TRZYNASTY

Barrett został aresztowany w piękny październikowy dzień 2006 roku, kiedy liście żółkły i szeleściły, powietrze było czyste i chłodne, a bezchmurne błękitne niebo zdawało się odbijać całą wspaniałość jesieni. Był tego dnia w Bostonie, jak wówczas przed dziesięcioma laty, gdy aresztowali Janet w ich nowojorskim mieszkaniu. Szedł Boylston Street na umówione spotkanie, gdy ruszyło za nim dwóch młodych mężczyzn o czujnych oczach, w neutralnie szarych garniturach. Przez chwilę dotrzymywali mu kroku, a potem przyspieszyli, żeby go oskrzydlić.

— James Edward Barrett? — zapytał ten z lewej.

— Zgadza się. Po co ten cyrk?

— Chcemy, żeby poszedł pan z nami — powiedział ten z prawej.

— Proszę nie stawiać oporu — przestrzegł jego partner. — Tak będzie lepiej dla nas wszystkich. Zwłaszcza dla pana.

— Nie będę sprawiać kłopotów — zapewnił Barrett. Mieli wóz zaparkowany na rogu. Nie odstępując go na krok, zaprowadzili do samochodu i kazali mu wsiąść. Po zatrzaśnięciu drzwi nie tylko je zamknęli, ale założyli blokadę radiową.

— Mogę zadzwonić? — zapytał Barrett.

— Niestety, nie.

Agent, który usiadł po lewej stronie, wyjął demagnetyzer i szybko wykasował wszelkie urządzenia rejestrujące, jakie Barrett mógł mieć przy sobie. Agent po prawej zajął się szukaniem urządzeń łączności, znalazł telefon za lewym uchem i zdjął go zręcznie. Unieruchomili Barretta za pomocą mikrofalowego pola ograniczającego swobodę ruchów: mógł ziewnąć albo się przeciągnąć, ale dosięgnięcie któregoś z nich nie wchodziło w rachubę. Samochód ruszył.

— Więc tak to wygląda — powiedział Barrett. — Spodziewałem się tego od tak dawna, że w końcu zacząłem wierzyć, że nigdy mnie nie spotka.

— W końcu zawsze spotyka — rzekł ten po lewej.

— Was wszystkich — dodał ten z prawej. — Trzeba tylko czasu.

Czasu. Tak. W 85, 86, 87, pierwszych latach ruchu oporu, młodociany Jim Barrett żył w ciągłym strachu przed aresztowaniem. Aresztowaniem albo czymś gorszym: promieniem lasera wypadającym znikąd, żeby spenetrować mu czaszkę. W tym okresie postrzegał nowy rząd jako złowieszczy i groźny, a siebie widział w roli nieuchronnej ofiary. Ale aresztowania zdarzały się niezbyt często i z czasem popadł w drugą skrajność, z bezkrytyczną pewnością siebie zakładając, że tajna policja zostawi go w spokoju. Nawet zdołał sobie wmówić, że gdzieś na górze zapadła decyzja, żeby mu się nie naprzykrzać — że jest oszczędzany umyślnie, jako symbol tolerancji reżymu wobec dysydentów. Gdy kanclerza Arnolda zastąpił kanclerz Dantell, stracił trochę tej naiwnej wiary w swoją nietykalność. Ale z możliwością aresztowania pogodził się dopiero w dniu, kiedy zabrali Janet. Człowiek nie wierzy, że porazi go piorun, dopóki grom nie trzaśnie u jego boku. Później boi się, że niebiosa znów się otworzą, ilekroć pojawia się na nich chmura.

W trudnym okresie połowy lat 90. dokonano wielu aresztowań, ale Barrett nie został nawet wezwany na przesłuchanie. Znów zaczął wierzyć, że jest nietykalny. Licząc się mniej lub bardziej od ponad dwudziestu lat z możliwością aresztowania, po prostu zepchnął tę możliwość w najdalszy zakamarek umysłu i zapomniał o niej. A teraz wreszcie po niego przyszli.

Zajrzał w głąb duszy, ciekaw reakcji i z zaskoczeniem znalazł tylko jedną: ulgę. Stan zawieszenia dobiegł końca. Podobnie jak znój. Teraz mógł odpocząć.

Miał trzydzieści osiem lat. Był najwyższym przywódcą Sekcji Wschodniej Kontynentalnego Frontu Wyzwolenia. Od wczesnej młodości pracował nad obaleniem rządu, wykonując milion drobnych kroczków, które nigdy donikąd go nie zaprowadziły. Z ludzi, których poznał w czasie pierwszego tajnego zebrania owego dnia w 1984 roku, pozostał tylko on. Janet zniknęła i najprawdopodobniej nie żyła. Jack Bernstein, jego mentor w sprawach rewolucyjnych, z radosnym uśmiechem przeszedł na stronę wroga. Hawksbill umarł w wieku czterdziestu trzech lat, rozdęty i chory na niedoczynność tarczycy, zaledwie parę lat temu. Podobno jego praca nad podróżami w czasie zakończyła się powodzeniem. Zbudował funkcjonującą maszynę i przekazał ją rządowi. Chodziły plotki, że rząd przeprowadza eksperymenty z użyciem więźniów politycznych. Barretta doszły słuchy, że stary Norman Pleyel był jednym z królików doświadczalnych. Tak czy owak, aresztowali go w marcu 2005 i nikt nie wiedział, co się z nim stało. Po aresztowania Pleyela Barrett został tytularnym i rzeczywistym przywódcą sektora, ale spodziewał się, że minie trochę więcej czasu, zanim jego też zgarną.

Przepadli więc wszyscy, ci rewolucjoniści z 84 — nie żyli, zaginęli albo przeszli na drugą stronę. Został tylko on i teraz też miał umrzeć albo zniknąć. Dziwne, żałował niewielu rzeczy. Chętnie zostawi innym wykonywanie tego ponurego zadania, jakim było przygotowywanie Rewolucji.

Rewolucji, która nigdy nie wybuchnie, pomyślał gorzko. Rewolucja została przegrana, jeszcze zanim się zaczęła. Przez czas napłynęły słowa Jacka Bernsteina z 1987: „Przegramy, chyba że zajmiemy się wychowaniem dzieci!" Tak. Jack miał rację. Front zajął się wychowaniem paru dzieciaków, ale to nie wystarczyło. Mimo coraz bardziej wyrafinowanej kampanii propagandowej, mimo chytrego łączenie rewolucyjnej agitacji z popularną rozrywką, mimo finansowego wsparcia paru najświetniejszych umysłów narodu, niewiele osiągnęli. Nie byli w stanie ruszyć z miejsca tej ogromnej, bezwolnej i optymistycznej masy obywateli zadowolonych z rządu, jaki by on nie był, bardziej bojących się zakołysania łodzią niż pójścia wraz z nią na dno.

Nie szkodzi, że mnie aresztowali, powtarzał sobie Barrett. Jestem zużyty. Nie zostało mi nic, co mógłbym zaoferować Frontowi. Przyznałem się do wewnętrznej klęski i gdybym tkwił tu dłużej, zatrułbym młodszych swoim pesymizmem.

Była to prawda. Wiele lat temu przestał być rewolucyjnym agitatorem. Stał się biurokratą rewolucji, przekładającym papiery, reprezentującym sztywno obwarowane interesy. Gdyby Rewolucja faktycznie wybuchła, cieszyłby się czy też był przerażony? Przyzwyczaił się do życia na krawędzi rewolucji. Było mu wygodnie. Jego wola zmiany zdążyła się wypalić.

— Jesteś bardzo milczący — powiedział agent po lewej.

— Mam wrzeszczeć i szlochać?

— Spodziewaliśmy się, że będą z tobą większe kłopoty — powiedział agent z prawej. — Topowy przywódca…

— Nie znacie mnie zbyt dobrze — odparł Barrett. — Mam za sobą etap przejmowania się, co ze mną zrobicie.

— Naprawdę? Twoja charakterystyka mówi coś innego. Barrett, fanatyczny rewolucjonista. Niebezpieczny radykał. Obserwowaliśmy cię.

— Dlaczego w takim razie tak długo zwlekaliście z aresztowaniem?

— Nie jesteśmy zwolennikami wczesnego wyłapywania podejrzanych. Mamy długofalowy program aresztowań. Wszystko jest zaprogramowane w taki sposób, żeby wywołać tym większy wstrząs. Zgarniemy jednego przywódcę w tym roku, drugiego w następnym, trzeciego pięć lat później…

— Pewnie — powiedział Barrett. — Możecie sobie pozwolić na czekanie, bo i tak nie stanowimy rzeczywistego i zagrożenia. Jesteśmy bandą hochsztaplerów.

— Mówisz niemal poważnie — zauważył agent po lewej.

Barrett roześmiał się.

— Jesteś zabawny — powiedział agent po prawej.

— Nigdy dotąd nie mieliśmy kogoś takiego. Nawet nie wyglądasz na agitatora. Mógłbyś być prawnikiem albo kimś w tym rodzaju. Kimś szacownym.

— Jesteście pewni, że macie właściwego człowieka?

— zapytał Barrett.

Agenci popatrzyli po sobie. Ten z prawej strony dezaktywował pole. Złapał prawą rękę Barretta i przycisnął ją do czytnika papilarnego na desce rozdzielczej. Wystukał kod. Po chwili centralny komputer sprawdził odciski palców w bazie danych.

— Jesteś Barrett, zgadza się — oznajmił agent z wyraźną ulgą.

— Nigdy temu nie zaprzeczałem, prawda? Zapytałem tylko, czy jesteście pewni.

— Teraz jesteśmy jeszcze pewniejsi.

— To dobrze.

— Jesteś zabawny, Barrett.

Zawieźli go na lotnisko. Mały rządowy samolot czekał. Lot trwał dwie godziny. Mogli przelecieć niemal na drugą stronę kontynentu, ale Barrett nie miał pewności, czy pokonali taką odległość. Mogli przez ten czas krążyć nad Bostonem; rząd, jak wiedział, lubił takie rzeczy. Kiedy wylądowali, zapadła noc. Nie miał okazji przyjrzeć się lotnisku, bo został wepchnięty do szczelnej kapsuły transportowej, która podjechała do samolotu. Jeden rzut oka nie wystarczył, aby poznać, dokąd trafił.

Ale nikt nie musiał go o tym informować. Zakończył podróż w jednym z rządowych obozów przesłuchań. Gładkie, czarne metalowe drzwi zamknęły się za jego plecami. Wnętrze było lśniące, jasno oświetlone, antyseptyczne. Mógłby to być szpital. Korytarze rozbiegały się we wszystkie strony, spod sufitów sączyło się przyjemne rozproszone, zielonkawo-żółte światło.

Nakarmili go. Dali mu jednolity kombinezon z jakiegoś na oko niezniszczalnego materiału.

Zamknęli go w celi.

Barrett był zaskoczony i wręcz zadowolony, gdy stwierdził, że nie wylądował w bloku o zaostrzonym rygorze. Jego cela, jakieś dziesięć stóp na czternaście, bardziej przypominała wygodny pokój z łóżkiem, ubikacją, ultrasonicznym prysznicem i okiem kamery wideo za niemal niewidoczną osłoną w suficie. W drzwiach była krata, przez którą mógł prowadzić rozmowy z więźniami w celach naprzeciwko. Ich nazwiska nic mu nie mówiły; niektórzy należeli do ugrupowań, o których nigdy nie słyszał, choć myślał, że zna je wszystkie. Prawdopodobnie co najmniej paru z nich było rządowymi szpiclami, co wcale mu nie przeszkadzało, bo spodziewał się czegoś takiego.

— Jak często przychodzą śledczy? — zapytał.

— Wcale — odparł krępy brodacz z naprzeciwka. Nazywał się Fulks. — Siedzę tu od miesiąca i jeszcze mnie nie przesłuchali.

— Nie przychodzą tu, aby przesłuchiwać — powiedział sąsiad Fulksa. — Zabierają cię i przesłuchują gdzieś indziej. Potem już nigdy nie wracasz. I nie spieszą się. Ja jestem tu półtora miesiąca.

Minął tydzień i nikt nie zainteresował się Barrettem. Dostawał regularne posiłki, wolno mu było czytać niektóre z pozycji, o które poprosił, i wychodził z celi co trzy dni na ćwiczenia na dziedzińcu. Nic nie wskazywało, że zostanie przesłuchany, postawiony przed sądem czy bodaj oskarżony. Na mocy prawa o aresztowaniach prewencyjnych mógł być przetrzymywany przez czas nieokreślony bez postawienia w stan oskarżenia, jeśli został uznany za niebezpiecznego dla trwałości państwa.

Niektórzy więźniowie byli zabierani na przesłuchanie. Nie wracali. Codziennie przybywali nowi.

Znaczna część rozmów dotyczyła programu podróży w czasie.

— Przeprowadzają eksperymenty — oznajmił Andersen, chudy facet o twardych rysach. — Opracowali proces, który pozwala im wysyłać króliki i małpy o parę lat wstecz. Jest niemal doskonały. Niebawem zaczną wysyłać więźniów. Wyślą nas miliony lat w przeszłość i pozwolą, żeby zżarły nas dinozaury.

Według Barretta brzmiało to mało prawdopodobnie, choć przed sześcioma laty dyskutował o tym projekcie z jego wynalazcą. Cóż, Hawksbill nie żył, jego praca stała się własnością tych, którzy ją finansowali, i niech Bóg ma w opiece nas wszystkich, jeśli te fantastyczne historie są prawdą. Milion lat w przeszłość? Rząd świątobliwie deklarował, że kara śmierci została zniesiona, ale być może mógł wpakować człowieka do maszyny Hawksbilla, wysłać go licho wie gdzie czy kiedy i zachować czyste sumienie.

Minęło parę tygodni, gdy przyszli po niego, wyprowadzili go w celi i zabrali do bloku przesłuchań. Barrett miał pewne kłopoty z rachubą czasu, ale doliczył się dwudziestu ośmiu dni. Nigdy nie przypuszczał, że tak krótki okres może tak się dłużyć. Nie byłby zdumiony, gdyby się dowiedział, że przesiedział w areszcie cztery lata.

Elektryczne autko o zadartym nosie powiozło go przez nie kończący się labirynt korytarzy do wesoło urządzonego biura, gdzie przeszedł przez skomplikowany proces rejestracji. Po zakończeniu formalności dwóch strażników zaprowadziło go do małego, surowego pomieszczenia, w którym stało biurko, krzesło i kozetka.

— Połóż się — powiedział strażnik. Barrett wykonał polecenie. Czuł, jak zamyka się nad nim tarcza ograniczająca swobodę ruchów. Przyjrzał się sufitowi. Był szary i idealnie gładki, jak gdyby pokój w całości został wytryśnięty z dyszy. Pozwolili mu podziwiać perfekcję sufitu przez kilka godzin, a potem, gdy zaczynał robić się głodny, ściana rozsunęła się na tyle, by wpuścić chudą postać Jacka Bernsteina.

— Wiedziałem, że to będziesz ty, Jack — powiedział Barrett spokojnie.

— Proszę, mów mi Jacob.

— Gdy byliśmy mali, nigdy nie pozwalałeś nazywać się Jacobem. Upierałeś się, że masz na imię Jack, że tak jest napisane w metryce. Pamiętasz, jak raz gromada chłopaków z klasy goniła cię przez połowę boiska, wrzeszcząc „Jacob, Jacob, Jacob"? Musiałem cię ratować, Kiedy to było, Jack, dwadzieścia pięć lat temu? Dwie trzecie życia, Jack.

— Jacob.

— Pozwolisz, że będę mówić ci Jack? Niełatwo zerwać z nawykiem po tak długim czasie.

— Mądrzej zrobisz, nazywając mnie Jacobem. Mam władzę nad twoją przyszłością.

— Nie mam przyszłości. Jestem więźniem, na zawsze.

— Niekoniecznie.

— Nie drażnij mnie, Jack. Twoja władza sprowadza się do decyzji, czy poddać mnie torturom czy też zostawić, żebym gnił z nudów. Szczerze mówiąc, nie obchodzi mnie, co zamierzasz. Jestem poza twoim zasięgiem, Jack. Nie możesz mi nic zrobić.

— A jednak może się okazać, że współpraca ze mną wyjdzie ci na dobre, współpraca w małej i wielkiej skali. Możesz uważać, że twoje położenie jest rozpaczliwe, ale nadal żyjesz i niewykluczone, że stwierdzisz, iż nie zamierzamy cię skrzywdzić. Ale twój los zależy od twojej postawy. Ostatnio sprawia mi przyjemność, gdy mówią do mnie Jacob. Przyzwyczajenie się do tego nie powinno nastręczać większych trudności.

— Skoro postanowiłeś zmienić imię, Jack — zauważył uprzejmie Barrett — czemu nie zmieniłeś go na Judasz?

Bernstein nie odpowiedział od razu. Przeszedł przez pokój, stanął obok kozetki i spojrzał na niego w bezosobowy, abstrakcyjny sposób. Po raz pierwszy, jak sięgam pamięcią, pomyślał Barrett, wygląda na spokojnego i rozluźnionego. Ale stracił na wadze. Kości policzkowe sterczą mu niczym noże. Nie może ważyć więcej niż sto funtów. A oczy ma takie jasne… takie jasne…

— Zawsze byłeś wielkim głupcem, Jim — powiedział.

— Tak. Nie starczyło mi rozumu, żeby zostać radykałem, gdy jeszcze działałeś w podziemiu. Nie starczyło mi rozumu, aby przeskoczyć na drugą stronę, gdy było to wygodne.

— A teraz nie masz dość rozumu, żeby wyświadczyć przysługę śledczemu.

— Nie jestem na sprzedaż, Jack. Jacob.

— Nawet żeby się uratować?

— A jeśli nie jestem zainteresowany ratunkiem?

— Rewolucja cię potrzebuje, nieprawdaż? Masz obowiązek wykaraskać się z tarapatów i kontynuować świętą misję zmierzającą do obalenia rządu.

— Poważnie?

— Tak myślę.

— Ja nie, Jack. Mam dość bycia rewolucjonistą, jestem tym zmęczony. Myślę, że chciałbym leżeć tu i odpoczywać przez kolejnych czterdzieści czy pięćdziesiąt lat. Jak na więzienie, jest tu całkiem wygodnie.

— Mogę załatwić ci zwolnienie — powiedział Bernstein. — Pod warunkiem, że zgodzisz się na współpracę. Barrett uśmiechnął się.

— Nie mą sprawy, Jacob. Powiedz mi, co chcesz wiedzieć, a zobaczę, czy mogę udzielić ci odpowiedzi.

— Na razie nie mam żadnych pytań.

— Żadnych?

— Żadnych.

— Wszawy sposób przesłuchiwania, nie sądzisz?

— Nadal jesteś pełen oporu, Jim. Wrócę kiedy indziej i znów porozmawiamy.

Bernstein wyszedł. Zostawili Barretta samego na parę godzin, aż zaczął myśleć, że zaraz pęknie z nudów, a potem przynieśli mu posiłek. Spodziewał się, że Bernstein wróci po kolacji, ale nie zobaczył go przez długi czas.

Wieczorem umieścili go w zbiorniku deprywacyjnym.

Teoria, nie pobawiona sensu, mówiła, że totalna deprywacja sensoryczna osłabia indywidualizm człowieka i redukuje jego wolę oporu. Zatyczki w uszy, klapki na oczy, ciepła odżywcza kąpiel, żywność i powietrze dostarczane przez długie plastikowe przewody, bezczynne unoszenie się, jak w łonie matki, dzień po dniu, aż duch zaczyna się rozkładać i ego ulega korozji.

Barrett wszedł do zbiornika. Nic nie słyszał. Nic nie widział. Nie minęło wiele czasu, a nie mógł spać.

Gdy leżał w zbiorniku, dyktował sobie autobiografię, dokument długi na parę tomów. Wymyślał skomplikowane zabawy matematyczne. Recytował nazwy stanów starych Stanów Zjednoczonych Ameryki i próbował przypomnieć sobie nazwy ich stolic. Odgrywał w pamięci sceny, które zaważyły na jego życiu, tu i ówdzie zmieniając scenariusz.

Potem nawet myślenie stało się zbyt trudne i bezmyślnie unosił się na owodniowej fali. Doszedł do przekonania, że umarł i że tak wygląda życie po życiu, wieczne odprężenie. Niebawem jego umysł zaczął funkcjonować na nowo i Barrett zaczął z niecierpliwością czekać na wyjęcie ze zbiornika i przesłuchanie, potem czekał z desperacją, potem z wściekłością, a potem przestał czekać.

Mogło minąć osiemset lat, nim wreszcie wyciągnęli go ze zbiornika.

— Jak się czujesz? — zapytał strażnik. Jego głos zabrzmiał jak ogłuszający wrzask. Barrett zacisnął uszy rękami i runął na podłogę. Podnieśli go.

— Niedługo znów przyzwyczaisz się do dźwięków — powiedział strażnik.

— Przestań — wyszeptał Barrett. — Przestań krzyczeć!

Nie mógł znieść nawet własnego głosu. Krew huczała mu w uszach jak bezlitosny grzmot. Oddech szumiał wściekle jak korony drzew targane podmuchami wichury. Powódź wrażeń wzrokowych zalała mu oczy. Drżał i dygotał, miotany drgawkami.

Jacob Bernstein przyszedł do niego godzinę po opuszczeniu zbiornika.

— Wypoczęty? — zapytał. — Zrelaksowany, szczęśliwy, gotów do współpracy?

— Jak długo tam byłem?

— Nie wolno mi powiedzieć.

— Tydzień? Miesiąc? Rok? Który dziś jest?

— To nie ma znaczenia, Jim.

— Przestań mówić, proszę. Twój głos rani mi uszy. Bernstein uśmiechnął się.

— Przywykniesz. Mam nadzieję, że w czasie wypoczynku odświeżyłeś sobie pamięć. Odpowiedz teraz na parę pytań. Zacznijmy od nazwisk ludzi w twojej grupie. Nie wszystkich, tylko tych ważniejszych.

— Znasz wszystkie nazwiska — mruknął Barrett.

— Chcę usłyszeć je od ciebie.

— Po co?

— Może wyciągnęliśmy cię za wcześnie.

— Więc wsadź mnie tam z powrotem.

— Nie bądź uparty. Wymień parę nazwisk.

— Bolą mnie uszy, gdy mówię. Bernstein splótł ręce na piersi.

— Nazwiska, natychmiast. Mam tu zeznanie opisujące zakres twojej kontrrewolucyjnej działalności.

— Kontrrewolucyjnej?

— Tak. W przeciwieństwie do nieustannej pracy twórców Rewolucji 1984.

— Od dawna nie słyszałem, żeby nazywano nas kontrrewolucjonistami, Jack.

— Jacob.

— Jacob.

— Dziękuję. Czytałem raport. Możesz wnieść poprawki, jeśli uznasz, że jakiś szczegół jest niezgodny z prawdą. Potem podpiszesz, dobrze? — Bernstein otworzył długi dokument i odczytał zwięzłe, suche streszczenie działalności Barretta w podziemiu, nadzwyczaj ścisłe, obejmujące wszystko, począwszy od tego pierwszego zebrania w 1984 po dzień aresztowania. Kiedy skończył, zapytał: — Jakieś uwagi krytyczne czy sugestie?

— Nie.

— W takim razie podpisz.

— W tej chwili mam paskudną koordynacje ruchów. Nie utrzymam pióra. Przypuszczam, że za długo siedziałem w zbiorniku.

— Podyktuj więc słowną autoryzację zeznania. Weźmiemy próbkę głosu i to posłuży jako dopuszczalny dowód.

— Nie.

— Zaprzeczasz, że to jest ścisłe streszczenie twojej kariery?

— Powołuję się na piątą poprawkę.

— Nie ma czegoś takiego jak piąta poprawka — odparł Bernstein. — Przyznasz się, że świadomie pracowałeś nad obaleniem obecnego legalnie ukonstytuowanego rządu tego narodu?

— Czy nie robi ci się niedobrze, Jack, gdy słyszysz takie słowa z własnych ust?

— Ostrzegam, odpuść sobie osobiste wycieczki kwestionujące moją uczciwość — powiedział Bernstein cicho. — Prawdopodobnie nie byłbyś w stanie zrozumieć pobudek, które sprawiły, że wypowiedziałem wierność podziemiu i stałem się lojalny wobec rządu. Nie zamierzam z tobą o nich dyskutować. To ty jesteś przesłuchiwany, nie ja.

— Mam nadzieję, że niedługo przyjdzie kolej na ciebie.

— Śmiem wątpić.

— Kiedy mieliśmy po szesnaście lat, nazywałeś ten rząd wilkami, które pożerają świat. Ostrzegałeś mnie, że póki się nie obudzę, będę niewolnikiem w świecie niewolników. Powiedziałem, że wolę być żywym niewolnikiem niż martwym wywrotowcem, pamiętasz, a wówczas ty wsiadłeś na mnie za mówienie takich rzeczy. Teraz należysz do stada wilków. Jesteś żywym niewolnikiem, ja zaś zamierzam być martwym wywrotowcem.

— Ten rząd zniósł karę śmierci. Nie uważam się ani za wilka, ani za niewolnika. A ty właśnie dowiodłeś, że próba przeniesienia opinii szesnastolatka w dorosłe życie opiera się na błędnych przesłankach.

— Czego chcesz ode mnie, Jack?

— Dwóch rzeczy. Zaaprobowania zeznania, które przed chwilą odczytałem. I współpracy w zakresie uzyskania informacji na temat przywódców Kontynentalnego Frontu Wyzwolenia.

— Zapomniałeś o jeszcze jednym. Chcesz, żebym nazywał cię Jacobem, Jacobem. Bernstein nie uśmiechnął się.

— Jeśli będziesz współpracować, mogę obiecać ci satysfakcjonujące zakończenie przesłuchania.

— A jeśli nie?

— Nie jesteśmy mściwi. Ale podejmiemy kroki, żeby zapewnić obywatelom bezpieczeństwo, usuwając z ich otoczenia tych, którzy zagrażają stabilności państwa.

— Ale nie zabijacie ludzi — powiedział Barrett.

— Do diabła, więzienia muszą być strasznie zatłoczone. Chyba że ta gadka o podróżach w czasie jest prawdą.

Wydawało się, że pancerz żelaznej rezerwy Bernsteina został po raz pierwszy zarysowany.

— Jest? Czy Hawksbill zbudował maszynę, która pozwala wam cofać więźniów w czasie? Czy karmicie nami dinozaury? — zapytał Barrett.

— Dam ci jeszcze jedną okazję udzielenia odpowiedzi na moje pytania — powiedział Bernstein z rozdrażnieniem. — Powiedz mi…

— Wiesz, Jack, w tym obozie przesłuchań przydarzyło mi się coś zabawnego. Tego dnia, kiedy policją zgarnęła mnie w Bostonie, naprawdę nie miałem nic przeciwko. Straciłem zainteresowanie Rewolucją. Cechował mnie równy brak zaangażowania jak wtedy, gdy miałem szesnaście lat, a ty stawałeś na głowie, żebym przejrzał na oczy. Moja wiara w rewolucyjny proces wypaliła się. Przestałem wierzyć, że kiedykolwiek obalimy rząd i zrozumiałem, że tylko udaję, że coś robię, starzejąc się z dnia na dzień, goniąc za nieuchwytną bolszewicką ułudą, sprawiając pozory, żeby nie zniechęcać narybku. Właśnie wtedy odkryłem, że całe moje życie nie miało sensu. Więc co za różnica, że mnie aresztowaliście? Byłem niczym. Założę się, że gdybyś przyszedł i przesłuchał mnie pierwszego dnia, powiedziałbym ci wszystko, co chciałbyś wiedzieć, po prostu dlatego, że byłem zbyt znudzony, aby stawiać opór. Ale przesiedziałem tutaj pół roku, rok, nie wiem, jak długo, i efekty okazały się całkiem interesujące. Znów jestem uparty. Trafiłem tutaj ze słabą wolą, a ty sprawiłeś, że moja wola stała się silniejsza niż kiedykolwiek. Czy to nie interesujące, Jack? Przypuszczam, że to psuje twój wizerunek jako śledczego i przykro mi z tego powodu, ale myślę, że chciałbyś wiedzieć, jaki wpływ wywarł na mnie ten proces.

— Prosisz się o tortury, Jim?

— Nie proszę o nic. Po prostu mówię.

Zabrali Barretta z powrotem do zbiornika. Podobnie jak wcześniej, nie miał pojęcia, ile czasu tam spędził, lecz dłużyło mu się bardziej niż za pierwszym razem, a po wyjściu był znacznie słabszy. Nie zdołali przesłuchać go przez trzy godziny po wyjęciu z wody, bo nie mógł znieść hałasu. Bernstein zrezygnował z prób i czekał, aż obniżą się progi bólu. Ku jego niezadowoleniu Barrett nie poszedł na współpracę.

Następnie poddali go umiarkowanym torturom. Wytrzymał.

Później Bernstein próbował być przyjacielski. Częstował papierosami, kazał zdjąć pole ograniczające, wspominał dawne czasy. Dyskutowali o ideologii, rozpatrując różne kwestie ze wszystkich możliwych punktów widzenia. Śmiali się. Żartowali.

— Pomożesz mi teraz, Jim? — zapytał Bernstein.

— Odpowiedz na parę pytań.

— Nie potrzebujesz informacji, jakie mógłbym ci podać. Wszystko jest w aktach. Zależy ci wyłącznie na symbolicznej kapitulacji. Cóż, nie zamierzam skapitulować. Równie dobrze możesz zrezygnować i postawić mnie przed sądem.

— Nie dojdzie do procesu, dopóki nie podpiszesz zeznania.

— W takim razie będziesz musiał kontynuować przesłuchanie.

Ale w końcu nuda zwyciężyła. Barrett był zmęczony kąpielami w zbiorniku, zmęczony jaskrawym światłem, elektronicznymi sondami, podskórnymi wstrząsami, lawiną pytań, miał dość widoku wymizerowanej twarzy Bernsteina. Proces wydawał się jedynym wyjściem. Barrett podpisał zeznanie. Podyktował listę nazwisk przywódców Kontynentalnego Frontu Wyzwolenia. Nazwiska były wymyślone i Bernstein o tym wiedział, ale był zadowolony. Były to pozory kapitulacji, na jakich mu zależało.

— Zostaniesz osądzony w przyszłym tygodniu — poinformował więźnia.

— Gratuluję — rzekł Barrett. — Wykonałeś mistrzowską robotę, łamiąc mojego ducha. Jestem zdruzgotany. Moja wola leży w gruzach. Poddałem się na każdym froncie. Jesteś chlubą swojego zawodu… Jack.

Spojrzenie, jakim obrzucił go Jacob Bernstein, ociekało kwasem.

Proces odbył się w swoim czasie: bez sędziów, bez prawników, tylko funkcjonariusz rządowy siedzący przed szeregiem komputerów i konsol łączności. Zeznanie Barretta zostało dołączone do akt. Sam Barrett złożył ustne oświadczenie. Przedstawiono raport śledczego. Wszystkie te dokumenty należało opatrzyć datą, więc Barrett dowiedział się, że jest lato 2008. Spędził w obozie przesłuchań dwadzieścia miesięcy.

— Uznajemy oskarżonego Jamesa Edwarda Baretta winnym zarzucanych mu czynów. Skazany na dożywocie, zostanie osadzony w Stacji Hawksbilla.

— Gdzie?

Bez odpowiedzi. Wyprowadzili go.

Stacja Hawksbilla? Co to takiego? Czy ma to coś wspólnego z maszyną czasu?

Niebawem Barrett poznał odpowiedzi.

Wprowadzono go do przestronnego pomieszczenia z nieprawdopodobną maszynerią. Na środku błyszczała metalicznie płyta o średnicy dwudziestu stóp. Ponad nią wisiał skomplikowany aparat ważący wiele ton, zestaw kolosalnych tłoków i rdzeni zasilających, który wyglądał jak prehistoryczny potwór gotów do zadania ciosu… albo może gigantyczny młot. Wokół urządzenia kręcili się technicy o twardych oczach, zajęci obsługą tarcz i monitorów. Żaden nie odezwał się do Barretta bodaj słowem. Wrzucono go na wielką, podobną do kowadła płytę pod monstrualnym młotem. Całe pomieszczenie tętniło aktywnością. Sporo zachodu, pomyślał, jak dla jednego zmęczonego więźnia politycznego. Czy zamierzali wysłać go do Stacji Hawksbilla?

Pomieszczenie zalał czerwony blask.

Ale przez dłuższy czas nic się nie działo. Barrett stał cierpliwie, czując się trochę niedorzecznie. Gdzieś w tle rozbrzmiał głos:

— Co z kalibracją?

— W porządku. Rzucimy go dokładnie miliard lat wstecz.

— Chwileczkę! — wrzasnął Barrett. — Miliard lat… Zignorowali go. Nie mógł się ruszyć. Rozległo się wysokie wycie, w powietrzu pojawił się dziwny zapach. A potem poczuł ból, ogromny, najstraszliwszy ból, jakiego w życiu doświadczył. Czyżby młot opadł i rozgniótł go na miazgę? Nic nie widział. Był nigdzie. Był…

…spadał…

…lądował…

…siedział, oszołomiony, zlany potem, zdezorientowany. Znajdował się w innym pomieszczeniu, otaczał go podobny sprzęt, ale twarze nie należały do bezosobowych techników. Te twarze znał. Członkowie Kontynentalnego Frontu Wyzwolenia… ludzie, których nie widział od lat, ludzie, którzy zostali aresztowani, ludzie, o których słuch zaginał.

Był wśród nich Norman Pleyel, ze łzami w łagodnych oczach.

— Jim… Jim Barrett… więc wreszcie ciebie też tu przysłali, Jim! Nie wstawaj. Jesteś w szoku temporalnym, ale to szybko minie, Barrett wychrypiał:

— Czy to Stacja Hawksbilla?

— To Stacja Hawksbilla. W całej okazałości.

— Gdzie jestem?

— Nie gdzie, Jim. Kiedy. Jesteśmy miliard lat w przeszłości.

— Nie. Nie. — Potrząsnął otumanioną głową. Więc maszyna Hawksbilla działała, pogłoski mówiły prawdę, to tutaj zsyłali wichrzycieli. Czy Janet też tu była? Zapytał. Nie, oparł Pleyel. Tutaj przebywali wyłącznie mężczyźni. Dwudziestu czy trzydziestu więźniów, starających się przeżyć.

Barrett nie chciał dać temu wiary. Ale potem pomogli mu zejść z Kowadła i zabrali go na zewnątrz, żeby zobaczył tutejszy świat, i gdy patrzył z powoli narastającym zdumieniem na krzywiznę nagiej skały opadającej ku szaremu morzu, na puste wybrzeże bez śladu życia, zrozumienie rodziło się w nim z bólem większym od tego zadanego przez Młot.

Загрузка...