PIĄTY

Wieczorem w dniu przybycia Lew Hahna, jak każdego innego wieczora, zesłańcy ze Stacji Hawksbilla zgromadzili się w głównym budynku na kolację i zajęcia rekreacyjne. Stawiennictwo nie było obowiązkowe — tutaj niewiele rzeczy było obowiązkowych — i niektórzy zwykle jadali w samotności. Ale tego wieczora sta wili się prawie wszyscy zdrowi na ciele i duchu, ponieważ nadarzała się jedna z nieczęstych okazji zasięgnięcia języka o wydarzenia w Górnoczasie, w świecie ludzkości.

Hahn był chyba skrępowany tą nagłą popularnością. Zasadniczo sprawiał wrażenie człowieka nieśmiałego, nie lubiącego skupiać na sobie uwagi. Siedział w środku grupy, zasypywany pytaniami przez łudzi starszych o dwadzieścia, trzydzieści lat. Było jasne, że nie jest tym zachwycony.

Barrett siedział z boku, nie biorąc udziału w rozmowie. Zaciekawienie ideologicznymi zmianami w świecie Górnoczasu wygasło w nim dawno temu. Teras ledwo pamiętał, że kiedyś szalenie interesowały go takie pojęcia, jak syndykalizm, dyktatura proletariatu i gwarantowane roczne zarobki. Kiedy miał szesnaście lat i Jack Bernstein ciągał go na zebrania komórki, też nie zawracał sobie głowy takimi rzeczami. Ale zaraził się bakcylem rewolucji i w wieku dwudziestu sześciu, a nawet trzydziestu sześciu lat był zaangażowana w palące kwestie społeczne tak głęboko, że gotów by zaryzykować dla nich więzienie i zsyłkę. Teraz zatoczył pełne koło, wracając do politycznej apatii okresu dojrzewania.

Nie znaczy to, że zobojętniał na cierpienia ludzkości — nie, tylko na polityczne perturbacje dwudziestego pierwszego wieku. Po dwóch dekadach spędzonych tutaj Up Front stał się dla niego mglisty i niewyraźny, i obecnie koncentrował się na kryzysach i wyzwaniach epoki, którą przywykł zwać „swoją własną — późnego kambru.

Przysłuchiwał się więc rozmowie, ale więcej uwagi poświęcał temu, co mogła ujawnić o Lew Hahnie niż o wydarzeniach w Górnoczasie. A to, czego się dowiedział, wcale nie zostało powiedziane.

Hahn miał niewiele do powiedzenia. Wydawało się, że kluczy i unika odpowiedzi.

Charley Norton pytał:

— Czy wystąpiły jakieś oznaki osłabiania fałszywego konserwatyzmu? Chodzi mi o to, że przez trzydzieści lat obiecywali koniec wielkiego rządu, a rząd przez cały czas stawał się coraz większy. Czy wreszcie zaczął się proces redukcji?

Hahn poruszył się niespokojnie na krześle.

— Nadal obiecują. Gdy tylko sytuacja się ustabilizuje…

— Kiedy?

— Nie wiem. Pewnie rzucają słowa na wiatr.

— A co z Komuną Marsjańską? — zapytał Sid Hutchett. — Ich agenci infiltrują Ziemię?

— Naprawdę nie umiem powiedzieć — mruknął Hahn.

— Nie mamy zbyt wielu informacji o Marsie.

— A dochód globalny brutto? — chciał wiedzieć M Rudiger. — Jaki jest przebieg krzywej? Zachowuje poziom czy zaczyna opadać?

Hahn z namysłem skubnął ucho.

— Myślę, że zaczyna powoli spadać. Tak, spada.

— A indeks — dociekał Rudiger — Ostatni za rok 25 wynosił 909. Ale w ciągu czterech lat…

— Może około 875. Nie jestem pewien.

Barrett uznał za trochę dziwny fakt, że ekonomista ma tak mgliste pojęcie o statystyce ekonomicznej. Oczywiście, nie wiedział, jak długo Hahn siedział w więzieniu przed pójściem pod Młot. Może nie był na bieżąco z najnowszymi danymi. Na wszelki wypadek zachował milczenie.

Charley Norton dźgnął powietrze krótkim, grubym palcem i powiedział:

— Powiedz mi o podstawowych prawach obywateli. Przywrócono habeas corpus? Nakazy rewizji zamiast gromadzenia dowodów przez kanały danych bez wiedzy oskarżonego?

Hahn nie umiał mu powiedzieć.

Rudiger zapytał o kontrolę pogody — czy rzekomo konserwatywny rząd liberałów, opowiadający się za utrzymaniem w mocy praw broniących rządzonych przed nadużyciami władzy, nadal mydli ludziom oczy argumentem programowania pogody.

Hahn nie był pewien.

Hahn miał niewiele do powiedzenia na temat funkcji sądów, czy odzyskały część uprawnień odebranych przez Ustawę Znoszącą z 2018. Nie umiał skomentować zawiłego zagadnienia kontroli urodzin. Nie orientował się w podatkach. Prawdę mówiąc, jego wypowiedzi charakteryzowały się uderzającym brakiem konkretnych informacji.

Charley Norton podszedł do milczącego Barretta i burknął:

— Nie powiedział nic godnego uwagi. Pierwszy człowiek od pół roku i pech chciał, że padło na milczka. Stawia dobrą zasłonę dymną. Albo nie chce powiedzieć, co wie, albo nic nie wie.

— Może po prostu nie jest zbyt rozgarnięty — zasugerował Barrett.

— W takim razie co takiego zrobił, że go tu zesłali? Przecież musiał być w coś zaangażowany, tylko czemu tego nie widać? Jest inteligentnym facetem, lecz nie sprawia wrażenia zainteresowanego tym, co kiedyś miało dla nas znaczenie.

Doc Quesada podsunął inne przypuszczenie:

— Przypuśćmy, że wcale nie jest polityczny. Przypuśćmy, że przysłali więźnia innego rodzaju. Mordercę, który zaciukał kogoś siekierą albo spokojnego faceta, który w spokojny niedzielny poranek spokojnie wyciągnął laser i załatwił szesnaście osób. Ktoś taki nie byłby zainteresowany polityką.

— Udaje ekonomistę — dodał Norton — bo nie chce, żebyśmy wiedzieli, dlaczego naprawdę go tu przysłali. Jak myślicie?

Barrett pokręcił głową.

— Wątpię. Myślę, że nie chce gadać, bo jest nieśmiały albo speszony. Pamiętajcie, to jego pierwsza noc w Stacji. Niedawno został bezpowrotnie wykopany z własnego świata, a to boli. Może zostawił żonę i dziecko, wiecie. Albo może po prostu nie ma ochoty siedzieć wśród nas i recytować najnowszych informacji na temat abstrakcyjnej teorii filozoficznej. Może chciałby zaszyć się gdzieś w kącie i wypłakać sobie oczy. Słuchajcie, powinniśmy dać mu spokój. Zacznie mówić, gdy uzna, że jest w stanie.

Quesada wyglądał na przekonanego. Norton zaś zmarszczył czoło i powiedział:

— Niech ci będzie. Może.

Barrett nie podzielił się z innymi swoją opinią na temat Hahna. Pozwolił go wypytywać, dopóki pytania nie wyczerpały się samoistnie, gdy odpowiedzi nowego okazały się mało treściwe. Ludzie zaczęli wychodzić. Parę osób poszło do pokoju na tyłach, aby z ogólników i wymijających komentarzy Hahna sklecić artykuł do następnego ręcznie pisanego numeru tutejszego Timesa. Mel Rudiger stanął na stole i zawołał, że wybiera się na nocny połów; zgłosiło się czterech chętnych. Charley Norton odszukał swojego zwyczajowego interlokutora, nihilistę Kena Belardiego, i otworzył, niczym ropiejącą ranę, dyskusję o planowaniu kontra laissez faire, dyskusję, którą obaj znudzeni już byli do imentu, ale której nijak nie mogli zakończyć. Rozpoczęto nocne partie stochastycznych szachów. Samotnicy, którzy zerwali z rutyną i złożyli wizytę w głównym budynku, żeby zobaczyć nowego i posłuchać, co ma do powiedzenia, wrócili do swoich baraków, żeby w samotności robić to, co robili każdej nocy. Hahn trzymał się z boku, zdenerwowany i niepewny.

Barrett podszedł do niego i błysnął przelotnym, niespokojnym uśmiechem.

— Pewnie nie masz dziś ochoty na odpowiadanie na pytania, co?

Nowicjusz zrobił nieszczęśliwą minę.

— Przykro mi, że nie mogłem udzielić więcej informacji. Od jakiegoś czasu byłem wyłączony z obiegu, rozumie pan.

— Oczywiście. Rozumiem. — Barrett też był wyłączony z obiegu przez dość długi czas, zanim postanowili wysłać go do Stacji Hawksbilla. Spędził szesnaście miesięcy w komorze przesłuchań o zaostrzonym rygorze i w ciągu tych szesnastu miesięcy odwiedzał go tylko jeden gość. Tak, Jack Bernstein zaglądał całkiem często. Dobry stary Jack. Po ponad dwudziestu latach Barrett pamiętał ich rozmowy co do słowa. Dobry. Stary. Jack. Albo Jacob, jak wówczas lubił być nazywany.

— Rozumiem, że byłeś aktywny politycznie?

— Och, tak. Oczywiście. — Hahn oblizał wargi. — Co teraz będzie?

— Nic konkretnego. Nie mamy tutaj zorganizowanej działalności. Każdy sobie, dosłownie: społeczność totalnie anarchistyczna. W teorii.

— Czy teoria zdaje egzamin?

— Niezbyt dobrze — przyznał Barrett. — Ale staramy się udawać, że jest inaczej i polegamy jeden na drugim, gdy potrzebujemy wsparcia. Słuchaj, idę z Quesada na obchód. Chcesz do nas dołączyć?

— Na czym to polega?

— Odwiedzamy najciężej chorych. Niesiemy pomoc i pociechę beznadziejnym przypadkom. Nic wesołego, ale zyskasz panoramiczny widok Stacji Hawksbilla. Jeśli wolisz, możesz…

— Chciałbym pójść.

— Dobrze. — Barrett machnął ręką na Quesadę, który nadszedł z drugiej strony pokoju. W trzech opuścili budynek. Noc była umiarkowanie ciepła, parna. Gdzieś w dali nad Atlantykiem zahuczał grzmot. Ciemny ocean napierał na skalną przeszkodę, która oddzielała go od Morza Wewnętrznego.

Obchody były dla Barretta nocnym rytuałem, nie zaniedbywanym od wielu lat, choć trudnym od czasu wypadku. Przed położeniem się spać truchtał przez Stację, odwiedzając głupków, wariatów i katatoników, otulając ich do snu, życząc im dobrej nocy i ozdrowienia rano. Ktoś musiał im pokazać, że komuś na nich zależy. I Barrett to robił.

Hahn spojrzał na Księżyc. Zbliżała się pełnia, księżyc lśnił jak wypolerowana moneta: bladołososiowa twarz, prawie bez dziobów.

— Wygląda inaczej — powiedział. — Kratery… gdzie są kratery?

— Jeszcze nie powstały — wyjaśnił Barrett. — Miliard lat to długi czas nawet dla Księżyca. Większość wstrząsów ma przed sobą. Przypuszczamy, że być może jeszcze ma atmosferę. Dlatego jest taki różowy. A jeśli posiada atmosferę, to większość meteorów wyparowuje, dlatego kratery są nieliczne. Oczywiście, Górnoczas nie zadał sobie fatygi, żeby przysłać nam sprzęt astronomiczny. Możemy tylko zgadywać.

Hahn zaczął coś mówić. Urwał po niezrozumiałej sylabie.

Quesada powiedział:

— Nie kryguj się. Co chciałeś powiedzieć? Hahn zaśmiał się sam z siebie.

— Że powinniście lecieć tam i się rozejrzeć. Uznałem za dziwne, że spędzacie całe lata na teoretyzowaniu, czy księżyc ma atmosferę. Przecież wystarczyłoby polecieć i sprawdzić to na miejscu. Ale zapomniałem przecież…

— Nie przeczę, przydały się nam wahadłowiec z Górnoczasu — powiedział Barrett. — Ale nie przyszło im na myśl, żeby go nam podrzucić. Możemy tylko patrzeć i snuć domysły. Księżyc jest popularnym miejscem w 2029, prawda?

— Największy ośrodek wypoczynkowy w Układzie.

— Zaczynali go rozwijać, gdy tu trafiłem. Wyłącznie dla personelu rządowego. Obóz wypoczynkowy dla biurokratów w środku wielkiego kompleksu wojskowego.

— Otworzyli go dla wybranej elity pozarządowej przed moim procesem. W 2018 — dodał Quesada.

— Teraz to ośrodek komercyjny — powiedział Hahn. — Spędziłem tam miesiąc miodowy. Leah i ja…

Urwał.

Barrett powiedział spiesznie: — To barak Bruce'a Valdosta. Val jest rewolucjonistą z dawien dawna, można powiedzieć, że razem dorastaliśmy. Dłużej przebywał w ukryciu. Przysłali go tutaj w 2022. — Barrett otworzył drzwi i podjął: — Pękł parę tygodni temu i jest w złej formie. Kiedy wejdziemy, Hahn, trzymaj się za nami, żeby cię nie zobaczył. Przy obcym może być agresywny. Trudno przewidzieć jego zachowanie.

Valdosto był krzepkim mężczyzną pod pięćdziesiątkę, miał śniadą cerę, szorstkie, kręcone czarne włosy i nieprawdopodobnie szerokie bary. Gdy siedział, wyglądał na potężniej zbudowanego niż Jim Barrett, ale miał krótkie, krępe nogi — kończyny właściwe człowieka zwyczajnej postury, ale jakby przez przekorę podtrzymujące tułów olbrzyma, co całkowicie psuło efekt, gdy się podnosił. Gdyby nadal żył w Górnoczasie, mógłby załatwić sobie nogi pasujące do reszty dała. Ale w swoim czasie nie był zainteresowany protetyką. Wolał własne nogi, koślawe i nieproporcjonalne. Wierzył w życie z deformacjami i dostosowanie się do mankamentów.

Teraz leżał owinięty ciasno w kołyskę z siatki piankowej. Wysokie czoło miał pokryte kropelkami potu, oczy błyszczały w ciemności jak mika. Valdosto był bardzo chory. Kiedyś nie brakowało mu sprytu, aby wrzucić na zebranie Rady Syndyków bombę kombinowaną, która spowodowała ciężkie zatrucie parunastu osób promieniami gamma, ale teraz z trudem odróżniał górę od dołu, prawą stronę od lewej. Barretta przenikał ziąb, gdy patrzył, jak Valdosto rozsypuje się na kawałki. Znał go od ponad trzydziestu lat i miał nadzieję, że załamanie przyjaciela nie jest zwiastunem jego własnego końca.

Powietrze w baraku było wilgotne, jakby chmura pary wisiała nisko pod dachem. Barrett pochylił się nad chorym i powiedział:

— Jak się masz, Val?

— Kto to?

— Jim. Mamy dziś piękną noc, Val. Trochę padało, ale już po deszczu i widać Księżyc. Chciałbyś wyjść i odetchnąć świeżym powietrzem? Jest prawie pełnia.

— Muszę odpocząć. Juto zebranie komitetu…

— Zostało odwołane.

— Jak to możliwe? Rewolucja…

— Też została odwołana. Na czas nieokreślony. Valdostowi zadrżały policzki.

— Rozwiązują komórki? — zapytał chrapliwie.

— Jeszcze nie wiemy. Czekamy na rozkazy i póki co siedzimy cicho. Chodź na dwór, Val. Powietrze dobrze ci zrobi.

— Zabić wszystkich tych drani, to jedyny sposób — mruknął Valdosto. — Kto im powiedział, że mogą kierować światem? Bombę w pysk — dobrą kombinowaną bombkę, rozpryskowe cacko nafaszerowane twardym promieniowaniem…

— Spokojnie, Val. Będzie jeszcze czas na rzucanie bomb. Wyciągniemy cię z kołyski.

Mrucząc pod nosem, Valdosto pozwolił im rozpiąć siatkę. Quesada i Barrett postawili go na nogi i przytrzymali, żeby nie stracił równowagi. Chwiał się okropnie, przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę, prężąc masywne, pałąkowate łydki. Po chwili Barrett wziął go pod ramię i wyprowadził za drzwi baraku. Zobaczył Hahna stojącego w cieniu, jego twarz pociemniałą z zmartwienia.

Stanęli razem przed barakiem. Barrett wskazał na Księżyc.

— Jest. Śliczny kolor, prawda? Ładniejszy niż ta martwa skała, która świeci w Górnoczasie. I popatrz, popatrz tam, Val. Fale łamią się na skałach. Rudiger łowi, widzę jego łódź w blasku księżyca.

— Pasiaste okonie — powiedział Valdosto. — Samogłowy. Może złapie parę samogłowów.

— Samogłowów jeszcze nie ma. Jeszcze nie wyewoluowały. — Barrett sięgnął do kieszeni po coś kanciastego, twardego i lśniącego, długiego na jakieś dwa cale. Był to szkielet zewnętrzny małego trylobita. Wyciągnął go w stronę Valdosta, który gwałtownie pokręcił głową.

— Nie wciskaj mi tego pokręconego kraba.

— To trylobit, Val. Wymarły, tak jak my. Żyjemy miliard lat w naszej własnej przeszłości.

— Zwariowałeś — powiedział Valdosto chłodnym niskim głosem, który kłócił się z jego rozbieganymi dziko oczami. Wziął trylobita i cisnął nim o skałę. — Pokręcony krab — mruknął. Potem zapytał: — Słuchaj, co my tu robimy? Na co czekamy. Weźmy trochę sprzętu i bierzmy się do dzieła. Najpierw Bernstein, zgoda? Jest niebezpieczny. A potem inni. Załatwimy ich jednego po drugim, zmieciemy z powierzchni ziemi wszystkich przeklętych morderców, żeby znów było bezpiecznie. Mam dość czekania. Nienawidzę czekać, Jim. Jim? Ty jesteś Jim, co? Jim… Barrett…

Quesada ze smutkiem potrząsnął głową, widząc jak strumyczek śliny ściekł po brodzie Valdosta. Terrorysta skulił się, mamrocząc cicho pod nosem, przyciskając opuchnięte kolana do skały. Jego ręce błądziły po gołej powierzchni, nie znajdując nawet marnej garści ziemi. Quesada podniósł go na nogi i razem z Barrettem zaprowadził z powrotem do baraku. Valdosto nie protestował, gdy medyk przycisnął mu do ramienia kapsułkę uspokajającą. Jego zmęczony umysł, buntujący się przeciwko potwornej koncepcji dożywotniego wygnania w niewyobrażalnie odległą przeszłość, z ulgą powitał sen.

Po wyjściu z baraku Barrett zobaczył, że Hahn podniósł trylobita i przygląda mu się ze zdumieniem.

— Możesz go sobie zatrzymać — powiedział. — Jest ich tu więcej. Mnóstwo.

Poszli dalej.

Ned Altman klęczał przy swoim baraku, poklepując rękami dziwaczny twór, który, sądząc z przesądnie wielkich pagórków piersi i rozłożystych bioder, miał wyobrażać kobietę. Wstał zwinnie, gdy się zjawili. Był niewysoki, wymuskany, miał żółtawe włosy i przejrzyste jasnoniebieskie oczy. W odróżnieniu od innych więźniów, kiedyś pracował dla rządu, piętnaście lat temu, zanim przejrzał na wylot mit kapitalizmu syndykalistycznego i wstąpił do jednej z frakcji podziemia. Znając operacje rządowe od wewnątrz, stanowił bezcenny nabytek dla opozycjonistów. Z tego samego powodu rząd podjął usilne starania, żeby go namierzyć i wysłać w przeszłość. Osiem lat w Stacji Hawksbilla zrobiło swoje.

Altman wskazał na swojego golema i powiedział:

— Miałem nadzieję, że dzisiaj będzie burza. Że błyskawica zrobi, co trzeba, rozumiecie. Tchnienie życia. Ale o tej porze roku jest niewiele błyskawic, nawet kiedy pada.

— Niebawem będą burze z wyładowaniami — zapewnił Barrett.

Altman gorliwie pokiwał głową.

— Błyskawica uderzy w nią i ona ożyje, a wtedy będę potrzebować twojej pomocy, Doc. Będziesz mi potrzebny, żeby dać jej zastrzyk i wygładzić parę nierównych miejsc.

Quesada zmusił się do uśmiechu.

— Z przyjemnością, Ned. Ale znasz warunki.

— Jasne. Kiedyż nią skończę, ty ją dostaniesz. Myślisz, że jestem jakimś cholernym monopolistą? Przysługa za przysługę. Podzielę się nią, nie ma sprawy. Zrobię listę chętnych, w porządku zgłoszeń. Tylko żebyście nie zapomnieli, chłopaki, kto ją stworzył. Będzie moją, ilekroć najdzie mnie ochota. — Dopiero teraz zauważył Hahna. — Kim jesteś?

— To nowy — wyjaśnił Barrett. — Lew Hahn. Przybył dziś po południu.

— Nazywam się Ned Altman — powiedział stwórca z uprzejmym, afektowanym ukłonem. — Dawniej w służbie państwowej. Hej, jesteś całkiem młody. Masz jeszcze meszek na policzkach. Jaka jest twoja orientacja seksualna, Lew? Hetero? Hahn skrzywił się.

— Obawiam się, że tak.


— Nie ma sprawy. Możesz się odprężyć. Nie dotknę cię. Pracuję nad projektem i te sprawy mnie nie interesują. Po prostu byłem ciekaw, bo jeśli jesteś hetero umieszczę cię na swojej liście. Jesteś młody i z pewnością masz większe potrzeby niż większość z nas. Nie zapomnę o tobie, Lew, mimo że jesteś nowy.

— To… miło z pana strony.

Altman ukląkł. Delikatnie przeciągnął rękami po krągłościach niewydarzonej figury, zatrzymując je na stożkowatych piersiach, kształtując je, próbując wygładzić. Mógłby pieścić drżące ciało prawdziwej kobiety.

Quesada kaszlnął.

— Myślę, że powinieneś trochę odpocząć, Ned. Może jutro przyjdzie burza z błyskawicami.

— Miejmy nadzieję.

— Wstawaj i chodź ze mną.

Altman nie opierał się. Doktor zabrał go do baraku i położył do łóżka. Barrett i Hahn zostali na zewnątrz, oglądając jego pracę. Hahn wskazał środek figury.

— Przeoczył coś ważnego, no nie? Jeśli zamierza kochać się z tą dziewczyną po ukończeniu dzieła tworzenia, byłoby lepiej, gdyby…

— Wczoraj tego nie było — powiedział Barrett. — Widocznie znów zmienił orientację.

Quesada wyszedł z baraku Altmana z ponurą miną. Poszli dalej, w dół skalnej ścieżki.

Tej nocy Barrett nie zakończył obchodu. Normalnie przeszedłby całą drogę do baraku Dona Latimera na brzegu morza, bo fizyk, opętany obsesją szukania psionicznej drogi ucieczki ze Stacji Hawksbilla, znajdował się na liście tych chorych, którym należało poświęcić wyjątkową uwagę. Ale był już u niego wcześniej, żeby przedstawić mu Hahna i nie sądził, by boląca noga była gotowa do długiej przechadzki.

Gdy więc wraz z Quesada i Hahnem zajrzał do wszystkich łatwo dostępnych baraków, ogłosił koniec obchodu. Odwiedzili Gaillarda, który modlił się, aby pozaziemskie istoty przybyły z innego systemu gwiezdnego i uratowały go przed samotnością i niedolą Stacji Hawksbilla. Odwiedzili Schulza, który próbował włamać się do równoległego świata, prawdziwej Utopii. Złożyli wizytę McDermottowi, który nie wypracował żadnej skomplikowanej i dziwacznej psychozy, tylko leżał na swoim wyrku i szlochał dzień po dniu, gdy nie spał. Potem Barrett życzył dobrej nocy swoim towarzyszom i kazał Quesadzie odprowadzić Hahna do jego baraku.

— Na pewno nie chcesz, żebyśmy poszli z tobą? — zapytał Hahn, spoglądając na jego kulę.

— Nie, nie trzeba. Poradzę sobie.

Odeszli. Barrett ruszył w górę skalistego zbocza.

Obserwował Hahna przez pół dnia. I uświadomił sobie, że wie o nim niewiele więcej niż w chwili jego zjawienia się na Kowadle. To było dziwne. Ale może przybysz otworzy się bardziej, gdy pobędzie tu jakiś czas i zrozumie, że jest skazany na ich towarzystwo.

Popatrzył na łososiowy Księżyc i z przyzwyczajenia sięgnął do kieszeni, żeby pobawić się małym trylobitem. Przypomniał sobie, że dał go Hahnowi. Pokuśtykał do baraku. Zastanowił się, kiedy Hahn miał swój księżycowy miesiąc miodowy.

Загрузка...