Otworzył oczy i niemal natychmiast przykrył je powiekami, bo poraziła go smuga światła. Co to za bunkier? – przemknęło mu przez myśl. Skąd się tu znalazł?
Wyobraził sobie wilgotne, chropowate ściany betonowego schronu, zapragnął ich dotknąć. Poczuł przeraźliwy ból w lewej ręce, potem fala gorąca uderzyła mu do głowy. Znów stracił przytomność.
Kiedy ocknął się po kilku godzinach czy może minutach i powoli, z wysiłkiem odemknął powieki, nie musiał już mrużyć oczu.
Widocznie zaszło słońce – pomyślał. Przez wąską szczelinę widział zamglony kontur, ale w żaden sposób nie mógł sobie z niczym skojarzyć tego, co widzi. -Jakiś dziwny krajobraz – pomyślał. Przypomniał sobie, że przecież jest w bunkrze, tylko nadal nie wiedział, skąd się tu znalazł.
– Poruczniku Kloss – usłyszał. Nie mylił się, to był kobiecy głos. Skąd kobieta w bunkrze? Nie, przecież to nie kobieta, to jego ordynans, Kurt.
– Kurt – powiedział, ale nie usłyszał swego głosu.
– Poruczniku Kloss – znów ten kobiecy głos. Na pewno stanęła gdzieś za nim, wystarczy tylko obrócić się, by ją zobaczyć. Ale dlaczego tak trudno zmienić pozycję?
I nagle ujrzał twarz kobiety tuż przed sobą. Nie mógł tego pojąć. Widział ją przez wąską szczelinę tuż przed oczyma, to znaczy musi być na zewnątrz tego bunkra, a słyszy ją tak, jak gdyby była tuż obok. Coś wtragnęło między jego oczy a niewyraźny zarys kobiecej sylwetki. I zaraz potem poczuł przyjemny, chłodny dotyk. Już wiedział – to była ręka kobiety. Zobaczył siebie, ileż to lat temu – piętnaście, a może więcej? Chorował na szkarlatynę, leżał w pokoju o zasłoniętych oknach i czekał, czekał na coś. Aż wreszcie przyszła matka, położyła mu chłodną dłoń na czole i wiedział już, że właśnie tego dotknięcia oczekiwał.
Mamo – chciał powiedzieć, wbrew zgrubiałym wargom – jestem bardzo chory, mamo. – Ale wiedział, że to zbyt trudne…
Znów dostrzegł kobietę w polu widzenia. I nagle zachciało mu się śmiać. Zrozumiał, skąd to wyobrażenie, że znalazł się w bunkrze i patrzy na świat przez wąską szczelinę. Miał obandażowaną głowę, tylko oczy pozostały nie zasłonięte. A kobieta, która się nad nim pochyla, nie jest matką. To młoda, ładna dziewczyna. Spod białego czepka z czerwonym otokiem wyglądają kosmyki ciemnych włosów.
– Jak się pan czuje, poruczniku Kloss? Czy może pan odpowiedzieć? – usłyszał jej głos.
Zrozumiał, co mówiła, choć zdał sobie równocześnie sprawę, że słowa te wypowiedziane zostały w innym, jakimś obcym języku. Innym językiem mówiła do niego matka, w innym formułował przed chwilą swoje myśli. Ale przecież doskonale rozumie, co ta kobieta doń powiedziała. Do niego? To zabawne, zwracała się do jakiegoś porucznika Klossa, a on przecież nie jest porucznikiem Klossem, nazywa się Staszek Moczulski, ma dziesięć lat i bardzo ciężko choruje na szkarlatynę.
Usłyszał, a raczej poczuł, że kobieta odchodzi. Zobaczył przed sobą wąską krawędź parapetu okiennego, a pod nią kilka żeberek kaloryfera. Zaczął liczyć te żeberka – raz, dwa, trzy…
Znów po kilku godzinach, a może dniach, usłyszał jakieś głosy. Nie otwierając oczu, dotknął dłonią twarzy i nie wyczuł bandaża. Powoli uchylił powieki, dostrzegł
mężczyznę w białym kitlu narzuconym na mundur, a obok niego tę samą kobietę z niesfornymi włosami wymykającymi się spod czepka. Złote binokle na nosie mężczyzny podrygiwały zabawnie przy każdym ruchu jego głowy
– O, widzę, że nasz porucznik wraca do siebie – odezwał się mężczyzna.
– Gdzie jestem? – zapytał.
– W szpitalu w Wiesbaden, poruczniku Kloss.
– Skąd się tu znalazłem?
– Zbombardowano pociąg – powiedział doktor. – Miał pan dużo szczęścia, tylko dwudziestu czterech ocalało z tego pociągu, a pan prawie nie odniósł ran.
– Wszystko mnie boli.
– Potłuczenie, ogólna kontuzja, prawdopodobnie wstrząs mózgu. Czy nie ma pan mdłości?
– Nie, tylko nie mogę sobie przypomnieć, skąd się wziąłem w tym pociągu.
– Ze znalezionych przy panu papierów wynika, że jechał pan do Francji.
– Bez przerwy pan mówił o Paryżu – wtrąciła pielęgniarka. – O kasztanach na placu Pigalle.
– O kasztanach? – zainteresował się lekarz.
– Co jeszcze mówiłem? – chciał się podnieść, poczuł dojmujący ból pod obojczykiem i opadł na poduszki.
– Spokojnie – przestrzegł lekarz. – Ma pan wszystkie kości całe, ale jest pan solidnie potłuczony. Znaleźli pana dwadzieścia metrów od nasypu. Podmuch musiał pana wyrzucić z pociągu.
– Co mówiłem? – chciał wiedzieć.
– Jakieś głupstwa- zbagatelizowała pielęgniarka. – Połowy nie mogłam zrozumieć. Zresztą mówił pan w obcych językach.
– Proszę się nie denerwować – uspokoił go lekarz. -To normalne przy wstrząsie mózgu. Ale mogę pana zapewnić, że żadnych tajemnic wojskowych pan nie zdradził, oberleutnant Kloss, a nawet gdyby pan cokolwiek powiedział, to i tak nikt by pana nie zrozumiał, bo obrażenia, jakie pan odniósł, łączą się z zaburzeniami mowy.
– Jak długo tu jestem? – chciał wiedzieć Kloss.
– Trzy dni. A za dwa tygodnie skierujemy pana na komisję. Ale nie radzę spodziewać się po niej zbyt wiele. Pójdzie pan na front.
– Chcę pójść – powiedział Kloss – mam skierowanie do jednostki, powinienem już tam być.
Lekarz wzruszył ramionami, złote binokle drgnęły mu na nosie, poprawił je lewą ręką, dopiero teraz Kloss dostrzegł, że tam, gdzie powinna być prawa ręka doktora, zwisa pusty rękaw.
– Stanie się po pańskiej myśli – rzekł. – Siostro, od jutra dla pacjenta dieta wzmacniająca, musi nabrać sił, zanim znajdzie się tam, gdzie mu tak spieszno. – Obrócił się na pięcie i ruszył ku drzwiom. Za nim podreptała siostra.
Kloss rozejrzał się po sali. Cztery jednakowe białe łóżka, wszystkie, z wyjątkiem jednego, zajęte. Ranni obwiązani bandażami jak mumie, jeden z nogą uwieszoną na wyciągu. Słychać było jego miarowe sapanie i pochrapywanie. Poza tym panowała cisza.
Kloss przymknął oczy, usiłując przywołać to, co zdarzyło się trzy dni temu. Pociąg. Tak, pamięta, miękkie pulmanowskie przedziały, niebieskawy półmrok lamp, jakiś oficer rozpostarty wygodnie na kanapie. Pułkownik. Kloss wymienił swoje nazwisko, tamten także się przedstawił. Co on powiedział? Jakie nazwisko wymienił? Ani rusz nie może sobie przypomnieć. Jakaś banalna rozmowa. Pułkownik łaskawie podsunął mu cygaro. Nie mógł spać i towarzystwo młodego oberleutnanta widać go ucieszyło. Zdaniem obersta Tiedego, właśnie Tiede, tak się nazywał, zbyt wielu młodych oficerów wysyła
się do oddziałów okupacyjnych, zamiast na front. Pułkownik Tiede uważał, że to błąd, że krzywdzi się tych młodych, którzy tylko w boju mogą zyskać niezbędne doświadczenie i szansę szybkiego awansu. Kloss łatwo się z nim zgodził…
Tak, to pamięta, ale co było przedtem? Wsiadł do tego wagonu w Monachium, wsiadł w ostatniej chwili, kiedy pociąg już ruszał. Dlaczego czekał tak długo? W tym musi tkwić jakaś zagadka, ale jaka? Pamięta przecież, że przyszedł wcześnie, że spacerował z pół godziny tam i z powrotem między kioskiem z gazetami a podziemnym przejściem na inne perony. Czekał na kogoś? Pamięta, że kupił paczkę papierosów w kiosku i wypalił kilka, nim wsiadł do tego pociągu. Ale na co czekał? Może na kogo? Bezmyślnie wpatrywał się w żeberka kaloryfera, policzył je – było ich czternaście – potem podniósł wzrok wyżej. Na parapecie stała doniczka z paprocią, niedawno widział podobną paproć, gdzie to było? Ale tamta nie stała na parapecie.
I Kloss zobaczył nagle małą wystawę sklepu przy jednej z przecznic ulicy Puławskiej w Warszawie; między stosem chińskiej porcelany a starą szablą stała doniczka z paprocią, znak, że do sklepu można wejść bezpiecznie. Wpadł tam tuż przed piątą, kiedy właściciel zabierał się do zaciągania żaluzji. Pół godziny przedtem szef Klossa, oberst Rhode, wręczył mu kopertę z rozkazem wyjazdu. Centrala Abwehrstelle przypomniała sobie, że oberleutnant Kloss pracował przy przerzucie agentów w Kol-bergu i postanowiła wykorzystać jego doświadczenie we Francji. I tak oberleutnant Kloss otrzymał służbowe przeniesienie do Saint Gille w Normandii. Przyszedł oto do nie odwiedzanego prawie antykwariatu, ukrytego w bocznej uliczce, by zameldować o tej nagłej decyzji swojej niemieckiej zwierzchności. Kłopot polegał na tym, że Kloss musiał pojechać natychmiast, bo pułkownik Rhode postanowił wykorzystać po raz ostatni swego oficera, zlecając mu przekazanie jakiejś osobistej przesyłki dla rodziny w Monachium.
– Jak długo będziesz w Monachium? – spytał an-tykwariusz.
– Najwyżej jeden dzień. W piątek muszę się zameldować w Saint Gille.
– Gdzie to jest?
– Jakaś dziura w Normandii – wzruszył ramionami Kloss – poszukaj na mapie.
– Przekażę – powiedział antykwariusz. – Na instrukcję czekaj w Monachium. Wyjedziesz z Monachium pojutrze, ostatnim paryskim pociągiem. Na peronie podejdzie do ciebie nasz człowiek i powie, co dalej.
– Jak go poznam?
– On cię pozna, zapyta, czy jedziesz do Saint Gille?
Tak. Wtedy na wystawie antykwariatu widział po raz ostatni paproć podobną do tej, która stoi na parapecie szpitalnego okna. Więc był w Monachium, przypomina sobie zagracone mieszkanie obersta Rhodego i jego żonę, tłuste, mizdrzące się babsko. Nie skorzystał z jej gościnności, przespał się w garnizonowym hotelu, a potem poszedł na dworzec.
Ostatni tego dnia pociąg odchodził o szesnastej pięćdziesiąt. Kloss wstawił walizkę do przedziału, jeszcze pustego, gadatliwy oberst Tiede musiał zjawić się później, i zaczął przechadzać się po peronie. Od żelaznej bariery do kiosku i z powrotem. Mijali go jacyś ludzie, ale żaden nie podszedł, by go zapytać, czy nie jedzie do Saint Gille.
Zapaliła się już zielona lampa oddalonego semafora, gdy zobaczył wbiegającego na peron mężczyznę w mundurze kolejarza i nieomylny instynkt podpowiedział mu, że to ten, na którego czeka. Pociąg gwizdnął ostro, przeraźliwie trzaskały zamykane pospiesznie drzwi wagonów. Mężczyzna także rozpoznał Klossa.
– Twoje przeniesienie – powiedział bez wstępu – zaskoczyło nas. Kontakt na miejscu w Normandii. Znajdą cię. Zapamiętaj hasło: „W Paryżu najlepsze kasztany są na placu Pigalle". Odpowiesz, że „Zuzanna lubi je tylko jesienią" i dowiesz się, że: „Przysyła ci świeżą partię". Powtórz.
Ale Kloss nie zdążył powtórzyć. Pociąg drgnął, powoli nabierał szybkości. Wskoczył na stopień najbliższego wagonu, spostrzegł, że kolejarz już zniknął, rozpłynął się w tłumie.
Wszedł do wagonu, w przejściu natknął się na konduktora – służbistę, który zrobił mu wykład o niebezpieczeństwie związanym ze wskakiwaniem do pociągu w biegu.
Kloss w milczeniu wysłuchał pouczeń zrzędliwego staruszka, powtarzając w myśli te trzy zdania: „Najlepsze kasztany są na placu Pigalle". „Zuzanna lubi je tylko jesienią". „Przysyła ci świeżą partię".
Nagle zaczął się bać. Zrozumiał. Zaraz, zaraz… Co powiedział ten lekarz z pustym rękawem? Nie, to nie on, to ta pielęgniarka… Trzeba z niej wyciągnąć, co jeszcze mówił w malignie. Wspomniała o kasztanach. A jeśli doniosła, gdzie należy, o dziwnych słowach kontuzjowanego oficera? Jeśli uspokajający ton bezrękiego doktora był tylko grą, prowadzoną w celu uśpienia jego czujności?
Przewidziano wszystko, wysyłając go na tę robotę. Nauczył się rozpoznawać ludzi nigdy nie widzianych, rozprawiać o rodzinie, która nie była jego rodziną, nie przewidziano jednak tego, że może nastąpić chwila, kiedy straci kontrolę nad swoim mózgiem, zostanie uzależniony od przypadkowych słów wypowiedzianych w gorączce bądź malignie, wywołanej wstrząsem mózgu… Ona, ta pielęgniarka, wspomniała coś o obcym języku. Czyżby mówił po polsku? Jak przez mgłę widzi obraz swego dziecinnego pokoju z oknem zasłoniętym kraciastym kocem. Wydawało mu się, że jest chłopcem, że leży chory na szkarlatynę, że podchodzi do niego matka. Jeśli wołał ją po polsku…
Z drugiej strony trudno przypuścić, by ktokolwiek w tym szpitalu, przeładowanym zapewne jak wszystkie niemieckie szpitale wczesną wiosną czterdziestego czwartego roku, przysłuchiwał się bełkotowi kontuzjowanego oficera. Ale hasło? Jeśli wypowiedział hasło? To zdanie o kasztanach na placu Pigalle jest dostatecznie niezwykłe, by wzbudzić podejrzenie.
– Kolego – dobiegł go szept. – Kolego, masz papierosa? Odwrócił się. To ten z nogą na wyciągu spoglądał nań proszącym wzrokiem.
– Nie wiem – odparł. Z trudem przekręcił się na bok, wysunął szufladę nocnej szafki. Zobaczył swój portfel, paczkę papierosów i zapałki. Te same, które kupił w kiosku na peronie dworca w Monachium.
– Zapal – zachrypiał tamten – nie mogę się ruszyć.
– Spróbuję – odparł. Powoli zsuwał z siebie koc, który wydał mu się sztywny jak arkusz blachy. Ostrożnie spuścił z łóżka najpierw jedną, potem drugą nogę, zakręciło mu się w głowie, ale udało się usiąść. Sztywnymi, jakby nie swoimi rękami zapalił papierosa, potem, trzymając się łóżka, wstał i zrobił krok w kierunku tamtego. Ranny zachłysnął się dymem. Kaszlał długo.
Siedząc na łóżku, dotykając bosymi stopami chłodnej podłogi, Kloss usiłował zrekonstruować dalsze wydarzenia tamtej podróży pociągiem. Pamięta, że potakując od czasu do czasu słuchał jakichś rozwlekłych opowieści obersta Tiedego, pamięta jeszcze, jak pociąg wjechał na zrujnowany dworzec w Wiesbaden, zobaczył wtedy grupkę wyskakujących żołnierzy i oficerów pędzących w stronę baraku, gdzie umieszczono stację, a zapewne i bufet; myślał właśnie, czy nie należałoby wyskoczyć do bufetu, żeby napić się piwa i w ten sposób uwolnić od monotonnej jak ciurkanie wody z kranu gadaniny pułkownika, który uważał się za znawcę kobiet i przekonywał teraz Klossa o przewadze rudowłosych nad blondynkami i brunetkami, ale pułkownik, jakby odgadłszy jego zamiar powiedział, że nie warto wysiadać, bo pociąg zatrzymuje się tu zaledwie na dwie minuty. I rzeczywiście, ledwie pułkownik skończył, pociąg drgnął.
Z tego, co stało się potem, w pięć minut albo i mniej po ruszeniu ze stacji, Kloss nic nie może sobie przypomnieć. Pamięta, że zgasło światło, natomiast za oknami wybuchła jasność. Nie słyszał żadnego huku – i to go zdziwiło. Usiłował podejść do okna, poczuł, że wali się nań jakieś ciało, zrozumiał, że to Tiede, który coś krzyczy. A potem dopiero ten fragment parapetu z doniczką paproci, który wydał mu się jakimś pejzażem, oglądanym przez wąski otwór strzelnicy bunkra.
– Poruczniku Kloss, jakże tak można. – W głosie pielęgniarki usłyszał prawdziwe przerażenie. – Nie wolno panu wstawać. Proszę się natychmiast położyć. I kto to słyszał, żeby palić. Proszę mi oddać papierosy.
– Jestem już zdrowy – powiedział. Zobaczył, że siostra nie jest ani taka młoda, ani taka ładna, jak mu się wydawało. Miała szarą, niezdrową cerę i zmęczone oczy. – Położę się – dodał – jeśli dotknie mi pani dłonią czoło, jak przed godziną.
– To nie było przed godziną – roześmiała się. -Przedwczoraj. Myślał pan, że jestem matką, wołał pan matkę.
– Jak to? – zdziwił się naprawdę. – Po niemiecku?
– Oczywiście – teraz w jej głosie było zdumienie. -A w jakim języku miał pan ją wołać?
Przymknął oczy pod dotknięciem jej dłoni i prawie natychmiast zasnął.
Padał deszcz. Leutnant von Vormann patrzył na rozmazany pejzaż za oknem i rozmyślał o swoim aniele stróżu, który kazał mu przed trzema dniami wysiąść na zrujnowanym dworcu w Wiesbaden, by napić się piwa.
Było to tym dziwniejsze, że von Vormann nie cierpiał piwa i właśnie wtedy doznał nieprzepartego pragnienia, by poczuć jego gorzkawy smak. Może zresztą anioł stróż Erika von Vormanna nie wtrąciłby się do sprawy, gdyby nie suta kolacja w gronie monachijskich znajomych, która przeciągnęła się aż do obiadu w dniu wyjazdu. A po dużym pijaństwie zawsze dręczyło Erika pragnienie.
Gdy wlał już w siebie litrowy kufel ersatzowego piwa i wybiegł na peron, by dostrzec akurat oddalające się czerwone światełko ostatniego wagonu, nie wiedział jeszcze, że nad nim, Erikiem von Vormannem, synem i wnukiem generałów, czuwa Opatrzność. Wtedy gotów był kląć i to swoje nieprzeparte pragnienie piwa, i wczorajszą bibkę, i rozkaz, który kazał mu jechać ze spokojnego Monachium, gdzie dzięki protekcji papy generała rozgrzeby-wał papierki miejscowej Abwehrstelle, do zabitej deskami dziury na Wale Atlantyckim, gdzie prawdopodobnie robota będzie nieco inna i nikt nie będzie mu czynił uprzejmości z tej racji, że jest synem von Vormanna, a raczej wprost przeciwnie, ponieważ tata ośmielił się mieć w jakiejś sprawie inne zdanie niż genialny gefreiter i ze sztabu generalnego powędrował na mroźną Ukrainę, by mieć czas do rozpamiętywania swego błędu.
Młody von Vormann uważał się za wroga nazizmu, choć nikomu się z tego nie zwierzał. Po krótkim, szczeniackim zachłyśnięciu się ideologią narodowo-socjali-styczną, doszedł do wniosku, że z hitlerowską hołotą należy wziąć rozbrat. Nie znaczy to bynajmniej, że miał za złe Trzeciej Rzeszy ideę podboju świata, przeciwnie -uważał, że majątek w Prusach Wschodnich podupadający i chylący się ku ruinie, należałoby wzmocnić darmową
pracą niewolników, nie miałby także nic przeciwko temu by Vormannowie otrzymali misję ucywilizowania sporej połaci Ukrainy. Ale euforia pierwszych zwycięstw szybko minęła i Trzecia Rzesza upominała się o von Vormanna. Tata, który dawno zwątpił, że zrobi z Erika prawdziwego oficera, zostawił mu dobrą, cichą, niemal że cywilną posadkę w Monachium. Teraz to się skończyło.
Pejzaż za oknem był szary, monotonny, nie przypominał kolorowych widokówek, jakie kolekcjonował mały Erik. Prawdę mówiąc, nie był ciekaw Francji, w gruncie rzeczy pogardzał wszystkim, co nie było pruskie, nawet w stosunku do Bawarczyków odczuwał coś na kształt pogardy pomieszanej z nieufnością.
Von Vormann spojrzał na zegarek. Jeśliby wierzyć rozkładowi jazdy, od czterdziestu minut powinni być w Samt Gille. Coś się psuje" w machinie niemieckiego porządku.
Otworzył okno. Zimny, mokry wiatr uderzył go w twarz. Niedaleko musiało być morze. Zza zakrętu wyłaniać się zaczęły spiczaste dachy Saint Gille, a bliżej, na pierwszym planie, brunatne, wtopione w grunt równoległościany betonowych umocnień -Wał Atlantycki, który ma zatrzymać inwazję Anglików i Amerykanów. Czy zatrzyma? Erik von Vormann podniósł kołnierz płaszcza, sięgnął na półkę po elegancki neseser.
Kiedy wieczorem przyszedł do kasyna, ulokowanego w restauracji dawnego hotelu o pretensjonalnej nazwie „Majestic" – szyldu nikomu nie chciało się zdjąć i wisiał nadal nad wejściem – wróciło doń pytanie, jakie sobie zadał, gdy oglądał z wagonu pierwszej klasy betonowe umocnienia na wybrzeżu: Czy zdołają powstrzymać aliantów, czy uniemożliwią lądowanie?
Nalał do szklanki wina. Było dosyć podłe. Pomyślał o swoim ojcu, który gdzieś tam na zachodniej Ukrainie „skraca linię frontu", żeby użyć oficjalnej nomenklatury. Nie trzeba być wielkim strategiem, żeby wiedzieć, co to oznacza. A von Vormann pamięta z dzieciństwa chorągiewki na wielkich sztabowych mapach swojego ojca w czasach, gdy stary Prusak miał jeszcze nadzieję, że zrobi z syna prawdziwego oficera.
Kątem oka dostrzegł wchodzącego do kasyna pułkownika Elerta, swego od dzisiaj bezpośredniego przełożonego. Czym prędzej sięgnął po gazetę i z udanym zainteresowaniem zaczął studiować przedwczorajszy komunikat Oberkommando der Wehrmacht, myśląc równocześnie, że do tej dziury, gdzie go zesłano, nawet gazety przychodzą z opóźnieniem. Nie miał ochoty na rozmowę z Elertem. Nie podobały mu się: rubaszna wesołość i prostackie maniery grubego pułkownika. Prymitywny, przemądrzały, ordynarny – jak go ocenił po pierwszym zetknięciu, gdy Elert, przeglądając jego papiery, powiedział: „Poruczniku Vormann". „Nazywam się von Vormann" – stwierdził wtedy Erik, świadomie akcentując von. Ale Elert jakby tego nie dosłyszał, w rozmowie jeszcze dwukrotnie nazwał go Vormannem.
Na nic się nie zdało zasłanianie gazetą. Elert stał przy jego stoliku.
– Proszę sobie nie przeszkadzać, poruczniku – rzekł, gdy von Vormann, udając zaskoczenie, stanął na baczność. Nogą przysunął sobie krzesło, siadł albo raczej klapnął, jak to w myślach notował porucznik. Nie pytając nalał sobie wina.
– Jeszcze ciągle samotnie, poruczniku? Jeszcze bez towarzystwa? Jeśli pan chce, poznam pana z kolegami.
– Dziękuję, panie pułkowniku, przedstawiłem się już swoim przełożonym – odparł chłodno. – Tutaj jestem prywatnie.
– Trzeba sobie koniecznie znaleźć towarzystwo, bo tu cholernie nudno.
– Nigdy się nie nudzę, panie pułkowniku.
– Rozumiem – roześmiał się. – Siedząc samotnie, znajduje się pan w najlepszym towarzystwie. A może opowiada pan sobie anegdoty? – spoważniał. – Proszę pamiętać, że my, oficerowie Abwehry, powinniśmy mieć jak najbliższe kontakty z ludźmi. I w naszej służbie, drogi Vormann, nie ma podziału na czas urzędowy i prywatny. Zapamięta pan to?
– Tak jest – odparł. Jakże go nienawidził w tej chwili, jakże chętnie trzasnąłby teraz z rozmachem w tę tłustą, zadowoloną z siebie gębę. Jakim prawem taki Elert ośmiela się pouczać jego, von Vormanna? Karcić go jak uczniaka?
Elert przyglądał się chwilę twarzy von Vormanna.
– No dobrze, poruczniku, proszę się rozejrzeć w Sa-int Gille, choć Bogiem a prawdą dużo tu do oglądania nie ma. A za dzień, dwa zabierzemy się do roboty. – Nie kiwnąwszy nawet głową von Vormannowi wstał i skierował się ku drzwiom, jakby jedynym powodem przyjścia do kasyna była właśnie rozmowa z nim.
Erik odsunął gazetę, rozejrzał się po sali. Przy sąsiednim stoliku jakiś kapitan saperów opowiadał dwóm porucznikom swoje wrażenia z burdelu w Hawrze, przy bufecie białowłosy, bezrzęsy podoficer SS przekomarzał się z pulchną dziewczyną ze służby pomocniczej. Von Vormann poczuł, że ktoś go obserwuje, spojrzał w tamtą stronę. Przy stoliku pod oknem siedział samotny, jak on, mężczyzna w mundurze organizacji Todt. Gdy dostrzegł, że von Vormann go zauważył, wstał i ruszył ku niemu.
– Przepraszam, panie poruczniku.
– Słucham? – spojrzał chłodno. Mężczyzna w mundurze organizacji Todt uśmiechnął się dość niepewnie.
– Czy można się przysiąść do pana porucznika? Ja także niedawno przyjechałem i też jestem zupełnie sam. Nikogo tu nie znam. Byłem w Generalnej Guberni…
Czy Erikowi się zdaje, czy też ten mężczyzna jest przestraszony?
– Proszę -wzruszył ramionami. -Jeśli pan uważa, że we dwójkę będzie zabawniej, niech pan siada. – Przypomniał sobie niedawną lekcję Elerta o konieczności nawiązania znajomości z ludźmi. Niech i tak będzie.
– Nazywam się Ormel – powiedział mężczyzna z tym samym uśmieszkiem na ustach. – Będę rad, jeśli pan porucznik wypije ze mną kieliszek koniaku. Jestem tu od trzech dni i już wiem, że wino jest tu świńskie, ale koniak… – strzelił palcami, chcąc zwrócić na siebie uwagę przechodzącej kelnerki. – Dwa koniaki, panienko -krzyknął. – Przedwojenne – dodał i roześmiał się, jakby to był dobry dowcip.
Dopiero teraz von Vormann zauważył, że to, co brał za uśmieszek tamtego, było grymasem, wywołanym przez niezbyt sprawnego chirurga. Przyjrzawszy się bliżej Ormelowi, spostrzegł bliznę w lewym kąciku ust, zbyt mocno naciągnięty fałd skóry, który dawał wrażenie nie schodzącego z ust uśmiechu.
– Nazywam się von Vormann – rzekł Erik – i prawdę mówiąc, lubię samotność. A koniaku z panem nie wypiję, pospieszył się pan z zamówieniem.
– Będę musiał wypić sam – powiedział Ormel. Podsunął von Vormannowi pudłeko z papierosami, a gdy Erik nie zareagował, wyjął papierosa i zapalił.
– Pan przyjechał dzisiaj rano, prawda?
– Widzę, że trudno pana zrazić – poprawił monokl. – Cóż z tego?
– Jechał pan przez Paryż?
– Obawiam się, że innej drogi nie ma.
– Mam nadzieję, że miał pan trochę czasu, żeby zobaczyć Paryż.
– Uważa pan to miasto za tak interesujące?
– W Paryżu – powiedział tamten, patrząc mu prosto w oczy – najlepsze kasztany są na placu Pigalle.
– Najlepsze kasztany są na placu Pigalle? – powtórzył von Vormann. – Być może, ale dlaczego uznał pan za konieczne poinformować mnie o tym?
Ormel wybuchnął śmiechem. Ten śmiech wydał się Erikowi nieszczery, jakby wymuszony.
– Gdyby pan był dłużej we Francji, wiedziałby pan, że na placu Pigalle najlepsze są nie kasztany, lecz… – uczynił gest, jakby chciał szepnąć coś von Vormannowi do ucha.
Erik powstrzymał go.
– Domyślam się, co pan mi chce powiedzieć i nie interesują mnie specjalności placu Pigalle.
Kelnerka postawiła przed nimi dwie lampki koniaku. Ormel jednym haustem wychylił szklaneczkę, potem sięgnął po następną. Wstał spiesznie.
– Bardzo mi było miło poznać pana porucznika. – Zawiesił głos, jakby na coś czekał. Von Vormann pomyślał, że na podanie ręki, nie zamierzał świadczyć mu tej przyjemności. Chłodno skinął głową.
Patrząc w lustro, zawieszone naprzeciw jego stolika, dostrzegł Ormela, jak płacił przy bufecie kelnerce, potem spiesznie szedł ku drzwiom. Von Vormann pomyślał, że nieźle byłoby pójść i zobaczyć, dokąd tak spieszy się mężczyzna, który jeszcze pięć minut temu gotów był prowadzić z nim bezsensowną rozmowę o jakichś kasztanach na placu Pigalle.
Gdy wyszedł z kasyna, musiał przez chwilę przyzwyczaić wzrok do mroku. Miasteczko było kompletnie zaciemnione. Dopiero po paru sekundach dostrzegł sylwetkę spiesznie oddalającego się mężczyzny. Ruszył za nim.
Ormel szedł szybko, nie oglądając się. Nagle zniknął. Von Vormann zaczekał chwilę. Usiłował zapalić papierosa, co na szalejącym wietrze nie było rzeczą łatwą. Wreszcie mu się udało. Zapamiętał miejsce, w którym zniknął mężczyzna o sztucznym uśmiechu i przetraszo-nych oczach. Zobaczył szary masyw sporej willi za płotem z żelaznych sztachet, ciemnej, jak wszystkie domy w mieście. Zza szczelnie zamkniętych okiennic dobiegały muzyka i gwar głosów. Zawrócił i wtedy dostrzegł półokrągły napis nad furtką: Pensjonat „Le Trou".
Jeanne Mole, właścicielka cieszącego się niedobrą sławą wśród mieszkańców Saint Gille pensjonatu „Le Trou", żegnała ostatnich gości. Szczególnie niechętnie wychodził młody, dwudziestoparoletni lotnik o dziecinnej, pokrytej meszkiem twarzy, zaróżowionej jaku dziewczyny. Ale w końcu i z nim się udało. Wyrwała się z jego objęć i delikatnie wypchnęła na dwór.
Podeszła do lustra, przyjrzała się zszarzałej ze zmęczenia twarzy. Przydałaby się jej wizyta u kosmetyczki.
Jeśli uda się ta akcja na więzienie – pomyślała sobie po kobiecemu – pojadę do Hawru i zrujnuję się na najlepszą kosmetyczkę.
Z prawdziwą ulgą myślała, że za chwilę pójdzie do łazienki i gorącą, jak najgorętszą wodą zmyje z siebie wraz z makijażem brud obcowania z ludźmi w nienawistnych mundurach, lepkość obmacujących ją rąk, obmierzłość pożądliwych spojrzeń i w tym momencie przypomniała sobie, że za drzwiami pokoju, skąd dochodziły dźwięki patefonu, został jeszcze jeden. Patrząc w lustro, ułożyła usta w kształt uśmiechu i nacisnęła klamkę. Kapitan saperów zerwał się na jej widok.
– Nareszcie, Jeanne, czekanie na panią trwało całą wieczność!
Nie był, oj nie był wzorcowym egzemplarzem nordyckiej rasy ten kapitan, którego nazwisko uleciało młodej kobiecie z pamięci, a o którym wiedziała tylko, że buduje drugą linię umocnień gdzieś w rejonie Caen. Dlatego właśnie, a nie dla jego łysej jak kolano głowy, obwisłych jak u buldoga, kiepsko ogolonych policzków i krzywych, krótkich nóg pozwoliła mu zostać dłużej. Ta znajomość może się okazać pożyteczna. Centralę zainteresuje zapewne druga linia umocnień, a z tego małego świntucha o wiecznie spoconych dłoniach uda się coś wycisnąć.
Wymknęła się zręcznie z jego rąk, zadała sobie gwałt i pogłaskała go pieszczotliwie po chropawym policzku.
– Mamy przecież interesy do załatwienia, kapitanie. Dlatego pozwoliłam panu zostać.
– A ja myślałem… – westchnął i powiódł językiem po wargach.
– Na pana miejscu nie traciłabym nadziei – roześmiała się – ale przede wszystkim interesy. – Otworzyła ogromną szafę z lustrem, zdjęła z półki zawinięty w gazetę kupon kwiecistego materiału. – Przywiozłam to specjalnie dla pana z Paryża. Podoba się?
– Pani mi się podoba – pochylił się łapczywie nad jej dłonią.
– Ile lat ma pańska żona? – przywołała go do porządku.
– Po czterdziestce.
– A tusza?
– Znacznie tęższa od pani.
– No, to materiał będzie znakomity. Miały być jeszcze perfumy. Jaki zapach pan lubi?
– Ten, którego pani używa.
– O, to będzie kosztowało drożej, ale oczywiście ma pan u mnie kredyt. Pan chyba stąd nie wyjeżdża?
– Skądże! Mam roboty jeszcze na pół roku. A gdyby pani pozwoliła, zostałbym tu na zawsze. – Usiłował ją znowu objąć.
– Ależ, kapitanie – zaprotestowała. – Jest pan, jak każdy prawdziwy mężczyzna, strasznym kłamczuchem.
– Jeanne – zachrypiał, zbliżając twarz do jej twarzy.
Kobieta niezauważalnie dla niego dotknęła butem przycisk ukryty pod dywanem. Tłumiąc odruch obrzydzenia, pozwalała się całować. Kiedyż ta Marlena się wreszcie zjawi?
Nareszcie rozległo się pukanie i prawie natychmiast otwarły się drzwi. Stanęła w nich gruba służąca.
– Ryby przywieźli, proszę pani.
– Wyprowadź pana kapitana – rzekła Jeanne, poprawiając włosy.
– Ze też zawsze muszą nam przeszkodzić. Do jutra, Jeanne.
Zmęczona padła na fotel i nasłuchiwała trzaśnięcia drzwi. Potem podeszła do okna i upewniwszy się, że kapitan saperów nareszcie wyszedł, ruszyła po schodach na górę.
Henri otworzył drzwi, zanim zdążyła, zapukać. Trzymał w zębach czarną, pogryzioną fajeczkę.
– No i co? – zapytał.
– Niewiele – odparła – roboty mają co najmniej na pół roku. – Podeszła do umywalki, przemyła twarz. – Daj mi papierosa – zwróciła się do mężczyzny w mundurze organizacji Todt, który zasępiony siedział przy oknie. -Widziałeś się z nim? – rzuciła, gdy podawał jej ogień.
– Jean Pierre pokpił sprawę – powiedział Henri. – Teraz się gryzie.
– Co to znaczy pokpił? – wzruszył ramionami mężczyzna od Todta. – Znalazłem faceta: młody, co prawda tamten miał być oberleutnantem, a ten miał tylko dystynkcje leutnanta, ale nikt więcej do Saint Gille nie przyjechał. Sprawdziłem to.
– Nie odpowiedział na hasło? – zgadła Joanna.
– Powiedziałem hasło nie temu, co trzeba. Jeśli się połapał…
– Myślisz, że coś spostrzegł?
– Diabli go wiedzą, taki laluś z monoklem. Końska gęba bez uśmiechu, chciałem mu powiedzieć, co robią dziewczynki na Pigalle, ale dał mi do zrozumienia, że go to nie bawi. W ogóle nie chciał ze mną gadać.
– Myślę, że Jean Pierre powinien wyjechać z Saint Gille, przynajmniej na jakiś czas – zaniepokoiła się Jeanne.
– Nie – powiedział Henri – wykluczone. Jutro robimy akcję na więzienie. Lada dzień mogą wywieźć stąd Marka. Jeśli nie zrobimy tego jutro – postukał fajeczką w brzeg stołu – może być za późno. A Jean Pierre jest do tego potrzebny, jego mundur, jego papiery, jego znajomość niemieckiego. Jasne?
– Tak – powiedział Jean Pierre – muszę zostać. Zresztą, może niepotrzebnie się denerwujemy. Ten von Vormann nie wyglądał na specjalnie rozgarniętego.
– W porządku – podsumował Henri. – Pogadajmy o jutrzejszym dniu. – Postawił na stole pudełko zapałek, opróżnione przedtem z zawartości. – To jest merostwo – powiedział – piwnice więzienia są od strony rue de la Republiąue. Podjedziesz ciężarówką – zwrócił się do Jean Pierre'a – tu – położył zapałkę koło pudełka…
Leutnant von Vormann z lekkim rozbawieniem myślał o zadaniu, jakie sobie postawił po rozmowie z Elertem. Początkowo rola przynęty, jaką mu wyznaczył pułkownik, niezbyt mu przypadała do gustu, ale po kilku nieudanych próbach, wciągnęła go ta gra.
A zaczęło się wszystko zupełnie niespodziewanie dla Erika wczoraj wieczorem. Korzystając z tego, że przestało padać, poszedł na długi spacer, aż do końca bulwaru, tam, gdzie ulica przekształca się w zwykłą, wysadzaną platanami drogę, a miejsce wytwornych willi i pensjonatów zajęły pobielone domki z rozwieszonymi na podwórzach sieciami. W drodze powrotnej doszedł do wniosku, że nieźle by mu zrobił kieliszek koniaku, więc skręcił z bulwaru w stronę rue de la Republique, gdzie powinna być jeszcze czynna jakaś kafejka.
I właśnie wtedy się wszystko zaczęło. Nadjechał jakiś ciężarowy samochód, sprzed bramy merostwa ktoś strzelił, z zabudowań sąsiedniej szkoły wybiegli żołnierze.
Kiedy rozległa się strzelanina, Erik ku swemu zdumieniu nie poczuł strachu, lecz coś w rodzaju ciekawości. Domyślił się, że miejscowi bandyci próbowali sforsować bramę merostwa, gdzie – jak już wiedział – mieściło się więzienie, wyjął z kabury rewolwer, nie używany jeszcze od początku wojny, odbezpieczył go i pobiegł w kierunku strzelaniny.
Gdy wychylił się zza węgła, w świetle wystrzelonej rakiety dostrzegł ruszającą ciężarówkę i mężczyznę, który usiłował skoczyć na platformę. Dzieliło go od niego najwyżej dziesięć metrów. Von Vormann strzelił kilkakrotnie i z satysfakcją zauważył, że mężczyzna uczepiony już tylnej klapy, puszcza ją nagle i uderza twarzą o bruk. Z ciężarówki strzelano także – żadna z kuł nie trafiła Vormanna, ale sam fakt, że ktoś do niego strzelał, wprawił Erika w podniecenie.
Podbiegł do grupki żołnierzy pochylonych nad leżącym człowiekiem. Kazał go odwrócić i w świetle elektrycznej latarki dostrzegł twarz mężczyzny, który wczoraj przysiadł się do niego nieproszony i plótł o jakichś kasztanach na placu Pigalle.
Mężczyzna żył jeszcze, więc von Vormann kazał go odnieść do mieszczącego się nie opodal więziennego szpitala. Pogadał chwilę z lekarzem w mundurze sturmfueh-rera SS, a potem nie bez złośliwej satysfakcji, że obudzi szefa, postanowił zameldować o zajściu. Jednak rozczarował się. Elert jeszcze nie spał. Ze szklanką koniaku w garści studiował jakieś rozłożone na biurku papiery.
– Siadaj pan – rzekł nie wysłuchawszy przepisowej formuły oznajmiającej przybycie.
Przed chwilą zameldowano mu przez telefon o próbie napadu na więzienie, a ponieważ była to pierwsza tego rodzaju próba dokonana w tym mieście, doszedł do wniosku, że któryś z ostatnio aresztowanych Francuzów musi być grubą rybą podziemia, jeśli zdecydowano się na zaatakowanie więzienia, umieszczonego w samym sercu miasta. Właśnie usiłował coś wyczytać z rozłożonych przed sobą akt więźniów, ale do żadnych wniosków nie doszedł. Z uwagą wysłuchał sprawozdania von Vormanna, nie przerywając mu ani razu, co porucznika mile zaskoczyło. Dopiero gdy von Vormann skończył, Elert zapytał:
– Myśli pan, że da się coś z tego faceta wycisnąć?
– Ciężko ranny, panie pułkowniku. Ode mnie dostał w głowę i w płuca, ale któryś z żołnierzy trafił go serią w brzuch. Rozmawiałem z lekarzem więziennym nie robi wielkich nadziei.
– Nieprzytomny?
– Tak. – Von Vormann wzruszył ramionami. – Dwie, trzy godziny życia.
– Więc pan powiada, panie Vormann…
– Nazywam się von Vormann, panie pułkowniku.
– Proszę nie przerywać, poruczniku Vormann. Więc ten facet wydał się panu podejrzany już wczoraj i poszedł do pensjonatu „Le Trou". To by się nawet zgadzało. A jak brzmiało to zdanko? Proszę je powtórzyć.
– W Paryżu najlepsze kasztany są na placu Pigalle. Pułkownik podniósł słuchawkę telefonu.
– Jest wóz? – szczeknął. A potem do von Vormanna: – Pojedziemy pogadać z tym pańskim Ormelem.
– Przepraszam, panie pułkowniku. Kiedy wspomniałem o pensjonacie „Le Trou", powiedział pan: „To by się nawet zgadzało". Czy mam rozumieć, że…
– Nic pan nie ma rozumieć, mój drogi Vormann. Od rozumienia jestem tu ja. A pan od wykonywania moich poleceń.
Kto wie, czy to rzucone mimochodem zdanie nie zdecydowało, że Erik von Vormann postanowił wziąć udział w grze na własną rękę. Dużo by dał za to, gdyby udało się przytrzeć nosa temu butnemu ordynusowi.
Szpitalem więziennym była piwnica bez okna, pomalowana na biało. Trzy przykryte burymi kocami sienniki, kulawy stół ze strzykawkami i najniezbędniejszymi medykamentami stanowiły całe umeblowanie. Gdy Elert z von Vormannem weszli do sali, usłyszeli chrapliwy oddech człowieka patrzącego w sufit. Tylko ten jeden siennik był zajęty. Lekarz w esesmańskim mundurze i narzuconym nań białym kitlu odwrócił głowę na ich wejście.
– Agonia – rzekł.
– Proszę mu dać jakiś zastrzyk – powiedział Elert, a na wzruszenie ramion tamtego dodał: – Daj mu zastrzyk, człowieku, żeby jeszcze coś powiedział. Martwi mnie nie interesują.
Lekarz z rozmachem wbił igłę w zwiotczałe przedramię leżącego.
– Nie wygotowana igła – bąknął.
– Teraz to bez znaczenia – odpowiedział pułkownik i pochylił się nad leżącym. Na chwilę jakby ożyły oczy rannego. Spojrzał na Elerta; potem przymknął powieki.
– Gdzie jestem? – zapytał po francusku.
Von Vormann szybko przetłumaczył, ale Elert dał znak, żeby zamilkł. Ranny drgnął; jego dłonie zaczęły błądzić po kocu, jakby czegoś szukały, palce kurczyły się i rozkurczały.
– Nic z tego nie będzie, panie pułkowniku – powiedział lekarz.
Elert odwrócił się, poszukał czegoś na stole, odkor-kował jedną z flaszek, powąchał.
– Spirytus? – upewnił się, a gdy lekarz skinął głową, dodał: – Spróbujemy tego. Lubię proste sposoby.
– To śmierć – powiedział lekarz. – Każda kropla płynu…
– Proszę mu to wlać do gardła. Co za różnica, dwie godziny wcześniej lub później.
Erik odwrócił się, jakby chciał wyjść. Pułkownik chwycił go za ramię.
– Chwileczkę, poruczniku Vormann, proszę się uczyć. To jest nasza prawdziwa robota, a nie to, co pan robił w Monachium. A może nie podobają się panu moje metody?
Vormann spojrzał mu prosto w oczy.
– Nie, panie pułkowniku.
– Nic nie szkodzi – rzekł. Podszedł do lekarza i pomógł mu rozewrzeć zaciśnięte zęby rannego. Zabulgotało. Ranny zakrztusił się; z trudem łapał powietrze. Nie otwierał oczu.
– W Paryżu najlepsze kasztany są na placu Pigalle -wyskandował mu Elert nad uchem.
– Zuzanna lubi je tylko jesienią – szepnął leżący. A po chwili dodał: – Przysyła ci świeżą partię.
Otworzył oczy i nagle jakby zrozumiał, że stało się coś niedobrego. Dostrzegł pochylone nad sobą głowy trzech mężczyzn w mundurach, jego twarz wykrzywił skurcz przerażenia i nienawiści. Pułkownik chwycił go za ramiona i potrząsnął gwałtownie.
– Gadaj, dla kogo to hasło?! – wrzasnął. – Będziesz żył, jeśli powiesz. Już i tak powiedziałeś dosyć. Do swoich nigdy nie wrócisz. Zakatrupią cię… – Musiał poczuć zwiotczenie mięśni rannego, bo puścił go nagle, jakby ze wstrętem.
– Idziemy – rzucił von Vormannowi.
– Przecież mówiłem – powiedział lekarz w esesmańskim mundurze i pociągnął koc, przykrywając nim twarz człowieka, któremu kiepski chirurg stworzył uśmieseek widoczny nawet teraz.
W samochodzie Elert zapalił cygaro, dmuchnął dymem w twarz porucznika.
– Proszę zapamiętać, że dla mnie będzie pan porucznikiem Vormannem. Na żadne von nie mam ochoty. Jasne? Byłbym też zadowolony, gdyby pozbył się pan tego świństwa – wskazał monokl, który Erik nerwowo poprawił. Zamilkł, jakby czekając na reakcję leutnanta. – A wracając do naszych spraw – powiedział po chwili -proszę zapomnieć o tym haśle. Zajmę się nim osobiście. Sam sprawdzę – uśmiechnął się – smak kasztanów z placu Pigalle. Zrozumiał pan, poruczniku Vormann?
– Zrozumiałem, panie pułkowniku.
Ale nie zamierzał bynajmniej zapomnieć tego hasła. Spostrzegł, że trafiła mu do rąk okazja, być może jedyna w życiu, by pokazać temu prostakowi, kto jest lepszym oficerem Abwehry. Znał z widzenia wałęsających się po mieście ludzi Elerta, tajniaków od siedmiu boleści, których nawet ślepy rozszyfrowałby bez trudu i domyślił się, że to im Elert zlecił zadanie zwracania się do oficerów pobliskich garnizonów z oznajmianiem, że najlepsze kasztany są na placu Pigalle. Działali głupio i ordynarnie. Doszło do tego, że nawet jego – von Vormanna, zaczepił jakiś ciemny typ, oznajmiając mu rewelacje o kasztanach.
– Precz, idioto – rzekł mu spokojnie porucznik – i żebyś mi się nie ważył pokazywać na oczy.
Ale sam nie zamierzał pozbawić się szansy, jaką dawała mu w ręce Opatrzność, tym bardziej że po ostatnim cudownym ocaleniu uwierzył, że on, Erik von Vormann, znalazł się pod tej Opatrzności specjalną pieczą.
Ktoś; kto nie znałby przedtem leutnanta von Vormanna, mógłby (obserwując go teraz) przysiąc, że to człowiek niezwykle towarzyski, kompan i brat-łata. Odwiedzał pobliskie garnizony, chętnie wdawał się w pogawędki, stawiał wino i koniak, nie omieszkając poinformować każdego ze swych przygodnych znajomych o szczególnej smakowitości kasztanów z wiadomego placu w Paryżu.
Nawet gdy pojechał w odwiedziny do swej siostry Benity von Vormann, dość kiepskiej śpiewaczki, która umilała życie oficerom Hawru, i zastał u niej aktualnego wielbiciela, jakiegoś obersta Tiedego, skorzystał z pierwszej sposobności, gdy zostali sami, żeby wypowiedzieć hasło. Na razie bez skutku. Oberst Tiede, podobnie jak inni, nie zrozumiał i trzeba mu było tłumaczyć, że to nie kasztany są specjalnością placu Pigalle i okolicznych ulic.
Von Vormann nie stracił jednak nadziei, że spotka wreszcie kogoś, kto wypowie drugi człon hasła, a wtedy… Co wtedy – tego jeszcze nie wiedział. Na pewno nie pobiegnie natychmiast do Elerta, grubas sprzątnąłby mu kęsek sprzed nosa i wszystkie splendory spadłyby na niego.
O nie, taki naiwny von Vormann nie jest. Jeśli znajdzie człowieka, który odpowie na hasło, spróbuje wejść do wrogiej siatki i dopiero potem przyniesie Elertowi całą załatwioną sprawę na półmisku.
A może postąpi inaczej? Sytuacja wojenna nie jest aż tak dobra, by nadmiar patriotycznego zapału mógł przynieść profity. Jeśli gefreiter przegra wojnę…
Wszystko to jednak przypominało robienie masła z trawy, której krowa jeszcze nie zjadła. Na razie trzeba znaleźć kogoś, kto powie, że Zuzanna lubi kasztany tylko jesienią.
Zamówił następny kieliszek koniaku i nagle drgnął.
Do kasyna wchodził właśnie, rozglądając się w poszukiwaniu wolnego miejsca, jakiś nie znany dotychczas von Vormannowi kapitan Luftwaffe. Vormann gestem wskazał, że przy jego stoliku są wolne krzesła.
Lotnik był w znakomitym humorze. Nic dziwnego, przerzucono go niedawno ze wschodu, nie ukrywał radości z przeniesienia…
– Pańskie zdrowie, poruczniku von Vormann. Dopiero we Francji człowiek wie, że żyje. I wino, i dziewczęta. Czy pan uwierzy – pochylił się ku von Vormannowi – że w tej przeklętej Polsce człowiek bał się wyściubić nosa naulicę.
– Dawno pan przyjechał z Generalnej Guberni? – zapytał Erik.
– Dziesięć dni temu opuściłem mieścinę, w której żyłem rok; ale nie zdołałem się nauczyć jej nazwy. Skorzystałem z tygodnia urlopu, domyśla się pan, że w Paryżu tydzień, to za mało. Nasz fuehrer ma oczywiście rację, że to zgnilizna, ale – zamlaskał – warto spróbować
tej zgnilizny.
– W Paryżu najlepsze kasztany są na placu Pigalle -powiedział Erik, patrząc uważnie w oczy oficerowi.
– Kasztany? – zdziwił się lotnik. – Lubi pan pieczone kasztany? Raz spróbowałem, ale to straszne świństwo. Ale jeśli idzie o plac Pigalle…
– Wiem, wiem – przerwał mu Erik. – Na mnie już czas. – Poczuł zmęczenie i zniechęcenie.
Kloss był niespokojny. Chciał jak najszybciej znaleźć się w Saint Gille. Przecież centrala zawiadomiła o jego przyjeździe i ktoś tam na niego czeka. Jeśli znów straci kontakt… Lepiej o tym nie myśleć. Zdarzyło mu się to dwukrotnie i wiedział już, że to najgorsza rzecz, jaka może spotkać agenta.
Zawsze jest oczywiście samotny, ale świadomość, że istnieje ktoś, komu można przekazać informacje, kto daje mu polecenia i odbiera meldunki, czyni tę samotność mniej nieznośną. Dopiero gdy jest pozbawiony kontaktu, zdany wyłącznie na siebie, czuje samotność namacalnie, jego rola traci właściwy sens. Oczywiście nadal postępuje tak, jak nakazuje mu obowiązek, sprawny mechanizm pamięci działa bezbłędnie, notuje wszystko, co może być pożyteczne dla centrali, ale niemożność przekazania tego dalej, świadomość, że sensacyjna dziś wiadomość – jutro może się stać szmelcem, czyni robotę Klossa jeszcze trudniejszą.
Więc jak najszybciej chciałby się znaleźć w Saint Gille. Wczoraj wprawił w zdumienie komisję lekarską, której
oznajmił, że rezygnuje z przysługującego mu urlopu i pragnie jak najspieszniej udać się do swojej jednostki. Nie przyzwyczajeni do takich objawów obowiązkowości lekarze wojskowej komisji pomyśleli zapewne, że mają do czynienia z kontynuacją szoku po kontuzji. Ale cóż, oberleutnant Hans Kloss był już zdrowy i jeśli chce, może jechać do swojej jednostki.
Jak na złość, pociąg przyszedł do Paryża z niemal dwugodzinnym opóźnieniem. Kloss nie musiał nikogo pytać o przyczyny, bo były widoczne gołym okiem. Wyglądając oknem pociągu widział zbombardowane dworce, naprędce naprawiane mosty. Alianckie lotnictwo nie próżnowało.
Najbliższe połączenie z Saint Gille miał za cztery godziny, postanowił więc wyjść na miasto. Przyszło mu do głowy, że dobrze byłoby jeszcze przed przyjazdem do normandzkiego miasteczka poinformować w jakiś sposób centralę o swoich perypetiach, uprzedzić, że przyjeżdża z dwudziestodniowym opóźnieniem. Z krótkiej bytności w Paryżu przed rokiem pamiętał, że gdzieś w osiemnastej dzielnicy był punkt kontaktowy. Jak przez mgłę przypomniał sobie mały, brudny hotelik; podłoga w hallu wyłożona była terakotą w gwiaździsty wzór. Pamiętał jeszcze grubą konsjerżke, którą należało minąć bez słowa i wejść w drzwi z napisem „Biuro". To było wszystko.
Wszedł do metra i w spisie stacji szukał nazwy, która kojarzyłaby mu się z wyprawą do tego brudnego hoteliku. Znalazł ją prawie natychmiast: Anvers. To była ta stacja. Teraz pamiętał. Po wyjściu z metra należało przejść ulicę i iść prawym chodnikiem w stronę Clichy, minąć dwie lub trzy wąskie uliczki, przez które błyszczy bielą kopuła Sacre Coeur, następna będzie się nazywała… Nim doszedł, przypomniał sobie, że uliczka nosi nazwę rue de Trois Freres, a hotelik – oczywiście „Ideał".
Z czułością niemal dotknął mosiężnej klamki, zobaczył gwiaździsty wzór terakoty, wąskie okienko konsjerż-ki. Wychyliła się ku niemu twarz jakiegoś mężczyzny.
– Pan do kogo?
– Do patrona – rzekł i ruszył ku drzwiom biura.
– Jak to? – powiedział mężczyzna. – Pan nie wie? Pół roku temu deportowany. – A potem, jakby dopiero teraz dostrzegł mundur, dodał: -Jestem nowym właścicielem i nie mam nic wspólnego…
Gdy skończył, Klossa już nie było. Tak oto rozpłynęła się ostatnia szansa skontaktowania z centralą. Czy poprzedniego właściciela hotelu naprawdę deportowano, czy po prostu centrala zmieniła punkt kontaktowy?
Gdyby mógł porozmawiać z tamtym, choć nie byłoby to najbardziej zgodne z zasadami konspiracji, miałby szansę przekazania centrali, co trzeba.
Wszedł do pierwszej z brzegu restauracji. Zjadł naprędce jakiś lichy obiad, potem wstąpił do małego kina. Podczas wyświetlania kroniki wojennej publiczność, nie krępując się, reagowała gwizdami i śmiechem. Kloss zauważył z satysfakcją, że jeszcze przed rokiem taka rzecz byłaby w Paryżu nie do pomyślenia. Wyszedł na ulicę, gdy już zmierzchało. W drodze do stacji metra kupił u ulicznego sprzedawcy torebkę pieczonych kasztanów.
Trzeba spróbować – pomyślał – czy rzeczywiście najlepsze są kasztany z placu Pigalle.
Miał, widać, ostatnio pecha do podróży pociągiem, bo znowu Anglicy zbombardowali jakąś węzłową stację po drodze i w rezultacie dopiero rano dotarł do Saint Gille.
W komendanturze dowiedział się, że pułkownik Elert wyjechał i wróci w południe. Zostawił na wartowni cudem ocaloną walizkę, wyciągniętą spod stosu żelastwa, w jaki zmienił się zbombardowany pociąg, i poszedł zobaczyć Saint Gille.
Siąpał drobny deszczyk, nadmorski wiatr przenikał przez cienkie sukno płaszcza. Chłodniej niż w Polsce -pomyślał Kloss. Dostrzegł szyld hotelu „Majestic", pod którym na zwykłej desce wypisano koślawymi literami: „Kasyno oficerskie", i postanowił się ogrzać.
W kącie sali jakiś chudy leutnant, nie wyjmując z oka monokla, usiłował grać ze sobą w bilard. Raz po raz uderzane bile z łoskotem wpadały do środka. Kloss wypił podłą kawę, a potem kieliszek koniaku, ale nadal czuł przenikające go zimno.
Widocznie jestem ciągle osłabiony – pomyślał.
Podszedł do stołu bilardowego.
– Zagramy – zaproponował.
Leutnant bez słowa podał mu kij i kredę.
W milczeniu rozegrali pierwszą partię, którą Kloss sromotnie przegrał. Porucznik z monoklem bez słowa i bez uśmiechu zapisał wynik na tablicy, ale Kloss zaproponował rewanż. Tym razem chudemu leutnantowi poszło nieco trudniej, ale w końcu Kloss znowu musiał ulec.
– Napijmy się – zaproponował zwycięzca. – Nazywam się von Vormann. Erik von Vormann.
– Bardzo mi miło, oberleutnant Hans Kloss. Pozwoli pan, poruczniku von Vormann, że jako przegrany ja pana zaproszę.
– Pierwszy raz pana widzę, panie oberleutnant – powiedział von Vormann, gdy siedli przy małym stoliku z marmurowym blatem osadzonym na żeliwnych nóżkach.
– Nic dziwnego – odparł Kloss – dwie godziny temu przyjechałem. Nie zdążyłem się nawet zameldować swemu przełożonemu.
– Więc niedawno pan przyjechał! – szczerze ucieszył się von Vormann. – A jeśli pragnie się pan zameldować pułkownikowi Elertowi, to jesteśmy kolegami. – I na potwierdzające skinienie głową, uczynione przez Klossa, dodał: – Przyjemnie, że będę miał wreszcie godnego siebie partnera do bilardu.
– Nie jestem, jak pan widzi, dobrym bilardzistą, przegrałem z panem.
– Nic dziwnego, ja gram znakomicie – wydął wargi. -Tu można umrzeć z nudów, gdyby nie ten mebel – wskazał bilard. – Oczywiście zawsze pozostaje jeszcze alkohol. Pan skąd? – chciał wiedzieć.
– Ze szpitala – wyznał Kloss. – Z Wiesbaden. – Opowiedział von Vormamnowi o zbombardowaniu pociągu, który miał tu go przywieźć przed trzema tygodniami. Von Vormann zrewanżował mu się opowieścią o swoim aniele stróżu, który kazał mu opuścić ten pociąg i pójść na piwo, choć on, von Vormann, za piwem bynajmniej nie przepada.
– Więc jest pan rekonwalescentem – powiedział von Vormann. – Zazdroszczę panu. Zapewne dostał pan urlop i solidnie się zabawił.
Gdy Kloss nie sprostował, Erik ciągnął:
– Założę się, że urlop spędził pan w Paryżu. Dla nas, Niemców, to coś w rodzaju nieba i piekła równocześnie.
– Nieźle pan to sformułował – uśmiechnął się Kloss.
– Paryż, Paryż, słodki Paryż… – westchnął von Vormann i pochyliwszy się ku Klossowi, mimo woli zniżył głos. – W Paryżu najlepsze kasztany są na placu Pigalle.
Kloss zdrętwiał. Było to tak nieoczekiwane, że na moment dosłownie zgłupiał. To przecież nieprawdopodobne – kłębiło mu się w głowie – żeby centrala dysponowała dwoma agentami w mundurach oficerów Abwe-hry w takiej zabitej deskami mieścinie, jak Saint Gille. Ale z drugiej strony hasło zostało powiedziane i on musi zareagować. Zrozumiał w jednej chwili, co czują nie uprzedzeni o jego uniformie ludzie, do których on, Hans Kloss, przychodzi z umówionym hasłem. Strach, zdumienie? A jednak nie zdarzyło się, by ktokolwiek nie odpowiedział mu, jak należy. Kloss nie może przecież myśleć, że jest jedynym członkiem podziemnej armii, ubranym w mundur oficera Wehrmachtu. Muszą być także inni. Von Vormann może być jednym z nich.
Leutnant nerwowo obracał monokl w chudych palcach. Wpatrywał się w usta Klossa, jakby miał z nich paść wyrok na niego. Wahanie nie mogło trwać dłużej niż kilka sekund.
– Zuzanna lubi je tylko jesienią – powiedział spokojnie Kloss, nie patrząc na von Vormanna. Całą siłą woli stłumił w sobie narastający dygot. Czekał na trzeci człon hasła…
– Przysyła ci świeżą partię – powiedział von Vormann z ulgą i triumfem równocześnie. -Jesteśmy chyba w domu, poruczniku Kloss. Na imię ci Hans, prawda? -Wcisnął monokl do oka.
– Tak – odpowiedział machinalnie. – Co masz mi do przekazania?
– Spóźniłeś się – wycedził Erik – bardzo się spóźniłeś. To niekiedy bywa niebezpieczne.
Kloss pomyślał, że von Vormann przypomina teraz węża, który sparaliżowawszy już swą ofiarę, syci się triumfem. Odepchnął od siebie ten obraz jako niedorzeczny.
W tym momencie niemal równocześnie odwrócili głowy, bo w drzwiach stanął, stukając obcasami, podoficer.
– Proszą pana do telefonu, panie poruczniku – zwrócił się do von Vormanna.
– Pogadamy jeszcze, Hans, mamy ze sobą dużo do pogadania. A żaden z nas nie wyjeżdża z Saint Gille, prawda? -Nie czekając na odpowiedź, wyszedł za żołnierzem.
W drodze do sztabu Kloss rozmyślał o niedawnej rozmowie. Te kilka lat ciężkiej i niebezpiecznej roboty nauczyły go, że należy ufać każdemu, kto wypowie hasło. Z jakimiż to ludźmi musiał nieraz współpracować.
Lumpy, książęta, eleganckie dziwki nur fur Deutsche, wybitni intelektualiści i niepiśmienni fornale. Wygląd i maniery o niczym nie świadczą. Zresztą, jeśli von Vor-mann jest naszym człowiekiem i przybrał taką właśnie maskę, to trzeba przyznać, że leży na nim jak ulał. A to przecież najważniejsze w konspiracji. Zrosnąć się ze swą maską. Cóż innego robi on, Hans Kloss?
Pułkownik Elert pobieżnie przejrzał dokumenty przywiezione mu przez Klossa, potem uważnie zlustrował wyprężoną sylwetkę młodego oficera.
– Czekam na pana od miesiąca, poruczniku Kloss, prawie od miesiąca – poprawił się.
– Jadę prosto ze szpitala. Zrezygnowałem z urlopu.
– Napisali to w pana dokumentach. Godne pochwały. Proszę siadać. Cygara czy papierosy? – przyjął ogień od Klossa. – Zażądałem przysłania oficera, który miał już do czynienia ze sprawami przerzutu agentów. Ma pan podobno praktykę.
– Zajmowałem się tym przez jakiś czas w Kolbergu, w szkole Abwehry,
– To jest dla nas najważniejsza i najpilniejsza sprawa i niech pan nie oczekuje, poruczniku Kloss, że będzie pan tu na wakacjach. Alianci szykują inwazję, to pewne, choć jeszcze nie wiemy, gdzie nastąpi. Może na Bałkanach, może w Marsylii albo Tulonie, a może właśnie tu. Musimy to wiedzieć i po to mi jest tu pan potrzebny. Pewnie pan już wie, że nazywam się Elert. Chcę teraz panu powiedzieć, że przed moim nazwiskiem nie ma żadnego „von". Pochodzę z dobrej, kupieckiej rodziny z Bremy i nie cierpię bubków, którzy śpią w monoklu i chodzą tak, jakby usztywniał im głowy pancerz…
Kloss aż się uśmiechnął. Portret von Vormanna był bezbłędny.
– Jeśli pan pułkownik pozwoli, to powiem, że ja także nie przepadam za arystokracją.
– No, to coś przynajmniej o sobie wiemy. Do naszej roboty, oberleutnant Kloss, nie pasują ani czyste ręce, ani delikatne maniery. Dziś proszę się urządzić, znaleźć sobie kwaterę, a od jutra do roboty. Do towarzystwa dodam panu niejakiego porucznika Vormanna, von Vormanna – poprawił się z przekąsem. – Pozna go pan wkrótce. Jego papa jest generałem, niezłym generałem – zasępił się chwilę, a potem, jakby odpędzając niedobre myśli, dodał: – ale synek tak wysoko nie zajdzie. Rozumie pan, co chcę przez to powiedzieć?
– Wydaje mi się, że rozumiem, panie pułkowniku.
Wyraźnie skacowany podoficer kwatermistrzostwa zaproponował Klossowi, że odprowadzi go do przydzielonej mu kwatery, ale oberleutnant podziękował. Kazał tylko przysłać sobie walizkę.
Przejaśniło się nieco, zza chmur wyłoniło się blade słońce. Bez trudu znalazł przecznicę i małą willę pod numerem piątym, gdzie miał zamieszkać. Stara kobieta, właścicielka i jedyna lokatorka willi, bez słowa wprowadziła go do wnętrza, pokazała mu jego pokój, z którego przez duże, weneckie okno można było podziwiać rozłożone tarasowate Saint Gille, a za nim siną smużkę morza. Zdjęła z ogromnego łóżka jaskrawo czerwoną kapę, ze ściany fotografię mężczyzny w mundurze francuskiego oficera z czasów pierwszej wojny, z dziarsko podkręconym wąsikiem, i cicho zamknęła za sobą drzwi. Prawie natychmiast usnął.
Obudziło go ciche pukanie. Wstał, przekręcił klucz w zamku. W progu stała młoda kobieta.
– Przyniesiono pańskie rzeczy. – Podała mu walizkę.
– Powiedziano mi – rzekł Kloss – że w tym domu mieszka jedynie stara dama. Myślałem, że to ta, która mi otworzyła.
– To prawda – rzekła dziewczyna. – Pozwoli pan, że wejdę. Skorzystałam z tego, że wyszła po zakupy, ponieważ postanowiłam pana odwiedzić.
– Proszę, proszę – Kloss podsunął jej krzesło. – Czyżbym się przesyłyszał? Mnie przyszła pani odwiedzić?
– Saint Gille jest malutkim miasteczkiem, panie poruczniku, i działa tu znakomicie poczta pantoflowa. Przyjazd kogoś nowego nie może ujść uwagi tubylców, a że wasz podoficer w kwatermistrzostwie lubi wino, więc można się dowiedzieć, że nowy oficer nazywa się Hans Kloss.
– Nie rozumiem – powiedział ostro. – Co pani tu robi? Czego pani szuka? Cóż z tego, jeśli naprawdę nazywam się Kloss? – Poczuł nawiedzające go w takich chwilach uczucie kompletnego spokoju, nieomylny znak, że napięty jest do ostatnich granic.
– Przyszłam w odwiedziny do oberleutnanta Klossa, ponieważ teraz już wiem – położyła nacisk na słowo „teraz" – że to właśnie panu mam coś do powiedzenia.
– Proszę mówić – rzekł i zanim otworzyła usta, wiedział, co ona powie.
– W Paryżu najlepsze kasztany są na placu Pigalle.
Sięgnął po papierosa, potem poczęstował dziewczynę. Musiał zyskać na czasie. Niemal fizycznie poczuł zaciskającą się wokół niego sieć.
– Więc przyszła pani po to, żeby mnie poinformować, jak smaczne są kasztany na placu Pigalle? Byłem niedawno w Paryżu, próbowałem kasztanów, kto wie, czy właśnie nie na Pigalle? Ale nie sądzę, by różniły się czymś od tych z placu Opery.
– Proszę nie udawać, poruczniku – powiedziała poważnie. – Dwa następne człony hasła zna pan równie dobrze, jak ja.
– Hasła? Pięknie, mademoiselle. Czy pani zdaje sobie sprawę, że jeśli nie uzyskam bliższych wyjaśnień, każę panią natychmiast aresztować?
– Rozumiem – zasępiła się dziewczyna. – Więc już się stało nieszczęście, już do pana przyszedł ktoś z tym hasłem…
Kloss milczał. Czy to prowokacja? Jeśli tak, to zbyt grubo szyta. Elert nie wygląda na tumana. Więc może instynkt go nie zawiódł i prowokatorem jest von Vor-mann? A wtedy… Dziewczyna nie wyglądała na przestraszoną, zachowywała się swobodnie, może nawet zbyt swobodnie.
– Zaczyna pani niebezpieczną grę, jestem oficerem Abwehry.
– Wiem o tym i proszę mnie wysłuchać uważnie. – Podeszła do drzwi, otworzyła je i zamknęła na powrót. -Trzy tygodnie temu nie znaliśmy pańskiego nazwiska, tylko niezbyt dokładny rysopis. Nasz człowiek był nieostrożny. Potem wpadł w ręce Niemców. Jeśli żył, mogli z niego wydusić hasło. Każdy, kto zwróci się z nim do pana, jest prowokatorem.
– Więc pani…
– Mnie znajdzie pan w pensjonacie „Le Trou", nazywam się Jeanne Mole. Drogę panu wskaże każdy niemiecki oficer.
– Nie rozumiem, o czym pani mówi?
– Jak pan zrozumie, proszę przyjść.
– A jeśli każę panią aresztować?
– Nie zrobisz tego, J-23. Rozumiem, że sytuacja jest głupia i urąga wszystkim zasadom naszej roboty, ale nie miałam innego wyjścia, bałam się, że ktoś mnie uprzedzi. Proszę teraz wyjść przed dom i zobaczyć, czy nie kręci się nikt podejrzany. W przyszłości będę mogła odwiedzać pana najspokojniej w świecie. Należę do kobiet, które przyzwyczajono się widywać w towarzystwie niemieckich oficerów – powiedziała ze złością.
Ulica była pusta.
– Proszę tego nie odkładać, najlepiej dziś wieczorem -rzekła mu już w przedpokoju. -Jeśli stało się coś złego, zastanowimy się wspólnie. Przecież bez nas me da pan sobie rady. Pan jest Niemcem?
– Nie – odparł machinalnie i natychmiast zrozumiał, że tym jednym słowem oddał się w ręce Jeanne Mole. -Jest źle – powiedział – jest bardzo źle. Przyjdę wieczorem, jeśli będę mógł.
Znaczyło to, że przyjdzie, jeśli do tego czasu Vormann nie odda go w ręce Elerta. Albo jeszcze krócej – jeśli będzie żył, bo przecież nie pozwoli się wziąć żywcem.
Jeanne skinęła tylko głową. Ona też tak to zrozumiała.
Siedział teraz w kasynie i czekał na von Vormanna. Jedno, co mu pozostało, to czekać. Po wyjściu Jeanne wstąpił do sztabu, dowiedział się, że pułkownik Elert wyjechał zaraz po rozmowie z nim, wróci prawdopodobnie rano. Niestety, nie udało mu się wyciągnąć od mrukliwego biuralisty z naszywkami feldfebla, czy przed wyjazdem rozmawiał z leutnantem von Vormannem. Ale to przecież o niczym nie świadczyło, bo Vormann mógł spotkać Elerta gdzieś w mieście albo pułkownik mógł zajść do biura, gdzie urzędował von Vormann. A może pojechali razem? Bo na chudego porucznika z monoklem nie udało się Klossowi natknąć, choć przez kilka godzin włóczył się po Saint Gille, wstępując do kafejek i restauracji. Jedynym miejscem, gdzie mógłby przyjść teraz wieczorem, jest właśnie kasyno. Kloss wypił już trzeci kieliszek koniaku, za każdym łykiem wyczuwając obce ciało w ustach: po wyjściu Jeanne specjalnym klejem przytwierdził do dziąsła małą szklaną kapsułkę, która w wypadku najgorszego, może być jeszcze ratunkiem.
W drzwiach ukazał się von Vormann. Nareszcie! Kloss poczuł coś w rodzaju ulgi. Erik stanąwszy w progu rozejrzał się, jakby kogoś szukał, a dostrzegłszy Klossa, ruszył ku niemu.
– Wino czy kieliszek koniaku? – zapytał Kloss.
– Oczywiście koniak – dostrzegł trzy puste kieliszki na marmurowym blacie. – Nie próżnujesz! Zauważyłeś już, że tutejsze wino jest podłe? Ja bym coś zjadł. Jesteś już po kolacji?
– Tak – skłamał Kloss. – Potwornie tu nudno. Nie wiesz, gdzie w Saint Gille można się dobrze zabawić?
– To zależy od poziomu zabawy – odparł Vormann. -Jest, jak wiesz, bilard, chętnie służę towarzystwem. Myślę jednak, że przedtem powinniśmy porozmawiać.
– O czym? – zdziwił się Kloss.
– Sądziłem, że powinniśmy skończyć naszą rozmowę.
– Wybacz, ale zupełnie nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy, zdaje się, że o grze w bilard.
– Słuchaj, Hans – spochmurniał – nie należę do ludzi lubiących żarty. Prawdę mówiąc: nie znam się na żartach. Wydaje mi się, że dziś rano powiedzieliśmy sobie dostatecznie dużo.
– O czym ty mówisz?
– O placu Pigalle, gdzie sprzedają najlepsze kasztany.
– Racja. – Kloss jakby sobie coś przypomniał. – Rano też plotłeś o jakichś kasztanach – roześmiał się.
– Wybrałeś złą taktykę – Vormann powoli sączył koniak. – Dziś rano podałeś bezbłędnie odzew. Sądzę, że pułkownika Elerta niezwykle zainteresowałby fakt, że znalazł się nareszcie ktoś, kto zna to hasło.
– Ty także już dzisiaj piłeś -powiedział Kloss bezczelnie. Poczuł przypływ pewności siebie. Ze słów von Vormanna wynikało, że nie zawiadomił jeszcze Elerta, a więc nie wszystko stracone.
– Rozumiem. – Vormann znów wypił łyczek. – Nie uważaj mnie za durnia. Ktoś cię ostrzegł, tak? -Nie oczekiwał potwierdzenia ani zaprzeczenia. – Hasło znaliśmy tylko my dwaj: Elert i ja. Przesłuchaliśmy człowieka, który powtórzył je mnie zamiast tobie. Wyrażam się jasno?
– Powiedzmy.
– Od paru tygodni oczekuję kogoś, kto zna odzew. Zjawiłeś się, Kloss. Możesz pomyśleć, że Elert tak bez niczego, bez żadnych dowodów mi nie uwierzy – wysączył resztę kieliszka. – Powiedzmy, że masz rację, ale nawet gdyby nie uwierzył, twoja kariera jest skończona.
– A jednak nie zameldowałeś Elertowi.
– Jak sądzisz, dlaczego? Nie spieszy mi się. Mamy trochę czasu, Hans. Trochę, to nie znaczy tak wiele, byś ty nie musiał się pospieszyć.
– Z czym pospieszyć?
– Wyobraźmy sobie, że nie mam ochoty meldować Elertowi. Wyobraźmy sobie, że nie mam ochoty ci przeszkadzać. A może – Erik von Vormann ściszył głos -może nie wierzę w zwycięstwo Rzeszy hitlerów, elertów i podobnej hołoty, może byłbym gotów pracować z tobą przeciwko nim?
– Oczywiście me darmo, co, Vormann?
– Von Vormann, jeśli łaska. Dla kogo pracujesz? Rozumiesz chyba, że jeśli skłonny byłbym współpracować z Anglosasami, to sprawa przedstawiałaby się całkiem inaczej, gdyby twoimi mocodawcami byli bolszewicy.
– Sojusznicy przecież – powiedział Kloss. Nie mógł ciągle zrozumieć, ku czemu zmierza von Vormann.
– Phi! – prychnął tamten – na razie sojusznicy. A więc po pierwsze: chcę wiedzieć, dla kogo, po drugie: z kim tu na miejscu, a po trzecie – zawiesił głos – o trzecim punkcie porozmawiamy za chwilę.
– Zachowujesz się, jakbyś wczoraj zaczął pracować w Abwehrze. Czy sądzisz, że powiem ci cokolwiek?
– Nie masz innego wyjścia.
– Mógłbym poszukać.
– Uciec, rzucić wszystko w diabły? Nie wyglądasz na człowieka, który rezygnuje w pół drogi. Poza tym twoi mocodawcy nie byliby zadowoleni, gdybyś zamilkł teraz, kiedy możesz być najpotrzebniejszy. Inwazja jest kwestią miesięcy, a może tygodni.
– Więc już sobie odpowiedziałeś na swoje pytanie. Jesteś przekonany, że pracuję dla Anglików.
– A dla kogóż innego mógłbyś pracować? -uśmiechnął się. Nalał koniaku do kieliszków. – Przejdźmy zatem do trzeciego punktu, mój drogi. Nasz rodzinny majątek pod Insterburgen wymaga sporych inwestycji. W interesach Niemiec leży, by w majątkach von Vormannów działo się dobrze. Potrzebuję dziesięciu tysięcy dolarów. Na razie. Nazwijmy to pierwszą ratą.
– A więc po prostu szantaż?
– Brzydkie słowo, Hans. Von Vormannowie nigdy nie brudzili sobie rąk szantażem. To honorarium. Ty przecież też nie pracujesz za darmo? Myślę, że mogę się przydać w tym samym stopniu, co ty.
– Drogo się cenisz.
– Także ciebie drogo cenię. Sądzisz, że nie jesteś wart tyle?
– Nie do mnie należy odpowiedź.
– Daję ci na to trochę czasu, tydzień, no, powiedzmy, dziesięć dni. Tyle musi ci starczyć na zdobycie pieniędzy. Wtedy prozmawiamy o reszcie.
– A jeśli nie dostaniesz pieniędzy?
– No cóż, wtedy nie pozostałoby mi nic innego, jak poinformować o wszystkim Elerta. Ale zapewniam cię, że to ostateczność. Zrobiłbym to z prawdziwym żalem i niesmakiem. Twoje zdrowie, Hans -podniósł kieliszek. – Aha, jeszcze jedno. Na wypadek, gdybyś chciał mnie zlikwidować, no, gdyby na przykład przejechał mnie jakiś samochód albo zastrzelili mnie francuscy partyzanci, postanowiłem się zabezpieczyć. Sporządziłem dokładną relację z naszej rozmowy i oddałem w pewne ręce. A teraz wypijmy za naszą przyszłą współpracę. Nie pijesz? Trudno, wypiję sam. Teraz mogę ci odpowiedzieć na pytanie, którym zacząłeś naszą rozmowę. Pytałeś, gdzie się można zabawić w Saint Gille. Radzę pójść do pensjonatu
„Le Trou". Chodzą tam wszyscy nasi oficerowie, ja się tam także wybieram. Powiem ci jeszcze, że człowiek, który tak nieostrożnie przyszedł do mnie z hasłem, znał tamto miejsce. Ale bądź ostrożny. Pensjonat „Le Trou" znany jest także pułkownikowi Elertowi.
Kloss wolno popijał koniak. Przyglądał się chudym, kościstym palcom von Vormanna, bębniącym po marmurowym blacie stolika.
– Chyba skorzystam z twojej rady – powiedział. Potem postanowił zrobić przyjemność Vormannowi. -Jesteś niebezpiecznym przeciwnikiem, Erik. Chyba masz rację. Nie mam innego wyjścia, jak pójść z tobą na ugodę. A jeśli idzie o sumę…
Von Vormann przerwał mu w pół słowa:
– Nie próbuj się ze mną targować, mój drogi. -Wstał. -Musisz przemyśleć całą sprawę, więc zostawiam cię samego. – Sztywno, po prusku skłonił głowę. – Zegnam cię, Hans. Mam nadzieję, że jutro zagrasz ze mną w bilard.
Został nareszcie sam. W kasynie panował hałas. Ktoś nastawił patefon. Pijani czołgiści w kącie ryczeli na całe gardło bawarskie piosenki. Przywołał kelnerkę, żeby jej zapłacić, ale okazało się, że elegancki von Vormann uprzedził go.
Wyszedł na ciemną ulicę, owiał go zimny wiatr. Padały duże, mokre płaty śniegu, które topniały, nim dotknęły
ziemi.
Otworzyła mu gruba służąca, wąsata jak huzar. Wzięła od niego płaszcz i czapkę i gestem wskazała oszklone drzwi, zza których chrypiał patefon. Gdy Kloss stanął w progu saloniku, nikt nie zwrócił na niego uwagi. Trzech kapitanów śmiało się z czegoś, co opowiadała im Jeanne Mole, jakiś sturmfuehrer SS usiłował rozpiąć suknię blondynce o wyzywającej urodzie, a leutnant Luftwaffe o dziecięcej twarzy, bez zarostu, tańczył samotnie fokstrota, obijając się co chwila o meble.
– O, jest ktoś nowy – zauważyła Jeanne i podeszła do Klossa z kieliszkiem. – Proszę, niech się pan przedstawi, nalewa sobie i siada. – Z trudem utrzymywała równowagę, była pijana.
Kloss podniósł jej rękę do ust.
– Mój przyjaciel – powiedział – radził mi, żebym złożył pani wizytę.
– To najweselsze miejsce w Saint Gille – ryknął młody lotnik wprost w ucho Klossa.
– Gdyby nie Jeanne – jeden z kapitanów z naszywkami sapera objął Klossa w przypływie pijackiej czułości -można by tu zdechnąć z nudów. Niech żyją słodkie francuskie kobiety, panowie!
Jeanne przysiadła się tymczasem do Klossa.
– Pan niedawno przyjechał, prawda? – szczebiotała. – Czy ma pan żonę? Żonę, której kupuje się francuskie perfumy i którą zdradza się we Francji? Perfumy dostanie pan u mnie, a jeśli chodzi o zdradę… – przytuliła się doń. – Zatańczymy?
Klossowi zakręciło się w głowie. Wypił już sporo tego wieczora, a tempo, w jakim opróżniano butelki w pensjonacie „Le Trou", przeraziło nawet jego. Zauważył, że zniknął gdzieś esesman z blondynką, a ich miejsce na kanapie zajął młody lotnik, który pochrapywał przez nos; jeden z kapitanów, zbliżywszy się do Klossa, tłumaczył mu, że on, jako nowo przybyły, ma szansę pozostania w pensjonacie do rana.
– Jest to coś w rodzaju chrztu w Saint Gille – śmiał się. – Każdy z nas przez to przeszedł z wyjątkiem tej małpy-wskazał łysego kapitana saperów, który klęczał teraz przed Jeanne i wołał: „Pani mi obiecała!"
Było dobrze po północy, kiedy zaczęli się rozchodzić.
– Nie chce pan zostać, oberleutnant? – przytuliła się do Klossa Jeanne.
Kapitan saperów spoglądał na Klossa z nienawiścią.
– Dlaczego on? Przecież miałem obiecane…
– Cierpliwości, kapitanie. Do widzenia, panowie, myślę, że zobaczymy się jutro.
Dopiero gdy trzasnęły za nimi drzwi, puściła ramię Klossa. W jednej chwili zniknęła jej cała, tak zdawałoby się szczera, wesołość.
– Tak będzie dobrze – powiedziała. – Niech cię uważają za mojego kochanka. – Ku zdumieniu Klossa była całkiem trzeźwa. – Daj mi papierosa. No co, pozbyłeś się już swoich wątpliwości? – A gdy skinął głową, wskazała schody. – Chodźmy, ktoś chce cię poznać.
Czarna, przepalona fajeczka, gęste, ciemne włosy nad niskim czołem. Tak, nie było wątpliwości. Henri, który spacerując po pokoju, czekał na nich na górze, był tym samym człowiekiem, którego rok temu zobaczył Kloss w małym pokoiku hotelu „Ideał" w Paryżu.
– Powiedzieli mi, że zostałeś deportowany – mocno uścisnął dłoń Francuza.
– To prawda – rzekł tamten. – Zwiałem z transportu. Teraz jestem tutaj. Zresztą także tylko chwilowo.
Wyjaśnił Klossowi całą rzecz. Kilka tygodni temu aresztowano w Saint Gille szefa tutejszego obwodu Ma-quis – Marka. Wpadł w najgłupszy sposób. Miał lewe, ale doskonałe papiery. Pragnąc się szybko dostać do Hawru, skorzystał z uprzejmości kierowcy przygodnej ciężarówki. Okazało się, że facet wiózł transport konserw ukradzionych z niemieckiego magazynu. Kierowcę i wszystkich pasażerów oczywiście zamknięto, ale Niemcy, widać, nie domyślają się, z kim mają do czynienia, bo w oczekiwaniu na rozprawę sądową trzymają Marka w tutejszym więzieniu. Marek wie bardzo dużo nie tylko o okręgu, ale także o kontaktach z wyspą, zna ponadto ludzi, którzy utrzymują łączność z naszą centralą poprzez filię szwajcarską. Dlatego centrala poleca za wszelką cenę odbić Marka z więzienia. Kiedy dostali cynk o przyjeździe Klossa, chcieli się z nim jak najszybciej skontaktować, ponieważ jego pomoc mogłaby się okazać nieodzowna przy przygotowywaniu akcji. Pech sprawił, że Jean Pierre poszedł z hasłem do von Vormanna, a potem przy próbie zaatakowania więzienia pozwolił się zabić.
Kloss zrelacjonował im pokrótce swoją rozmowę z von Vormannem, a także poinformował o istniejącym – jego zdaniem – konflikcie między Elertem a leutnantem w mo-noklu. To wszystko – zreasumował – daje pewne szansę gry.
– Potwornie ryzykowna gra – powiedziała Jeanne -ale chyba nie mamy innego wyjścia.
– Musimy założyć – rzekł Henri – że Vormann nie zawiadomił jeszcze Elerta, że istotnie pragnie zagrać na własną rękę. Ale nie można także wykluczyć, że Vormann pracuje na przykład dla SD, a próba szantażu służy temu, by przeniknąć głębiej do naszej siatki. Tak czy owak, wie o nas zbyt wiele, żeby wróżyć mu długie życie.
– Jest jeszcze ta relacja z rozmowy z Klossem – powiedziała Jeanne. – Zaraz, zaraz – przypomniała sobie -ten kapitan saperów mówił, że był dziś w Hawrze razem z Vormannem. Jego siostra występuje tam na scenie.
– Tak – powiedział Kloss – u niej mogło być to bezpieczne miejsce, gdzie schował kopertę z raportem dla Elerta. – Znów poczuł w ustach małą szklaną ampułkę przylepioną do dziąsła.Przyszło mi coś do głowy – zaczął powoli – pewien pomysł. Zupełnie zwariowany, w dodatku piekielnie niebezpieczny dla Jeanne. Ale gdybyś się zgodziła – zwrócił się do dziewczyny – dałoby to nam pewną szansę.
– Jeżeli trzeba… -wzruszyła ramionami. -Nie wiem, czy mi uwierzycie, ale chwilami chciałabym umrzeć…
– Przestań się mazać – przerwał jej brutalnie Henri -nie ty jedna! – Nabił fajeczkę świeżą porcją tytoniu, wypuścił kłąb dymu. – Mów – rzekł tonem rozkazu.
– W zeszłym roku w Paryżu też miałeś pewien pomysł, całkiem, całkiem… Od tamtej pory polubiłem twoje pomysły. Tylko nie zapomnij, że chodzi nie tylko o ciebie. Twój pomysł musi wziąć pod uwagę sprawę wydostania Marka.
– Bierze pod uwagę – rzekł Kloss i opowiedział im swój plan.
Przez cztery dni nie zdarzyło się nic ciekawego. Kloss widywał się z von Vormannem kilkakrotnie w ciągu dnia. Przede wszystkim w biurze, gdzie nie dając niczego po sobie poznać, porucznik chłodno relacjonował Klossowi codzienny stan przygotowań do przerzutu grupy agentów do Anglii. Po południu grali najczęściej w bilard, ale Vormann ani razu nie wrócił do rozmowy, jeśli nie liczyć rzuconego mimochodem między jednym a drugim uderzeniem w bilę:
– Dziesięć dni to maksymalny termin, Hans.
Gdyby nie liczyć tego zdania, sprawy między leutnan-tem von Vormannem a oberleutnantem Klossem układałyby się najzupełniej normalnie. O groźbie wynikającej z tego zdania przypominała Klossowi nieustannie mała, szklana fiolka, z którą teraz nie rozstawał się ani na chwilę. Świadomość, że wystarczy jeden mocny ruch językiem, by oderwać ją od dziąseł, była dla Klossa niesłychanie ważna. Choć brzmi to paradoksalnie, właśnie jej obecność pozwalała mu nie tracić zimnej krwi, spokojnie obliczać ewentualne ruchy przeciwnika. Wieczorami bywał oczywiście w „Le Trou". Nie wzbudzało to żadnych podejrzeń, ponieważ codziennie przewijało się przez salon Jeanne Mole kilkunastu oficerów, a fakt, że dwukrotnie jeszcze został zatrzymany na noc, nie mógł wzbudzić niczego więcej prócz zazdrości pozostałych uczestników pijatyk.
Piątego dnia – jak było umówione – wymknął się z biura i wszedł do pobliskiego bistro. Henri, którego od tamtej rozmowy Kloss nie widział, siedział w kącie nad ape-ritifem, udając, że zatopiony jest w lekturze paryskiej gadzinówki.
– To, o co prosiłeś, jest już u Jeanne – rzekł nie patrząc na Klossa.
– A co z Hawrem? – zapytał.
– Zaraz stąd wyjdę – odparł Henri. – Na stoliku znajdziesz zawinięty w serwetę klucz do mieszkania Fräulein Benity von Vormann, a także jej adres. Codziennie od dziewiątej do jedenastej ma występ w niemieckim kasynie.
Nie powiedziawszy więcej ani słowa, nie zaszczyciwszy niemieckiego oficera nawet spojrzeniem, wstał od stolika i podszedł do lady, za którą królowała czterdzie-stoparoletnia piękność. Kloss wykorzystał moment, gdy tamten płacił, zasłaniając sobą właścicielkę, sięgnął po zawinięty w serwetkę klucz.
Skończyła się bezczynność, papierkowa robota w biurze Abwehry, której jedynym urozmaiceniem były codzienne raporty składane Elertowi. Można przystąpić do realizacji pierwszego punktu planu, który w rozmowie z Jeanne i Henrykiem Kloss nazwał zupełnie zwariowanym.
Rozklekotany autobus przywiózł go do Hawru przed samą dziewiątą. Najpierw zaszedł do kasyna, żeby zobaczyć przynajmniej osobę, w której mieszkaniu zamierzał pobuszować. Benita von Vormann była dużą, tęgą, rudowłosą dziewczyną o malutkim głosiku. Wysłuchał sentymentalnej piosenki o żołnierzu niemieckim, który przywiózł swej dziewczynie szminkę z Francji, futro z Rosji, jedwab z Grecji. Wzruszeni oficerowie długo oklaskiwali pieśniarkę i żądali bisów, jakby tymi oklaskami i okrzykami chcieli zagłuszyć tkwiące w każdym z nich, starannie ukrywane przeświadczenie, że piosence brakuje ostatniej zwrotki. W ostatniej zwrotce dziewczyna powinna dostać kartkę, że jej dzielny ukochany poległ za ojczyznę i fuehrera.
Benita von Vormann mieszkała w dużym, nowoczesnym domu, niedaleko parku. Dom prawdopodobnie w całości zajęty był przez Niemców, bo w portierni zamiast tradycyjnej konsjerżki, drzemał pucołowaty żołnierz. Kloss minął go i zrezygnowawszy z windy, wspiął się na trzecie piętro. Mieszkanie było małe, urządzone z pewnym smakiem, bardzo kobiece. Nie spiesząc się, z wprawą, której nabrał przez parę lat, przetrząsnął szafy i walizki, starając się, by gospodyni po powrocie nie zauważyła obecności intruza. Ale choć spenetrował wszystkie szuflady i szafy, zajrzał nawet do spiżarni i łazienki, choć dokładnie obmacał suknie i bieliznę rudowłosej siostry leutnanta Vormanna, nie znalazł niczego. Zdjął ze ściany reprodukcję Matisse'a, ale choć z faktu jej obecności w tym pokoju wynikało, że gusty ma panna von Vormann niezbyt ortoksyjne, to jednak i tam nie znalazł tego, czego szukał. Jeszcze korespondencja w biurku, bezskuteczne poszukiwanie jakiejś skrytki.
Nic, znowu nic.
Pierwszy punkt planu – pomyślał Kloss – spalił na panewce. Jeśli to ma być wróżbą dla całości przedsięwzięcia, kiepsko ze mną.
Zabierał się właśnie do wyjścia, gdy usłyszał kroki za drzwiami, potem chrobot klucza w zamku. Niemożliwe, żeby już wróciła, zegarek wskazywał dopiero dziesiątą piętnaście. Zdążył uskoczyć za kotarę, gdy otworzyły się drzwi pokoju.
Wszedł oficer w mundurze pułkownika, rozejrzał się, jakby zdziwiony światłem, którego Kloss nie zdążył już zgasić.
Kloss poznał go od razu – był to ten sam pułkownik Tiede, z którym dzielił przedział podczas pamiętnego nalotu na pociąg. Tiede czuł się jak u siebie w domu. Fakt posiadania klucza świadczył, że nie bez powodu. Wrócił do przedpokoju, po chwili wszedł znów już bez płaszcza i czapki. Kloss przypomniał sobie, że tamten zachwalał mu kobiety rudowłose.
Przynajmniej teraz rozumiem, dlaczego – pomyślał. Pułkownik podszedł do barku, wyjął butelkę wermutu, nalał sobie, przyjrzał się płynowi pod światło, potem podniósł kieliszek do ust. Na ten moment czekał Kloss. Jedno uderzenie kantem dłoni, uderzenie, którego nauczył go japoński instruktor w obozie pod Erywaniem, i tym razem nie zawiodło. Tiede runął na dywan, twarzą w rozlany wermut. Teraz nie ma rady. Nie da się ukryć faktu, że ktoś wdarł się do tego mieszkania. Jednak policja musi być przekonana, że był to zwykły rabuś. Kloss dostrzegł na toaletce drewnianą kasetkę, którą przed paroma minutami odłożył, wypełnioną pierścionkami, bransoletkami, broszkami i inną biżuterią. Wysypał zawartość i wtedy zobaczył spoczywający na dnie list. Biała koperta, gotycki napis: „Po mojej śmierci dostarczyć do rąk własnych pułkownika Elerta". Oczywiście łąkowa pieczęć z herbowym odciskiem.
W pierwszej ciemnej bramie wyrzucił biżuterię. Dopiero potem wszedł do jakiejś kafejki, żeby przeczytać list, którego treść i tak znał. Von Vormann powiedział prawdę. W liście zrelacjonował rozmowę z Klossem wiernie i pedantycznie. W ostatnich zdaniach tłumaczył, dlaczego nie zameldował natychmiast o swoim odkryciu. Z wyjaśnień wynikało, że van Vormann pragnie przeniknąć do wrogiej siatki wywiadowczej, rozpracować ją dokładnie i dopiero wtedy zameldować o wszystkim.
– Akurat – pomyślał Kloss. Wyjaśnienie von Vormanna przekonało go ostatecznie, że wrażliwą duszę arystokratycznego leutnanta interesują wyłącznie ordynarne pieniądze.
Starannie spalił list i kopertę, bacząc, by nie został nawet skrawek możliwy do identyfikacji. Zatrzymał przejeżdżającego motocyklistę i upewniwszy się, że jedzie do Sain Gille, usiadł w koszu. A więc pierwszy punkt zrealizowany. Jutro dalszy ciąg gry.
Von Vormann był zaskoczony wczesną i niespodzie- waną wizytą Klossa.
– Ach, to ty – narzucił szlafrok na piżamę. – Proszę rozgościć się. -Wprowadził go do dużego, zagraconego pokoju, pełnego religijnych obrazów. Pokój był dość ciemny i nieprzytulny, meble bardzo zniszczone. Posadził Klossa na kanapie o podartym obiciu. Przez dziury wyłaziła gdzieniegdzie morska trawa. – Z czym przychodzisz? -Wcisnął monokl.
Poza czy naprawdę ma krótki wzrok? – pomyślał Kloss. Bez słowa podał Vormannowi szarą, pękatą kopertę.
– Już? – zdziwił się Vormann. Wysypał na stół zawartość. Jego długie palce poruszały się szybko w geście liczenia. Skończył liczyć i ostatnim banknotem cisnął ze złością o stół. – Co ty sobie myślisz, Kloss? Tu są tylko trzy tysiące. Powiedziałem dziesięć.
– Na razie więcej nie mogłem zdobyć.
– Masz jeszcze cztery dni. Chcę mieć wszystko albo…
– przysunął zwitek dolarowych banknotów w stronę Klossa: – Zabierz to.
Kloss z trudem ukrył zadowolenie. Tego właśnie oczekiwał. Nie przeliczył się. Duma przeważyła nad chciwością. Von Vormannowie nie targują się. Jeśliby Vormann wziął pieniądze, me byłoby żadnego wyjścia, jak zabić go od razu. A tak – można się jeszcze pobawić. Tylko Vormann nie wie, że w tej grze on będzie myszą, a Kloss
– kotem.
– Jak chcesz – powiedział obojętnie. Nie zdejmując rękawiczek, wkładał banknoty z powrotem do koperty.
– Pamiętaj – odezwał się von Vormann – że termin jest ostateczny i nie podlega prolongacie. – A potem dodał swoim zwykłym i uprzejmym tonem: – Napijesz się?
– Z przyjemnością – odparł Kloss. Wykorzystał moment, gdy tamten odwrócił się, by wyjąć z szafy butelkę, i kopertę pełną dolarów wepchnął pod obicie kanapy, najgłębiej, jak mógł.
Pułkownik Elert pochylał się nad rozpostartą na biurku wielką, sztabową mapą południowych wybrzeży Anglii i Walii.
Dobrze się składa – pamyślał Kloss. – To podziała mu na wyobraźnię.
– Proszę, proszę, Kloss. Właśnie miałem pana wezwać. Wyznaczyłem już termin przerzutu. Wspólnie z Vormannem opracuje pan rozkaz.
– Obawiam się, panie pułkowmiku, że trzeba będzie zmienić termin. – A na pytające spojrzenie Elerta, dodał: – Przychodzę złożyć panu pułkownikowi ważny meldunek.
Elert zapalił cygaro, przyjrzał się twarzy swojego oficera.
– Słyszałem, że jest pan częstym gościem w pensjonacie „Le Trou". Ponoć ma pan szczęście do dam.
– Właśnie w tej sprawie przychodzę.
– Czyżbym awansował na pańskiego powiernika w kwestiach sercowych? – W głosie Elerta zabrzmiała nie ukrywana ironia.
Kloss bez słowa sięgnął do portfela, wyjął skrawek mikrofilmu, owinięty w bibułkę. Podał Elertowi.
– Co to jest?
– Fragment mapy, która leży przed panem pułkownikiem z naniesionymi punktami przerzutu naszych grup do Anglii.
– Skąd pan to ma? – zapytał cicho. Twarz nabiegła mu krwią.
– Rezultat moich sukcesów sercowych – odparł Kloss spokojnie. – Znalazłem to w puderniczce niejakiej Jeanne Mole, właścicielki pensjonatu „Le Trou".
– Więc jednak – pułkownik usiadł przy biurku.
– Oczywiście oderwałem tylko skrawek.
– Wiem – powiedział Elert – to znaczy domyśliłem się. Pan jest fachowcem, poruczniku. Gdybym miał pana wcześniej… Tę panią mamy na oku. – Ze złością zrzucił z biurka mapę. To teraz bezużyteczne. Czy pan wie, kto miał dostęp do tej mapy? Ja, pan i Vormann. To znaczy, że jeden z nas trzech… Co pan proponuje?
– Udawać, że się nie nie stało. Oczywiście zmienić miejsce przerzutu, poinformować Vormanna o terminie, oczywiście fałszywym; poczekać, aż zbierze się coś więcej!
– Zgoda, Kloss. Ale myślę, że warto pogadać z tą ma-demoiselle Mole. O ile wiem, Vormann tam nie bywa. Musi mieć z nią jakiś inny kontakt.
– Jest pan znakomicie poinformowany.
– Vormanna nie brałem pod uwagę, ale temu pensjonatowi przyglądałem się od dawna. Jedziemy zaraz.
Drzwi otworzyła im Jeanne. Kloss wszedł pierwszy, za nim Elert z ręką na kaburze. Dopiero za nim trzej ubrani po cywilnemu współpracownicy Elerta. Jeanne świetnie odegrała zdumienie.
– Nie rozumiem, co to znaczy.
– Proszę prowadzić, Kloss. A pani, panno Mole, wkrótce zrozumie. Czy ma pani broń?
Nie zdążyła odpowiedzieć, gdy podbiegł jeden z taj-niaków i sprawnie obszukawszy ją, przecząco pokręcił
głową.
– O co mnie panowie oskarżacie? Porucznik Kloss
może zaświadczyć…
Weszli do pokoju. Kloss dostrzegł puderniczkę na toaletce i bez słowa podał ją Elertowi; Elert znalazł to, co powinien był znaleźć.
Jeanne padła na krzesło, ukryła twarz w dłoniach. Naprawdę duży talent aktorski – pomyślał Kloss.
– Od kogo otrzymała pani mikrofilm? Komu pani go miała przekazać?
– A jeśli nie powiem? – zapytała cicho Jeanne.
– Nie masz wyboru, Jeanne – powiedział Kloss. – To ja znalazłem mikrofilm w twojej puderniczce. Jeśli powiesz, masz szansę ocalić życie.
Wszystko odbyło się według scenariusza. Jeanne nie opierając się zbytnio, wyznała, że mikrofilm – podobnie jak i inne materiały – znalazła w skrzynce kontaktowej, którą jest mały rozwalony domek w drodze do Carniche. Nie może powiedzieć, kto go tam dostarczył, wie jedynie, że jest to niemiecki oficer. Oficer ten pracuje dla Anglików od dawna, ale wkrótce zamierza przedostać się do Anglii. W tym celu zjawi się po niego łódź podwodna.
Jeanne me skończyła jeszcze swoich zeznań, gdy przyszedł tajniak i z triumfem podał Elertowi kartkę maszynopisu. Kloss odetchnął z ulgą, ponieważ sam przedwczoraj przyniósł tę kartkę do mieszkania Jeanne. Została napisana na maszynie stojącej w biurze von Vormanna. Elertowi zabłysły oczy.
– Niech pan przeczyta.
– Nie rozumiem – powiedział Kloss spokojnie. – „Czekam". Tylko to słowo. Cóż w tym nadzwyczajnego?
– Podpis. Ważny jest podpis. „J-23". Czy pan nie rozumie?
– Nie.
– Człowieku! Tego J-23, tego przeklętego J-23 usiłujemy upolować od roku. Teraz będziemy go mieli – zwrócił się do Jeanne: – Komu dalej przekazywała pani otrzymane materiały?
– Przenosiłam je – rzekła Jeanne potulnie – na cmentarz za kościołem kapucynów. Nie wiem, kto je stamtąd zabierał.
– Dlaczego nie zaniosła pani tego?
– Właśnie wybierałam się do wyjścia.
– W porządku, panno Mole. Zaniesie to pani, jak zwykle. Potem proszę wrócić do domu i nie ruszać się. Jeśli spróbuje pani ucieczki…
– Dokąd mogę uciec? – zapytała Jeanne. – Wszędzie jesteście. – Wyglądała na całkowicie załamaną.
– O ile wiem – rzekł Kloss – pan pułkownik wysłał dziś von Vormanna na inspekcję w rejon Carniche. Moglibyśmy wykorzystać jego nieobecność i zobaczyć, co ma w mieszkaniu.
– Czyżby był tak głupi? – zapytał Elert. – Ale spróbować warto.
– Jednak głupi – stwierdził w dwie godziny później, wyciągając z rozprutej kanapy zwitek banknotów dolarowych. – Odciski palców na banknotach będą ostatecznym dowodem – rzekł.
Ale pułkownikowi Elertowi nie udało się postawić porucznika von Vormanna przed sądem wojennym. Kiedy oczekując do późnej nocy na wynik akcji na cmentarzu kapucynów, ćmił cygaro za cygarem, przyniesiono mu wiadomość, że partyzanci ostrzelali motocykl, którym jechał von Vormann. Dziwnym trafem kierowca wyszedł bez szwanku, porucznik natomiast zginął na miejscu.
Tej samej nocy, kiedy miejscowa żandarmeria skoncentrowana była wokół cmentarza za kościołem kapucynów, grupa francuskich partyzantów napadła na miejscowe więzienie, położone w drugim końcu miasta, odbijając wszystkich uwięzionych. Co gorsza, mademo-iselle Jeanne Mole wymknęła się pilnującym ją tajniakom i dosłownie rozpłynęła się w powietrzu.
To już rozwścieczyło Elerta do tego stopnia, że kazał przeszukać dom po domu – całe miasteczko. Oczywiście z wyjątkiem domów, w których kwaterowali niemieccy oficerowie. Niestety, bez skutku. Przez tydzień więc pilnowano cmentarza! Ale po pozostawione przez pannę Mole mikrofilmy nikt się nie zgłosił.
– Zanadto się pospieszyliśmy – powiedział Klossowi Elert, gdy zdał sobie sprawę, że tu także nic nie upoluje. – Na pocieszenie zostało nam tylko to, że ten przeklęty J-23 zniknął raz na zawsze.
Porucznik Kloss przytaknął mu ruchem głowy.