Andrzej Zbych
Stawka Większa Niż Życie Tom – I

DRUGIE URODZINY

1

Umówił się z Pierre'em, że zapadną w kartoflisku podczas drogi powrotnej. To była spora szansa. Wachmani o tej porze są już zmęczeni, tłum przymusowych robotników, który powinien maszerować w karnych trójkach, po dwunastu godzinach morderczej harówki ciągnie osowiały; każdy myśli tylko o tym, aby jak najszybciej znaleźć się w domu, jeśli domem można nazwać otoczony drutem kolczastym czworobok baraków, w których zgromadzono kilkuset cudzoziemskich robotników, zatrudnionych w stoczni remontowej Kriegsmarine w Królewcu. Jest więc szansa, że żaden ze współwięźniów nie zauważy ucieczki, a jeśli nawet, to zapewne pomyśli, że tych dwóch zwariowało zupełnie, bo przecież ucieczki kończą się zwykle jednakowo: po paru dniach, a po tygodniu najpóźniej, przyprowadzają z powrotem takiego, któremu – jak mawia w takich okazjach lagerFuehrer Artzt – znudziło się spokojne życie w tym cichym, przyjemnym obozie i który pragnie zakosztować prawdziwego niemieckiego obozu koncentracyjnego…

Bo istotnie ten mały obóz, postawiony na ugorze pod Królewcem – ze strychu najwyższego baraku widać krańcowy przystanek linii tramwajowej – nie jest prawdziwym niemieckim obozem. Staszek spodziewał się, że może być znacznie gorzej, kiedy aresztowano go w rodzinnej Kościerzynie. Już wtedy działał Stutthof Konzentrationlager, budzący postrach wśród pomorskich Polaków. Ale miał szczęście. Zaplombowany bydlęcy wagon minął Gdańsk, z którym tyle Staszka łączyło dobrych i złych wspomnień, i skierował się na wschód.

Znalazł się w tym niewielkim obozie, gdzie oczywiście nie cackają się z nimi, kawki z mleczkiem do łóżeczka nie podają, ale brukwiowej zupy z pływającymi gdzieniegdzie okrawkami tłustego mięsa prawie do woli, chleba także sporo, pół kilograma dziennie. Rzecz w tym -Staszek szybko się połapał – zew obozie umieszczono wyłącznie młodych, zdrowych ludzi, dobierając ich nawet pod kątem przygotowania technicznego. Być może wyznanie Staszka w kościerzyńskim gestapo, że przez cztery semestry studiował budownictwo okrętowe na Politechnice Gdańskiej, wyznanie, dodajmy, złożone płynną niemczyzną, zdecydowało o jego losie.

Wśród współtowarzyszy niedoli przeważali ludzie obyci z pracą w fabrykach, Staszek zaprzyjaźnił się z Felkiem, który był majstrem u warszawskiego Gerlacha, a człowiek, obok którego dostał pryczę, właśnie ten Pierre, z którym teraz omawiał ucieczkę, pracował przed wojną u Panharda jako skrawacz-narzędziowiec. Wielka machina wojny totalnej, proklamowanej przez wodza tysiącletniej Rzeszy, potrzebowała fachowców, bo wiele stanowisk przy obrabiarkach, frezarkach i szlifierkach stało pustych – ludzi, którzy przy nich pracowali, posłano na fronty. A ktoś musiał produkować części zamienne do podziobanych przez angielskie pociski okrętów, więc stworzono ten obóz, o którym sami jego szefowie mawiali, że należy do najbardziej luksusowych miejsc Trzeciej Rzeszy. Bicie nie wchodziło tu do rytuału, oczywiście nierzadko człowiek obrywał kolbą, kiedy „post" miał akurat muchy w nosie, ale były to raczej szturchnięcia niż ciosy, widocznie personel strzegący obozu otrzymał instrukcje, aby pensjonariuszy tych czterech odrutowanych baraków w miarę możliwości oszczędzać. Byli potrzebni przynajmniej do końca wojny. Rzesza postanowiła wycisnąć z nich wszystko, co się da, zanim zdecyduje się na ich unicestwienie. Właściwie można by w tym obozie doczekać końca wojny, bo oszczędzały ich nawet angielskie bomby, spadające w nieregularnych odstępach czasu na Królewiec. LagerFuehrer Artzt, grubas bez prawej ręki, którą zdążył już stracić gdzieś w kampanii francuskiej, usiłował być jowialny, co mu zresztą przychodziło bez trudu.

– Widzicie – powiadał – jak was oszczędzamy. Anglicy bombardują niemieckie miasto, a was umieściliśmy za miastem, żeby wam się, broń Boże, krzywda nie stała…

Oczywiście nic darmo. Względnie ludzkie warunki życia okupione są dwunastogodzinną harówką. Do tego dochodzi blisko godzinę trwająca droga powrotna, bo rano zawożą ich ciężarówkami.

Wielu się z tym pogodziło. Niektórzy nawet uznali, że wygrali los na loterii. Na przykład ci z Warthegau lub Pomorza. Ci, którzy stamtąd pochodzą, mają prawo przekazać część zarobionych marek pozostawionym rodzinom. Ich obecność tutaj chroni w jakimś stopniu, przynajmniej tak sobie wyobrażają, najbliższych przed wysiedleniem. Ci chwalą sobie nawet obóz, uważając go za najmniejsze zło, jakie mogło im się przytrafić.

Ale Staszek od ośmiu miesięcy, to znaczy od momentu, gdy się tu znalazł, myśli o ucieczce. Co prawda on także pochodzi z Pomorza, ale nic nie może pomóc swoim bliskim, których pochłonęła pierwsza fala hitlerowskiego terroru w jesieni trzydziestego dziewiątego. Uciekł wtedy do Krakowa, potem do Warszawy.

Długo szukał kontaktu z jakąś organizacją, chciał iść do lasu, chciał się bić, ale konspiracja dopiero się rodziła, obejmowała swym zasięgiem niewielkie grupy, a wieści o regularnych leśnych oddziałach były bardziej pobożnym życzeniem niż rzeczywistością… Kiedy wreszcie udało mu się nawiązać kontakt z organizacją, kiedy go zaprzysiężone i myślał, że nareszcie będzie mógł robić to, co robić powinien, po tym, co stało się z jego matką i ojczymem, z jego dalszymi krewnymi i bliskimi przyjaciółmi, kazano mu wrócić do Kościerzyny. Miał tam się zamelinować, w razie potrzeby przyjąć Volkslistę i czekać na dalsze rozkazy. Tłumaczył, że chce walczyć z bronią w ręku, że chce zabijać ludzi, którzy zburzyli mu dom rodzinny… Na nic się to nie zdało. To był rozkaz. Powinien zrozumieć, że organizacji potrzebni są ludzie świetnie znający język swego wroga, obeznani z terenem, inteligentni i odważni, którzy w razie potrzeby potrafią zorganizować grupę konspiracyjną czy siatkę wywiadowczą. Ale nie doczekał się żadnego rozkazu. W trzy tygodnie po przyjeździe do Kościerzyny przyszło gestapo i wylądował w tym właśnie małym obozie.

Mieli pryskać razem z Felkiem, z tym od Gerlacha. Chłopak był cwany, ukradł któremuś z robotników niemieckich jego papiery i czekał na sposobny moment. Staszek myślał właśnie, żeby uczynić coś w tym rodzaju, gdy którejś nocy obudziła ich wizyta gestapowców. Poszli wprost do Felka. W sienniku znaleźli te dokumenty. Felek więcej nie wrócił. Po tym wydarzeniu skończyły się głośne rozmowy i półjawne planowanie ucieczek. Ktoś był kapusiem, niestety nie udało się ustalić, kto. W każdym razie cel administracji obozu został osiągnięty. Ludzie zamknęli się w sobie, długo się obwąchiwali, zanim jeden odezwał się do drugiego. Tak jak sobie życzył lagerFuehrer Artzt: „Pracować, pracować, nie myśleć o głupstwach…”

Musiało upłynąć parę miesięcy, zanim jego stosunki z Pierre'em, sąsiadem z pryczy obok, zacieśniły się do tego stopnia, że zaczęli przebąkiwać o ucieczce. To Pierre właśnie, kiedy pierwsze bariery wzajemnej nieufności zostały przełamane, powiedział Staszkowi:

– Wiesz, dlaczego wszyscy uciekający wpadali? Bo uciekali w niewłaściwą stronę. – I potem wyjaśnił: – Uciekali Polacy to zrozumiałe… Oni mają najbliżej. Żaden Francuz nie próbował, ani Czech, ani Jugosłowianin. A mimo to żadna ucieczka się nie udała…

Było szesnaście ucieczek. Większość w grupach dwu-, trzyosobowych, kilka indywidualnych. Uciekinierzy zawsze wracali. Tylko raz ktoś nie wrócił, przywieziono jego zwłoki.

– To proste – ciągnął Pierre. – Pomyśl, wszyscy uciekają na południe, w stronę swoich. Od terenów, gdzie mogą trafić na pomoc Polaków, dzieli ich trzysta kilometrów.

– Więcej – sprostował Staszek. – Granica Rzeszy przebiega teraz niecałe pięćdziesiąt kilometrów na północ od Warszawy.

– Tym bardziej. A trzeba uciekać nie tu – pociągnął gwoździem po blasze, która miała stać się częścią kadłuba jakiegoś pancernika, bo ich rozmowa toczyła się przy pracy w stoczni, ponieważ doszli do wniosku, że tylko tu, w ogłuszającym jazgocie pneumatycznych młotów i piskach skrawanej stali, mogą mówić spokojni, że nikt ich nie podsłucha. – Więc trzeba uciekać nie tu – powtórzył – lecz tu – wyrysował gwoździem strzałkę ustawioną pod kątem prostym do poprzedniej, wskazującej drogę do Polski.

– Na wschód? – nie zrozumiał Staszek. – Zwariowałeś. Przecież tam są bolszewicy.

– Właśnie – pokiwał głową Pierre. – Granica jest stąd siedemdziesiąt – osiemdziesiąt kilometrów. Pomyśl!

– A jak Rosjanie wydadzą nas Niemcom? Albo wsadzą za druty gdzieś na północy?

Długo nie wracali do tej rozmowy, to znaczy nie wracali do niej wprost, ale Pierre krążył wokół sprawy jak ćma koło świecy. Staszek szybko zorientował się, w czym rzecz. Pierre był

komunistą i ciągnęło go na wschód. Pewnie by wolał wrócić do Francji, ale wiedział, że to niemożliwe, więc wybierał Rosję. A on, Staszek? Nie wychowano go w miłości do wschodniego sąsiada.

W swoim dwudziestodwuletnim życiu nie zdążył się zetknąć z ludźmi, którzy mieliby na ten wielki, szamoczący się z trudnościami kraj inny pogląd niż on, to znaczy taki, jaki wyniósł ze szkoły i lektury prasy. Ciekawił go ten kraj, słyszał o pięciolatkach, o Dnieprogessie i Magni-togorsku, fascynowało go przeobrażanie rolniczego kraju w potęgę przemysłową. Ale słyszał także o procesach i czystkach, o biedzie i kolektywizacji. Staszek nie wiedział, ile prawdy było w tym, co czytał, ale powzięcie decyzji nie było sprawą prostą. Ucieczka do Generalnej Guberni jest piekielnie trudna, prawie niemożliwa, ale uciekać do Rosji… Dlatego, kiedy Pierre narysował mu strzałkę, wyznaczającą marszrutę na wschód, zawołał w pierwszym odruchu: „Przecież tam są bolszewicy!”

– Czytałeś? – zapytał w parę tygodni później Pierre podczas półgodzinnej przerwy obiadowej. – Czytałeś „MeinKampf"?

Siedzieli w maszynowni remontowanego statku. Obiadową zupę przywożono im do stoczni. To pytanie tak zaskoczyło Staszka, że nie doniósł łyżki z jakimś krupnikiem do ust.

– Zwariowałeś? Po co miałem czytać to świństwo, z którego wynika, że jestem podczłowiekiem.

– Gdybyś czytał – Pierre wyskrobał kaszę z dna miski, starannie wylizał łyżkę. – Gdybyś czytał, wiedziałbyś, że do podludzi Adolf Hitler zalicza także Rosjan. I wiedziałbyś jeszcze, że likwidacja państwa bolszewickiego jest jego głównym celem. Bez tego nigdy by nie zdobył „przestrzeni życiowej dla wybranego narodu". Potrzebne mu żyzne stepy Ukrainy, więc wojna z Rosją jest nieunikniona. Jeśli Rosja walczyłaby z Niemcami, poszedłbyś z Rosją?

– Poszedłbym z samym diabłem.

– Masz moje słowo honoru, że wojna wybuchnie. Staszek chciał mu powiedzieć, że nie bardzo w to wierzy, że przeczą temu ostatnie wydarzenia, ale nie zdążył, bo zawyła syrena ogłaszająca koniec przerwy obiadowej. Do maszynowni wtoczył się majster, który popędził ich do roboty. Dopiero po paru tygodniach nadarzyła się okazja do rozmowy. Pierre miał teraz ułatwione zadanie. Koncentracja wojsk niemieckich w rejonie Królewca rzucała się w oczy każdemu. Triumfował.

– A nie mówiłem, bracie? Teraz jest najwłaściwsza pora. Czołgi bez przerwy walą na wschód. Wiedziałem, że to taktyka – z dwóch stron – i Niemcy, i Rosjanie potrzebowali czasu. Stalin nie jest głupi. Wiedział, że w trzydziestym dziewiątym nie da rady Hitlerowi. Musiał mieć trochę czasu. Dlatego zawarł ten pakt. Ja wiem, że cię to boli. U nas też wielu ludzi tego nie rozumiało. Ale znasz takie przysłowie, że koszula bliższa ciału.

Więc ustalili plan ucieczki. Najlepiej po robocie, kiedy eskortujący ich wachmani też są zmęczeni. Zapaść gdzieś w kartoflisku i przeczekać, aż minie ich grupa. Zanim dojdą do obozu, upłynie pół godziny. Potem kolacja, a apel dopiero o dziewiątej, czyli razem dwie i pół godziny. Ale to jeszcze nie koniec. Pierre załatwi, żeby któryś z Francuzów krzyknął, że ich majster zatrzymał na nocną zmianę. Pojadą do stoczni ich szukać – znowu godzina. Razem trzy i pół – do czterech godzin. Mają po parę marek, Pierre sprzedał wachmanowi piękny mohairowy szal. Staszek – trzydniową porcję chleba. Wystarczy, żeby kupić bilet w stronę Kłajpedy. Do samej Kłajpedy nie starczy forsy, więc dojadą do czwartej czy piątej stacji za Królewcem. Tam wysiądą i ruszą na wschód. Dopiero wtedy zaczną ich szukać. Ale szukać ich będą na południu.

Poszło nadspodziewanie łatwo. Była mgła i żaden z „postów” nie zauważył, że z grupy ktoś ubył. Zresztą trudno było winić ich o to, ponieważ trójki dawno się już rozpadły, robotnicy opatuleni, czym kto miał, szli niemal na oślep, naprzeciw wiatrowi, który kładł na ich twarzach warstwę zimnej, marcowej mżawki.

Sytuację ułatwiało to, że ubiorem niczym nie różnili się od robotników niemieckich, te same niebieskie kombinezony, naciągnięte na ubrania. Jedynym znakiem rozpoznawczym były przyszyte do lewej kieszeni białe skrawki materiału z literą, która symbolizować miała przynależność narodową więźnia. Jeszcze w kartoflisku zerwali te szmaty, stając się w tym momencie uciekinierami i przestępcami w świetle prawa Rzeszy i wewnętrznego regulaminu obozowego. LagerFuehrer Artzt za lekkie nadprucie białej szmatki z literką dawał trzy dni karceru. Tak jak było umówione, wsiedli do tramwaju na krańcowym przystanku. Znali tę drogę, można było do dworca głównego dojechać bez przesiadki. Udawali, że się nie znają, niemczyzna Pierre'a mogłaby wzbudzić podejrzenia, choć tak się złożyło, że plan zrobienia małego figla władzom Rzeszy uknuli właśnie po niemiecku, ponieważ był to jedyny język, jakim mogli się od biedy porozumieć. Na dworcu Staszek stracił Francuza z oczu, ale bał się, by rozglądaniem nie zwrócić na siebie uwagi Schupo, który przechadzał się po hali dworca z rękami do tyłu. Kupił bilet do stacji, jaką poprzednio z Pierre'em ustalił, i minął obojętnie w przejściu kolejarza, który kasując jego bilet nie zaszczycił go nawet spojrzeniem. Mieli szczęście, pociąg był już podstawiony. Na peronie Pierre puścił do Staszka oko i wsiadł w któryś z pierwszych wagonów. Staszek ulokował się z tyłu i czekał. Był jedynym pasażerem w przedziale, potem zjawił się jakiś kolejarz wracający po pracy do domu, milkliwy na szczęście. Zapalił papierosa, czym przyprawił Staszka o zawrót głowy, zauważył to i bez słowa podsunął mu paczkę papierosów. Wysiadł na następnej stacji i Staszek mógł, spojrzawszy na zegarek, stwierdzić, że jeśli wszystko pójdzie tak, jak zaplanowali, to zaczną ich szukać dopiero za godzinę. Rozważał właśnie, co powie Rosjanom na granicy, jak ich przekona, by nie odsyłali go Niemcom. Ocknął się, gdy spostrzegł, że pociąg stoi. Spojrzał na zegarek i ogarnęło go przerażenie. Przespał stację Gnei-sau, gdzie miał spotkać się z Pierre'em. Sądząc po godzinie, pociąg musiał dojeżdżać już do Kłajpedy. Wyjrzał oknem, powoli podnosił się semafor. Kilkaset metrów dalej widniały światła i zabudowania sporego na oko miasta. Zdecydował się w jednej chwili – skoczył, gdy pociąg drgnął.

Był na terenie jakiejś bocznicy, z prawej miał niskie zabudowania, prawdopodobnie jakichś magazynów. Z lewej zagajnik z usypanymi na jego skraju wielkimi pryzmami węgla czy koksu. Ruszył w tamtą stronę. Miał kompas i mapę, ale cóż to za mapa? Wycięta z gazety„Kónigsberg Zeitung" mapa zwycięskiego marszu niemieckich wojsk. Ta część Europy, która go interesowała, była zaledwie naszkicowana. Mógł się z tego domyślić jedynie, że granica musi być gdzieś w pobliżu. W świetle małej kolejowej lampy sygnalizacyjnej położył na dłoni kompas wyprodukowany własnym przemysłem: namagnesowana igła na wieczku pudełka od pasty do butów.

Wiedział tylko tyle, że musi iść na wschód.

Schował do kieszeni kompas i wszedł w zagajnik.

2

Pułkownik Jakubowski kazał szoferowi stanąć przed niskim, szarym budynkiem, gdzie mieścił się sztab okręgu wojskowego. Spojrzał na zegarek – okazało się, że przyjechał za wcześnie, szef wyznaczył mu spotkanie dopiero na jedenastą, ma więc blisko pół godziny czasu. Postanowił się przejść. Rozmowa z szefem nie będzie łatwa. Choć znają się już dobrych parę lat, w ostatnich czasach jakiś cień padł na ich wzajemne stosunki. Rumian-cew uważnie słuchał jego raportów, kreśląc na kartce esy-floresy, na zakończenie pytał nieodmiennie, czy Jakubowski ma to spisane, brał rękopis i wkładał do teczki.

– O nic nie chcesz zapytać? – powiedział Jakubowski niemal ze złością, kiedy był tu ostatni raz, dwa tygodnie temu.

– Wszystko jasne – powiedział tamten. -Myślisz, że to dla mnie taka sensacja? Popatrz – pokazał pękatą teczkę -to są meldunki z ostatnich trzech dni. Można by tym porządnie napalić w piecu. I wszystkie na jedną nutę: Niemcy szykują to, Niemcy szykują tamto. Niemcy przysyłają szpiegów. Jak myślisz, to taka zabawna lektura?

– Więc jednak to czytasz, zanim wrzucisz do pieca -powiedział Jakubowski i poczuł, że chyba przekroczył granicę, której nie powinien był przekraczać. Rumian-cew wstał, odwrócił się do niego tyłem, przez chwilę wpatrywał się w nowe domy za oknem.

– Nie palę tym w piecu – powiedział sucho, prawie wrogo – posyłam wszystko do Moskwy i dodaję od siebie raporty sumaryczne, jeśli cię to interesuje.

– I co? – chciał wiedzieć Jakubowski. Za odpowiedź powinno mu wystarczyć milczenie Rumiancewa.

Czy teraz znowu tak będzie? Wojna wisi na włosku -jest tego pewien. Raporty wywiadu płytkiego, jakimi dysponuje, potwierdzają to z zadziwiającą jednomyślnością. Transport brygady pancernej, przegrupowanie dywizji piechoty, nieustannie ciągnące na wschód transporty z benzyną. Ostatnie informacje z Kłajpedy potwierdziły wcześniejsze meldunki, że w tych okolicach Niemcy zbudowali ogromny zbiornik paliw płynnych o pojemności kilkunastu tysięcy ton. Z ostatniego meldunku wynika, że już 1800 wagonów-cystern przelało swą zawartość do zbiornika, ale zmieścić się w nim może z łatwością drugie tyle. Inne informacje potwierdzały, że sprowadzana benzyna należy do typu lekkich, służących do napędu samolotów. Skąd samoloty, jeśli w Kłajpedzie jest jedno małe lotnisko, na którym zdołałoby się pomieścić naraz pięć, no powiedzmy – dziesięć maszyn.

Chyba żeby rację miał ten chłopak, ten uciekinier z niemieckiego obozu, który twierdzi, że w lasach nie opodal Kłajpedy natknął się na dobrze zaawansowaną budowę pasów startowych…

Co może zrobić Jakubowski poza złożeniem szczegółowego raportu swoim przełożonym? Niełatwy kawałek chleba wybrał. Od dwu blisko lat jest kierownikiem sekcji radzieckiego kontrwywiadu, obejmującego swym zasięgiem znaczny szmat granicy radziecko-niemieckiej. Cóż może zrobić więcej poza przesłaniem raportu i odbyciem okresowego spotkania z Rumiancewem? Przecież me podejrzewa, że Rumiancew zataja jego meldunki? Zna tego człowieka i wie, że można na nim polegać. Kiedy kilka miesięcy temu zameldował Rumiancewowi, że jego dotychczas spokojny odcinek pracy nagle się ożywił, tamten popatrzył mu głęboko w oczy.

– Słuchaj – powiedział – czy ty czasem nie chcesz tej wojny?

– Wiem, o czym myślisz – odparł spokojnie Jakubowski – i jestem pewien, że kiedyś zmierzymy się z Niemcami. Mam obowiązek zameldować ci o wszystkim, co wzbudziło moje zaniepokojenie, więc melduję.

Aluzja zwierzchnika była przejrzysta. Czy nie chcesz tej wojny – to znaczy, czy nie chcesz, żebyśmy zwyciężyli Niemców i wypędzili ich z Polski. Bo Jakubowski był Polakiem. Nigdy tego nie ukrywał, przeciwnie – niejednokrotnie podkreślał swą polskość. Jego ojciec dowodził szwadronem u Budionnego, zginął za władzę radziecką. On zdecydował się zostać w Rosji. Tam za granicą, za kordonem, jak się wtedy mówiło, nie miał nikogo bliskiego, matka i siostry mieszkały w Leningradzie, nikogo z dalszej rodziny nie znał, ale nie lubił, kiedy waliło się w gruzy to państwo, nie lubił, kiedy Niemcy wkraczali do Warszawy, której nie widział na oczy, a którą tylko opromieniały ciepłem wspomnienia matki, poczuł ucisk serca i nieraz musiał się zetrzeć z którymś z kolegów, którzy upadek „pańskiej" Polski przyjmowali z nieukrywaną satysfakcją. Z Rumiancewem zresztą nigdy nie doszło do kontrowersji na ten temat. W dniu kapitulacji Warszawy mocno uścisnął mu rękę.

– Pójdą, jak przyszli – powiedział. – A może i ty wrócisz?

Więc i Rumiancew – pomyślał Jakubowski teraz – jest przekonany, że musi dojść do wojny, że Niemcy zdecydują się na samobójczy – a o tym Jakubowski, absolwent Akademii imienia Frunzego, był najzupełniej przekonany – atak. Spojrzał na zegarek. Trzeba wracać. Rumiancew kazał mu sprawdzić zeznanie tego chłopaka, tego Stanisława Moczulskiego, który uciekł z obozu pod Królewcem z zamiarem poinformowania władz radzieckich o koncentracji nad ich granicą wojsk niemieckich. Tak jakby Jakubowski, reprezentujący te władze, nie wiedział o tym od dawna. Ten młody, buńczuczny chłopak powiedział Jakubowskiemu, że w wypadku wybuchu wojny pragnie wstąpić do Armii Czerwonej i walczyć przeciwko wspólnemu wrogowi.

– Kto wie, kto wie – powiedział Jakubowski po polsku. Chłopak się zdziwił i ucieszył, ale bardziej chyba ucieszył.

– Pan jest oficerem ich armii i zna pan polski?

– Tak – powiedział mu wtedy Jakubowski – jestem Polakiem i oficerem Czerwonej Armii.

Ujął go ten chłopak swoją żarliwością, patriotyzmem, brakiem pozy. Nie ukrywał, zeznając przed Jakubowskim, że decyzję ucieczki do Rosji podjął nie bez oporów, że dał się przekonać argumentacji francuskiego komunisty, z którym podjął ucieczkę, a którego zgubił gdzieś po drodze. Nie usiłował przekonać Jakubowskiego, że jest entuzjastą ustroju, jaki panuje w Rosji, powiedział, że nie interesował się polityką, że jedynym jego pragnie niem jest walczyć z Niemcami, pomścić śmierć najbliższych i klęskę kraju.

Chłopaka oczywiście posadził, polecił jedynie, by karmiono go dobrze, wychudł w czasie tej ucieczki, a może podczas pobytu w obozie. Musiał sprawdzić dane, jakie chłopak podał, i to zajęło mu blisko dwa tygodnie. Właśnie dziś rano otrzymał potwierdzenie. Oczywiście nie udało się sprawdzić wszystkiego, ale z grubsza się zgadzało. Trzeba będzie chłopaka zwolnić, poślą go zapewne gdzieś w głąb Rosji i tyle będzie z jego pragnienia walki z Niemcami. Chociaż jego znajomość niemieckiego, jeśli jest naprawdę tak bezbłędna, mogłaby się na coś przydać. Jeśli Rumiancew pozwoli, zatrzymam go u siebie jako tłumacza, postanowił wchodząc w bramę budynku sztabu.

Okazało się, że na szefa musi jeszcze zaczekać. Żołnierz broniący dostępu do gabinetu był nieubłagany. Zgodził się tylko zadzwonić i zameldować, że pułkownik Jakubowski właśnie się zjawił. Z satysfakcją powtórzył Jakubowskiemu, że szef przyjmie go dopiero za dziesięć minut.

– Zajęty jest – dodał tonem prywatnym – jakiegoś szwaba przesłuchuje.

Paląc papierosa, oparty o parapet okna na korytarzu, rozmyślał o tym jednym prywatnym zdaniu żołnierza-kancelisty. Nie powiedział zwyczajnie, że przesłuchuje Niemca, tylko szwaba. Tym jednym słowem zamanifestował swój stosunek uczuciowy do kraju, który przynajmniej w oficjalnej nomenklaturze nosi od półtora roku miano przyjaznego sąsiada. Prawdziwe uczucia narodu -pomyślał nie bez przyjemności i nagle aż wypuścił papierosa z wrażenia. Nie, nie może się mylić, chociaż to zupełnie nieprawdopodobne. Z gabinetu szefa wychodził, konwojowany przez czerwonoarmistę, ten Polak, którego zostawił przecież u siebie w garnizonowym areszcie. Ten sam, tylko trochę inaczej ubrany. Co ori tu robi? – zdążył jeszcze pomyśleć, bo Rumiancew go już zauważył i przywoływał ruchem ręki. Jakubowski spostrzegł, że Rumiancew jakby odmłodniał, stracił ociężałość ruchów, nawet jego zwykle pomięta „gimnastiorka" wydawała się mniej pognieciona niż zwykle.

– Ciesz się, bracie – powiedział – coś się rusza. Być może wreszcie tam na górze – mimowolnie pobiegł wzrokiem ku portretowi zawieszonemu nad biurkiem – zrozumieli, że to nie żarty. Masz dla mnie coś ciekawego?

– Zaraz, zaraz – rzekł Jakubowski, który jeszcze nie ochłonął ze zdziwienia. – Zanim złożę ci raport, powiedz mi, w jaki sposób go ściągnąłeś? Przecież rano, kiedy wyjeżdżałem, siedział jeszcze u mnie w piwnicy.

– Kto? Kogo? – nie zrozumiał Rumiancew.

– Nie udawaj. Ten Polak, Stanisław Moczulski. Właśnie chciałem cię prosić o zgodę na zatrudnienie go u mnie w charakterze tłumacza. Chłopak zna perfekt niemiecki, oczywiście polski i dogada się po rosyjsku.

– Kto? – Rumiancew naprawdę nic nie rozumiał.

Więc Jakubowski musiał mu wyjaśnić po kolei, jak dwa tygodnie temu żołnierze ze straży granicznej złapali na bagnach cywila z karabinem, który przedzierał się w stronę ich stanowisk. Ten karabin zdecydował, że przysłano uciekiniera do Jakubowskiego. Chłopak zeznał, że uciekł z obozu dla cudzoziemskich robotników pod Królewcem, że zabił niemieckiego wartownika, zabrał mu karabin i pragnie zawiadomić władze radzieckie o koncentracji Niemców w pobliżu granicy, a także pragnie zgłosić gotowość walki ze wspólnym wrogiem, gdy zajdzie tego potrzeba. Sprawdził już większość danych – wszystko się zgadzało, ale nie miał czasu z chłopakiem rano pogadać i zdziwił się bardzo, kiedy zobaczył go wychodzącego przed chwilą z gabinetu Rumiancewa.

– Pomyliłeś się – powiedział spokojnie Rumiancew. -To nie żaden Polak, to Niemiec z Litwy, nazywa się Hans Kloss.

Teraz Jakubowski musiał mieć minę co najmniej niemądrą, bo Rumiancew roześmiał się, klepnął go po ramieniu.

– Ile wypiłeś rano? „Stakan" czy dwa?

– Człowieku – powiedział – widziałem go z odległości dwóch metrów, w pełnym oświetleniu, a tamtego przesłuchiwałem chyba z dziesięć razy. Tu nie może być pomyłki. Oglądałeś w życiu dwóch jednakowych facetów? Chyba, że są bliźniakami.

– Jednojajowymi – uściślił Rumiancew. – Ale mogę ci przysiąc, że ten facet nazywa się Hans Kloss. Mamy pewne podejrzenia, nawet poszlaki, że pracował dla Abwe-hry. Potwierdzałoby to przypuszczenie, że Niemcy zwrócili się do nas o wymianę tego faceta na dziewczynę, która w Siedlcach pracowała dla nas. Pewnie przyjdzie nam to zrobić, bo nie mamy przeciwko niemu niczego konkretnego. A małomówny jest, jak rzadko.

– Wymianę, powiadasz? -W głosie Jakubowskiego zrodziła się myśl na pozór absurdalna.

– Taki podobny? – powiedział Rumiancew. – To ciekawe, to bardzo ciekawe.

Czyżby i on myślał o tym samym? – zastanowił się Jakubowski. Dalsze słowa Rumiancewa jakby to potwierdzały.

– Zna perfekt niemiecki? – powiedział powoli. – Studiował przez dwa lata na Politechnice Gdańskiej, urodzony i wychowany na Pomorzu, zna niemiecki tak samo jak polski.

– Zna perfekt niemiecki? – powiedział powoli. – Studiował przez dwa lata na Politechnice Gdańskiej, urodzony i wychowany na Pomorzu, zna niemiecki tak samo jak polski.

– I chciałby walczyć z Niemcami – roześmiał się Rumiancew. – Może dalibyśmy mu tę szansę? Zadzwoń do garnizonu, niech mi go zaraz tu przyślą, tego twojego patriotę, jak mu tam?

– Stanisław Moczulski. Gdybyś ich postawił obok siebie, może wtedy zobaczyłbyś różnicę. – Wstał, służbiście zwarł obcasy. – Pozwólcie się odmeldować… Od dawna już żadne polecenie Rumiancewa nie sprawiło mu takiej przyjemności.

3

Smuga ostrego światła kieszonkowej latarki zatrzymała się na chwilę na kocu, pod którym rysowała się sylwetka mężczyzny z podkulonymi nogami.

Śpi jak dziecko – pomyślał Jakubowski i skierował światło wprost na twarz tamtego. Zerwał się w jednej chwili, zasłonił oczy przed kłującym snopem światła. Stojący obok Jakubowskiego mężczyzna jakby tylko na to czekał.

– Name? – wrzasnął.

– Hans Kloss.

– Geboren? – znów ten wrzask.

– 5 października 1919 roku w Kłajpedzie. Ojciec -właściciel ziemski, Herman, matka – Emilia von Wersecker.

Jakubowski podszedł do kontaktu, w pokoju zrobiło się jasno.

– Starczy – powiedział do mężczyzny. -Jak się masz, Staszku. – Mam nadzieję, że nie gniewasz się za tę nagłą wizytę?

– Skądże! – przeciągnął się. – Przyzwyczaiłem się. Nie rozpieszczają mnie tutaj.

– Musisz zapomnieć, że kiedykolwiek byłeś Stanisławem Moczulskim. – To powiedział dotychczas milczący mężczyzna, który wszedł z Jakubowskim. Z zawodu był psychologiem, a od trzech miesięcy, to znaczy od chwili wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej, dowódcą, a właściwie zastępcą dowódcy do spraw szkolenia tej przedziwnej uczelni usytuowanej w pobliżu Krywania. Uczelnia była właściwie małym miasteczkiem i ktoś, kto znalazłby się tu, na przykład zrzucony ze spadochronem, mógłby pomyśleć, że jest w sercu Niemiec. Na białych, krytych czerwoną dachówką domach widniały niemieckie nazwy ulic (nie brakowało, oczywiście, Hermann Goe-ringstrasse i Adolf Hitlerplatz), niemieckie szyldy; w kiosku koło piwiarni można było kupić codziennie świeże niemieckie gazety, spóźnione zaledwie o trzy -cztery dni, które sprowadzano specjalnie via Sztokholm. W piwiarni podawały ładne dziewczyny w bawarskich strojach ludowych, a na cynowych blatach długich stołów pieniło się w fajansowych kuflach prawdziwe monachijskie piwo. Wszyscy, którzy tu mieszkali, którzy przez kilka godzin dziennie wysłuchiwali wykładów, prowadzonych oczywiście po niemiecku, studiowali niemieckie regulaminy wojskowe, przepisy celne i ordynację pocztową, nigdy nie wiadomo, co się komu może przydać – których budzono w nocy i żądano od nich wyjaśnień, świecąc w oczy latarką, których uczono skradać się bezszelestnie i zabijać uderzeniem pięści – wszyscy ci ludzie nienawidzili wroga, który chciałby rzucić na kolana ich ojczyznę, i szkoleni byli w tym celu, aby szkodzić mu najdotkliwiej na tyłach frontu. Oczywiście nie wszyscy na stałe przybiorą postać Niemca, nie każdemu dane jest, by mógł wcielić się, jak Staszek, w postać innego człowieka.

– Jak on się czuje? – zapytał Staszek.

– Gada. I pewnie zachodzi w głowę, czego od niego chcemy. Pokaż szyję, zabliźniło się już?

Staszek pochylił głowę, tamten obejrzał prawie niewidoczną bliznę poniżej prawego ucha, dotknął jej nawet palcem. Z tą blizną była cała historia. Trzech najlepszych moskiewskich chirurgów pracowało nad tym, aby stworzyć na szyi Staszka ślad, jaki ma Hans Kloss po nieszczęśliwym upadku z konia w dzieciństwie.

– W porządku – skonstatował Jakubowski. – Na oko nie różni się nic od tamtej. Jak z twoim strzelaniem?

– Chcecie zobaczyć? – wyręczył go w odpowiedzi zastępca komendanta szkoły.

– Teraz, w nocy? – zdziwił się Jakubowski.

– Mamy strzelnicę przygotowaną do ćwiczeń nocnych.

Wyszli na dziedziniec; za strumykiem, nad którym rozpięto romantyczny mostek westchnień, była strzelnica, otoczona dwoma wysokimi wałami ziemi. Dniało właśnie.

– Zapalić ci światło, Kloss? – zapytał zastępca komendanta.

– Spróbuję tak – odparł Staszek. Bardzo chciał, żeby próba wypadła pomyślnie. Nie spodziewał się, że strzelanie z pistoletu będzie mu sprawiało tyle trudności. Co prawda ostatnio instruktor strzelectwa, w cywilu aktor cyrkowy, popisujący się na arenie właśnie celnością strzałów, był z niego zadowolony. Nie chodziło, oczywiście, o zwykłe strzały do tarczy, ustawionej nieruchomo na wprost strzelającego. Ten fragment strzelnicy miał kształt półkola, wokół którego, w odstępach kilkudziesięciocen-tymetrowych, ustawiono tarcze. Pod każdą było czerwone światełko, które zapalało się na moment i gasło. Zapalały się kolejno, ale bynajmniej nie według porządku, czasem pierwsza z lewej, niekiedy ta, niemal na skraju widzenia prawego oka, czasem któraś z kilkunastu środkowych. Sztuka polegała na trafieniu w tarczę, na której zapaliło się światełko, a światełek w ciągu minuty błyskało dziewięć, tyle, ile nabój ów w pistolecie. Zastępca komendanta wszedł do budki, gdzie znajdowała się tablica do sterowania światłami. Błysnęło światło z prawej, strzelił i niemal instynktownie odwrócił się na pięcie strzelając w świecący punkcik z lewej, potem, prawie nie celując, w trzy kolejne, bliżej środka. I znów dwa z lewej. Kiedy myślał, że to koniec, błysnęło środkowe i w tym samym momencie nacisnął spust. Podeszli do tarcz. Tylko trzy dziesiątki, kilka na granicy siódemki i ósemki, i jedna, wstyd się przyznać, piątka.

– Nie martwcie się, Kloss – poczuł na ramieniu dotknięcie ręki zastępcy komendanta. – Zrobiłem ci małą niespodziankę, ta próba trwała tylko pół minuty, a i tak miałbyś dziewięć trupów. Wypijecie u mnie herbatę – zwrócił się do Jakubowskiego – i jedźcie z Bogiem.

– Tak – powiedział Jakubowski. – Za godzinę musimy być na lotnisku. Czekają tam na nas. Przez parę dni -zwrócił się do Klossa – będziesz się jeszcze przyglądał swemu sobowtórowi. Porozmawiamy o rodzinie… Nauczyłeś się tego, co ci przysłałem?

– Tak – uśmiechnął się Staszek. – Ciotka Hilda, siostra mojej matki, ma trzy córki; najładniejsza ma na imię Edyta i kochałem się w niej na zabój, kiedy miałem piętnaście lat. Chce pan, żebym powiedział coś o stryju Helmucie? A może wyliczyć wszystkie choroby, na jakie cierpiała ciocia Hilda? Najważniejszą z nich jest chroniczny reumatyzm…

– Żebyś wiedział, jakie to ważne – powiedział Jakubowski. – Rola, jaką ci wyznaczyliśmy, nie ma chyba precedensu. Ja przynajmniej o niczym takim nie słyszałem. -Uważnie popatrzył na Staszka. Ostrzyżony krócej, wyglądał jak kopia tamtego. Jak oryginał, poprawił się w myśli.

– A potem? – zapytał Staszek.

Jakubowski nie odpowiedział. Ruszył przodem. Myślał właśnie, jak zachowa się ten chłopak, kiedy go poślą tam, gdzie nie będzie komendanta, który udaje nocne przesłuchanie, nie będzie imitacji niemieckiej piwiarni ani japońskiego instruktora dżudo, gdzie nie będzie Jakubowskiego ani nikogo, kto mógłby temu dwudziestoparoletniemu chłopcu służyć pomocą albo radą, gdzie znajdzie się sam, otoczony zewsząd wrogami, gdzie sekunda opóźnienia reakcji może zdecydować o powodzeniu misji lub o zgubie tego chłopca. Czy nie pomylił się, darząc go takim zaufaniem? Czy nie popełnił błędu? Od tej chwili ich los będzie z sobą sprzężony. Gdyby chłopak zdradził… Nie, to niemożliwe. Jakubowski nie mógł się pomylić. Ręczę za niego głową – powiedział wtedy Rumiancewowi, a potem powtórzył to w Moskwie, gdzie przedstawiali swój wariacki, jak to określił jeden z generałów sztabu generalnego, plan. Zatrzymał się, pozwolił się dogonić Staszkowi.

– Hansa Klossa nie zainteresuje pewnie to, co teraz powiem, ale pozwolę ci jeszcze przez chwilę, po raz ostatni przed akcją być Stanisławem Moczulskim i nacieszyć się: w Londynie zakończyły się rozmowy ambasadora ZSRR Majskiego z premierem Sikorskim. Nawiązaliśmy stosunki dyplomatyczne, powstanie u nas polska armia, a Sikorski odwiedzi Stalina.

– Pamięta pan o swojej obietnicy?

– Tak – powiedział Jakubowski – ale może się nie rozstaniemy. – Obiecał Staszkowi, że w momencie powstania polskiej siły zbrojnej przekaże Hansa Klossa do dyspozycji polskiego dowództwa.

– Nie rozumiem – zdziwił się Staszek.

– Jeśli powstanie armia, będzie potrzebować doświadczonych oficerów. Jeśli moje dowództwo pozwoli…

W trzy dni później żegnali się w małym miasteczku białoruskim. Słychać było odgłosy artyleryjskiej kanonady. Kurtka tamtego uwierała Staszka nieco pod pachami, był odrobinę szerszy w barach. Wtedy wrócił do rozmowy przerwanej piętnaście kilometrów pod Krywaniem.

– Bardzo bym chciał – powiedział Staszek – żebyś wreszcie zobaczył Warszawę.

– Ja też bym chciał – powiedział Jakubowski. Ucałowali się z dubeltówki, po polsku. – Słuchaj J-23, nie śpiesz się, nie działaj nerwowo. Znasz punkty kontaktowe, w razie potrzeby my cię znajdziemy. Pamiętaj, mc pochopnie. Nawet, gdybyś miał zacząć pracować kilka tygodni później. Chcę, żeby udało ci się, żebyś wytrzymał chociaż pół roku. Przez ten czas coś się zmieni na froncie, musi się zmienić! – prawie krzyknął, bo zagłuszała go narastająca kanonada artyleryjska.

– A może dłużej? – powiedział Staszek. – Chciałbym chociaż rok. Wiesz, ile przez ten czas mógłbym im zaszkodzić… – Od wczorajszej pożegnalnej kolacji mówili sobie po imieniu.

– Nie wolno ci być marzycielem – powiedział Jakubowski. Spojrzał na zegarek. – Czas już na mnie. Najpóźniej o północy nasi opuszczą to miasteczko. Od tej chwili jesteś zdany tylko na siebie. – Zatrzasnął za sobą drzwi samochodu. Odkręcił szybę i krzyknął, gdy samochód ruszał: – Chcę, żebyś to ty mi pokazał Warszawę!

Został sam. I w tym momencie z całą jasnością uświadomił sobie to, co Jakubowski powtarzał mu wielokrotnie. Od tej chwili będzie już zawsze sam.

4

Przypomniał sobie tamtą rozmowę sprzed blisko dziesięciu miesięcy, kiedy szedł główną ulicą miasteczka w stronę komendantury. Może dlatego, że to miasteczko tak bardzo było podobne do tamtego na Białorusi, gdzie po raz ostatni widział się z Jakubowskim. Te same niskie, pobielone chałupy, spośród których gdzieniegdzie wyrastał dwu-, trzypiętrowy dom, kocie łby na jezdni i mydliny leniwie płynące rynsztokiem. Odsalutował niedbale przechodzącemu żołnierzowi, który na widok tego wymuskanego, prosto spod igły oficerka porządnie obciągnął bluzę.

– Hans! – zawołał ktoś za nim.

Obejrzał się, Marta Becher zbiegała po stopniach najwyższego w tym miasteczku budynku, w którym mieścił się zapewne tutejszy „sowiet" albo komitet partyjny, a teraz zainstalowano niemiecki szpital przyfrontowy. Z przyjemnością zauważył raz jeszcze, że Marta ma bardzo zgrabne nogi, którym wcale nie szkodzą, powiedziałby nawet, że dodają swoistego wdzięku, polowe, zbyt na nią szerokie saperki. Pocałował ją w chłodny policzek.

– Dzień dobry, Marta, cieszę się, że cię widzę. Zobaczymy się wieczorem, prawda? Będę w kasynie.

– Chętnie, Hans – powiedziała – ale wolałabym, żebyś po mnie wstąpił.

– Wiesz, że robię to zawsze z przyjemnością. Jeśli tylko znajdę chwilę czasu…

– Znajdziesz na pewno – przerwała mu. – Muszę już biec. Znowu przywieźli kilku z odmrożonymi twarzami.

Zastanowił się, gdy biegła z powrotem w stronę wysokiego, nie otynkowanego bydynku, czy znajdzie czas, by po nią wstąpić. Najpierw sztab, potem, jeśli coś ciekawego uda mu się dowiedzieć, wstąpi do krawca Worobina, aby mu przyszył guzik, który mu się właśnie oderwie. Przez ten czas, kiedy krawiec będzie przyszywał guzik, w pokoiku za sklepem przekaże, co trzeba, Jackowi albo Irce, których zadaniem będzie przekazanie jego informacji dalej. Właśnie, przypomniał sobie, trzeba się zorientować, czy radiopeleng nie wpadł na ślad radiostacji. W razie czego zmienią miejsce nadawania. Do tej pory mieli szczęście. Od ponad dwóch miesięcy radiostacja przekazuje jego meldunki i, jak zdołał się zorientować, Niemcy nie mogą wpaść na jej ślad.

W ogóle, pomyślał, urodziłem się chyba w czepku, wszystko idzie nadspodziewanie łatwo; myślał, że długo będzie sprawdzany, zanim powierzą mu robotę. Stało się jednak inaczej. Opowieść młodego Niemca z Litwy, Hansa Klossa, który figurował w rejestrach zagranicznych agentów Abwehry, nie wzbudziła niczyich podejrzeń. Sposób, w jaki Hans Kloss wydostał się z łap bolszewików, był także całkiem wiarogodny, a konfrontacja z majorem Hubertusem, który kilkakrotnie widział Hansa Klossa w Kłajpedzie, a potem w Wilnie już po wkroczeniu Rdsjan, także wypadła pomyślnie. Nieraz w duchu błogosławił Jakubowskiego, który kazał mu z fotografii rozpoznawać różnych ludzi, który zmusił go, by nauczył się na pamięć twarzy wszystkich ludzi, z którymi stykał się prawdziwy Hans Kloss, a których zdjęcia udało się radzieckiemu wywiadowi zdobyć. Właściwie nie mam się z czego cieszyć, pomyślał; zaczął się na coś przydawać Jakubowskiemu dopiero dwa miesiące temu, przedtem, jako elew oficerskiej szkoły Abwehry, gdzie skierowano go ze względu na znajomość języków rosyjskiego i polskiego, i rozeznanie w problematyce radzieckiej, mógł być obserwowany. Zresztą jakież cenne dla wywiadu informacje mógł zdobyć uczestnik przyspieszonego kursu szkolenia oficerów Abwehry. Skierowano go na ten przyspieszony kurs, ponieważ Hans Kloss skończył tajną niemiecką podchorążówkę w Kłajpedzie jeszcze za czasów litewskich, a także dlatego, że rosyjski front potrzebował ciągle nowych oficerów. Po sześciu miesiącach szkolenia w zwalczaniu nieprzyjacielskich agentur leutnant Kloss skierowany został do tego właśnie rosyjskiego miasteczka w charakterze oficera Abwehry przy sztabie dywizji. W pięć dni później, gdy przechodził koło spalonej bóżnicy, młoda kobieta w filcowych butach wymieniła hasło. Odpowiedział jej, zaskoczony szybkością, z jaką wywiad go odnalazł, i otrzymał polecenie zgłoszenia się do krawca Worobina. Przyszedł z pierwszym meldunkiem – będzie go zawsze pamiętał. Dotyczył liczby rannych i zabitych w niedawno stoczonej bitwie. Informacji dostarczyła mu Marta, którą właśnie poznał i która nie mogła się z nim spotkać z powodu nawału pracy w szpitalu. Doktor Marty Becher zazdroszczą Klossowi wszyscy oficerowie dywizji. Kloss sam był zaskoczony, jak łatwo dziewczyna przylgnęła do niego. Pierwszą informację w każdym razie jej zawdzięczał – rozgrzeszył się przed sobą.

Wszedł do budynku szkoły, gdzie mieścił się sztab dywizji, zameldował się swemu dowódcy dywizji pancernej, pułkownikowi Helmuthowi von Zanger.

– Jak zwykle punktualny co do sekundy – powiedział z uznaniem pułkownik. – To wielka zaleta u młodego oficera – zwrócił się do grubego szefa sztabu, który kreślił na rozłożonej przed sobą mapie jakieś strzałki, używając na przemian raz czerwonego, raz niebieskiego ołówka. Tamten pokiwał głową bezmyślnie, a sturmfuehrer Stedtke, którego czarny mundur SD odcinał się od zgniłej zielem innych mundurów oficerskich, uśmiechnął się ironicznie.

– Ponieważ jesteśmy w komplecie – powiedział von Zanger – możemy zaczynać. Siadajcie, panowie. – Rozpostarł przed nimi mapę, usłużnie podsuniętą przez tłustego szefa sztabu. Dziewięciu oficerów pochyliło się nad nią.

– Nasze uderzenie – pułkownik powiódł trzcinką po linii skreślonej przez szefa sztabu – skierujemy tu, rejon wsi Kamieniuszki. Rozpoznanie wykazało, ze w tym miejscu możemy się spodziewać najsłabszej obrony. Zadanie jest następujące: uderzyć wszystkimi siłami dywizji i przerwać bolszewickie umocnienia na niewielkim odcinku. Zagon pancerny musi się wedrzeć dwadzieścia, dwadzieścia pięć kilometrów w głąb obrony nieprzyjaciela i oprzeć się o miasteczko Szepielnikowo. Tam dokonuje manewru, zmienia kierunek marszu pod kątem prostym, skręcając na północ. Po dalszych piętnastu, dwudziestu kilometrach następuje spotkanie z 33 dywizją pancerną. W ten sposób w ciągu ośmiu do dziesięciu godzin przerywamy front bolszewicki na odcinku mniej więcej czterdziestu kilometrów. Korzystając z dezorganizacji przeciwnika, podciągamy zaopatrzenie. W tym czasie drugi rzut niszczy siłę żywą nieprzyjaciela, przeczesując teren workowatego zagłębienia. Oczywiście warunkiem powodzenia przedsięwzięcia jest całkowite zaskoczenie. Pamiętajcie, panowie, że mamy rok czterdziesty drugi, że to nie lato zeszłego roku. Bolszewicy zdołali się już nieco otrząsnąć i usiłują zmontować obronę na linii rzeki Kamienica. Tylko niespodziewane, zmasowane uderzenie pozwoli nam wypełnić postawione przez dowództwo korpusu zadanie. Czy wszystko jasne? Czy któryś z panów oficerów ma jakieś pytania? – Pułkownik zdjął okulary, przecierał je skrawkiem irchy, błądząc po ich twarzach mętnym wzrokiem krótkowidza.

Oczywiście leutnant Kloss miałby pytanie do pułkownika von Zanger, ale właśnie on nie może o nic zapytać. Dobrze byłoby znać dokładny termin uderzenia, ale i tak informacja ma duże znaczenie. Na szczęście dowódca trzeciego pułku wyręcza Klossa, zadając to pytanie. Idzie mu o termin planowanego uderzenia. Rzecz w tym, że znaczna część dział pancernych jego pułku poddawana jest okresowemu przeglądowi, który będzie można zakończyć najwcześniej jutro.

– Zdąży pan – uspokoił go szef sztabu. – Termin jest siódmego, to znaczy pojutrze, godzina 4.30 rano. Oczywiście dowódcy poszczególnych odcinków otrzymają zalakowane koperty, które będą mogli otworzyć dopiero po północy. Przegrupowanie musi nastąpić w ciągu trzech – czterech godzin przed świtem, aby zaskoczenie było kompletne.

– Nie ma żadnych pytań? – włączył się pułkownik. -Więc to wszystko, jeśli idzie o sprawy operacyjne. A teraz sturmfuehrer Stedtke poinformuje panów o krokach podjętych w celu zapewnienia bezpieczeństwa na tyłach.

– Dziś wydałem – Stedtke powoli wstaje z krzesła -rozporządzenie dotyczące obowiązku zgłaszania się młodzieży w celu wyjazdu na roboty do Niemiec. Termin natychmiastowy. Oczywiście nie liczę, że zjawi się zbyt wielu chętnych, więc od jutra spróbujemy ochotników poszukać. Znajdziemy ich, choćby poukrywali się w mysich dziurach…

Pułkownik von Zanger ziewnął, dyskretnie zasłaniając sobie usta dłonią. Przez chwilę Kloss spotkał się z nim wzrokiem. Pułkownik był znudzony, najwyraźniej znudzony gadaniną Stedtkego.

5

Kloss leżał wygodnie rozciągnięty na kanapie pod makatką z frędzlami i myślał, jak niewiele trzeba, by ten zwykły, biurowy pokój uczynić drobnomieszczańskim gniazdkiem w najlepszym bawarskim stylu. Ta koszmarna makatka, nie wiadomo skąd wyciągnięta etażerka na cienkich nóżkach z jedną jedyną książką „Mein Kampf ", bo drugą książkę, „Vademecum lekarza frontowego", przed chwilą przeglądał, a teraz podłożył ją pod głowę. Na najwyższej półeczce etażerki siedem porcelanowych słoni, najmniejszy był wielkości palca, a największego Kloss nie mógłby zmieścić w dłoni. Czy Marta wozi to wszystko ze sobą? Przerzucają ją przeciei nieustannie, dzieli los oficerów frontowych, a dźwiganie tego szkaradzieństwa jest przecież nonsensem.

Spojrzał na staromodny aparat telefoniczny z korbką, zawieszony na ścianie, zdziwił się, dlaczego jeszcze nie dzwonią, zostawił przecież numer Marty Becher dyżurnemu podoficerowi sztabu. Przyszedł tutaj, chociaż domyślał się, że Marty nie zastanie. Po ostatniej nocy Marta jeszcze nie wróciła do domu. Przechodząc obok nie otynkowanego gmachu, zamienionego na szpital przyfrontowy, widział stale nadjeżdżające ciężarówki, z których wyładowywano sztywnych i nieruchomych jak bele materiału żołnierzy Wehrmachtu. Wiedział więc, że Marta nieprędko się zjawi, on sam przecież meldunkiem o planowanym uderzeniu dostarczył jej roboty. Ale postanowił skorzystać z klucza, którego zazdrościli mu wszyscy oficerowie stacjonujący w tym miasteczku. Chciał być chwilę sam, wyciągnąć się na jej brzydkiej, acz wygodnej kanapie i przemyśleć ostatnie wydarzenia.

Mogło być na przykład tak – Kloss uśmiechnął się do obrazu, który wyrósł mu przed oczyma. – Tłusty szef sztabu siedzi w bunkrze na przednim skraju niemieckich pozycji. Nie można mu odmówić odwagi, nie należy do sztabowców starających się z dala obserwować przebieg zaplanowanych przez siebie operacji. Wtacza swe duże cielsko w miejsca najgorętsze, a mimo to zawsze ma piekielne szczęście. Od początku wojny nawet go nie drasnęło. Więc siedzi w tym wysuniętym do przodu bunkrze, miętosi w zębach zgasłe cygaro, nadsłuchuje chrzęstu gąsienic czołgów zajmujących pozycje wyjściowe, sunących powoli, bez świateł, kierowanych jedynie kolorowymi błyskami latarek elektrycznych. Szef sztabu wpatruje się w polowy telefon; za chwile powinien otrzymać meldunki o ukończonej koncentracji. Prawdopodobnie o 3.55 (Kloss usnął tej nocy dopiero o świcie i podobnie jak szef sztabu wpatrywał się w wolno biegnącą wskazówkę sekundnika), więc prawdopodobnie o 3.55 zadzwonił wreszcie ten telefon i szef sztabu dowiedział się o pełnej gotowości i o tym, że nie zauważono żadnego ruchu po stronie nieprzyjaciela. Być może nie zakończył nawet tej rozmowy, zagłuszyła ją kanonada, na pewno zapienił się, zaczął krzyczeć w słuchawkę, że każe rozstrzelać tego idiotę, który rozpoczął ogień za wcześnie, ale przerwał, bo poinformowano go, że to właśnie Iwan rozpoczął natarcie, że to salwy radzieckich czołgów i dział rozbijają w puch skoncentrowane oddziały pancerne, zaskoczone i przerażone.

Czy tak właśnie było? Tego się nigdy Kloss nie dowie. Gruby szef sztabu już nigdy nie pójdzie na przedni skraj obrony. O jego śmierci Kloss dowiedział się rano. Jedno jest pewne: niespodziewane radzieckie uderzenie całkowicie zdezorientowało Niemców, kilkanaście kilometrów terenu przeszło we władanie Rosjan, a najważniejsze, że plan opracowany gdzieś wyżej, w sztabie korpusu lub armii, nakazujący dywizji pancernej von Zangera przerwanie frontu, wziął w łeb, że 33 dywizja, która kilkadziesiąt kilometrów na północ ruszyła do natarcia, by połączywszy się z dywizją von Zangera stworzyć kocioł, sama znalazła się w okrążeniu.

Sprawa rozejdzie się szeroko, żołnierze długo pamiętają takie niespodzianki, trzeba sporo czasu, aby uzupełnić straty, poprawić morale wojska. Oczywiście będzie śledztwo, szukanie winnych, ale któż może podejrzewać Hansa Klossa o to, że to właśnie on przekazał datę i miejsce uderzenia, tym bardziej że właśnie Hans Kloss będzie jednym z tych, do których należy prowadzenie śledztwa w tej sprawie. Dlatego zostawił numer telefonu, bo wie, że nie minie go rozmowa z von Zangerem, że będzie się musiał gęsto tłumaczyć, zwalać winę na sztab korpusu albo armii, gdzie mógł nastąpić przeciek informacji, bo przecież pan pułkownik nie przypuszcza, że któryś z jego oficerów mógł okazać się zdrajcą…

– Nie zdrajcą, zdradę wykluczam – powiedział von Zanger w dwie godziny później. Stali przed nim wyprężeni, obaj ze Stedtkem. Kloss zaskoczony był opanowaniem i spokojem von Zangera. Spodziewał się wybuchu furii, bicia pięścią w stół, ale von Zanger był jak zwykle chłodny, spokojny, nieco znudzony. – Zdradę wykluczam – powtórzył – ale nie wykluczam gadulstwa.

– Wybaczy pan, pułkowniku – Stedtke skorzystał z chwili ciszy – ja nie mogę wykluczyć zdrady.

Pułkownik zdjął okulary, przetarł szkła skrawkiem irchy, zamrugał powiekami.

– Zostawiam panu wolną rękę, sturmfuehrer, w poszukiwaniu zdrajcy. Pozwoli pan jednak, że pozostanę przy swoim zdaniu, dopóki nie otrzymam dowodów, że wśród moich oficerów znalazł się człowiek, który sprzedał nieprzyjacielowi tak ważną informację. W każdym razie ta sprawa jest plamą na honorze naszej dywizji.

Zmyć możemy ją tylko w walce, tylko pomyślnym rezultatem następnej operacji. Ale muszę mieć gwarancję, że taki wypadek się nie powtórzy. W kasynie oficerskim pracują Rosjanki, prawda? A może któryś z panów oficerów dopuszcza się – skrzywił się z niesmakiem – jakichś poufałości w stosunku do tych cudzoziemskich kobiet. Jedno słowo wygadane po pijanemu wystarczyło. Począwszy od dziś w kasynie mogą być zatrudniane wyłącznie Niemki i volksdeutschki. Bolszewicka agentura musi działać w pobliżu – założył okulary i przyjrzał się uważnie im obu.

– Wiemy o tym, panie pułkowniku. Wiemy nawet, że w mieście działa radiostacja. W mieście albo w najbliższej okolicy. Nasz nasłuch zdołał przechwycić meldunek nadany w pięć godzin, zwracam na to pańską uwagę, w pięć godzin po naradzie u pana pułkownika. Nie zdołaliśmy jej jeszcze rozszyfrować, ale to kwestia czasu. Niestety, nie nadeszły jeszcze obiecane auta radiopelengacyjne. Bez nich tylko przypadek może sprawić, że trafimy na ślad radiostacji. Oczywiście staram się pomóc przypadkowi. Od rana moi ludzie przetrząsają dom po domu. Staramy się ich wypłoszyć, ruszyć z miejsca, wtedy łatwiej będzie złapać.

– Proszę mi meldować o wszystkim. Oczywiście nie możemy wykluczyć możliwości, o której wspomniał leut-nant Kloss, że przeciek informacji mógł nastąpić wyżej, ale zacząć trzeba od swojego podwórka. Pan, poruczniku – zwrócił się do Klossa – jest młodym oficerem o niewielkim doświadczeniu, nie ma pan za sobą ani kampanii polskiej, ani francuskiej. Myślę, że w tej sprawie powinien pan podlegać sturmfuehrerowi Stedtke, który jest doświadczonym oficerem.

– Rozkaz – powiedział Kloss. – Myślę, że mogę się wiele nauczyć od sturmfuehrera Stedtke. -Dostrzegł grymas Stedtkego i zły był na siebie, że nie potrafi rozgryźć, czy to uśmiech zadowolenia, wywołany połechtaną ambicją, czy ironia.

Ledwo wyszedł z budynku sztabu, mógł się naocznie przekonać, że Stedtke nie kłamał. Jego ludzie rzeczywiście nie próżnowali. Z niskiego, bielonego wapnem domu wyprowadzali właśnie trzech mężczyzn i dwie kobiety z rękami założonymi na kark. Pomyślał, że jedyną rzeczą, jaką mogą zrobić ukryci w pokoiku za sklepem krawca Worobina Jacek i Irena, to schować gdzieś głęboko radiostację i siedzieć na miejscu. Przy przetrząsaniu niemal wszystkich domów nie będzie czasu na szczegółową rewizję.

Skręcił wprawo. Tu też ludzie Stedtkego pracowali do spółki z żandarmami. Zatrzymywali przechodniów, obmacywali ich starannie, legitymowali, zaglądali do toreb i siatek. Jakaś kobiecina płacząc czołgała się po ziemi i zbierała porozrzucane kartofle, które wysypał jej z torby chudy, krostowaty żandarm, kilkunastu mężczyzn stało już z podniesionymi rękami, z twarzami zwróconymi w stronę muru. Byli to tylko młodzi mężczyźni, zauważył i pomyślał, że będą zapewne „ochotnikami" do pracy w niemieckich fabrykach. Przypomniał sobie swoją stocznię, obóz pod Królewcem i Pierre'a, którego nigdy już więcej nie zobaczył. Jakże chętnie by teraz z nim pogadał, podziękował za edukację. Ale nie wie nawet, czy tamtemu udała się ucieczka. Nie wiadomo, czy przespanie umówionej stacji nie było tym szczęśliwym trafem, który pozwolił mu wtedy umknąć.

Postanowił jednak wpaść do Worobina. Jednym szarpnięciem urwał guzik u płaszcza, żeby mieć pretekst do tej wizyty, skręcił w poprzeczną ulicę i dostrzegł Irkę uginającą się pod ciężarem walizy. Zdrętwiał. Szła pewnie, nie wiedząc, że za chwilę trafi na łapankę. Dobiegł do niej, gdy od rogu dzieliło ją ledwie parę kroków. Chwycił pod ramię, wziął walizkę z jej rąk, spojrzeniem rozkazał, by milczała. Zresztą po chwili zrozumiała wszystko. Pod murem stało już o kilka osób więcej. Wśród nich młode dziewczyny. A stara kobieta ciągle zbierała porozrzucane ziemniaki, plącząc się między długimi butami żandarmów i SS-manów.

Dopiero gdy minęli niebezpieczny punkt, zapytał patrząc w przestrzeń:

– Dlaczego bez rozkazu?

– Zaczęli plądrować naszą ulicę – powiedziała. -Jacek wziął szyfry i poszedł ogrodami. Uważaliśmy, że tak będzie lepiej. Kobiecie łatwiej się przemknąć. Oni szukają ludzi na roboty do Niemiec.

– Nie tylko – mruknął Kloss. – Oczyściliście lokal?

– Tak. Został rozładowany akumulator. Worobin miał go dobrze schować. Oni oboje są starzy, powinni im dać spokój.

Z wyciem klaksonu minęła ich półciężarówka z wielkim czerwonym krzyżem, właśnie wtedy, gdy skręcali w bramę na wpół zrujnowanego domu. W okienku na strychu bieliła się firanka. Dostrzegli to oboje.

– Jacek dotarł szczęśliwie. Bogu dzięki, wszystko w porządku – powiedziała dziewczyna. – To dobra melina. Za szafą jest przejście na strych sąsiedniego domu, a stamtąd piwnicami aż do rzeki. Dopóki nie skończy się ten bajzel, będziemy tu siedzieć.

– Dla mnie kiepski – powiedział Kloss. – Tu nie ma żadnego krawca, do którego mógłbym przyjść w sprawie przyszycia guzika albo zreperowania płaszcza. Na razie nic ciekawego, nadajcie tylko, że operacja się udała. Około trzystu zabitych, ponad tysiąc rannych, dużo uszkodzonego sprzętu. Nadawać możecie śmiało, jeszcze nie mają radiopelengu. Wpadnę, gdy będę miał coś ciekawego.

Kiwnął dziewczynie dłonią na pożegnanie, spostrzegł, że zdenerwowanie go opuściło. Był spokojny o los radiostacji.

Nie mógł wiedzieć, że w mijającej go półciężarówce Czerwonego Krzyża siedziała obok szofera doktor Marta Becher, że dostrzegła go akurat w momencie, gdy skręcając w stronę opuszczonego domu mówił coś do swej towarzyszki, pochylając się ku jej twarzy.

6

Pułkownik podniósł głowę znad rozłożonych papierów, zapalił cienkiego papierosa, podsunął paczkę Stedtkemu.

– Co mi pan przynosi, panie sturmfuehrer?

– Chciałem panu zameldować, pułkowniku, że akcja specjalna dobiega końca. Trzystu sześćdziesięciu robotników mogę już teraz odesłać do Rzeszy.

– Czuć dymem. Podobno pańscy ludzie spalili parę ulic?

– Sam pan pułkownik wie, że gdzie drwa rąbią…

– Szczerze mówiąc, nie jestem przekonany, że to najlepsza metoda pozyskania sobie miejscowej ludności i uspokojenia zaplecza. Ma pan trzystu sześćdziesięciu młodych ludzi, drugie tyle zapewne wymknęło się. Pójdą do lasu, wzmocnią partyzantów.

– Mam wyraźne instrukcje – Stedtke skrzywił się z politowaniem. – Reichsfuehrer Himmler i najwyższe czynniki w państwie…

– Wiem, wiem – uciął pułkownik – nie musi mnie pan informować. – Pewność siebie tego niskiego funkcjonariusza aparatu bezpieczeństwa działała mu na nerwy. Nie cierpiał Stedtkego, choć potrafił to ukryć starannie. – Co z naszą sprawą?

– Mój zwierzchnik, sturmbannFuehrer Mueller ze sztabu armii twierdzi, że przeciek informacji mógł nastąpić jedynie u nas.

– Szkoda – powiedział pułkownik. – Tym bardziej musicie się starać z Klossem, by znaleźć tego gadułę.

– Pan pułkownik ciągle mówi o gadule, tak jakby przypuszczał pan, że to tylko głupota albo nieostrożność.

– Powiedziałem już panu – pułkownik był rozdrażniony – że nie mogę podejrzewać żadnego z moich oficerów.

– Jest pan w szczęśliwszym położeniu ode mnie, ja muszę podejrzewać wszystkich.

– Więc i mnie?

– SturmbannFuehrer Mueller kazał mi pana pułkownika wykluczyć z kręgu podejrzanych.

– Co? – powiedział cicho. Powoli wstał z krzesła, drżącą ręką zdjął okulary. – Pan śmiał zasięgać opinii? Pan się zapomniał, sturmfuehrer. Ja jestem dowódcą tej dywizji, przynajmniej na razie.

– Przepraszam, panie pułkowniku – powiedział Stedtke, ale w jego głosie nie było skruchy. – Pan sam wspomniał o sobie, inaczej bym się nie ośmielił…

– Dość – uciął pułkownik. – Chcę mieć konkretne wyniki, a nie jakieś mętne przypuszczenia.

– Są dwa sposoby – powiedział Stedtke. – Podczas przetrząsania domów na Zarzeczu moi ludzie znaleźli rozładowany akumulator u jakiegoś starego krawca. Chłopak, który na to wpadł, był nie w ciemię bity, nie dał nic po sobie poznać, dla formalności wytrząsnął trochę pierza z pościeli, ale zostawił staruchów w spokoju. Mamy ten dom pod obserwacją – albo krawiec zaniesie akumulator właścicielom, albo ktoś się po niego zgłosi. Akumulator był niedawno używany. To jest jedyna droga dotarcia do agentury. Prawdopodobnie ta ich radiostacja, której poszukujemy, nadała informację udaremniającą naszą ofensywę. Wyciśniemy z nich, skąd mieli tę informację. Ale chciałbym prosić pana pułkownika o pomoc, bo tamta sprawa może potrwać dłużej. Chciałbym mianowicie, żeby pan pułkownik zorganizował w najbliższych dniach – jeśli to możliwe może nawet dzisiaj – naradę w tym samym składzie, co wówczas.

– Nie będzie kompletu – powiedział pułkownik i pomyślał o swoim grubym szefie sztabu. Jeszcze mu nie przysłano następcy. Nie lubi wokół siebie nowych twarzy.

– Szefa sztabu także wykluczyłem. Ale jeśli zdrajca jest wśród pozostałych, a na naradzie padną jakieś dane dotyczące następnego uderzenia, radiostacja zacznie grać. Będę szczęśliwy, jeśli pan pułkownik ma rację. Jeśli wśród naszych kolegów nie będzie zdrajcy.

– Jestem tego pewien – powiedział pułkownik. -W porządku, zorganizuję taką naradę. Jak się panu pracuje z Klopsem?

– Jeśli mam być szczery, nie jestem zbyt wysokiego mniemania o oficerach Abwehry. Ale to zdolny chłopak i stara się.

– Myli się pan – powiedział pułkownik. – Ja wierzę w Abwehrę. I będę wierzył dopóty, dopóki nie udowodni mi pan, że pańscy ludzie potrafią robić coś jeszcze poza paleniem synagog, rabowaniem sklepów, plądrowaniem domów. – Z nieukrywaną przyjemnością patrzył na ironiczny grymas na ustach Stedtkego. Chciał mu dopiec. Ten łajdak ośmielił się zasięgać informacji o nim, pułkowniku Wehrmachtu, synu majora i wnuku generała.

Heil Hitler- powiedział Stedtke. Zabrzmiało to jak groźba.

7

Marta nie miała humoru tego wieczora. Żachnęła się, gdy ujął ją za rękę.

– Co ci jest, kochanie? – zapytał, jak umiał najserdeczniej, ale nic nie odpowiedziała; rozmowa nie kleiła im się zupełnie. Dopiero gdy wstał tłumacząc, że służba nie drużba, zapytała:

– Naprawdę masz służbę? Stedtke mi nic o tym nie mówił.

Prawdę mówiąc, nie musiał wracać do sztabu. Nie wybierał się także do na wpół zrujnowanego domu, w którym ukryli się Irena z Jackiem, po prostu inaczej wyobrażał sobie ten wieczór i dziwny nastrój Marty nieco go rozstroił. Zaskoczyła go informacja, że Marta rozmawiała o nim ze Stedtkem. Czyżby to coś znaczyło?

– Pytasz Stedtkego o rozkład moich zajęć – powiedział swobodnie. – Czy nie prościej zapytać mnie?

– Był u mnie dziś w szpitalu, rozmawialiśmy.

– Przesłuchiwał cię?

– Możesz to i tak nazwać. Uważam, że moim obowiązkiem jest udzielać wszelkiej pomocy oficerowi służby bezpieczeństwa. Pytał, czy nie dostrzegłam czegoś podejrzanego w zachowaniu…

– W moim zachowaniu? – nadał swemu głosowi ton niemal żartobliwy.

– Nie tylko. Pytał ogólnie, o wszystkich. Dlaczego miałby pytać akurat o ciebie?

Czyżby z powodu tego przesłuchania była w złym nastroju? – zastanowił się. – A może Stedtke jednak pytał ją o mnie? Oczywiście zobowiązał ją do milczenia. Czyżby Stedtke go o coś podejrzewał? – Usiłował wyobrazić sobie, co mogłoby naprowadzić Sturmfuehrera SD o wiecznie skrzywionych ustach na trop jego prawdziwej roli. Nie dostrzegał niczego. Ale jeśli Stedtke wypytywał naprawdę o wszystkich? Potwierdzało to podejrzenie Klossa, że zorganizowana ad hoc narada u von Zangera, narada, na której brakowało jedynie szefa sztabu, była pułapką zastawioną na któregoś z oficerów. Czy na któregoś, czy na niego? Czy Stedtke szuka po omacku, czy zdołał już coś wywęszyć? Jedno jest pewne, Kloss nie może w ciągu najbliższych paru dni pójść do zrujnowanego domu, gdzie znalazła schronienie radiostacja.

– Ale me powiedziałam mu o swoich podejrzeniach – dobiegł go głos Marty.

– O jakich podejrzeniach? – nie zrozumiał.

– Wiesz sam, nie udawaj, widziałam cię z nią. Kto to był?

– Nie wiem, o kim mówisz – powiedział, choć wiedział doskonale. Gdzie go mogła widzieć z Ireną? – myślał gorączkowo i zdrętwiał z przerażenia, bo przypomniał sobie właśnie mijający ich samochód Czerwonego Krzyża w momencie, gdy skręcali w stronę zrujnowanego domu.

– Wiesz dobrze! – wybuchnęła. – Jeśli chcesz, żebyśmy się rozstali, proszę bardzo! Ale nie zniosę oszukiwania! Co to za dziewczyna?

– Rozumiem – powiedział ze śmiechem, jakby teraz dopiero sobie przypomniał. – Myślisz o tej dziewczynie, której pomogłem dźwigać ciężką walizkę. Pierwszy raz widziałem ją na oczy.

– Czy każdej napotkanej kobiecie pomagasz nosić

walizki?

– Żal mi się zrobiło. Ta walizka była dla niej stanowczo za ciężka.

– Kto to był?

– Mówiłem już, nie wiem. Rosjanka, ale zna niemiecki.

– Rozmawiałeś z nią. Ładna.

– Jesteś od niej trzy razy ładniejsza – przytulił ją do siebie. – Słuchaj, głuptasie – nadał swemu głosowi ton dobrotliwy – nie istnieją dla mnie żadne kobiety poza Martą Becher. – Nie musiał udawać szczerości, to była prawda. Nie zauważył nawet, że Irena jest ładna, dopiero teraz to sobie uświadomił.

– O, Hans – powiedziała. Chciała takiego wyjaśnienia, chciała usłyszeć, że jest jedyną kobietą dla Klossa. – Stedtke cię nie lubi – powiedziała mu w godzinę później, gdy leżeli przytuleni na kanapie pod makatką z frędzlami, podglądani przez portret Fuehrera, zawieszony nad makatką. – A wiesz, dlaczego cię nie lubi? Bo jest zły, że wybrałam ciebie, a nie jego.

– Zapewne – powiedział Kloss. Wcale go nie ucieszyło, że Sturmfuehrer Stedtke me darzy go sympatią. Chętnie by mu oddał Martę, gdyby mógł usposobić go do siebie życzliwiej.

Wracając od Marty jeszcze raz myślał o przesłuchaniu, o wypytywaniu jej przez Stedtkego. W połączeniu z informacją, że Stedtke go me cierpi, me było to wesołe.

Nagle drgnął. Zobaczył coś, co go przeraziło. Ulicą, blisko ścian domów, szła, rozglądając się na boki, kobieta w kraciastej chustce. Widział ją parę razy – to była żona Worobina. Ale nie to go przeraziło. Kloss zobaczył to, czego ona nie dostrzegała. Była śledzona. Facet w nasuniętym na oczy kaszkiecie znany był Klossowi z widzenia jako jeden z najzręczniejszych ludzi Stedtkego. Kloss wiedział, że Irka jest wnuczką Worobinowej. Co ona niesie w tej torbie? Jedzenie dla wnuczki, czy – przypomniał sobie nagle, dostrzegając wypychający torbę zarys prostopadłościanu – pozostawiony akumulator?

Drgnął, gdy zapiszczały hamulce tuż za nim. Odwrócił się.

– Marta? – Nie ukrywał zdziwienia. – Przecież miałaś nie wychodzić z domu.

– Przywieźli rannych z jakiejś strzelaniny. Siadaj, podrzucimy cię do domu.

Zdecydował się w jednej chwili. Samochodem będzie szybciej niż Worobinowa i jej anioł stróż. Musi ich ostrzec. Co za lekkomyślność dawać tej staruszce adres meliny.

– O czym myślisz, Hans?

– Jestem śpiący i zmęczony.

– Ja też – powiedziała uśmiechając się do wspomnień sprzed godziny.

– Zatrzymaj się tutaj – powiedział do szofera – przejdę piechotą.

– Podrzucimy cię pod dom, jeśli jesteś zmęczony. Najpierw Fritz zawiezie mnie do szpitala, a potem…

– Nie, wolę się przejść.

Spojrzała na niego podejrzliwie. Nie miał czasu pomyśleć nawet, że parę godzin temu zrobiła mu scenę zazdrości o dziewczynę, którą prowadził tymi ulicami. Wyskoczył z wozu, przebiegł jezdnię, skręcił w przecznicę. Rozejrzał się, ale nie dostrzegł nic podejrzanego. Dom nie był chyba obstawiony. Wolnym krokiem przeszedł podwórze, ale na schodach zaczął biec. Zastukał w umówiony sposób. Otworzyła mu Irena z rozpuszczonymi włosami. Myła właśnie głowę, urządziła także przepierkę, bo na sznurze suszyła się bielizna. Jacek spał przykryty kożuchem po głowę.

– Zmywajcie się – powiedział od drzwi. – Budź go i uciekajcie. Idzie tutaj Worobinowa. Jest śledzona. Nie ma czasu…

Nie skończył jeszcze, gdy rozległo się ciche pukanie. Kobieta w kraciastej chustce stała w progu. Prawie jednocześnie usłyszeli pisk hamulców zatrzymywanego samochodu. Kloss podszedł do okienka, zobaczył wysypujących się SS-manów, a potem gramolącego się z kabiny Stedtkego. Poznał go nawet z tej wysokości. Cały czas jechali za śledzoną kobietą, czy agent zdążył ich zawiadomić? To teraz nie miało znaczenia. Idiotycznie wypchana torba z rysującym się kształtem akumulatora ślepego naprowadziłaby na ślad. Ale to teraz także nie miało znaczenia. SS-mani wpadli już do sieni. Nadjechała druga ciężarówka, tym razem z żandarmami. Otaczali dom. Chyba walenie okutych butów o stopnie schodów obudziło Jacka. Zerwał się, ubrany jedynie w kąpielówki, chwycił leżącego na podłodze Bergmana. Drugą ręką usiłował ściągnąć wiszącą na poręczy łóżka koszulę. Zrozumiał, co się święci. Także Irka, mocująca się z drzwiami szafy, wszystko już wiedziała. Tylko babcia Worobinowa, wyjmując z torby przykryty ziemniakami ów nieszczęsny akumulator, zdawała się niczego nie pojmować.

– Spal szyfry – powiedział Kloss. Nie wiadomo dlaczego przypomniało mu się pożegnanie z Jakubowskim. Kto inny będzie ci musiał pokazać Warszawę – pomyślał. – Spal szyfry – powtórzył głośniej – my spróbujemy ich zatrzymać.

Jacek uchylił drzwi, odbezpieczył granat i cisnął w stronę narastającego łomotu kroków. Toczył się wolno, te trzy sekundy trwały bardzo długo. Gdy wreszcie rozległ się wybuch, od impetu poleciały drzwi. Równocześnie z Jackiem Kloss puścił serię wprost w te wybite drzwi. Kątem oka dostrzegł, że babcia Worobinowa z kartoflem w dłoni pochyliła się w jakiejś nienaturalnej pozycji. Poczuł za sobą swąd dymu, pomyśłał, że Irena pewnie pali szyfry. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że dym idzie od schodów.

Chcą nas wykurzyć dymem – pomyślał – ale przedtem paru wykończymy.

Zabić ich jak najwięcej – to jedyne co im pozostało, Jackowi i jemu. Nie – tylko jemu. Jacek już od paru chwil leżał nieruchomo. W tych kąpielówkach wyglądał jak na plaży, jakby chciał sobie opalić plecy.

8

Stedtke nawet nie usiłował ukryć triumfu. Położył na biurku pułkownika teczkę z napisem „Hans Kloss".

– Jak to było?

Stedtke przysunął sobie krzesło, usiadł bez pytania. Pułkownik nie zareagował. Podsunął mu szkatułkę z papierosami o długich ustnikach.

– Ten dom był obstawiony. Mój człowiek za nią szedł. Napotkanemu żandarmowi kazał mnie zawiadomić. To wszystko.

– Nie o to pytałem. Nie interesuje mnie policyjna robota.

– Wiem. Pana pułkownika interesuje ten wzorowy, zawsze punktualny oficer.

Pułkownik milczał. Stedtke uśmiechnął się jak zwykle ironicznie. Nie powie przecież temu półślepemu ramolowi, że nie miał pojęcia, jaka zdobycz wpadnie mu w ręce. Kiedy podjechali pod tę ruderę, kiedy posłał swoich ludzi do wnętrza, a żandarmom kazał otoczyć pół ulicy, kiedy stamtąd, z góry padły pierwsze strzały, nie przypuszczał, bo nie mógł przypuszczać, że do jego ludzi, do niego wreszcie, strzela człowiek w niemieckim mundurze porucznika Abwehry. I wtedy ktoś chwycił go za ramię. Chciał odtrącić tę rękę, ale dostrzegł, że stoi za nim Marta Becher.

– Co pan robi? Proszę przestać! Niech skończą strzelać, panie Sturmfuehrer! Przecież tam jest Hans!

Niewiele mógł zrozumieć z jej bezładnych słów. Jakaś dziewczyna, Hans Kłos s z jakąś dziewczyną, potem ona go podwiozła, był zdenerwowany. Zatrzymała samochód i zobaczyła, że znowu wchodzi do tego domu, chociaż jej przysięgał, że tamtą dziewczynę widział pierwszy raz na oczy…

– Wiem – powiedział Stedtke – od początku wszystko wiedziałem. Ale dla pani gotów jestem wiele zrobić. Chce pani, żebyśmy tego agenta powiesili? Ja też mam ochotę wziąć go żywcem. Przerwać ogień! – krzyknął.

Z okna klatki schodowej i ze strychu wydobywały się kłęby dymu. Stedtke zrolował gazetę i krzyknął przez tubę:

– Nie masz żadnych szans, Kloss! Dom jest otoczony. Daję ci pięć minut czasu!

Zamiast odpowiedzi seria pistoletu zadzwoniła o blachę błotnika. Stedtke odskoczył jak oparzony, odciągnął Martę. Jakiś SS-man przejechał serią wzdłuż rynny.

– Stój – wrzasnął Stedtke. – Weźmiemy go żywcem! Jeśli nie wyjdzie za pięć minut, uwędzimy go! Przygotować świece dymne i maski przeciwgazowe.

– Panie Sturmfuehrer – powiedziała Marta – ja nie wierzę. To niemożliwe, żeby Hans…

– Z panią jeszcze pogadam – skrzywił usta. Spojrzał na zegarek. – Za minutę ruszycie. – Wyrwał maskę gazową jednemu z SS-manów, naciągnął ją sobie na twarz. Chciał być przy tym.

W domu panowała cisza. Wbiegli do sieni. SS-mani skradając się pod ścianami, Stedtke środkiem, z pistoletem gotowym do strzału. Na podeście pierwszego piętra usłyszeli odgłos wybuchu. Padli instynktownie, ale odłamki do nich nie dotarły. Granat musiał wybuchnąć wyżej. Stedtke zląkł się, że nie ujrzy Klossa żywym. Rzucił się naprzód. Przeskakiwał po trzy stopnie naraz. Na stryszku było ciemno, kłęby czarnego dymu wypełniały ciasne pomieszczenie. Dopiero po kilku chwilach dostrzegł ciało człowieka leżącego tuż za progiem. Granat musiał mu się rozerwać w rękach na wysokości twarzy, bo zamiast głowy człowiek w mundurze leutnanta Wehrmachtu miał krwawy strzęp.

– Zdążył – powiedział Stedtke. – Sam wymierzył sobie sprawiedliwość.

SS-mani przetrząsali stryszek. Obok zwłok niemieckiego oficera ułożyli porządnie martwe ciało jakiejś dziewczyny i starej kobiety w kraciastej chustce. Staruszka miała otwarte, jakby zdziwione oczy. W kącie, obok rozerwanej granatem radiostacji, dopalały się jakieś papiery. Któryś z SS-manów rzucił się w tę stronę, żeby wyciągnąć coś z ogniska, ale poruszony stos buchnął żółtawym płomieniem, niemal oślepiając gorliwego SS-mana.

Oczywiście Stedtke nie może pułkownikowi von Zanger powiedzieć, jak było naprawdę. SD jest czujna, SD wie wszystko.

– Zwracam panu uwagę, pułkowniku – skrzywił usta -że agent ulokował się właśnie w Abwehrze i tylko czujność służby bezpieczeństwa umożliwiła jego likwidację. ObergruppenFuehrer Heydrich zażądał specjalnego raportu w tej sprawie.

Von Zanger przerzucał dokumenty w teczce. Życiorys i ankieta personalna, opinie ze szkoły, zeznanie Marty Becher, stwierdzające identyfikację zwłok i raport Sturmfuehrer Stedtke. Zamknął teczkę.

– No cóż – powiedział – chyba już teraz mogę panu pogratulować awansu. Podejrzewał go pan?

– Miałem go na oku od początku, panie pułkowniku. Podobno był sprawdzany wielokrotnie w szkole Abwehry, ale nas w SS uczono, że wierzyć nie należy nikomu. Mam nauczkę, że szczególnie trzeba się przyglądać bardzo dobrym oficerom.

– Ad acta – powiedział pułkownik. – Nie chciałbym więcej wracać do sprawy tego człowieka, który od kilku miesięcy wodził nas za nos.

– SD nie pozwala się wodzić za nos.

– Kto by pomyślał! Był taki sympatyczny.

– Nordycki typ – zgodził się z nim Stedtke – zdecydowanie nordycki typ. Musiał mieć w sobie jednak trochę niemieckiej krwi, bo trzeba przyznać, że to była dobrze pomyślana i dobrze wykonana robota. Słowianie nie są do tego zdolni.

Von Zanger wpatrywał się w uśmieszek na ustach Stedtkego i zastanawiał się, czy facet kpi, czy naprawdę jest takim idiotą. Ale nie mógł tego rozstrzygnąć. Twarz Stedtkego z przylepionym na stałe do warg uśmieszkiem była dla niego zawsze zagadką.

9

Samolot przelatywał nisko nad linią frontu. Te PO-2 zawsze latają nisko. Niedostępne dla artylerii przeciwlotniczej, szybko umykające z zasięgu karabinów maszynowych małe samolociki zwiadowcze napędzają potężnego stracha niemieckim żołnierzom. Biorą się nie wiadomo skąd, znikają nie wiadomo gdzie, napełniają powietrze hałasem, podobnym do tego, gdy ktoś przejeżdża kijem po gęstym płocie. Ale ten PO-2 nie miał zadań zwiadowczych, nie przelatywał także nad linią okopów niemieckich dla siania paniki. Jego jedynym zadaniem było wziąć na pokład, jeśli pokładem można nazwać ciasne pomieszczenie za pilotem, tego człowieka otulonego kożuchem, o którym ani pilot, ani obserwator nic więcej nie wiedzą, poza tym, że ruszczyzna tego człowieka wskazuje, iż jest cudzoziemcem…

Blisko dwa tygodnie błąkał się po lesie, nim trafił na oddział partyzancki, który dzięki radiostacji miał łączność z „wielką ziemią". Trafił, to zresztą niezbyt fortunne słowo, znaleźli go nieprzytomnego, głodnego, bez dokumentów. Kiedy po tygodniu odzyskał przytomność, zobaczył pochylone nad sobą brodate twarze, przypomniał sobie Jakubowskiego. Poprosił, aby zawiadomili sztab, że jest u nich J-23. Dowódca oddziału nie zadawał zbędnych pytań. Ten samolot to odpowiedź na jego meldunek.

Podchodzili powoli do lądowania. Staszek usiłował wyjrzeć przez okienko, ale nie mógł dostrzec nic poza czarną płaszczyzną lasu. A jednak samolot wylądował. Polowe lotnisko przyfrontowe było dobrze zamaskowane. Kiedy wygramolił się z „kukuruźnika" i uściskiem dłoni żegnał milkliwego pilota, podszedł do niego oficer w półkożuszku.

– Przesiadka – powiedział. – Drugi samolot już gotów, czekamy tylko na was.

Przespał całą drogę do Moskwy, potem powtórnie zdrzemnął się w samochodzie wiozącym go z lotniska. Podawano go sobie z rąk do rąk, nie zadając żadnych pytań. Myślał, że zawiozą go do hotelu, ale auto zatrzymało się przed jakimś gmachem biurowym.

– Pułkownik Jakubowski czeka na was – powiedział żołnierz w biurze przepustek.

Rzeczywiście czekał, choć pora była nocna. Posadził go w głębokim fotelu, podał dużą filiżankę kawy, do której nie żałował rumu.

– Opowiadaj – rozkazał, a gdy Staszek skończył swoją opowieść, powiedział: – Wypoczniesz, wydobrzejesz, a potem będziesz mógł pójść do polskiej armii, jak chciałeś.

– Wrócę – powiedział. – Postanowiłem, że wrócę. Tam przydam się bardziej.

– Dokąd wrócisz, oszalałeś? Jesteś spalony.

– Nie – powiedział. – Spalony został agent udający Hansa Klossa. Ale teraz może się zjawić u nich prawdziwy Hans Kloss, którego bolszewicy więzili dotychczas, któremu udało się uciec, który pamięta, że zadawano mu masę idiotycznych pytań, dotyczących reumatyzmu ciotki Hildy, wspomnień z dzieciństwa, stosunków rodzinnych, któremu kazano sto razy powtarzać swój życiorys, uzupełniany tysiącem drobiazgów, który mc z tego nie rozumiał, ale opowiadał, ponieważ nie były to żadne tajemnice… Rozumiesz?

– Ty jesteś wariat, trzeba cię leczyć. Zanim pójdziesz do wojska, wyślemy cię do sanatorium. Twój system nerwowy.

Staszek spodziewał się tego. Nie ustępował. Świtało już za oknem, kiedy wymógł wreszcie na Jakubowskim przyrzeczenie dokonania eksperymentu. Przez kilkanaście dni będzie się przyglądał prawdziwemu Hansowi Klossowi, który siedzi nadal w więzieniu pod dobrą strażą. A potem, któregoś dnia, weźmie jego ubranie i pójdzie do tej celi jako Hans Kloss. Jeśli jego współtowarzysze niedoli niczego nie zauważą…

– Człowieku, oni siedzą z nim przynajmniej od roku, widzą go codziennie, to się nie może udać.

– Jeśli rozpoznają, że coś nie tak, zgadzam się na wszystko, nawet na sanatorium. Ale jeśli się uda, ty mi obiecasz…

– To niepojęte – powiedział Jakubowski. – To wybryk natury. Nawet timbre głosu macie identyczny. Ale to nie może się udać.

– Przyjmujesz warunki umowy? Jeśli nie rozpoznają mnie w celi, jeśli będą myśleli, że są z tym samym człowiekiem, to poświęcicie tych ludzi, pozwolicie im uciec z więzienia gdzieś w pobliżu frontu. Oczywiście ucieczkę zorganizuje Hans Kloss.

– Przekażę twoją prośbę generałowi. Jeśli ci się uda w tym więzieniu, poprę twoją prośbę.

W półtora miesiąca później wartownik wszedł do celi, w której siedziało czterech Niemców. Wywołał Hansa Klossa, który burknął do towarzyszy, że znów go wołają na to idiotyczne przesłuchanie. Poszturchiwany przez strażnika, dotarł do gabinetu naczelnika, gdzie siedział teraz Jakubowski. Strażnik zameldował się, stuknął obcasami i wyszedł, zastanawiając się, dlaczego pułkownik po jego wyjściu przekręcił w zamku klucz.

– No i co? – zapytał Staszek. – Siedzę już z nimi dziesięć dni. Obserwujecie mnie przecież. Ich reakcje także. Chyba się nie omyliłem?

– Generał – Jakubowski powoli nabijał fajkę – pozostawił decyzję mnie. Co mam zrobić?

– To, co obiecałeś. Co z nim? Bardzo się dziwił, że pozbawiliście go ubrania?

– On nie dziwi się już niczemu. Przez cały czas, kiedy byłeś tam, był przesłuchiwany. Wyciągnęliśmy z niego trochę szczegółów.

– Wiem, czytałem przesłuchania. Tak, jak kazałeś, odświeżyłem sobie w pamięci parę fotografii. Najgorsze nie to, żeby zapamiętać, jak wyglądają ludzie, których nigdy nie widziałem, tylko zapomnieć tych, których widywałem. Ale spróbuję.

– Wiesz, co ci grozi, wiesz, czym ryzykujesz, jesteś pełnoletni, nie mam prawa cię zatrzymywać. Twoja robota była pożyteczna. Ale pamiętaj, trzeci raz się nie zgodzę.

– Trzeciego razu nie będzie. Zrozum, wszystko jest logiczne. Był człowiek podszywający się pod Hansa Klossa.

Zginął. Słyszałem, ukryty wtedy za ścianą, że Stedtke powiedział: „Nie żyje, sam wymierzył sobie sprawiedliwość" czy coś w tym rodzaju. A teraz zjawi się u nich prawdziwy Hans Kloss. Nie wpadnie im przecież do głowy, że możemy być takimi idiotami i posyłać spalonego agenta. To zbyt nieprawdopodobne na niemieckie głowy. W jednym musicie mi pomóc. Dotrzeć przez berlińską agenturę do centralnego archiwum, gdzie zapewne spoczywa teczka Hansa Klossa, i wymienić wszystkie dokumenty pisane moją ręką na inne, pisane przez kogo bądź, na wypadek badań grafologicznych.

– Ten rozkaz już poszedł. Pojutrze ewakuujemy to więzienie. Trzeba ustalić, w jakim momencie uciekniesz.

10

Przedzierali się tylko nocami. Sądząc z nadciągającej kanonady, front przebiegał najwyżej dwadzieścia kilometrów stąd. Znaleźli opuszczoną wieś. Tam postanowili poczekać. Lothar miał odmrożone stopy i Kloss przez ostatnie pięć kilometrów niósł go razem z Brunonem. Uznali, że opuszczona piwnica na skraju wsi będzie najbezpieczniejszym schronieniem. Bruno przeklinał pomysł ucieczki, ale humor mu się wyraźnie poprawił, gdy Hans znalazł w tej opuszczonej piwnicy puszkę konserw i słoik smalcu.

– Co byśmy bez ciebie zrobili, Hans? – powiedział Friedrich. – Kiedy dojdziemy do naszych…

– Nie – powiedział Kloss – poczekamy tu na naszych. Lothar by nie doszedł, a nasi są niedaleko. Musimy dotrwać.

Zagrzebali się w słomę. Lothar trochę majaczył, miał wysoką gorączkę. Kloss z Friedrichem i Brunonem ustalili, że poczekają dwa dni. Jeśli do tego czasu Niemcy nie zajmą opustoszałej wsi, spróbują się jednak przedrzeć.

I tak utytłanych w słomie wyciągnął ich nazajutrz patrol niemieckich fizylierów, postępujących za czołgami.

Mrużyli oczy, wyprowadzeni na światło. Któryś z czołgistów napoił ich gorącą kawą z termosu, potem nadjechał opel jednego z wyższych oficerów. Cudem uratowanych Niemców, niedoszłe ofiary bolszewickiego barbarzyństwa, odwieziono do najbliższego miasta za frontem. Nakarmiono ich i napojono, dano jakieś ubrania, bo łachy, które mieli na sobie, były w strzępach, ale zaraz potem ubrany na czarno funkcjonariusz sprowadził ich na dół do piwnic zamienionych na cele. W celach zresztą było ciepło i czysto, gestapowiec się nawet trochę tłumaczył, ale Hans Kloss uspokajał współtowarzyszy w drodze do piwnicy, tłumacząc im, że tak musi być, ponieważ władze niemieckie muszą sprawdzić, czy wywiad bolszewicki nie nasłał im przypadkiem agentów.

Już tego samego dnia sturmbannFuehrer Mueller kazał ich przyprowadzić do siebie.

– Twierdzicie – powiedział – że uciekliście z sowieckiego więzienia i przedzieraliście się w stronę frontu.

– Mylnie pana poinformowano, panie sturmbannFuehrer – powiedział stukając obcasami Kloss. – Uciekliśmy z transportu ewakuacyjnego.

– Zachowuje się pan jak żołnierz – powiedział sturmbannFuehrer. Z przyjemnością patrzył na tego młodego, przystojnego mężczyznę, przyjmującego nienaganną postawę wojskową.

– Byłem żołnierzem – powiedział Kloss.

– Żołnierzem? -W głosie Muellera zabrzmiało niedowierzanie. – I trzymali pana w więzieniu, nie w obozie jeńców?

– To długa historia. Skończyłem tajną niemiecką podchorążówkę w Kłajpedzie jeszcze za czasów litewskich. Otrzymałem stopień leutnanta. Przed wkroczeniem bolszewików na Litwę otrzymałem rozkaz przeniesienia się do Wilna, ponieważ zostałem zwerbowany przez majora Hubertusa do pracy w Abwehrze. Otrzymałem numer wywoławczy HK-387. Niestety, nie zdążyłem rozwinąć działalności, ponieważ kiedy bolszewicy wkroczyli na Litwę, zostałem aresztowany wraz z całą rodziną, którą wywieziono gdzieś na wschód. Mnie udało się wymknąć z transportu, usiłowałem przejść granicę, ale zostałem schwytany. To było w marcu czterdziestego pierwszego roku. Złapali mnie jako cywila. Poddawali drobiazgowemu śledztwu, ale oczywiście nie dowiedzieli się ode mnie niczego.

– Pomówimy jeszcze o tym – powiedział sturmbannFuehrer. – Pańskie nazwisko.

– Hans Kloss.

– Hans Kloss? – powtórzył tamten. Gdzieś już słyszał to nazwisko, ale gdzie? Pamięta, że kilka miesięcy temu w związku z jakąś sprawą… Podniósł wzrok i spotkał się ze szczerym spojrzeniem młodego mężczyzny. Zauważył, że to nazwisko znane jest skądś sturmbannFuehrerowi.

– Może znał pan kogoś z mojej rodziny? Mój ojciec miał majątek na Litwie, ale nie wiem, co z nim teraz. Podobnie z matką i siostrami. W najlepszym razie – zasępił się – ścinają sosny gdzieś w tajdze. A może znał pan doktora Helmutha Klossa, mego stryja? Był przed wojną sędzią okręgowym w Królewcu.

– Głupstwo – powiedział sturmbannFuehrer, bo właśnie przypomniał mu się raport Stedtkego sprzed paru miesięcy. – Głupstwo – powtórzył. – Nazwiska panów? – zwrócił się do pozostałych.

– Lothar Beitz…

– Heinrich Vogel…

– Bruno Dreher… – odpowiadali kolejno.

– Moi panowie, każdy z was otrzyma teraz papier i przybory do pisania. Spiszecie drobiazgowo swoje życiorysy, ze szczególnym uwzględnieniem pobytu w Rosji. Poza tym każdy z was wypisze mi listę osób, które mogłyby stwierdzić jego tożsamość. Rozumiecie sami, że dopóki nie utwierdzimy się w przekonaniu, że wasze zeznania odpowiadają prawdzie, musicie być izolowani. Postaramy się zapewnić wam jak najlepsze warunki i maksymalnie skrócić okres oczekiwania. Dość już siedzieliście wwiezieniu.

W trzy dni później po raz nie wiadomo który czytał zeznania osadzonych w więzieniu czterech Niemców, którym udało się uciec z rąk Rosjan. Na jego biurku, obok zeznań tych ludzi i napisanych przez nich własnoręcznie życiorysów, leżała teczka, którą przysłano mu dziś rano z centralnego archiwum w Berlinie. Na teczce był napis gotykiem, wykaligrafowany starannie ręką sumiennego urzędnika ministerstwa wojny: „Hans Kloss". SturmbannFuehrer Mueller zapoznał się niedawno z zawartością tej teczki i z tym większą uwagą wczytywał się w zeznania tych czterech ludzi. Sam Hans Kloss rozszerzył tylko swoje zeznanie, złożone podczas pierwszego przesłuchania. Szczególną uwagę Muellera wzbudził ten fragment, w którym Kloss opisywał dziwne przesłuchania, prowadzone przez radzieckich oficerów. Pytano go o szczegóły z dzieciństwa, o jakieś nic nie znaczące spotkania. Kloss na przykład napisał, że przez kilka tygodni musiał opisywać wszystkich swoich kolegów gimnazjalnych.

Sprawy tych trzech pozostałych były znacznie prostsze. Lothar Beitz był kupcem żelaznym na Łotwie, miał sklep przy ulicy Dworcowej. Któryś z klientów zostawił u niego paczkę o nieznanej Beitzowi zawartości. Było to już po wkroczeniu na Łotwę Rosjan. NKWD przyszło w parę dni później, znalazło w paczce części radiostacji i osadziło go najpierw w miejscowym więzieniu, a potem przewiozło do Saratowa. Rosjanie podejrzewali go o kontakty z wywiadem niemieckim, ale tłumaczył w kółko, że nie znał zawartości paczki, co zresztą było prawdą. Żona Beitza mieszka prawdopodobnie w Norymberdze u swoich rodziców. Opuściła go w trzydziestym ósmym roku, nie żyli ze sobą dobrze, ale z pewnością potwierdzi jego tożsamość. Mueller kazał wysłać odpowiedni telegram i otrzymał odpowiedź, że Frau Beitz zjawi się w ciągu tygodnia.

Drugi, o nazwisku Heinrich Vogel, pracował w Borysławiu, był inżynierem naftowym. Po siedemnastym września złożył prośbę o pozwolenie powrotu do Niemiec, ale władze rosyjskie odmówiły mu powrotu, był im potrzebny i mieli w ręku jego kontrakt, zawarty jeszcze z polską spółką akcyjną, a przewidujący pracę w tej kopalni do czterdziestego drugiego roku. Ale w czterdziestym, po zwycięstwie nad Francją, kiedy w lwowskiej restauracji opijał z przyjaciółmi to zwycięstwo, zaczął przekonywać swych towarzyszy, że wkrótce Hitler ruszy na Rosję. Jeszcze tej samej nocy został aresztowany. Za wrogą propagandę i nienawiść do władzy radzieckiej, manifestowaną publicznie, otrzymał kilkuletni wyrok. Siedział w różnych więzieniach, był zadowolony, że nie przerzucono go do obozu gdzieś na północy, bo bał się zimna.

Jeśli idzie o Klossa, Beitz poznał go właśnie w więzieniu. Kloss już tam był, kiedy aresztowano Beitza. Przez kilkanaście dni siedział z nim w jednej celi, potem go przerzucono gdzie indziej, ale widywał go na spacerach. Wszyscy Niemcy w więzieniu mu współczuli, bo wzywany był codziennie na ciągnące się godzinami przesłuchania, do końca właściwie nie było wiadomo, czego od niego chcieli. Kiedyś przez parę dni opowiadał im o jakiejś swojej kuzynce. Radził się nawet współtowarzyszy, czy ma mówić prawdę…

SturmbannFuehrer Mueller zaczął kartkować leżące przed nim papiery, chciał znaleźć protokół z przesłuchania Beitza, a właściwie fragment tego protokołu. Znalazł odpowiednią kartkę i przeczytał. „Pytanie: Czy w okresie między lipcem czterdziestego pierwszego roku a marcem czterdziestego drugiego widywał pan Klossa codziennie w więzieniu? Odpowiedź: Tak, z wyjątkiem paru dni, kiedy byłem w szpitalu więziennym, w październiku czy w listopadzie. W lipcu i sierpniu przebywałem z nim w jednej celi, a potem spotykałem go na spacerach albo na korytarzu więziennym. Pamiętam, że na Boże Narodzenie Hans był więźniem służbowym – roznosił jedzenie". Mueller potarł czoło, jakby ten gest mógł mu w czymś pomóc. Z teczki personalnej Hansa Klossa wynika niezbicie, że w Boże Narodzenie czterdziestego pierwszego roku był słuchaczem półrocznego kursu oficerów Abwehry. To znaczy nie Hans Kloss – poprawił się w myśli – tylko agent bezczelnie podszywający się pod Klossa. Porównał zeznanie człowieka o jasnym spojrzeniu, który czeka teraz na jego wezwanie dwa piętra niżej, w piwnicy, z życiorysem w teczce personalnej. Na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że tekstów nie pisała ta sama ręka.

Tak – pomyślał – charakteru pisma nie sposób zmienić. W drzwiach stanął SS-man z kancelarii meldując, że przyszedł człowiek, na którego pan SturmbannFuehrer czeka. Wprowadził gościa do swego gabinetu, posadził go na fotelu za drzwiami, tak by w pierwszej chwili był niewidoczny, po czym kazał wezwać Hansa Klossa.

Wspinając się wąskimi schodami za SS-manem, Kloss domyślał się, co go czeka. Gdy przechodził przez parter i zobaczył półotwarte drzwi na podwórze, przy których nie było wartownika, poczuł nieprzepartą chęć ucieczki. Z trudem stłumił ją w sobie. SS-man otworzył drzwi do gabinetu sturmbannFuehrera, wpuścił Klossa i zamknął je za nim.

– Proszę siadać – SturmbannFuehrer wskazał Klossowi krzesło. I wtedy, gdy myślał już, że próba go dzisiaj ominęła, kiedy rozluźniony siadał na krześle, jak smagnięcie biczem podziałał na niego krzyk:

– Kloss! – krzyknął Stedtke. Wstał z fotela przy drzwiach i szedł w jego stronę.

Powoli odwrócił głowę.

– Rzeczywiście nazywam się Kloss. Cóż z tego? – Na jego twarzy nie drgnął nawet jeden muskuł. Zauważył, że Stedtke ma nadal dystynkcje sturmfuehrera. Więc nie dali mu nawet awansu – pomyślał – za zdemaskowanie wrogiej agentury.

– Podobny? – zapytał Mueller.

– To mało! Identyczny, chociaż… – zawahał się – profilem! – krzyknął. – Stanąć profilem! Sam nie wiem – powiedział do siebie. – Masz brata?

– Pan wybaczy, sturmfuehrer – powiedział Kloss. -Jestem niemieckim oficerem, nie przywykłem, żeby mnie tykano. Nie miałem zaszczytu pić z panem bruderszaftu. – Zauważył, że z ust Stedtkego zniknął na chwilę uśmieszek. Nie wiadomo, dlaczego sprawiło mu to satysfakcję.

– Przepraszam pana – wybąkał Stedtke – ale podobieństwo jest zdumiewające.

Mueller, który w milczeniu przysłuchiwał się tej scenie, podniósł słuchawkę telefonu i powiedział tylko:

– Wprowadzić.

Otworzyły się drzwi, stanął w nich stary, ostrzyżony na jeża mężczyzna, którego dziś w nocy wyciągnięto z łóżka, wsadzono bez słowa w samolot i przywieziono z Królewca aż tutaj. Kloss odwrócił się. Wahanie nie trwało dłużej niż pół sekundy.

– Stryj Helmuth! – zawołał.

– Hans! Chłopcze! Żyjesz! Myśmy cię już opłakali. Co z matką? Z rodzicami? Z siostrami?…

– Później – powiedział Mueller. – Później odświeżycie wspomnienia. Zechce pan, doktorze Kloss, poczekać na bratanka. Będzie przez kilka godzin zajęty.

Więc udało się. Przynajmniej na razie. Zainscenizowali to sprytnie. Dwa strzały kolejno, zawsze w momencie, kiedy był rozluźniony. Docierały do niego pojedyncze słowa wyjaśnień Muellera. Udawał, że słucha uważnie opowieści o tym, jak bolszewicki agent wcielił się w jego postać. Poczekał na moment, w którym powinien wszystko zrozumieć. Skrył twarz w dłoniach, jakby przygnieciony niespodziewanym ciosem.

– Ktoś bardzo do mnie podobny zszargał moje dobre imię – powiedział. – Rozumiem nareszcie cel tych wielogodzinnych przesłuchań, kiedy opisywałem furmana wiozącego mnie ze stacji do domu moich krewnych albo mówiłem o kamieniach przydrożnych i sukniach mojej matki. Panowie – powiedział – nie wiem, jak mam przysięgać…

– Dawno pan nie był w ojczyźnie, Kloss – na usta Stedtkego wrócił już zwykły uśmieszek. – Dużo się zmieniło. Nas teraz już nie przekonują przysięgi. Mamy aparat, najlepszy na świecie aparat do wykrywania kłamstwa. Nazywa się SD. Nas nie można oszukać. Dlatego pańskiego sobowtóra zlikwidowaliśmy bez trudu.

– Panowie – zwrócił się do nich Kloss – wierzę, że SD i tym razem nie zawiedzie. Kiedy przekonacie się, że to ja jestem Hansem Klopsem, proszę o skierowanie mnie na front wschodni. Choćby w charakterze prostego żołnierza. Muszę się pomścić, zmyć plamę z nazwiska.

– Pańskie wykształcenie, znajomość Rosji, języka naszych wrogów, bo podał pan przecież, że oprócz rosyjskiego posługuje się pan biegle polskim, przydadzą się niemieckiej ojczyźnie. Proszę – Mueller pokazał mu jakiś papier – oto wniosek o przywrócenie panu stopnia oficerskiego. Abwehra potrzebuje ludzi takich jak pan. Nie wróci pan już do więzienia, leutnant Kloss. W oczekiwaniu na załatwienie wniosku i przydział służbowy zamieszka pan w naszym hotelu… Zresztą jestem zupełnie pewien, że wniosek będzie załatwiony pomyślnie. Najlepszy dowód, że kazałem przygotować dla pana oficerski mundur leutnanta. Oddaję pana pod opiekę Sturmfuehrera Stedtkego. Cieszę się, poruczniku Kloss, i serdecznie gratuluję.

Przyglądał się sobie w lustrze. Znów w mundurze. Czy nie za łatwo? Czy koniec tych prób? Musi być czujny. Musi być szczególnie czujny teraz, w najbliższych dniach. A co znaczyło spojrzenie, jakie wymienili ze sobą Stedtke i Mueller? A może mu się przywidziało? Może jest przewrażliwiony?

– Jest pan gotów, poruczniku? Możemy jechać? – zapytał Stedtke.

– Tak. Chcę jak najszybciej porozmawiać ze stryjem.

Czeka na mnie w hotelu.

Wiozące ich auto zatrzymało się przed pretensjonalnym portalem. Stedtke puścił go przodem. Kloss wszedł do hallu i zobaczył ją natychmiast. Stała naprzeciw wejścia wpatrzona w niego bez słowa. Dopiero, gdy minął ją obojętnie, zawołała:

– Hans!

Rozejrzał się, jakby szukał kogoś znajomego, a wtedy ona powtórzyła to imię.

– Pani mnie wołała? – dotknął dłonią daszka czapki. -Rzeczywiście mam na imię Hans.

– Jestem Marta Becher. Nie poznajesz… nie poznaje mnie pan? – poprawiła się niepewnie.

– Pani wybaczy, to jakaś omyłka.

Usłyszał za sobą rechot. Odwrócił się i po raz pierwszy w życiu zobaczył Stedtkego śmiejącego się, naprawdę się śmiejącego. Stedtke podszedł do Marty, otoczył jej plecy ramieniem, drugą ręką pogłaskał ją po policzku.

– Przestaję od dziś wierzyć w instynkt kobiecy. Nabrałaś się, co?

Ukłonił się, przeprosił, że musi już iść, że chce jak najszybciej zobaczyć się ze stryjem. Biegł po schodach, przeskakując po kilka stopni. Było mu lekko.

Odziedziczył ją pewnie po mnie, powinien być zadowolony, że tamten nie wrócił – pomyślał. – Daj im Boże szczęście. Chociaż czy odziedziczenie dziewczyny po polskim agencie nie hańbi czasem rasy? – zachichotał w duchu.

Wiedział, że wszystko się udało. Wyobraził sobie minę Jakubowskiego, gdy otrzyma wiadomość, że J-23 znowu nadaje.

Загрузка...