SIÓDMY

Zdobycz Rudigerą leżała przed głównym budynkiem, gdy następnego dnia rano Barrett wybrał się na śniadanie. Rudiger miał dobry połów. Jak zwykle. Wypływał na Atlantyk przez trzy lub cztery noce w ciągu tygodnia, kiedy tylko sprzyjała pogoda, w malej łódce skleconej ze zbywających skrzyń i innych przypadkowych materiałów, w towarzystwie przyjaciół, których wyszkolił w biegłym posługiwaniu się włókiem. Zazwyczaj wracali z porządnym zapasem morskiego pożywienia.

Jak na ironię Rudiger, anarchista głęboko wierzący w indywidualizm i zniesienie wszystkich instytucji politycznych, okazał się doskonałym przywódcą ekipy rybaków. Generalnie gardził koncepcją pracy zespołowej, ale szybko się przekonał, że manipulowanie sieciami w pojedynkę jest niezwykle trudne — i przystąpił do tworzenia swojego mikrospołeczeństwa. W Stacji Hawksbilla nie brakowało takich ironicznych przykładów. Barrett doskonale wiedział, że teoretycy polityczni bez większych oporów chowają do kieszeni swoje teorie, kiedy w grę wchodzą pragmatyczne kwestie utrzymania się przy życiu.

Najcenniejszą zdobyczą był głowonóg długi na około dwanaście stóp — sztywna, zielonkawa stożkowata rura, z której zwisały flakowate macki podobne do ramion kalmara, tętniące nierównomiernie. Mnóstwo mięsa, pomyślał Barrett.

Gumowatego, ale smacznego, jeśli człowiek się przyzwyczaił. Głowonoga otaczały tuziny trylobitów, od małych, calowych, przeznaczonych na zupę, do długich na trzy stopy, z barokowo zdobionymi szkieletami zewnętrznymi. Rudiger łowił dla pożywienia i dla wiedzy; te trylobity były odrzutami, przedstawicielami gatunków, które już zbadał, bo inaczej nie zostawiłby ich tutaj, by trafiły do koszy zjedzeniem. Jego barak zapchany był po sam sufit trylobitami, sklasyfikowanymi i posortowanymi według rodzajów i gatunków. Zbieranie, analizowanie i opisywanie trylobitów pomagało mu zachować zdrowe zmysły, a tutaj nikt nie miał nic przeciwko takiemu osobliwemu hobby.

Niedaleko sterty trylobitów leżało parę zawiasowych ramienionogów, podobnych do zdeformowanych przegrzebków, i kopiec ślimaków. W ciepłych, płytkich wodach tętniło bezkręgowe życie, co stanowiło uderzający kontrast z jałowym lądem. Rudiger przyniósł też lśniące czarne wodorosty na sałatkę. Barrett miał nadzieję, że ktoś zbierze to wszystko i włoży do chłodni przed ugotowaniem. Rozkład bakteryjny zachodził tutaj wolniej niż w Górnoczasie, ale parę godzin na umiarkowanie ciepłym powietrzu nie wyjdzie połowowi na dobre. Barrett pokuśtykał do kuchni i zastał tam trzech ludzi na porannym dyżurze. Powitali go pełnymi uszanowania skinieniami.

— Jedzenie leży za drzwiami — powiedział. — Rudiger wrócił i zostawił ładunek.

— Mógł komuś powiedzieć, no nie?

— Może nikogo nie było. Pozbieracie to wszystko i zamrozicie?

— Pewnie, Jim, pewnie.

Barrett planował, że dziś wytypuje parę osób w doroczną ekspedycję nad Morze Wewnętrzne. Tradycyjnie sam kierował wyprawą, lecz okaleczona stopa wykluczyła jego uczestnictwo w tym roku, a być może na zawsze.

Co roku mniej więcej tuzin zdrowych mężczyzn wyruszał na daleki rekonesans. Zataczając szeroki łuk ku północnemu zachodowi, docierali do Morza Wewnętrznego, tam skręcali na południe i wracali pasem lądu do Stacji. Jednym z celów wyprawy było zebranie temporalnych śmieci, które mogły zmaterializować się w sąsiedztwie stacji w ciągu ubiegłego roku. Nikt nie wiedział, jaki był dopuszczalny margines błędu w okresie pierwszych prób zakładania stacji, a jak wynikało ze znalezisk, wczesna technika przerzucania materiałów w przeszłość pozostawiała wiele do życzenia.

Przez cały czas pojawiały się jakieś komponenty. Wysyłano je do Minus Miliard Dwa Tysiące Piątego, ale zjawiały się parę dekad później. Teraz, w Minus Miliard Dwa Tysiące Dwudziestym Dziewiątym, znajdywano materiały, które powinny przybyć do stacji w pierwszym roku operacji. Stacja Hawksbilla potrzebowała wszelkiego rodzaju części zamiennych i Barrett nie marnował okazji, by zgarnąć każdy taki śmieć z przyszłości.

Była też inny, bardziej subtelna przyczyna organizowania ekspedycji nad Morze Wewnętrzne. Wyprawy stały się głównym wydarzeniem roku, corocznym rytuałem, zwyczajem uświęconym tradycją. Ekspedycją byłą miejscowym obrzędem wiosny. Piesza pielgrzymka dwunastu najsilniejszych mężczyzn na dalekie skaliste brzegi ciepłego morza, które zalewało serce Ameryki Północnej, była w Stacji Hawksbilla rzeczą najbardziej zbliżoną do praktyki religijnej, choć po dotarciu do celu pątnicy nie odprawiali żadnych mistycznych obrzędów, chyba że za obrzęd uzna się złowienie i zjedzenie paru trylobitów.

Dla samego Barretta wyprawa oznaczała znacznie więcej niż podejrzewał. Uświadomił to sobie teraz, kiedy nie był w stanie w niej uczestniczyć. Przez dwadzieścia lat kierował każdą taką ekspedycją. Wędrówka przez rozległą, monotonną równinę, za śliskie zbocza, w dół do morza, gdy oczy bezustannie omiatały horyzont, wypatrując temporalnych śmieci. Gulasz z trylobitów gotowany na ognisku pod gołym niebem daleko od posępnych baraków Stacji Hawksbilla. Tęcza opadająca w morze nad czymś, co kiedyś będzie Ohio. Ogłuszający trzask dalekiej błyskawicy, zapach ozonu w nozdrzach, przyjemny ból mięśni pod koniec całodziennego marszu. Dla Barretta pielgrzymka była osią, wokół której obracał się rok. A ukazujące się zza wyniosłości siwozielone wody Morza Wewnętrznego dziwnie kojarzyły mu się z powrotem do domu.

Ale w zeszłym roku wybrał się na przechadzkę na brzeg morza po głazach obluzowanych przez niestrudzone fale, zapuścił się na niebezpieczny teren bez żadnego racjonalnego powodu i starzejące się mięśnie sprawiły mu zawód. Często w nocy budził się, spocony i drżący, by uciec przed koszmarem, w którym na nowo przeżywał tę okropną chwilę: ześlizguje się bez końca, daremnie próbując się zatrzymać, a w ślad za nim obsuwa się kamienna lawina, która wreszcie dogania go i spada z nieprawdopodobnym impetem na jego stopę, przygniata go i miażdży. Nie mógł zapomnieć chrzęstu łamanych kości. I najprawdopodobniej nigdy nie zapomni marszu do domu, przez setki mil nagiej skały pod wielkim słońcem, gdy jego potężne ciało wisiało między zgarbionymi sylwetkami towarzyszy. Nigdy dotąd nie był dla nikogo ciężarem. „Zostawcie mnie" — powtarzał, wcale tak nie myśląc, a oni wiedzieli, że to tylko forma przeprosin za sprawianie im kłopotu, dlatego mówili: „Nie wygłupiaj się", i targali go dalej. Ale było to trudne i w chwilach, gdy ból pozwalał mu jasno myśleć, opadało go poczucie winy. Był taki wielki. Gdyby ktoś inny uległ wypadkowi, transport nie byłby taka katorgą. Ale on był największy.

Barrett myślał, że strąci stopę, ale Quesada oszczędził mu amputacji. Stopa została, choć nie mógł postawić jej na ziemi i wesprzeć na niej ciężaru ciała, ani teraz, ani nigdy. Prościej byłoby uciąć martwą kończynę, lecz medyk sprzeciwił się takiemu rozwiązaniu.

— Kto wie — powiedział — może pewnego dnia przyślą nam zestaw do transplantacji. Nie można odbudować amputowanej nogi. Kiedy ją odetniemy, pozostanie tylko włożenie protezy, a nie mam żadnych protez.

Tak więc Barrett zachował zmiażdżoną stopę, ale od czasu wypadku już nie był taki sam. Nie tylko krew wyciekła z niego, gdy leżał na lśniących skałach nad Morzem Wewnętrznym. A teraz ktoś inny miał poprowadzić tegoroczny marsz.

Kto to będzie? — zastanawiał się. Kandydatura Quesady nasuwała się sama. Zaraz po nim był tutaj najsilniejszy, pod wszelkimi względami. Ale Quesada nie mógł opuścić stacji. W czasie podróży dobrze byłoby mieć pod ręką medyka, lecz tutaj był niezbędny.

Po namyśle zdecydował się na Charleya Nortona. Żywiołowy, gadatliwy Norton łatwo dawał porwać się emocjom, ale zasadniczo był człowiekiem wrażliwym, wzbudzającym szacunek. Dodał mu Kena Belardiego, partnera do rozmów w czasie długich nudnych godzin wędrówki znikąd donikąd. Niech dyskutują nie kończący się balet sztywnych, niewzruszonych postaw.

Rudiger? Rudiger okazał się prawdziwą wieżą siły w czasie ubiegłorocznej wyprawy, po wypadku. Bez namysłu przejął dowodzenie, gdy inni trzęśli się i wlepiali oczy w bezsilnego, okaleczonego dowódcę. Jednakże Barrett nieszczególnie chciał pozbywać się Rudigera na czas tak długi. Prawda, w wyprawie musieli wziąć udział sprawni ludzie, ale nie chciał sprowadzać bazy do zbiorowiska samych inwalidów, ekscentryków i psychicznie chorych.

Dlatego Rudiger zostanie. Barrett umieścił na liście dwóch członków jego zespołu rybackiego, Dave'a Burcha i Morta Kastena. Potem dodał Sida Hutchetta i Arny'ego Jean-Claude'a.

Pomyślał o dołączeniu Dona Latimera. Latimer balansował na krawędzi choroby umysłowej, ale był w miarę rozsądny, pomijając okresy psionicznych medytacji, i należycie wypełniał swoje obowiązki w czasie ekspedycji. Z drugiej strony Latimer był współlokatorem Lew Hahna, a Barrettowi zależało na bliskiej obserwacji nowego. Przez chwilę rozważał pomysł wysłania ich obu, lecz szybko go zarzucił. Hahn nadal stanowił niewiadomą. Puszczanie go nad Morze Wewnętrzne w tym roku byłoby zbyt ryzykowne, choć prawdopodobnie znajdzie się w przyszłorocznej grupie. Gdy z czasem zorientuje się we wszystkim, będzie z niego doskonały kierownik wyprawy. Marnowanie jego młodzieńczego wigoru równałoby się głupocie.

Wreszcie Barrett wybrał dwunastu ludzi. Dwunastu wystarczy. Wypisał kredą ich nazwiska na łupkowej płytce i wszedł do jadalni, żeby sprawdzić, czy nie ma tam Charleya Nortona.

Norton siedział sam przy śniadaniu. Barrett usadowił się na ławie naprzeciwko niego, wykonując szereg skomplikowanych ruchów, które umożliwiły mu osiągnięcie celu bez upuszczania kuli.

— Wybrałeś ludzi? — zapytał Norton. Barrett skinął głową.

— Lista wisi na zewnątrz.

— Idę?

— Dowodzisz. Nortonowi chyba pochlebiła jego decyzja.

— To brzmi dziwnie, Jim. Inny dowódca niż ty…

— Ja nie idę w tym roku, Charley.

— Trzeba czasu, żeby do tego się przyzwyczaić. Kto idzie?

— Hutchett. Belardi. Burch. Kasten. Jean-Claude. I paru innych.

— Rudiger?

— Nie, Rudiger zostaje. Quesada też, Charley. Potrzebuję ich tutaj.

— W porządku, Jim. Masz jakieś specjalne instrukcje?

— Macie wrócić cali i zdrowi, to wszystko. — Barrett wziął butelkę z wodą i zamknął ją w potężnych dłoniach. — Chociaż może tym razem powinniśmy odwołać wyprawę. Nie mamy zbyt wielu zdrowych ludzi. Nortonowi rozbłysły oczy.

— Co ty gadasz, Jim? Odwołać wyprawę?

— Czemu nie? Wiemy, co jest między nami a morzem: nic.

— Ale śmieci tempo…

— Mogą zaczekać. Mamy jeszcze zapas materiałów.

— Jim, nigdy nie słyszałem, żebyś tak mówił. Zawsze stanowczo opowiadałeś się za podróżą. Wydarzenie roku, mówiłeś. A teraz…

— Ja nie idę, Charley.

Norton milczał przez chwilę, ale nie odrywał oczu od twarzy Barretta. Wreszcie powiedział:

— W porządku, nie idziesz. Wiem, to musi boleć. Ale są inni. Oni tego potrzebują. Tylko dlatego, że sam nie możesz pójść, nie masz prawa odwoływać wyprawy i mówić, że jest bezcelowa. Nie jest bezcelowa.

— Przepraszam, Charlie — rzekł Barrett z westchnieniem. — Nie chciałem, żeby tak wyszło. Oczywiście, wyprawa dojdzie do skutku. Po prostu znowu rozpuściłem język.

— To musi być dla ciebie trudne, Jim.

— Jest. Ale nie aż tak. Masz jakąś koncepcję trasy?

— Na północny zachód, jak sądzę. To zwykła linia rozproszenia temporalnego śmiecia, prawda? Potem w dół wybrzeża Morza Wewnętrznego. Przejdziemy jakieś sto mil wzdłuż linii brzegowej, jak myślę, i wrócimy do domu niższą ścieżką.

— Niezły plan — powiedział Barrett. Oczyma wyobraźni ujrzał rozfalowaną powierzchnię płytkiego morza, ciągnącą się do odległej, zachodniej strefy lądu. Rok po roku chodził na brzeg tego morza i patrzył w kierunku miejsca, gdzie pewnego dnia nad wodę wzniosą się tereny Środkowego Zachodu. Co roku marzył o podróży przez kontynentalne serce na drugą stronę. Ale nigdy nie znalazł czasu, by zorganizować taką wyprawę, A teraz było za późno…

I tak byśmy nie znaleźli tam nic godnego uwagi, powtarzał sobie. Tylko więcej tego samego. Skały, wodorosty, trylobity. Ale być może byłoby warto… zobaczyć po raz ostatni, jak słońce zanurza się w Pacyfiku…

— Zbiorę ludzi po śniadaniu. Niebawem ruszymy w drogę — powiedział Norton.

— Zgoda. Powodzenia, Charley.

— Sprawimy się.

Barrett poklepał Nortona po ramieniu i natychmiast uznał ten gest za teatralnie sztuczny. Wyszedł na zewnątrz. Dziwna, bardziej niż dziwna była świadomość, że musi zostać w domu, podczas gdy inni odejdą. Jakby przyznawał, że przygotowuje się do abdykacji po wieloletnim panowaniu. Nadal był królem Stacji Hawksbilla, ale tron zaczynał się chwiać. Był teraz kulawym starcem, kuśtykającym po stacji i wtykającym nos w nie swoje sprawy. Musiał pogodzić się z tym faktem, czy mu się to podobało, czy nie.

Po śniadaniu uczestnicy wyprawy nad Morze Wewnętrzne zabrali się za wybieranie sprzętu i opracowywanie logistyki trasy. Barrett rozmyślnie trzymał się z daleka. Teraz była to sprawa Charleya Nortona. Odbył osiem czy dziesięć podróży i będzie wiedział, co robić, bez sugestii ze strony dawnego kierownika. Barrett nie chciał się wtrącać, nie chciał sprawiać wrażenia, że teraz nawet pośrednio próbuje nimi rządzić.

Ale jakiś masochistyczny przymus popychał go do zorganizowania własnej wyprawy. Jeśli w tym roku nie będzie mu dane zobaczyć zachodnich wód, przynajmniej złoży wizytę Atlantykowi, na własnym podwórku.

Wstąpił do infirmerii. Przywitał go Hansen, jeden z dyżurnych — łysy, wesoły facet pod siedemdziesiątkę, należący niegdyś do kalifornijskiej grupy anarchistów. Był technikiem komputerowym niższego stopnia na kolei, ale miał smykałkę do medycyny i został prawą ręką Quesady. Błysnął swoim oszałamiającym uśmiechem.

— Jest Ouesada? — zapytał Barrett.

— Nie, niestety. Poszedł na zebranie uczestników wyprawy, żeby udzielić im paru porad medycznych. Jeśli to coś ważnego, mogę go ściągnąć…

— Nie trzeba. Chciałem tylko sprawdzić z nim inwentarz leków. To może zaczekać. Mogę rzucić okiem na zapasy?

— Jak sobie życzysz.

Hansen cofnął się, wprowadzając Barretta do magazynu. O tej porze barykada nie broniła dostępu. W stacji nie było zamków, więc Barrett i Ouesada wymyślili skomplikowaną barykadę, która gwarantowała wywołanie ogromnego hałasu, gdyby ktoś spróbował ją sforsować. Tylko w ten sposób mogli ustrzec zapasy leków przed samowolnym rozebraniem przez zdesperowanych skazańców. Barrett dowodził, że nie stać ich na marnowanie bezcennych, niezastąpionych leków dla samobójców. Jeśli ktoś chce się zabić, niech skacze do morza — w ten sposób przynajmniej nie pogorszy sytuacji innych.

Barrett powiódł wzrokiem po półkach. Zestaw leków był przypadkowy, zależny od kapryśnej hojności Górnoczasu. Obecnie brakowało im środków uspokajających i wspomagających trawienie, malał zapas środków przeciwbólowych i przeciwzakaźnych. Z tego powodu nękało go poczucie winy, a jeszcze większe ! wyrzuty sumienia miał w związku ze swoim planem. Człowiek, który ustanowił prawo zakazujące kradzieży leków, zamierzał wykorzystać swoją uprzywilejowaną pozycję i samowolnie zabrać lekarstwo. I tyle na temat moralności, pomyślał. Ale w swoim czasie znał ludzi łamiących bardziej uświęcone prawa. Potrzebował tego leku, a nie chciał wdawać się w długą utarczkę słowną z Ouesada. Takie rozwiązanie było najprostsze. Złe, ale najprostsze. Zaczekał, aż Hansen odwróci się plecami. Wtedy wsunął rękę do szafki, wymacał smukły szary cylinder i szybko schował go do kieszeni.

— Wygląda na to, że wszystko w porządku — powiedział do Hansena, wychodząc z infirmerii. — Powiedz Quesadzie, że zajrzę później, żeby z nim pogadać.

Ostatnio coraz częściej używał neuroblokady, żeby stłumić ból nogi. Quesadzie to się nie podobało. Powiedział, choć nie dosłownie, że Barrett wpada w uzależnienie. Cóż, do diabła z Ouesada. Niech Doc spróbuje chodzić z taką nogą po śliskich ścieżkach, a też zacznie podkradać leki, usprawiedliwiał się.

Pokuśtykał szlakiem na wschód i zatrzymał się paręset jardów od głównego budynku. Stanął za niskim garbem skały, opuścił spodnie i szybko wstrzyknął lekarstwo najpierw w zdrową, potem w kulawą nogę. Dawka znieczuli mięśnie na czas podróży, zmęczone stawy nie będą palić go żywym ogniem. Wiedział, że zapłaci za ten luksus za osiem godzin, kiedy neuroblokada przestanie działać i ból uderzy go jak milion sztyletów. Ale gotów był przystać na tę cenę.

Droga nad morzę była długa i samotna. Stacja Hawksbilla przycupnęła na wschodnim skraju Appalachii, ponad osiemset stóp nad poziomem morza. W czasie pierwszych sześciu lat jej istnienia ludzie schodzili nad ocean samobójczą trasą po nagiej skale. Barrett wystąpił z pomysłem wykucia ścieżki. Praca zajęła dziesięć lat, ale teraz na brzeg Atlantyku wiodły szerokie, bezpieczne schody. Wycięcie stopni w litej skale na długi czas zapewniło pracę wielu osobom — a praca broniła przed próżnym zamartwianiem się o ukochanych lub osunięciem w otchłań obłędu, co tutaj przychodziło tak łatwo. Barrett żałował, że nie umiał wymyślić drugiego, równie szeroko zakrojonego projektu, żeby znów zająć bezczynnych ludzi.

Stopnie tworzyły ciąg płytkich platform, które zygzakiem schodziły na skraj wody. Nawet dla zdrowego człowieka zejście było nużące. Dla Barretta stanowiło katorgę. Przebycie drogi, którą dawniej pokonywał w pół godziny, dziś zabrało mu cztery razy więcej czasu.

Kiedy dotarł do podnóża schodów, opadł wyczerpany na lizaną przez fale płaską skałę i puścił kulę. Palce lewej ręki miał przykurczone i pokryte odciskami, a całe ciało skąpane w pocie.

Woda oceanu była szara i wydawała się oleista. Barrett nie potrafił wyjaśnić przeważającej bezbarwności świata późnego kambru, z ponurym niebem, ponurym lądem i ponurym morzem. Jego serce tęskniło za widokiem zielonych roślin. Brakowało mu chlorofilu. Tutaj ciemne fale biły o szarą skałę, przesuwając w tę i z powrotem kłębowisko czarnych wodorostów.

Morze nie miało kresu. Barrett nie wiedział, jaka część Europy — o ile w ogóle — sterczy nad wodą w tej konkretnej epoce. W okresie maksymalnego rozwoju lądów większa część planety znajdowała się pod wodą; obecnie, zaledwie paręset milionów lat po wynurzeniu się pierwszych rozgrzanych do białości skał, ocean musiał zajmować całą powierzchnię Ziemi poza rozsianymi tu i ówdzie skrawkami suchego lądu.

Czy Himalaje już się narodziły? Góry Skaliste? Andy? Barrett znał w przybliżeniu zarysy kontynentu Ameryki Północnej w późnym kambrze, ale reszta stanowiła dlań tajemnicę. Niełatwo było uzupełnić luki w wiedzy, gdy połączenie z Górnoczasem ograniczało się do ruchu w jedną stronę. Stacja Hawksbilla była zdana wyłącznie na przypadkowy asortyment materiałów wysyłanych wstecz linii czasu i brak dostępu do informacji zawartych w pierwszym lepszym podręczniku geologii budził głęboką frustrację.

Niespodziewanie wygramolił się z wody wielki trylobit. Należał do rodzaju tych długich na jard, miał lśniący pancerz o barwie owocu oberżyny z tarczą tylną wydłużoną na kształt ogona i z szeregiem smukłych żółtych kolców wzdłuż skrajów. Zdawało się, że na mnóstwo odnóży. Wypełzł na brzeg — bez piasku, bez plaży, po prostu na gołą skalną półkę — i brnął w głąb lądu, aż znalazł się osiem, może dziesięć stóp od fal.

Brawo, pomyślał Barrett. Może ty pierwszy wyszedłeś na ląd, żeby zobaczyć, jak tu wygląda. Pionier. Przecierasz szlaki.

Przyszło mu na myśl, że ten ciekawski trylobit może być przodkiem wszystkich lądowych stworzeń z nadchodzących eonów. Była to bzdura z biologicznego punktu widzenia i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Ale jego zmęczony umysł wyczarował obraz długiej ewolucyjnej procesji: ryby, płazy, gady, ssaki i człowiek, nieprzerwaną sukcesja wywodzącą się od tego groteskowego opancerzonego robaka, niespokojnie kręcącego się w kółko niedaleko jest stóp.

A gdybym cię zdeptał? — pomyślał.

Szybki skok — chrzęst miażdżonej chityny — dzikie wymachiwanie niezliczonych odnóży… …i pęka pierwsze ogniwo całego łańcucha.

Ewolucja nie spełniona. Nigdy nie powstanie żadne lądowe stworzenie. Jeden brutalny ruch ciężkiej stopy spowoduje natychmiastową przemianę przyszłości, nigdy nie będzie rasy ludzkiej, Stacji Hawksbilla, Jamesa Barretta (1968–?). W jednej chwili zemści się na tych, którzy skazali go na życie w tym jałowym miejscu, poza macierzystą epoką, i w jednej chwili uwolni się od kary.

Nie zrobił nic. Trylobit zakończył powolną wycieczkę na przybrzeżne skały i nietknięty wrócił do morza. Wtedy rozległ się cichy głos Dona Latimera:

— Zobaczyłem, jak tu siedzisz, Jim. Mogę do ciebie dołączyć?

Barrett aż podskoczył. Odwrócił się szybko, czując w dołku skurcz zaskoczenia. Latimer zszedł od swojego baraku na szczycie urwiska tak cicho, że nic nie usłyszał. Odzyskał zimną krew, uśmiechnął się szeroko i wskazał mu miejsce na sąsiednim głazie.

— Łowisz? — zapytał Latimer.

— Tylko siedzę. Wygrzewam stare kości.

— Do licha, zlazłeś taki szmat drogi, żeby się powygrzewać? — zaśmiał się Latimer. — Daj spokój! Potrzebujesz chwili spokoju i pewnie nie masz ochoty na towarzystwo, ale jesteś zbyt dobrze wychowany, żeby kazać mi odejść. Przepraszam. Pójdę, jeśli…

— Nie, zostań. Pogadajmy, Don.

— Jeśli wolisz zostać sam, wal bez ogródek.

— Nie wolę. Poza tym i tak chciałem się z tobą zobaczyć. Jak dogadujesz się ze swoim współlokatorem, Hahnem?

Bruzdy pocięły wysokie czoło Latimera.

— Dziwna sprawa. Między innymi dlatego tu zszedłem, gdy cię zobaczyłem. — Pochylił się i spojrzał mu badawczo w oczy. — Jim, powiedz mi szczerze: czy myślisz, że jestem wariatem?

— Czemu miałbym tak myśleć?

— No wiesz, przez to całe ESP. Moje próby przedarcia się do innego królestwa świadomości. Wiem, że jesteś bezkompromisowy i sceptyczny wobec wszystkiego, czego nie możesz złapać, zmierzyć i ścisnąć. Pewnie uważasz, że postrzeganie pozazmysłowe to jedna wielka bzdura.

Barrett wzruszył ramionami.

— Szczerze? Tak. Ani trochę nie wierzę, że dokądś nas zaprowadzisz, Don. Nazwij mnie materialistą, jeśli chcesz, ą ją przyznam, że nie odrobiłem prący domowej na ten temat, lecz ESP to dla mnie czysta czarna magia, a nigdy nie słyszałem o magii, która byłaby warta bodaj funta kłaków. Myślę, że wysiadywanie całymi godzinami w celu wykorzystania mocy psionicznych czy jak to tam zwiesz, jest kompletną stratą czasu i energii. Ale nie, nie uważam cię za wariata. Masz prawo do swojej obsesji i z gruntu bezsensowną rzecz robisz we względnie sensowny sposób. Brzmi dość rozsądnie?

— Bardziej niż rozsądnie. Nie proszę cię, żebyś uwierzył w założenia moich badań, ale też nie chcę, abyś spisał mnie jako kompletnego świra tylko dlatego, że próbuję znaleźć psioniczną drogę ucieczki z tego miejsca. To ważne, żebyś uważał mnie za faceta przy zdrowych zmysłach, bo inaczej to, co powiem ci Hahnie, nie będzie miało dla ciebie żadnej wartości.

— Nie widzę związku.

— Ale związek istnieje — odparł Latimer. — Na podstawie trwającej jeden wieczór znajomości wyrobiłem sobie zdanie na temat Hahna. Jest to opinia z rodzaju tych, które mogą wylęgnąć się w głowie pierwszego lepszego paranoika i jeśli uważasz mnie za świra, prawdopodobnie nie przyjmiesz jej do wiadomości. Dlatego przed podzieleniem się z tobą swoimi odczuciami chcę ustalić, czy myślisz, że jestem przy zdrowych zmysłach.

— Nie uważam cię za świra. Co masz do powiedzenia?

— Że on nas szpieguje.

Barrett z trudem powstrzymał się od parsknięcia śmiechem, co, jak wiedział, strzaskałoby kruche poczucie wartości własnej Latimera.

— Szpieguje? — powtórzył. — Don, chyba nie mówisz poważnie. Jak tu można kogoś szpiegować?! Pewnie, można, ale gdyby tak było, w jaki sposób szpieg przekazałby zebrane informacje?

— Nie wiem. Ale zeszłej nocy zadał mi milion pytań. Pytał o ciebie, o Quesadę, o paru chorych, jak Valdosto. Chciał wiedzieć wszystko.

— I co z tego? Normalna ciekawość nowego, próbującego poznać swoje otoczenie.

— Jim, on sporządzał notatki. Widziałem, jak to robił, gdy myślał, że śpię. Siedział przez dwie godziny, spisując moje odpowiedzi w małym notesie. Barrett zmarszczył brwi.

— Może chce napisać powieść.

— Mówię serio — powiedział Latimer. Jego ręka nerwowo podniosła się do ucha. — Pytania — notatki. I jest cwany. Spróbuj go zmusić do mówienia o sobie!

— Spróbowałem. Niewiele się dowiedziałem.

— Wiesz, dlaczego został zesłany?

— Nie.

— Ja też nie. Przestępstwa polityczne, powiedział, ale poprzestał na ogólnikach. Ten facet praktycznie nie wie, jaki jest obecny rząd i nie ma własnego zdania na temat władzy. Nie doszukałem się u niego nawet cienia przekonań filozoficznych. Wiesz równie dobrze jak ja, że Stacja Hawksbilla jest wysypiskiem, na które trafiają rewolucjoniści, agitatorzy, wywrotowcy i tym podobne śmieci, ale nigdy nie mieliśmy tu więźnia innego rodzaju.

Barrett rzekł chłodno:

— Zgadzam się, że Hahn stanowi zagadkę. Ale dla kogo miałby szpiegować? Jeśli jest agentem rządowym, nie może złożyć raportu. Ugrzązł tu na zawsze, jak każdy z nas.

— Może przysłali go, żeby miał na nas oko na wypadek, gdybyśmy wykombinowali jakiś sposób ucieczki? Może jest ochotnikiem, który z własnej woli zrezygnował z życia w dwudziestym pierwszym wieku, żeby przybyć tutaj i pokrzyżować nam plany? Fanatyk, męczennik dobrowolnie poświęcający się dla społeczeństwa. Znasz ten typ, jak myślę.

— Tak, ale…

— Może boją się, że rozwiążemy problem podróżowania w przyszłość. Albo że stanowimy zagrożenie dla uporządkowanej sekwencji linii czasu. Cokolwiek. Więc Hahn zjawia się wśród nas, żeby przeprowadzić rekonesans i udaremnić potencjalnie niebezpieczne plany, zanim wyniknie z nich coś naprawdę groźnego. Weź na przykład moje badania psioniczne, Jim.

Barrett poczuł zimne ciarki niepokoju. Teraz zrozumiał, że Latimer ociera się o paranoję: w paru spokojnych zdaniach przeszedł od racjonalnego uzasadnienia swoich podejrzeń do nerwowej obawy, że ludzie z Górnoczasu przedsięwzięli kroki mające na celu zlikwidowanie trasy ucieczki, której odkrycia był bliski.

Nie zmieniając tonu powiedział:

— Nie sądzę, Don, abyś miał powody do zmartwienia. Hahn wydaje się dziwny, ale nie przybył tutaj, żeby wpędzić nas w kłopoty. Faceci z Górnoczasu już to zrobili, nie trzeba nic dodawać. O ile nie obalono równań Hawksbilla, nie ma szans, żebyśmy mogli zaleźć im za skórę, czemu więc mieliby tracić swojego człowieka?

— Ale będziesz miał go na oku? — zapytał Latimer.

— Wiesz, że tak. I nie omieszkaj mnie powiadomić, jeśli Hahn zrobi coś odbiegającego od normy. Masz lepsze możliwości obserwowania go niż ktokolwiek inny.

— Będę czujny, Jim. Nie będziemy tolerować żadnych szpicli z Górnoczasu. — Latimer wstał i obdarzył Barretta miłym uśmiechem, który niemal idealnie maskował jego paranoję. — Wygrzewaj się dalej.

Odszedł. Barrett patrzył za nim, póki nie zbliżył się do szczytu, niewyraźna kropka na tle skalnego urwiska. Jakiś czas później złapał kulę i dźwignął się z kamienia. Stał patrząc na fale, z czubkiem kuli w wodzie, płosząc drobne pełzające stworzonka. Wreszcie odwrócił się i rozpoczął długą, powolną wspinaczkę do stacji.

Загрузка...