ÓSMY

Barrett nie był pewien, kiedy dokładnie to się stało, ale w pewnej chwili przestali uważać się za kontrrewolucjonistów i teraz nazywali się rewolucjonistami. Semantyczna zmiana zaszła gdzieś na początku lat dziewięćdziesiątych, w stopniowy sposób. Przez parę pierwszych lat po politycznych wstrząsach lat 1984–1985 rewolucjonistami byli syndykaliści, i słusznie, bo przecież obalili ustrój panujący od ponad dwóch stuleci. Ale po jakimś czasie rewolucja syndykalistów zinstytucjonalizowała się. Przestała być rewolucją i stała się ustrojem.

Tak więc obecnie Barrett był rewolucjonistą, a cel podziemia subtelnie przekształcił się w Rewolucję pisaną wielką literą. Rewolucja miała rozpocząć się lada dzień, lada miesiąc, lada rok… Jeszcze tylko trochę planowania, a potem świat przejrzy na oczy i rewolucjoniści w całym państwie powstaną…

Barrett nie kwestionował prawdziwości tych tez. Jeszcze nie. Wykonywał swoją robotę, powtarzał codzienną rutynę i czekał z nadzieją na upadek okopanych na swoich pozycjach, coraz bardziej pewnych siebie syndykalistów.

Życie zawodowe Barretta kręciło się wokół Rewolucji. Bez trudu i bez żalu rozstał się ze studiami, bo uczelnia została zdominowana przez syndykalistów i codzienna porcja propagandy obrażała jego uczucia. Poszedł do Pleyela i Pleyel dał mu pracę. Oficjalnie Pleyel powadził agencję zatrudnienia; przynajmniej taka była przykrywka. W niewielkim biurze w centrum Manhattanu prześwietlał kandydatów do podziemia, jednocześnie na pół etatu prowadząc legalną działalność. Janet pracowała jako jego sekretarka, Hawksbill zaglądał od czasu do czasu, aby programować komputer agencji, a Barrett został zatrudniony jako asystent kierownika. Zarabiał niewiele, ale stać go było i na regularne posiłki i czynsz za ciasne mieszkanie, które dzielił z Janet. Przez trzydzieści godzin w tygodniu kierował na pozór niewinną działalnością agencji zatrudnienia, dzięki czemu Pleyel mógł z większą swobodą poświęcić się bardziej delikatnej robocie na innym polu.

Barretta naprawdę cieszyła ta legalna praca. Dawała mu okazję kontaktowania się z ludźmi, a to lubił. Przez biuro przewijali się bezrobotni wszelkiego autoramentu, jedni byli radykałami pragnącymi zejść do podziemia, inni szukali normalnej pracy. Nie zdawali sobie sprawy, że Barrett jeszcze niedawno był nastolatkiem i niektórzy widzieli w nim źródło rady i pomocy. On czuł się trochę skrępowany tym zaufaniem, ale pomagał im w miarę możliwości.

Praca podziemia w tych latach przebiegała bez większych wstrząsów.

Barrett zdawał sobie sprawę, że szumny zwrot „praca podziemia" jest w rzeczywistości pojęciem abstrakcyjnym, niemal wypranym z treści. Co oznaczała ta praca? Nie kończące się planowanie wiecznie odwlekanego dnia powstania. Transkontynentalne rozmowy telefoniczne prowadzone wyłącznie w niezrozumiałym żargonie. Tajne publikacje propagandy antysyndykalistycznej. Śmiałe rozpowszechnianie nieocenzurowanych książek historycznych. Organizowanie demonstracji. Nieskończone serie drobnych akcji, na pierwszy rzut oka pozbawionych znaczenia. Ale Barrett, przepełniony młodzieńczym entuzjazmem, był cierpliwy. Pewnego dnia wszystkie rozproszone nici połączą się, powtarzał sobie. Pewnego dnia wybuchnie Rewolucja.

W imieniu ruchu podróżował po całym kraju. Gospodarka odżyła pod rządami syndykalistów i lotniska znów pełne były ludzi; Barrett poznał je dobrze. Większą część lata 1991 roku spędził w Albuquerke w Nowym Meksyku, pracując z grupą rewolucjonistów, którzy w dawnym porządku rzeczy zwaliby się skrajnymi prawicowcami. Barrett uznał ich filozofię w znacznej mierze za niestrawną, ale nienawidzili syndykalistów tak jak on i na swój sposób podzielali jego miłość do Rewolucji 1776 oraz całej wiążącej się z nią symboliki. Tego lata parę razy był bliski aresztowania.

Zimą 1991–1992 co tydzień jeździł do Oregonu, żeby koordynować pracę zespołu w Spokane, który zakładał północno-zachodnie biuro propagandowe. Po jakimś czasie dwugodzinna podróż stała się nużąco znajoma, ale Barrett karnie trzymał się rutyny, w środowe wieczory konferując z ludźmi ze Spokane, a potem spiesząc do Nowego Jorku. Następnej wiosny pracował głównie w Nowym Orleanie, a lato spędził w St. Louis. Pleyel rozstawiał pionki. Teoria mówiła, że należy co najmniej o trzy ruchy wyprzedzać agentów policji.

W rzeczywistości niewiele znaczących osób padło ofiarą aresztowań. Syndykaliści przestali traktować podziemie poważnie i tylko od czasu do czasu zgarniali jakiegoś przywódcę dla utrzymania formy. Generalnie rewolucjoniści byli uważani za nieszkodliwych maniaków i pozwalano im bawić się w konspirację, dopóki nie posuwali się do sabotażu czy zabójstwa. Ostatecznie kto chciałby zaszkodzić władzy syndykalistycznej? Kraj kwitł. Większość ludzi znów miała stałą pracę. Podatki były niskie. Ruszył nieprzerwany potok technologicznych wynalazków i co roku powstawał nowy naukowy cud: regulowanie pogody, telefoniczny przekaz kolorowych obrazów, trójwymiarowe wideo, sztuczne narządy, instafaksowe gazety i tak dalej. Na co narzekać? Czy w starym ustroju było lepiej? Mówiło się nawet o przywróceniu systemu dwupartyjnego do roku 2000. Wolne wybory wróciły do łask w 1990, choć Rada Syndyków wymusiła prawo weta w kwestii wyboru kandydatów. Nikt już nie mówił o prowizorycznej naturze Konstytucji 1985, ponieważ nie zanosiło się, że kiedykolwiek przestanie obowiązywać, choć rząd wprowadzał drobne poprawki, żeby dostosować ją do dawnych państwowych tradycji.

Tym samym rewolucja została podcięta u samych korzeni. Spełniała się ponura przepowiednia Jacka Bernsteina: dyktatura syndykalistów przekształciła się w rząd znajomy, ukochany, tradycyjny i obowiązujący, w pełni akceptowany przez rozległe centrum narodu. Malkontentów ubywało. Po co wstępować do podziemia, skoro wystarczy cierpliwie poczekać, a rząd sam przeistoczy się w instytucję jeszcze bardziej dobrotliwą? Tylko rozgoryczeni, fanatyczni, nieuleczalni malkontenci zadawali sobie trud angażowania się w działalność rewolucyjną. Pod koniec 1993 wyglądało na to, że obumrze podziemie, a nie rząd syndykalistyczny, gdyż wrodzony konserwatyzm Amerykanów odrodził się i dawał odpór wszelkim zmianom.

Ale ostatni miesiąc 1993 przyniósł transfer władzy w rządzie. Kanclerz Arnold, który rządził krajem przez osiem lat od ustanowienia nowej konstytucji, zmarł nagle z powodu tętniaka aorty. Miał tylko czterdzieści dziewięć lat i chodziły pogłoski, że został zamordowany — tak czy siak, Arnold odszedł i po krótkim kryzysie wewnętrznym Rada Syndyków wyłoniła spośród siebie nowego kanclerza. Thomas Dantell z Ohio objął urząd i natychmiast zajął się kwestią bezpieczeństwa wewnętrznego. Jako syndyk kierował policją państwową; jako kanclerz położył kres tolerancyjnemu przymykaniu oka na działalność podziemia. Zaczęły się aresztowania.

— Być może będziemy musieli na jakiś czas zawiesić działalność — oznajmił smętnie Pleyel w śnieżny dzień wiosny 1994. — Są blisko. Jak dotąd mieliśmy siedem krytycznych aresztowań i teraz osaczają kadrę.

— Jeśli się rozwiążemy — powiedział Barrett — już nigdy nie zorganizujemy ruchu.

— Lepiej przyczaić się i wyjść z ukrycia za pół roku albo za rok — dowodził Pleyel — niż trafić do więzienia na dwadzieścia lat.

Poruszyli tę kwestię na formalnej sesji podziemia. Pleyel przegrał. Przyjął klęskę spokojne i obiecał pracować, dopóki policja go nie dopadnie. Epizod ten ilustrował rosnącą rolę Barretta w grupie. Pleyel nadal był przywódcą, ale wydawał się zbyt daleki, zbyt oderwany od świata. W sytuacjach kryzysowych wszyscy zwracali się do Barretta.

Barrett miał wówczas dwadzieścia sześć lat i górował nad innymi dosłownie i w przenośni. Ogromny, potężny, niezmordowany, czerpał z ukrytych rezerw siły w najbardziej bezpośredni sposób: w pojedynkę rozgromił tuzin młodocianych bandziorów, którzy zaatakowali trzy dziewczyny rozdające rewolucyjne ulotki. Przypadkiem zobaczył kartki fruwające w powietrzu i dziewczyny, które lada chwila mogły paść ofiarą zgoła nieideologicznego gwałtu. Rzucił się do akcji jak Samson na Filistynów: ciała latały we wszystkie strony. Ale w zwyczajnych okolicznościach próbował się hamować.

Jego związek z Janet trwał prawie od dziesięciu lat, a mieszkał z nią przez siedem. Żadne z nich nigdy nie brało pod uwagę zalegalizowania związku, lecz pod wieloma względami był on równoważny małżeństwu. Zarezerwowali sobie prawo do skoków w bok i czasami z niego korzystali. Janet była pomysłodawczynią, ale kiedy nadarzała się okazja, Barrett też używał wolności. Mimo to na ogól czuli się związani węzłem silniejszym niż ten, jaki mógłby stworzyć rządowy akt ślubu. Dlatego zabolało go mocno, gdy w upalny dzień lata 1994 roku Janet została aresztowana.

Był wówczas w Bostonie, gdzie sprawdzał doniesienia o tym, że komórka Cambridge została zinfiltrowana przez rządowych informatorów. Późnym popołudniem szedł na stację metra, żeby wrócić do Nowego Jorku. Nagle usłyszał sygnał telefonu, który nosił za lewym uchem, i cienki głos Jacka Bernsteina:

— Gdzie jesteś, Jim?

— W drodze do domu. Zaraz wsiądę do metra. Co się stało?

— Nie jedź na Czterdziestą Drugą Ulicę. Wysiądź w White Plains. Tam się spotkamy.

— Co się stało, Jack? Coś złego?

— Powiem ci, gdy się spotkamy.

— Powiedz teraz.

— Lepiej nie — powiedział Bernstein. — Spotkamy się za dwie godziny.

Połączenie zostało przerwane. Barrett wsiadł do pociągu i spróbował skontaktować się z Bernsteinem w Nowym Jorku, ale nikt się nie zgłosił. Zadzwonił do Pleyela, lecz telefon milczał. Wybrał numer domowy — Janet nie odpowiedziała. Przestraszony, zrezygnował z wydzwaniania. Mógł wpakować w kłopoty siebie albo innych. Starał się zachować cierpliwość, gdy pociąg z prędkością dwustu mil na godzinę wiózł go korytarzem Boston-Nowy Jork. To było w stylu Bernsteina, zadzwonić i dręczyć go w ten sposób, sadystycznie sugerując nagły wypadek i nie podając szczegółów. Jack zawsze czerpał przyjemność z zadawania drobnych cierpień. I z wiekiem wcale nie złagodniał.

Barrett wysiadł z metra na podmiejskiej stacji. Przez długą chwilę stał przy wyjściu, rozglądając się czujnie we wszystkie strony. Zastanowił się, nie po raz pierwszy, czy człowiek jego postury nie za bardzo rzuca się w oczy, aby odnosić sukcesy jako rewolucjonista. Potem zjawił się Bernstein i trącił go w łokieć.

— Za mną. Mam samochód na parkingu. Nie mów nic, dopóki nie wsiądziemy.

Ruszyli ponuro do samochodu. Bernstein wystukał kod na panelu i otworzył drzwi po stronie kierowcy, każąc Barrettowi czekać chwilę na otworzenie drzwi po jego stronie. Samochód był z wypożyczalni, zielono-czarny, z niskim zawieszeniem, w pewien sposób złowieszczy. Barrett wsiadł i odwrócił się ku bladej, drobnej postaci, jak zawsze czując odrazę do dziobatych policzków, krzaczastych brwi, zimnego, szyderczego wyrazu twarzy Bernsteina. Nie potrafił pojąć, jak to się stało, że w dzieciństwie wybrał kogoś takiego na najlepszego kolegę. Dla Jacka Bernsteina też byłoby lepiej, gdyby Barrett nie wstąpił do podziemia. Obecnie ich relacje ograniczały się wyłącznie do kontaktów zawodowych: byli profesjonalnymi rewolucjonistami, pracującymi razem nad wspólną sprawą, ale nie łączyła ich przyjaźń.

— Więc? — zapytał Barrett.

Były przyjaciel zaprezentował swój uśmiech trupiej czaszki.

— Dziś po południu zgarnęli Janet.

— Kto? O czym ty mówisz?

Polizei. O trzeciej zrobili nalot na wasze mieszkanie. Była tam Janet z Nickiem Morrisem. Planowali operację w Kanadzie. Nagle drzwi otworzyły się i wpadło czterech chłopców w zieleni. Oskarżyli Janet i Nicka o działalność wywrotową i przystąpili do rewizji. Barrett zamknął oczy.

— W mieszkaniu nie było nic, co mogłoby kogoś wkurzyć. Byliśmy ostrożni w tym względzie.

— Nie wiedzieli o tym, dopóki nie skończyli przeszukania.

Bernstein wjechał na autostradę wiodącą na Manhattan i włączył elektroniczny system sterowania. Gdy komputer pokładowy przejął kontrolę, puścił. gałki układu kierowniczego, wyjął z kieszeni paczkę papierosów i zapalił, nie częstując Barretta. Nonszalancko założył nogę na nogę i odwrócił się w stronę i pasażera.

— Jeszcze w mieszkaniu dokładnie zrewidowali Janet i Nicka. Nick mi mówił. Kazali Janet rozebrać się do naga i przeszukali ją od stóp do głów. Słyszałeś, jak w zeszłym miesiącu w Chicago złapali dziewczynę z ładunkiem samobójczym w pochwie? Sprawdzili, czy Janet nie ma zamiaru się wysadzić. Zrobili to następująco: unieruchomili jej kostki w pętlach, położyli na i podłodze z rozłożonymi rękami i nogami, a potem…

— Wiem, jak to się odbywa — przerwał mu Barrett i z napięciem w głosie. — Nie musisz mi rysować obrazka. — Starał się zachować zimną krew. Kusiło go, żeby złapać Bernsteina za kark i parę razy trzasnąć jego łbem o przednią szybę. Ta mała wesz specjalnie mnie dręczy, pomyślał. Na głos powiedział: — Daruj sobie te okropne szczegóły i powiedz mi, co jeszcze się stało.

— Skończyli z Janet i rozebrali Nicka, jego też sprawdzili. Starczy mu mocnych wrażeń na cały rok, jak sądzę. Najpierw patrzył, jak obrabiają Janet, a potem sam musiał się rozłożyć. — Bernstein z trudem skrywał zadowolenie. Mars na czole Barretta pogłębił się, Nick Morris był drobnym facetem o dziewczęcej urodzie i wątpliwym heteroseksualizmie; to przeżycie musiało być dla niego czymś strasznym. — Potem zabrali Janet i Nicka na Foley Square na przesłuchanie. Około wpół do piątej puścili Nicka. Zadzwonił do mnie, a ja zadzwoniłem do ciebie.

— A Janet?

— Zatrzymali ją.

— Nie mieli na nią więcej niż na Nicka. Dlaczego też jej nie puścili?

— Nie umiem ci tego wyjaśnić. Tak czy owak, zatrzymali ją.

Barrett splótł ręce, żeby powstrzymać je od drżenia.

— Gdzie jest Pleyel?

— W Baltimore. Zadzwoniłem do niego i powiedziałem, żeby się nie pokazywał, dopóki się nie uciszy.

— Ale mnie kazałeś wrócić.

— Ktoś musi dowodzić. Ja nie zamierzam, więc zostajesz ty. Nie przejmuj się, nic ci nie grozi. Mój kontakt w ważnym miejscu zajrzał do akt i powiedział, że jedynym celem była Janet. Na wszelki wypadek postawiłem Billa Kleina przy twoim mieszkaniu. Powiedział, że nie wrócili po ciebie, od dwóch godzin panuje spokój. Niebezpieczeństwo minęło.

— Ale Janet jest w więzieniu!

— Zdarza się — odparł Bernstein. — Ryzyko zawodowe.

We wnętrzu wozu rozbrzmiał cichy, ale aż nazbyt dobrze słyszalny suchy chichot. Od wielu miesięcy Bernstein odsuwał się od ruchu, opuszczał zebrania, z żalem odmawiał wykonania zadań poza miastem. Z rezerwą trzymał się na uboczu, wyobcowany, mało zainteresowany podziemiem. Barrett nie rozmawiał z nim od trzech tygodni. Niespodziewanie wrócił do obiegu, podłączył się do sieci łączności ruchu. Dlaczego? Dlaczego rechotał z radości na wieść o aresztowaniu Janet?

Samochód wpadł na Manhattan z prędkością stu dwudziestu mil na godzinę. Bernstein podjął sterowanie ręczne, gdy mijali Ulicę 125, skręcił w stronę tunelu East River i wyjechał przy wiadukcie dla ruchu drogowego. Parę minut później stanęli przed budynkiem, w którym mieszkali Barrett i Janet. Bernstein zadzwonił na górę do człowieka, którego zostawił na oku.

— Droga wolna — powiedział do Barretta po chwili.

Poszli na górę. Mieszkanie wyglądało dokładnie tak, jak w chwili odejścia policji: przygnębiająco. Pracowali bardzo metodycznie. Wysunęli wszystkie szuflady, ściągnęli z półek wszystkie książki, przejrzeli wszystkie taśmy. Oczywiście, nic nie znaleźli, gdyż Barrett surowo przestrzegał zakazu trzymania w domu rewolucyjnych materiałów propagandowych, ale w trakcie przeszukania obmacali brudnymi łapami nawet najmniejszy drobiazg. Barrett poczuł, jak wzruszenie chwyta go za gardło na widok rozrzuconej bielizny Janet, a chwilę później wezbrała w nim wściekłość, gdy zobaczył, że Bernstein łypię zachłannie okiem na te fatałaszki.

Policjanci bez skrupułów obeszli się z ich dobytkiem. Barrett zastanowił się, czego brakuje, ale w tej chwili nie miał odwagi robić inwentaryzacji. Czuł się tak, jakby skalpelem rozcięto mu brzuch, wyciągnięto bebechy, poddano je oględzinom i rozrzucono po kątach.

Podniósł książkę z rozdartym grzbietem, zamknął ją ostrożnie i postawił na półce. Potem trzasnął ręką w półkę i pochylił się, zamykając oczy, czekając na odpływ wściekłości i strachu.

Po chwili powiedział:

— Pogadaj ze swoim ważnym kontaktem, Jack. Musimy ją wyciągnąć.

— Nie mogę nic dla ciebie zrobić. Barrett okręcił się na pięcie. Złapał Bernsteina za wąskie ramiona. Zacisnął palce i poczuł pod nimi ostre kości. Krew odpłynęła tamtemu z twarzy i krosty trądziku wyraźnie odbiły się na tle bladej skóry. Barrett potrząsnął nim wściekle, głowa Bernsteina zakołysała się na chudej szyi.

— Co to znaczy, że nie możesz nic zrobić? Możesz ją znaleźć. Możesz ją wyciągnąć!

— Jim… Jim, przestań…

— Ty i twoje kontakty! Niech cię diabli, aresztowali Janet! Czy to nic dla ciebie nie znaczy?

Bernstein niemrawo złapał go za ręce, próbując oderwać je z ramion. Barrett nagle ochłonął i puścił go. Zasapany, zaczerwieniony Bernstein cofnął się i poprawił ubranie. Osuszył czoło chusteczką. Miał przerażoną minę, ale w jego oczach płonęła ponura pogarda. Cicho powiedział:

— Ty małpo, nigdy nie traktuj mnie w ten sposób.

— Przepraszam, Jack. To przez to napięcie. Być może w tej chwili torturują Janet… bijają… ustawiają się w kolejce do zbiorowego gwałtu, a nawet…

— Nic nie możemy zrobić. Jest w ich rękach. Wnoszenie protestu nic nie da, nie mamy dojścia ani drogą oficjalną, ani nieoficjalną. Przesłuchają ją i może potem wypuszczą, lecz my nie mamy na to żadnego wpływu.

— Nie. Znajdziemy ją i jakoś wyciągniemy.

— Nie przemyślałeś tego, Jim. Każdy członek tej grupy jest potencjalnie spisany na straty. Nie możemy narażać innych w nadziei na uwolnienie Janet. Chyba że uważasz się za kogoś uprzywilejowanego, kto może zaryzykować życie lub wolność swoich towarzyszy dla ocalenia osoby, z którą jest związany emocjonalnie, nawet jeśli jej przydatność dla organizacji dobiegła końca…

— Przyprawiasz mnie o mdłości — warknął Barrett. Ale wiedział, że Bernstein ma rację. Choć dotąd nikt w ich grupie nie został aresztowany, znał ogólny schemat wydarzeń, jakie następowały po aresztowaniu. Myśl o zmuszeniu machiny rządowej do wyplucia więźnia była mrzonką. W tej chwili Janet mogła przebywać w jednym z dziesiątków rozsianych po całym kraju obozów przesłuchań, w Kentucky, w Północnej Dakocie albo w Nevadzie, Bóg wie gdzie, skazana na niewiadome ile lat więzienia na podstawie nieokreślonych zarzutów. Z drugiej strony mogła już być wolna, w drodze do domu. Kaprys jest istotą rządów totalitarnych, a ten rząd był wyjątkowo kapryśny. Janet zniknęła i nic pozą niezbadaną łaską rządu nie mogło tego odczynić.

— Może powinieneś się napić — zasugerował Bernstein. — Trochę ochłonąć. Nie myślisz jasno, Jim…

Barrett pokiwał głową. Podszedł do barku. Trzymali tam skąpe zapasy, parę butelek szkockiej, trochę ginu, jasny rum do daiquiri, które Janet tak bardzo lubiła. Ale barek był pusty. Policjanci go wyczyścili. Przez długą chwilę wpatrywał się w puste półki, bezmyślnie przyglądając się pyłkom kurzu tańczącym w powietrzu.

— Alkohol zniknął — powiedział wreszcie. — Co było do przewidzenia. Chodź, wynośmy się stąd. Nie mogę znieść widoku tego miejsca.

— Dokąd pójdziesz?

— Do biura Pleyela.

— Może być pod obserwacją. Może mają rozkaz aresztować każdego, kto się tam pokaże.

— A niech mnie aresztują. Po co się oszukiwać? Mogą zgarnąć każdego z nas, gdy tylko przyjdzie im ochota. Idziesz ze mną?

Bernstein pokręcił głową.

— Rączej nie. Ty dowodzisz, Jim. Zrobisz, co uznasz za stosowne. Będę w kontakcie.

— Tak.

— I radzę ci panować nad emocjami, jeśli chcesz pozostać na wolności.

Wyszli. Barrett poszedł przez miasto do agencji zatrudnienia, sprawdził budynek od strony ulicy, nie zobaczył nic podejrzanego, wszedł. Biuro było w nienaruszonym stanie. Zamknął się w nim i zaczął dzwonić do szefów komórek w innych okręgach:

Jersey City, Greenwich, Nyack, Suffern. Otrzymane informacje złożyły się na wyraźny wzór. Tego popołudnia dokonano jednoczesnych aresztowań, niekoniecznie topowych przywódców. Zgarnięto po dwóch, trzech członków z każdej komórki. Niektórych przesłuchano i zwolniono, inni zostali w areszcie. Nikt nie miał pojęcia, gdzie przebywają aresztowani, choć Valkenburg z grupy Greenwich dowiedział się z niezidentyfikowanego źródła, że umieszczono ich w czterech obozach na południu i południowym zachodzie. Nie miał wiadomości o Janet. Nikt nie miał. Wszyscy sprawiali wrażenie głęboko wstrząśniętych.

Barrett spędził noc na kanapie w biurze Pleyela. Rano wrócił do mieszkania i zabrał się za sprzątanie, mając nadzieję, że Janet się zjawi. Wyobrażał ją sobie w areszcie, pulchną, ciemnooką dziewczynę z pasemkami przedwczesnej bieli w czarnych włosach, zwijającą się w katuszach, gdy śledczy pracowali nad nią, żądając nazwisk, dat, celów. Wiedział, jak przesłuchują kobiety. Ich podejście nieodmiennie zawierało element seksualnego poniżenia; opierali się na teorii, która nie bez racji mówiła, że naga kobieta przesłuchiwana przez sześciu czy siedmiu mężczyzn nie będzie stawiać zbytniego oporu. Janet była twarda, ale ile uszczypnięć, szturchnięć i łypnięć mogła wytrzymać? Śledczy nie musieli używać rozgrzanych do czerwoności pogrzebaczy, śrub do miażdżenia palców czy koła tortur, żeby wydobyć informacje. Po prostu sprowadzali daną osobę do poziomu metabolizującego mięsa, manipulowali jej ciałem, dopóki nie zapominała o własnej duszy, a wówczas wola pękała.

Nie znaczy to, że Janet mogła powiedzieć im coś, czego już nie wiedzieli. Podziemie nie było tajną organizacją, mimo haseł i aspiracji. Policja doskonale znała nazwiska, daty, zamiary. Celem aresztowań było podkopanie morale — rząd w przebiegły sposób dawał przeciwnikom do zrozumienia, że nikogo nie wyprowadzą w pole. Nieprzewidywalność: to byłą podstawa. Wytrącaj wroga z równowagi. Aresztuj, przesłuchuj, zamykaj w więzieniu, może nawet wykonuj wyroki śmierci — ale zawsze w bezosobowy sposób, bez aspektu brutalności i mściwości. Bez wątpienia rządowy komputer zasugerował ruch strategiczny polegający na wyłapaniu tego dnia X członków podziemia w ramach niewidocznej na powierzchni walki. Tak zrobiono. I Janet zniknęła.

Nie zwolniono jej na drugi dzień. Nazajutrz też nie.

Pleyel wrócił z Baltimore, ponury, blady. Pracował nad sprawą od dołu. Dowiedział się, że pierwszego dnia Janet trafiła do obozu w Louisville, drugiego została przeniesiona do Bismarck, a trzeciego do Santa Fe. Tam ślad się urywał. To też było elementem rządowej wojny psychologicznej: przerzucać więźniów z jednego miejsca w drugie, mieszać kmiotkom w głowach starą grą w trzy karty. Gdzie byłą Janet? Nikt nie wiedział. Życie toczyło się dalej. W Detroit odbyła się planowana od dawna manifestacja; policja rządowa trzymała się z daleka, pełna pobłażliwej tolerancji, ale gotowa zdusić w zarodku wszelkie przejawy gwałtownego protestu. W Los Angeles, Evansville, Atlancie i Boise kolportowano nowe ulotki. Dziesięć dni po zniknięciu Janet Barrett wyniósł się z mieszkania i zainstalował w innym, przecznicę dalej.

Jakby morze zamknęło się nad jej głową i pochłonęło ją bez śladu.

Przez pewien czas miał nadzieję, że zostanie zwolniona albo że w najgorszym wypadku z sieci informacyjnej dowie się, gdzie jest przetrzymywana. Ale wiadomości nie nadchodziły. W swój bezosobowo arbitralny sposób rząd tego dnia wybrał małą grupę ofiar. Może zostały stracone, może przebywały na najniższym poziomie jakichś kazamatów o maksymalnie zaostrzonym rygorze. To nie miało znaczenia.

Zniknęli.

Barrett już nigdy jej nie zobaczył. Nigdy nie dowiedział się, co z nią zrobili.

Ostry ból przemienił się w tępy, a z czasem, ku jego zaskoczeniu, całkiem przeminął. Prace podziemia jednostajnie posuwały się do przodu, zmierzając w kierunku zawsze odległego celu.

Загрузка...