zbadać, jak zmiana ładunków wpływa na żywą istotę. Ale to drobiazgi. Pięć, dziesięć, dwadzieścia lat, a znajdziemy rozwiązanie. Liczy się teoria. A teoria jest poprawna. — Hawksbill beknął głośno. — Znowu mam puste szkło, Jim.

Barrett nalał mu drinka.

— Dlaczego rząd chce sponsorować twoje badania nad maszyną czasu?

— Kto wie? Mnie to obchodzi tylko to, że autoryzują moje wydatki. Nie obchodzi mnie, dlaczego. Robię swoje imam nadzieję na sukces.

— Niewiarygodne — mruknął Barrett cicho.

— Podróże w czasie? Nie do końca. Jeśli przestudiujesz moje równania…

— Nie mówiłem o podróżach w czasie, Ed. Niewiarygodne dla mnie jest to, że pozwalasz, aby rząd trzymał na tym łapę. Nie rozumiesz, jaką to da im władzę? Wędrowanie w czasie w przód i w tył wedle uznania, wykańczanie dziadków ludzi, którzy sprawiają im kłopoty? Przeredagowanie przeszłości…

— Och, nikt nie będzie mógł przemieszczać się w czasie w tę i z powrotem. Równania dotyczą wyłącznie ruchu wstecz. W ogóle nie brałem pod uwagę ruchu do przodu. Nie wierzę, aby było to możliwe. Entropia jest entropią i nie może zostać odwrócona, nie w sensie, w jaki ja to rozumiem. Podróże w czasie będą możliwe wyłącznie w jedną stronę, tak samo jak ma to miejsce dziś w przypadku wszystkich biednych śmiertelników. Różne kierunki, to wszystko.

Dla Barretta większość z tego, co Hawksbill powiedział o maszynie czasu, była niezrozumiała, a cała reszta doprowadzała go do wściekłości swoim samozadowoleniem. Mimo to odnosił nieprzyjemne wrażenie, że matematyk jest bliski sukcesu i że za parę lat proces odwracania biegu czasu zostanie udoskonalony i znajdzie się w rękach rządu. Cóż, pomyślał, świąt przeżył Alberta Einsteina. Przeżył Jacoba Roberta Oppenheimera. Jakoś przeżyje Edmonda Hawksbilla.

Chciałby dowiedzieć się czegoś więcej o badaniach, ale właśnie wtedy przybył Jack Bernstein. Hawksbill poniewczasie przypomniał sobie, że jest zobowiązany do milczenia i szybko zmienił temat.

Bernstein, jak Hawksbill, w ostatnich latach odsunął się od ruchu podziemia, a dokładniej zrobił to po fali aresztowań w lecie 1994. W ciągu czterech kolejnych lat Barrett widział go może z tuzin razy. Ich spotkania były chłodne, pełne rezerwy. Barrett zaczął dochodzić do przekonania, że wymyślił sobie te popołudnia, kiedy obaj mieli po piętnaście lat i zawzięcie dyskutowali na wszelkie intelektualne tematy w małej, zawalonej książkami sypialni Jacka. Długie spacery po śniegu, odrabianie szkolnych prac domowych, wczesne dni w podziemiu — czy to naprawdę miało miejsce? Dla niego przeszłość pękała i złuszczała się jak martwa skóra, a dziecięca przyjaźń z Jackiem Bernsteinem odpadła jako pierwsza.

Bernstein, twardy i zimny, równie dobrze mógłby być wycięty z kamienia. Nigdy się nie ożenił. Po odejściu z podziemia zajął się praktyką prawniczą; miał mieszkanie gdzieś na przedmieściach i większość czasu spędzał na podróżach w interesach. Barrett nie rozumiał, dlaczego znów zaczął do niego zaglądać. Nie z sentymentu, to pewne. Nie okazywał też żądnego zainteresowania spazmatyczną działalnością Kontynentalnego Frontu Wyzwolenia. Może przyciąga go osoba Hawksbilla, pomyślał Barrett. Lodowaty, pełen rezerwy Jack nie przystawał do roli wielbiciela, ale może nigdy nie wyrósł z młodzieńczego podziwu dla matematyka.

Przychodził, siadał, pił, od czasu do czasu wdawał się w rozmowę. Mówił tak, jakby za każde słowo płacił funtem ciała. Jego usta ucinały każdą sylabę jak nożyce. Oczy, małe i podkrążone, mrugały jakby z tłumionego bólu. W jego obecności Barrett czuł się nieswojo. Zawsze uważał Jacka za człowieka nękanego przez demony, ale teraz miał wrażenie, że demony te wydzierają się na zewnątrz, gotowe rozszarpać niewinnych widzów. Barrett słyszał jego bezgłośny, drwiący śmiech.

Bernstein, były rewolucjonista, zdawał się podzielać pogląd Hawksbilla, że Front jest skazany na porażkę, a jego członkowie oszukują samych siebie. Bez słów, tylko z pomocą skąpych uśmieszków, wydawał osąd o grupie, której poświęcił tyle lat życia. Tylko raz pozwolił sobie na jawne okazanie pogardy, gdy do pokoju wszedł Pleyel — senna postać ze zwiewną białą brodą, zatracona w rozważaniach o nadchodzącym milenium — i przywitał go zdawkowym ukłonem, jakby go nie poznał.

— Dobry wieczór, towarzyszu — powiedział Bernstein. — Jak tam Rewolucja?

— Nasze plany dojrzewają — odarł Pleyel uprzejmie.

— Tak, tak. Dokonała strategia, towarzyszu. Czekajcie cierpliwie, póki syndykaliści nie wymrą w dziesiątym pokoleniu. Wtedy uderzajcie, uderzajcie jak jastrzębie!

Pleyel zrobił zdumioną minę. Uśmiechnął się i odwrócił, żeby porozmawiać z Valdostem, najwyraźniej wcale nie dotknięty gorzkim sarkazmem Bernsteina.

Barrett zirytował się.

— Jeśli szukasz celu, Jack, mierz we mnie. Bernstein zaśmiał się chrapliwie.

— Jesteś za duży, Jim. Nie mógłbym chybić, więc gdzie tu zabawa? Poza tym strzelanie do siedzących kaczek jest okrucieństwem.

Tej nocy — pod koniec listopada 1998 — Bernstein po raz ostatni odwiedził Barretta. Hawksbill wpadł z wizytą trzy miesiące później i Barrett zapytał go:

— Słyszałeś coś o Jacku?

— O Jacobie, teraz tak się nazywa. Jącob Bernstein.

Zawsze nienawidził tego imienia. Nikomu go nie zdradzał.

Hawksbill zamrugał, nie kryjąc zdziwienia.

— To jego problem. Kiedy go spotkałem i powiedziałem do niego „Jack", poinformował mnie, że ma na imię Jacob. Zrobił to w mało uprzejmy sposób.

— Nie widziałem go od tamtej listopadowej nocy. Co porabia?

— Nie słyszałeś?

— Nie. Coś, o czym powinienem wiedzieć?

— Tak myślę — powiedział Hawksbill i parsknął śmiechem. — Jacob ma nową robotę i mało prawdopodobne, aby składał towarzyskie wizyty przywódcom Frontu. Zawodowe może tak. Ale nie towarzyskie.

— Co robi? — zapytał Barrett z niepokojem. Zdawało się, że odpowiedź sprawia Hawksbillowi sporo radości.

— Jest śledczym. W policji rządowej. Ta robota całkiem dobrze pasuje do jego charakteru, nie sądzisz? Założę się, że zrobi karierę.

Загрузка...