WSYPA

1

Nabrał powietrza w płuca i ciągnął ochrypłym głosem:


Wróć ucałuj jak za dawnych lat,

dam ci za to róży najpiękniejszy kwiat!


Znali ich mieszkańcy tego miasta i przyjezdni chłopi, którzy przy głównej ulicy ukradkiem sprzedawali kartofle i brukiew, a niekiedy wyciągali, oczywiście na widok osób znanych i budzących zaufanie, ukrytą w słomie lub grochowinie, osełkę masła, czy tuzin jaj. Znali ich granatowi policjanci, przechadzający się z rękami założonymi do tyłu, czujnym wzrokiem taksujący przechodniów, gotowi w każdej chwili sięgnąć do półodpiętej kabury. Znały ich baby handlujące białym pieczywem, oczywiście nielegalnie, bo jedzenie bułek zastrzeżone było wyłącznie dla zwycięzców, a nielegalny handel pszennym pieczywem groził śmiercią lub w najlepszym razie obozem koncentracyjnym, podobnie jak handel mięsem, które mimo to rzesze szmuglerów dźwigały do wygłodzonych przez kartkowy system miast. Znali ich wszyscy, ale nikt nie zwracał na nich uwagi, ponieważ ten ociemniały harmonista i towarzyszący mu szesnastoletni chłopak swoim wyglądem doskonale przylegali do tego miasta i pory – wczesnej wiosny czterdziestego trzeciego roku. Wielu było wtedy takich, jak ten ślepiec, półże-braków, półmuzykantów ubranych jak on w wyszarzałą kurtkę wojskową i nieforemne nakrycie głowy, które kiedyś było zapewne wojskową rogatywką polową. Żywy symbol pokonanej armii – musieli myśleć żołnierze Wehrmachtu, którzy niekiedy wtykali ślepcowi parę groszy.

Ociemniały harmonista skończył właśnie grać. Przytupywał, odłożywszy na schodki akordeon, bił się po udach zgrabiałymi z zimna rękoma, jakby ponaglając małego, który zbierał papierki z zawiniętymi przez litościwych ludzi drobnymi monetami.

Mały zadarł głowę, ale nikt więcej nie zamierzał rzucić ani grosza. Podniósł więc akordeon, podał staremu laskę i wziąwszy go pod ramię powiódł w ciemną bramę.

Kilka chłopskich furmanek podrygiwało na kocich łbach pryncypalnej ulicy, spocony rikszarz we włóczkowej czapce mocno naciskał pedały swego osobliwego pojazdu, a rozparci wygodnie podoficerowie Wehrmachtu śmieli się do rozpuku, pokazując sobie biegnącą kobiecinę z wielkim koszem, z którego, mimo nakrycia chustką, wystawały czubki pszennych bułek. Babina pędziła na oślep, roztrącając przechodniów, wytrąciła laskę ociemniałemu żołnierzowi, który rzucił za nią przekleństwo. Ale mógł je usłyszeć tylko zwalisty policjant, sapiący z wysiłku, który zaślepiony pościgiem, nie widział niczego poza tą kobietą, ośmielającą się handlować w biały dzień, nie opłaciwszy mu należnego zwyczajem haraczu.

– Co się stało? – zapytał ślepiec.

– Nie złapał jej – powiedział chłopak i nagle aż zapis zapiszczał z uciechy.

– Co się stało? – powtórzył stary gderliwie.

– O rany! – zawołał chłopak. – Nadział się na Niemca, zdaje się, że dostanie solidnie po łbie.

– Chodź.

Chłopak z ociąganiem podążył za nim. Skręcili w przecznicę. Minęli kilkanaście bram nie wchodząc do żadnej, jakby na dziś zarobili dosyć. Zatrzymali się dopiero przed małym sklepikiem, handlującym wszystkim i niczym – lepami na muchy, nie wiadomo komu po

trzebnymi o tej porze roku, sznurkiem i kwaszonymi ogórkami.

– Wszystko w porządku? – zapytał ślepy i dopiero kiedy chłopak, rozejrzawszy się dokładnie, potwierdził, wszedł do środka i jakby nagle zaczął doskonale widzieć, ruszył pewnym krokiem przez pusty sklep, odchylił kre-tonową zasłonę, gdzie na dźwięk jego kroków zerwał się kędzierzawy mężczyzna, zatopiony w lekturze „Nowego Kuriera Warszawskiego", zwanego potocznie a dosadnie „kurwarem".

– No, nareszcie – powiedział do wchodzącego. – Dawaj!

Stary wysypał na stół garść owiniętych w papierki monet. Mężczyzna rozwijał koiejno papierki, przeglądał je i rzucał na podłogę. Dopiero jeden z ostatnich zainteresował go. Przysunął kartkę do migotliwego światełka karbidówki, potem zbliżył do płomienia, pozwalając jej spłonąć. Podsunął ślepcowi garść monet, które go już nie interesowały.

– Kiepski miałeś dziś utarg – skonstatował. A po chwili dodał:

– Zawołaj chłopaka. Zjedzcie trochę kapuśniaku, a po południu pójdziecie tam jeszcze raz.

2

W gabinecie obersturmbannfuehrera Geibla było aż ciemno od dymu cygar i papierosów. Na krzesłach i fotelach, ściągniętych z całego piętra, porozsiadali się szefowie służby bezpieczeństwa miast i miasteczek całego dystryktu.

– Moi panowie – zaczął szef gestapo i musiał przerwać, bo w otwartych drzwiach stanął jeszcze jeden z zaproszonych. Rozglądał się, jak gdyby szukał wolnego miejsca. Geibel wskazał mu wolny fotel koło siebie.

– Myślałem już, Kloss, że Abwehra nie jest zainteresowana tematem dzisiejszej narady.

– Przeciwnie, panie obersturmbannfuehrer; mój szef przywiązuje duże znaczenie do sprawy przeciwdziałania grupom partyzanckim.

– „Partyzanckim" – powtórzył Geibel, jakby delektował się tym słowem. – Posłuchajcie moi panowie, jak eleganckiego języka używa nasza Abwehra! Bo my rzecz nazywamy inaczej: walczymy z leśnym bandytyzmem, walczymy ostro, bezwzględnie, bez pardonu. A będziemy walczyć jeszcze ostrzej i jeszcze bezwzględniej, po to zebraliśmy się tu dzisiaj…

Kloss miał ochotę parsknąć śmiechem, jednak jego twarz pozostała nieruchoma. Ta nieustanna rywalizacja! W gruncie rzeczy to nie jest złe, wiele spraw można załatwić wygrywając umiejętnie antagonizm między Służbą Bezpieczeństwa a Abwehra. Szef Klossa, pułkownik Rho-de, zazdrości sukcesów Geiblowi. Uważa się za coś znacznie lepszego, wszechwładza SD irytuje go. Nie dlatego, żeby był wrogiem nazizmu, tego o Rhodem nie można powiedzieć. Uczucia, jakie ma dla Geibla, przypominają stan duszy starego arystokraty, już niezbyt pewnego wpływów, ale dumnego z przeszłości swego rodu, z nazwiska i koligacji, którego posadzono do stołu z nowobogackim. Oczywiście wie, że łączą ich wspólne interesy, że czasem musi się zniżyć, ale me sprawia mu to satysfakcji. Geibel z kolei jest jak burżuj niezbyt pewny swego statusu, źle się czujący przy stole nakrytym rodowym srebrem; wolałby kufel piwa na ocynkowanym blacie w monachijskiej piwiarni, ale właśnie dlatego jest buńczuczny, agresywny, usiłujący nadrobić brak obycia nadmierną pewnością siebie. Kloss, który przygląda się im obu, wie, że w istocie różnią się od siebie niewiele, wie także, że obaj są równie bezwzględni i okrutni w tłumieniu wszelkich prób oporu, że różnica w nazewnictwie oddziałów partyzanckich nic nie znaczy, bo i ten, i ten chętnie by je zniszczył, a jeszcze chętniej przypisał zwycięstwo sobie.

– Oto ogniska działania bandyckich grup leśnych na żołdzie Moskwy i Londynu – dotarł doń głos Geibla. – Nie będę przed wami ukrywał, panowie, że ich działalność nasiliła się po tragedii stalingradzkiej. Aktywizację grup bandyckich zaobserwowano w kwadratach E5, Hl, C3. – Geibel podszedł do mapy i zgasłym cygarem pokazywał miejsca, o których mówił. – Siady obecności bandytów zaobserwowaliśmy w kwadratach Al, A2 i H4, gdzie jeszcze miesiąc temu nie notowano żadnych incydentów… Sprawa jest jasna – pobłażliwość rozzuchwala. Małe regionalne akcje nie spełniły swego zadania, musimy więc skoncentrować wysiłki. Najbliższe tygodnie poświęcimy zaplanowanej i dokładnie opracowanej akcji oczyszczenia naszego dystryktu…

Trzeba uprzedzić chłopców – myślał Kloss – szczególnie w kwadracie A2, tam powinien być Bartek ze swoimi. Oczywiście koncentracja może dojść do skutku dopiero za parę dni, więc mają jeszcze trochę czasu, chybaże Geibel nie mówi wszystkiego. Ale to raczej niemożli

we w tym gronie…

Najważniejsze, żeby usunąć radiostację – przyglądał się cygaru Geibla błądzącemu po mapie. Jeszcze dziś musi przekazać te dane Filipowi. Najlepiej, jeśli przekaże je razem z wiadomościami z poligonu. Właśnie – poligon. Czeka go pracowity dzień, dla tej narady u Geibla nie pojechał na poligon, a tam także dzieją się rzeczy ciekawe. Próba nowego pancerza do czołgów-powinien jeszcze zdążyć. Może udałoby się sfotografować próbę – byłby komplet.

Ktoś dotknął jego ramienia.

– Zapal, Hans – szepnął sturmfuehrer Brunner podsuwając Klossowi skórzaną papierośnicę ze złotym monogramem. Brunner lubuje się w złocie, wykorzystuje okres, kiedy złoto go nic nie kosztuje. Ma złote zęby, które wstawił niedawno, gruby złoty sygnet, monogramy, gdzie się tylko da – na portfelu, papierośnicy, teczce.

– Dziękuję – powiedział Kloss, przyjmując ogień i z przyjemnością wdychając aromatyczny dym.

Ten Brunner jest dla niego wyjątkowo uprzejmy. Jedyny gestapowiec, z którym Kloss jest po imieniu. Początkowo niepokoiła go skwapliwość, z jaką Brunner czynił mu drobne uprzejmości, bał się, że kryje się zatym jakiś podstęp; do dziś zresztą nie dowierza Brunnerowi, jest jednak dość mądry, by lekkomyślnie nie odrzucać ofiarowanej przyjaźni. Brunner nie ma przed nim tajemnic, a jeśli ma, to nie dotyczą one spraw jego służby, a o to Klossowi chodzi najbardziej. Nieraz już paplanina Brunnera naprowadziła go na ślad jakiejś sprawy, którą powinien się zająć. Brunner manifestuje swą przyjaźń dla Klossa, jest pod tym względem przeciwieństwem Geibla, który nie omija żadnej okazji, aby wtrącić uszczypliwą uwagę o Abwehrze. A może – pomyślał – Brunner chce za pośrednictwem Klossa dowiadywać się, nad czym pracuje Abwehra? Niewykluczone, że zdaje z tego raporty Geiblowi, choć wiele sensacji w tych raportach być nie może, jako że oberleutnant Kloss należy do ludzi raczej mrukliwych.

Jakaś nowa nutka w głosie Geibla kazała Klossowi oderwać się od swych myśli.

– Doniesienia naszych agentów terenowych potwierdzają przypuszczenia radiopelengu, że na terenie naszego dystryktu działają dwie radiostacje dywersyjne. Jedną udało nam się zlokalizować w kwadracie A2, a o wszelkich zmianach dotyczących jej położenia jesteśmy natychmiast zawiadamiani. Właściwie moglibyśmy ją już zlikwidować, a jeśli tego nie robimy, to wyłącznie dlatego, by umożliwić naszemu agentowi rozpracowanie kontaktów grupy, posiadającej radiostację, z miastem, gdzie ma ona zapewne swoich informatorów.

Więc mają Bartka – pomyślał gorączkowo i jak zawsze w chwilach, kiedy zagrożenie staje się tak bliskie, że niemal namacalne, ogarnia go fala spokoju. Ten rodzaj lodowatego spokoju jest dla niego sygnałem alarmowym.

– O ile pana dobrze zrozumiałem, panie obersturm-bannfuehrer – przerwał Geiblowi – dysponuje pan agenturą wewnątrz oddziału partyzanckiego?

– Niekiedy i nam się coś udaje, Kloss. – Rechot aplauzu skwitował słowa szefa SD.

– Pierwszy panu pogratuluję – powiedział bez uśmie chu Kloss – kiedy będzie pan miał radiostację w ręku.

Geibel nie dostrzegł w tych słowach ironii, a może nie chciał jej dostrzec.

– To mi się podoba! Musimy się pozbyć partykularyzmu, moi panowie. Likwidacja band, szczególnie tych najniebezpieczniejszych, spełniających obok funkcji dywersyjnych także zadania ściśle wywiadowcze, jest wspólnym zadaniem armii i służby bezpieczeństwa.

Geibel usiadł, zapraszając do dyskusji. To już Klossa nie interesuje, dokładny protokół narady otrzyma i tak jutro rano. Przeprosił Geibla, tłumacząc się obowiązkami, jakie go dziś jeszcze czekają, i wyszedł na korytarz. Stanął przy otwartym oknie, z rozkoszą wdychał czyste powietrze.

– Rzeczywiście pioruńsko duszno – powiedział ktoś za nim. Nawet nie znając jego głosu, Kloss wiedziałby, że to Brunner. Tylko on potrafi tak cicho podejść z tyłu; lubi nawet tę zabawę i cieszy się z zaskoczenia wywołanego niespodziewanym odezwaniem się. Kloss nigdy nie żałuje mu tej satysfakcji.

– Skradasz się jak Winnetou.

– Spotkamy się wieczorem, Hans? Robimy małego pokerka?

– Jak zwykle u pani Kobas?

– Idziemy całą bandą, będzie dużo picia.

– Szkoda – powiedział Kloss. W głosie jego zabrzmiał prawdziwy żal. Naprawdę chciałby pójść do pani Kobas, coraz bardziej interesuje go ta kobieta, chętnie by się jej przyjrzał. Trzeba będzie to zrobić – zanotował w pamięci.

– Chyba nie masz randki? – zapytał Brunner.

– Przecież wiesz – Kloss bezradnie rozłożył ręce – że szef władował mnie do tej fabryki.

– Słyszałem coś. Próby nowego czołgu…

– No, Brunner – pogroził mu żartobliwie palcem – tylko nie próbuj wyciągać ze mnie tajemnic wojskowych.

– Niechcący, Kloss, przysięgam, że niechcący – roześmiał się głośno Brunner. Może nawet zbyt głośno – myślał Kloss, schodząc powoli szerokimi schodami gmachu gestapo.

3

Mimo niepokojących wiadomości wyniesionych z narady u Geibla, Kloss był w świetnym humorze. Dobrze, że wie o niebezpieczeństwie, chłopców trzeba ostrzec. Trapi go trochę sprawa informatora w pobliżu radiostacji – chciałby o tym zapomnieć, więc powraca myślą do innych, milszych zdarzeń.

Ten tydzień będzie mógł zaliczyć do udanych. Inżynier Meier postąpił lekkomyślnie, zostawiając go na pięć minut samego w gabinecie, gdzie na biurku poniewierały się szkice prototypu. Chociaż skąd mógł wiedzieć, że przydzielony do ochrony prób oficer Abwehry wykorzysta te pięć minut w sposób, którego nie przewidują regulaminy. Mała, niezwykle precyzyjna kamera, ukryta w klamrze pasa z napisem „Gott mit uns", zdążyła zarejestrować wszystko, co trzeba. Ładny kąsek! Specjaliści otrzymają materiał za parę dni i chyba wykorzystają należycie. Nie co dzień dostają taką gratkę! Kloss wie, że miał piekielne szczęście i dlatego może mniej dotkliwie niż zwykle odczuwał dziś ciężkie spojrzenia przechodniów, usuwających mu się trwożliwie z drogi. Niedbale odsalutował milczącemu patrolowi żandarmerii, a potem z uśmiechem granatowemu policjantowi. Z uśmiechem, bo ten policjant przypomina mu scenę z przedwczoraj. Zgłupiała, czerwona gęba tamtego policjanta drżała, kiedy wrzeszczał na niego, nie przebierając w słowach. W jednej chwili granatowy stracił całą pewność siebie, mamrotał, że bardzo przeprasza pana oficera niemieckiego, że gonił właśnie handlarkę, która…

– To nie powód, aby potrącać niemieckich oficerów -wrzeszczał wtedy, patrząc prosto w oczy tego silnego chłopa, który wyglądał, jakby za chwilę miał się rozpłakać. Potem, już spokojnie, zażądał numeru gorliwego policjanta, powoli, nie spiesząc się, spisał go z owalnej blaszki, którą mu granatowy podsunął usłużnie pod nos. Słuchał jego skomleń, wyrażających prośbę o wybaczenie, i odczuwał satysfakcję, gdy nieliczni przechodnie uśmieszkiem zadowolenia kwitowali wpadkę gorliwca. Puścił go dopiero wtedy, gdy spostrzegł, że babina z bułkami zginęła już z pola widzenia.

Zatrzymał się przed sklepem zegarmistrza, sprawdził, czy jego omega chodzi precyzyjnie i fakt, że mógł tego dokonać patrząc na wystawiony zegar z dwoma wahadłami, upewnił go, że za chwilę będzie mógł skręcić w bramę domu numer 32, wejść na pierwsze piętro i zadzwonić do drzwi, na których emaliowana tabliczka informowała, że dentysta Jan Sokolnicki przyjmuje każdego dnia od godziny dziesiątej do siedemnastej. Gdyby w oknie zegarmistrza zamiast brzydkiego, elektrycznego zegara wystawiony był pajac z cyferblatem na brzuchu, Kloss także by sprawdził czas na swoim zegarku, ale bramę oznaczoną numerem 32 minąłby obojętnie, ponieważ budzący uciechę dzieci pajac w oknie zegarmistrza oznaczałby dla niego stan najwyższego zagrożenia. Mogłoby to znaczyć, że coś się stało Filipowi, albo że zagrożona jest któraś z nitek skomplikowanej drogi łączności wiodącej od Hansa Klossa, zaufanego oficera miejscowej Abwehry, do radiostacji, która urywanymi sygnałami pi-pi przekazuje gdzieś daleko informacje przez Klossa zebrane, bądź sprawdzone, które to informacje przybliżają dzień końca Rzeszy, nazywanej przez ich twórców tysiącletnią.

Dlaczego właściwie – myślał – miałoby się coś stać? Upływają już trzy lata jego działalności, już trzy lata jest oficerem wywiadu, a każdy tydzień przynosi nowe doświadczenia, daje nową porcję wiedzy, pozwalającej uniknąć czających się wokół pułapek. Nie wolno mu się pomylić, błąd może oznaczać tylko jedno – koniec. Nie tylko koniec fizyczny – gdy się jest dwudziestoczteroletnim mężczyzną, rzadko bierze się to pod uwagę – ale także koniec roboty, której efekty na pozór drobne i mało znaczące (nie co dzień trafia się Meier i jego plany!) skracają dni wojny. Filip jest dobrym współpracownikiem, jego konspiracyjne doświadczenie pomogło im w zbudowaniu wielkiej siatki, której rozsupłanie jest niemal niemożliwe. Oczywiście pozostaje przypadek, a Kloss zbyt długo pracuje w wywiadzie, by móc sobie pozwolić na lekceważenie przypadków.

Odgonił niedobre myśli, nacisnął dzwonek pod emaliowaną tabliczką dentysty. Otworzył mu któryś z pacjentów siedzących w poczekalni i odsunął się natychmiast na widok munduru.

– Dunkę – rzekł Kloss.

Siadł na wolnym krześle, mężczyzna z obwiązaną ręcznikiem szczęką odsunął się, choć i bez tego miejsca było dosyć. W poczekalni było dziesięć osób.

Filip musi być niezłym dentystą – gdzie on się tego nauczył? – pomyślał – przecież połowę przedwojennego życia spędził w więzieniu. No, może nie połowę, ale dobre parę lat przesiedział na pewno.

Ludzie milczeli. Przywykł do tego, wie, że to jego mundur zakneblował im usta. Jakże chętnie zrzuciłby go teraz, pogadał z tymi ludźmi, posłuchał dowcipów

o wielkim wodzu, dowiedział się o sukcesach Anglików i Rosjan, klęskach Japończyków na Dalekim Wschodzie i o głupocie Mussoliniego. To nic, że wieści byłyby na pewno przesadzone i zbyt optymistyczne, nie o prawdę tu chodzi, przynajmniej nie o ten rodzaj prawdy. W ukradkowych spojrzeniach i milczeniu wyczuwał niewidoczny mur między sobą a tymi ludźmi, szarymi i zabiedzonymi, i choć wiedział, że tak musi być, że do końca wojny skazany jest na ten mundur i poczucie osamotnienia, nie było mu wesoło.

– Kto następny? – zapytał mężczyzna w białym kitlu i dopiero teraz dostrzegł niemieckiego oficera.

– Bitte, bitte Herr Offizier- powiedział i wpuszczając do gabinetu oberleutnanta Klossa, bezradnie rozłożył ręce, jakby chciał oczekującym pacjentom powiedzieć: „Sami wiecie, ze me mogę inaczej".

– Sam bym mu chętnie w ząbkach poborowa! – powiedział mężczyzna z owiązaną twarzą, gdy za dentystą zamknęły się drzwi. Na obliczach pozostałych pacjentów ukazało się coś w rodzaju uśmiechu.

4

Oczywiście zapowiedziany poker był tylko pretekstem. Po opróżnieniu kilku butelek żaden z zebranych w pretensjonalnym saloniku pani Irminy Kobas oficerów niemieckich nie miał ochoty na karty. Pani Kobas nie ukrywała zresztą, że te parę butelek to zaledwie wstęp, że prawdziwy ochlaj zacznie się dopiero teraz. Krążyła wśród młodych oficerów promiennie uśmiechnięta. Jej wizytowa suknia miała cokolwiek zbyt duży dekolt, jednakże nie tak duży, żeby ktoś mógł pomyśleć, że pani Kobas przekroczyła granicę, jaką wytycza kanon drobnomieszczańskiej przyzwoitości. „Jestem nieco frywolną, ale nader przyzwoitą kobietą" – taka była wymowa tego dekoltu.

Geibel przyglądał się jej przez chwilę. W jakiś sposób lubił tę kobietę, z którą łączyły go interesy. Interesy oczywiście nie nazbyt legalne, nie takie jednak, by mogły skompromitować szefa miejscowego gestapo, żadna bowiem instrukcja tajnej policji politycznej nie może zabraniać penetracji choćby niektórych polskich środowisk, a że czasem trzeba dla dobra wzajemnych stosunków uczynić jakąś przysługę… Mój Boże! Geibel był doświadczonym oficerem policji i nie dałby się łatwo złapać na czymś kompromitującym. A jeśli dzięki pośrednictwu pani Kobas ten i ów opuścił zimne piwnice budynku szkoły rolniczej, gdzie od trzech lat mieści się tutejsze gestapo, to na pewno nie był to szczególnie groźny wróg Rzeszy, chociaż dla podbicia ceny trzeba było niekiedy to i owo zasugerować.

Geibel uśmiechnął się patrząc na zaróżowioną, rozgrzaną odrobiną koniaku Irmmę Kobas, która właśnie nastawiała patefon z sentymentalnym tangiem, zagadując to tego, to owego młodego oficera, pokrzykując na grubą służącą, która wtoczyła się dźwigając wazę parujących flaków. Patrząc na ściany, obwieszone fałatami i kos-sakami, myślał, że ta umundurowana i hałaśliwa szcze-niakeria jakoś paradoksalnie przystaje do tego wnętrza, w którym rzeczy ładne mieszają się z bezsensownie ma-łomieszczańską brzydotą – delikatny profil dziewczęcy któregoś z dziewiętnastowiecznych mistrzów (Geibel był zbyt rozleniwiony koniakiem, by wstać i przeczytać podpis malarza), a obok tego tandetna pamiątka z Zakopanego czy Krynicy: smętny góral z uniesioną ciupagą.

– Pusty kieliszek! – zawołała pani Kobas. – Muszę to zaraz naprawić! – Pobiegła do kredensu po butelkę, a Geibel pomyślał, że chociaż pani Irmina swoje trzydzieste urodziny obchodziła jeszcze przed wojną, to jednak wciąż jest wcale… wcale…

– Czy nie moglibyśmy znaleźć bardziej ustronnego miejsca? – zapytał, spoglądając z niesmakiem na młodych oberleutnantów, którzy zaczęli już śpiewać pieśń o Wołdze, a to dla doświadczonego Geibla jest sygnałem, że wkrótce legną pod stołem, a co trzeźwiejsi ruszą na miasto w nadziei spotkania damskiego towarzystwa. Pani Irmina uśmiechnęła się przyzwalająco, więc wstał, wziął ją pod rękę, wyprowadził z pokoju, jakby to mieszkanie nie miało dla niego żadnych tajemnic. W małym pokoiku, gdzie wreszcie usiedli, dostrzegł stojący na komód-ce rokokowy zegar, przyjrzał mu się, pociągnął za zwisający sznureczek i wysłuchał melodyjnego kurantu.

– Podziwiam pani gust, Irmino. To musiało kosztować ładnych parę groszy.

– Pamiątka rodzinna – odpowiedziała z uśmiechem.

– W takim razie pani rodzina miała dobry smak. Gdyby dysponowała pani kiedyś czymś takim… – rzekł i wiedział już, że pani Irmina Kobas zrobi wszystko, aby taka pamiątka trafiła do jego rąk, ponieważ przyjaźń z szefem gestapo pozwala jej gromadzić znacznie więcej takich „rodzinnych pamiątek", niż mogłoby się pomieścić w tym zaledwie pięciopokojowym mieszczańskim mieszkaniu.

– A wracając do naszych interesów… – zaczął.

– Ile? – zapytała pani Irmina mrużąc oczy.

– Sprawdziłem. To bogaci ludzie.

– Wojna zrujnowała nawet bogatych, więc?

– Zna pani cenę takich przysług – powiedział Geibel.

– Zresztą stanowisko społeczne męża tej pani… powiedzmy dziesięć tysięcy złotych i dwieście dolarów, lubię okrągłe liczby.

– Większość mężów, o ile dobrze znam mężczyzn -uśmiechnęła się pani Kobas, a ten uśmiech miał przekonać Geibla, że znajomość mężczyzn nie jest jej obca – nie dałaby złamanego grosza. A hrabia chce zapłacić, lecz tyle naprawdę nie może. Przecież pan tak samo jak ja wie, że ona jest zupełnie niewinna i dla was niegroźna.

– Terę fere. Niewinnych ludzi nie łapie się na granicy słowacko-węgierskiej.

– Tęsknota za internowaną na Węgrzech rodziną…

– Pani Irmino – powiedział z wyrzutem. Bawił go ten targ.

– No dobrze, ale ja jestem tylko pośredniczką, a hrabia naprawdę nie może dać więcej jak osiem tysięcy i sto dolarów, może mi pan wierzyć, że nic na tym nie zarabiam. Chcę pomóc zrozpaczonemu człowiekowi, on tak bardzo kocha swoją żonę. Arystokracja może się zawsze przydać, nie straciła jeszcze wszystkich swoich wpływów.

– Nie będę się kłócił o złotówki – skończył Geibel – niech będzie osiem i sto pięćdziesiąt dolarów.

– Jest pan bezwzględny-powiedział Irmina. Podeszła do sekretarzyka, otworzyła maleńką szufladkę, podała Geiblowi pakiecik.

– Wiem, że nie muszę liczyć – rzeki. – Pani hrabina wyjdzie w tym tygodniu, ale proszę mi wierzyć, pani Irmino, że robię to wyłącznie dla pani.

– Postaram się o podobny zegar – uśmiechnęła się pani Kobus. – Teraz można niekiedy kupić prawdziwe dzieło sztuki za metr kartofli.

– A ja będę miał dla pani flakonik perfum prosto z Paryża – ujął jej dłoń i złożył na niej pocałunek.

Tak zastał ich Brunner.

Ten prostak nigdy nie nauczy się manier – pomyślał Geibel – mógłby przynajmniej zapukać.

– Gdzie pan zostawił swojego przyjaciela Klossa, miał go pan przyprowadzić – pani Kobas nie wydawała się ani trochę zmieszana.

– Zdaje się, pani Irmino, że Brunner ma ochotę zepsuć mi wieczór sprawami służbowym – powiedział Geibel.

Pani Kobas zrozumiała, że powinna zostawić ich samych.

– Co się stało? – warknął na Brunnera, gdy wyszła.

– Musiałem zdjąć dentystę.

Idiota czy zdrajca? – pomyślał patrząc na Brunnera. Trzy godziny temu rozpoczęto obserwację domu przy ulicy Głównej 34. Jeden z najlepszych agentów Geibla, o pseudonimie Wolf, po trzech miesiącach węszenia ustalił, że w mieście pod obcym nazwiskiem mieszka wybitny działacz komunistyczny. Kiedy wreszcie zdobył jego adres i można było czekać cierpliwie, aż w sieć wpadną ludzie związani z bolszewicką agenturą, Brunner – prawa ręka Geibla – nie racząc go nawet o tym uprzedzić, zdejmuje tego dentystę, który jest zapewne postacią dość interesującą, ale którego i tak można było mieć, a przy okazji rozsupłać sieć łączności tego faceta, który zapewne nie zaprzestał swojej działalności; niewykluczone wcale, że ten dentysta jest skrzynką kontaktową albo że to on właśnie ma powiązania z nieuchwytną radiostacją, której praca nie daje spać Geiblowi.

– Co to znaczy musiałem? – zapytał spokojnie. – Czy panu, Brunner, znudziło się spokojne życie w tym miasteczku? Może stęsknił się pan za rosyjskim mrozem? Kto pana uczył roboty? Zdejmować lokal po trzygodzinnej obserwacji to analfabetyzm!

– Niechże pan posłucha – przerwał mu Brunner. – Nie było innego wyjścia, moi chłopcy zauważyli ślepego grajka, który rzępolił coś na podwórzu tego domu. Siedzieli w stróżówce i stróż się wygadał, że ślepiec przychodzi tu dwa albo i trzy razy dziennie. I wtedy rzucono mu monetę. Tylko z jednego okna, wie pan, z jakiego. Poszli za nim, dyskretnie, jak mieli przykazane, żeby zobaczyć, dokąd pójdzie, ponieważ Ruge słusznie podejrzewał, że papierek, w który owinięto monetę, może być zapisany. Ale chłopak, który chodzi ze ślepcem, musiał zauważyć, że są śledzeni. Wyciągnął z kieszeni starego jakiś papierek i udając, że przypala papierosa, zaczął palić tę kartkę.

Ruge doszedł do wniosku, że nie ma na co czekać, ja postąpiłbym tak samo.

– Jeśli to było na ulicy, nie musiał ruszać dentysty.

– Ten szczeniak im uciekł, panie obersturmbannfuehrer. Wpadł w jakąś bramę, tam musiało być przejście na inną ulice, bo tyle go widzieli. Z meldunku, bo to musiał być jakiś meldunek, ocalało jedno zdanie, a właściwie część zdania: „J-23 donosi, że transport 123 dywizji pancer…". Teraz pan rozumie, że nie było innego wyjścia. Ten szczeniak by go zapewne uprzedził, nie mogliśmy czekać, aż dentysta zwieje.

– A grajek? On chyba wam nie uciekł. A może pański Ruge pozwala uciekać także ślepcom?

– Kiedy zaczęli strzelać do szczeniaka, krzyknął coś do niego, a gdy Ruge podbiegł, ślepy już nie żył. Zgryziona ampułka skaleczyła mu wargi: cyjanek.

– Chodźmy – powiedział Geibel. – Musimy wypić piwo, które pan nawarzył.

Pani Irmina Kobas nie zatrzymuje ich, nie przypomina nawet Geiblowi o swojej przyjaciółce hrabinie, a Brunnerowi o obietnicy przyprowadzenia sympatycznego oberleutnanta Klossa.

– Nie można powiedzieć – rzekł Geibel zatrzaskując drzwi mercedesa – ładnie się spisały pańskie matoły. Pozwoliły uciec dzieciakowi i ślepcowi, bo pan chyba rozumie, Brunner, że ten ślepy nam zwyczajnie, bezczelnie uciekł.

Brunner milczy, zna bowiem swego szefa i wie, że każda odpowiedź może tylko bardziej rozwścieczyć obersturmbannfuehrera Geibla.

5

Kloss nie potrafił się skupić. Wpatrując się w szachownicę, zamiast zastanawiać się nad kolejnym posunięciem siedzącego naprzeciw inżyniera Meiera, mimo woli usiłował dokonać bilansu dzisiejszego dnia. Przede wszystkim narada u Geibla. Nie bardzo był zachwycony

perspektywą spędzenia kilku godzin w zadymionym gabinecie szefa gestapo, ale okazało się, że ta pozornie mało sensacyjna narada sprawiła, iż dowiedział się o niebezpieczeństwie, jakie zawisło nad oddziałem ochraniającym radiostację, a z aluzji Geibla wynikało, że SD ma informatora w oddziale lub w pobliżu oddziału. Kloss postanowił, że musi za wszelką cenę ostrzec Filipa. Choćby kosztem rozpuszczenia całego oddziału należy pozbyć się agenta z pobliża radiostacji. Tylko dzięki niej jego niebezpieczna robota ma jakiś sens. Uzyskane informacje wędrują do sztabu, a tam, połączone z informacjami uzyskanymi z innych źródeł, pozwalają uzyskać prawdziwy obraz sił, a niekiedy i zamiarów wroga. Czasem radiostacja jest wprost niezbędna, na przykład dziś: gdy uda mu się wydobyć z Meiera termin zakończenia prób prototypu czołgu o wzmocnionym pancerzu, musi to natychmiast przekazać Filipowi. Czołgi zostaną szybko zdemontowane, najwyżej tylko jedną dobę będą spoczywać w przyfabrycznym magazynie, potem pojadą dalej. Może do Protektoratu, może do Zagłębia Ruhry. Tylko w tym czasie zmasowany nalot bombowy może zniszczyć wszystkie prototypy wraz z dokumentacją. O północy jest czas nadawania – zostanie im cała doba na przygotowanie nalotu, nawet gdyby próby skończyły się dziś.

Powinni zdążyć. Rok pracy sztabu naukowców, pod kierownictwem inżyniera Meiera, pójdzie na marne, może nawet on sam zginie – przyfabryczny hotel mieści się

nad magazynami.

Kloss nie ma mc przeciwko Meierowi. Ten czterdzie-stoparoletni mężczyzna o pochylonych jak u sześćdziesięciolatka plecach nie jest mu niesympatyczny, przeciwnie, budzi zaufanie. Na pewno ma już dość wojny, może nie jest narodowym socjalistą, ale przecież pracuje dla nich i to jest ważne. Jego talent służy wojnie, choćby sam Meier był jej przeciwnikiem, wzmacnia faszyzm, choćby Meier nie był nawet faszystą.

– Pański ruch, poruczniku.

– Myślę – odpowiedział. – Wpędził mnie pan w kabałę, będę musiał stracić figurę.

– Niech się pan przyzna. Nie myślał pan o szachach. Był pan myślami gdzieś daleko. Rodzina?

– Coś w tym rodzaju – odpowiedział Kloss. Jest zdumiony przenikliwością tego wyblakłego mężczyzny o nerwowych dłoniach.

– Dajmy więc temu spokój – powiedział Meier, składając figury. – Mnie także trudno się skupić; kiedyś podobno dobrze grałem.

– No cóż! Po dniu pełnym sukcesów… Generał był zachwycony. Jeśli dobrze pójdzie, pański czołg za kilka miesięcy przestanie być prototypem. Musi pan być szczęśliwy.

– Byłbym, gdybym wiedział, że przybliży to koniec wojny choćby o jeden dzień.

– Chciał pan powiedzieć – Kloss przyoblekł swą twarz w zwykły uśmiech i podsunął inżynierowi paczkę papierosów – chciał pan zapewne powiedzieć, inżynierze, „jeśli mój czołg przybliży choćby o dzień nasze zwycięstwo"?

– Czy koniec wojny nie jest już zwycięstwem?

– Ma pan rację, Meier. Koniec wojny może oznaczać tylko nasze zwycięstwo.

Meier przyjrzał mu się badawczo, zaciągnął się papierosem i zmrużył oczy podrażnione dymem.

– Gdyby nie to, że pana polubiłem przez te parę dni, Hans, gotów bym pomyśleć, że pan mnie…

– Sprawdza? Nie – roześmiał się szczerze. – Ludzi takich j.ak pan sprawdza ich dzieło. Najlepszą rekomendacją pańskiego oddania sprawie jest pański czołg.

– Naprawdę? – zapytał ironicznie Meier. – A gdybym projektował ciągniki rolnicze, albo dźwigi portowe?

– Zaraz, zaraz, więc żuraw portowy Meiera…

– Trzydziesty drugi rok! Jak to dawno! Interesował się pan dźwigami portowymi?

– W czterdziestym pierwszym roku miałem bronić pracy na politechnice w Gdańsku.

– Bronił pan cywilizacji europejskiej. – W jego głosie zabrzmiała teraz wyraźna drwina. Nagle spoważniał: -Czy mógłbym pana o coś prosić, Hans, czy mógłby pan coś dla mnie zrobić?

– Postaram się.

– Proszę mi powiedzieć prawdę. Pan jest przecież z Abwehry, wy wiecie, musicie wiedzieć znacznie więcej, niż przedostaje się do gazet. Co naprawdę było w Hamburgu? To dla mnie bardzo ważne: żona z dzieckiem i rodzice mieszkają w Hamburgu.

– Wczoraj – powiedział cedząc słowa Kloss – był tam nalot. Słyszałem o jakimś nalocie, nie znam szczegółów, ale mamy przecież w Hamburgu wspaniałą artylerię przeciwlotniczą.

Boisz się, nareszcie się boisz – pomyślał me bez satysfakcji. Twoja żona. Twoi rodzice… A co w trzydziestym dziewiątym, kiedy bomby spadały na Warszawę, albo w czterdziestym, kiedy rujnowały Londyn? Tam też były czyjeś żony i czyiś rodzice, czy wtedy także nie lubiłeś wojny, czy przestałeś ją lubić dopiero, gdy poczułeś smak strachu?

Chciałby mu powiedzieć o swoich krewnych, których mogił nie będzie mógł nawet odszukać, miał ochotę potrząsnąć nim, postukaś palcem w tę przerażająco głupią, niemiecką głowę, choć przecież wie, że ta głowa zrodziła wiele śmiałych technicznie projektów, że mogłaby służyć pokojowi, tak jak teraz służy wojnie. Żal mu było tego człowieka, uwikłanego w sieć, z której nie sposób się wydostać, a jednocześnie odczuwał satysfakcję, że teraz im, Niemcom, dane jest zasmakować strachu i niepokoju.

– Nie chce mi pan powiedzieć – przerwał ciszę Meier. – Więc to musi być prawda. Podoficer z naszej kantyny powiedział mi w sekrecie, on także pochodzi z Hamburga. Dziewięć godzin bezustannego nalotu… Zaczęli Anglicy nocą, skończyli Amerykanie w biały dzień. Nasz dom jest niedaleko portu. Wczoraj cały dzień telefon nie odpowiadał.

Co mu powiem? – myślał Kloss. – Powinienem go pocieszać? Podoficer z kantyny ma dobre informacje, widocznie słucha zagranicznego radia. To trzeba zapamiętać – taka informacja może się przydać. Za słuchanie Londynu podoficerowi z kantyny grozi front wschodni, a to na pewno nie jest marzeniem podoficera. Wiele gotów jest zrobić, żeby tego uniknąć. Pochodzi z Hamburga – robotniczego miasta. Tam hitlerowcy zawsze przegrywali – hamburczycy głosowali na socjaldemokratów i komunistów. Kloss przeglądał dziś rano biuletyn, opatrzony nadrukiem „ściśle tajne", i wie, że to, co było Hamburgiem, jest dziś kupą gruzów.

– Prawdopodobnie przerwana linia – powiedział głośno – ale to przecież jeszcze nic nie znaczy. Proszę mi podać adres pańskiego domu, imiona rodziców, żony i dziecka. Spróbuję się dodzwonić przez wojskową linię.

Meier skreślił kilka słów na kartce, długo w milczeniu ściskał dłoń porucznika.

To głupie – myślał Kloss -współczuję mu teraz, rozumiem jego trwogę. Ale przecież dziś o północy na falach eteru pobiegnie mój meldunek, którego konsekwencją będzie zburzenie tej fabryki, zniszczenie owoców wielomiesięcznej pracy tego mężczyzny o wpadniętych głęboko oczach, a może nawet jego śmierć.

– Przeklęta wojna – powiedział Meier i odwrócił się na pięcie. Zaczął porządkować papiery. Gdy Kloss był już przy drzwiach, usłyszał łamiący się głos Meiera: – Musi pan powiedzieć mi prawdę! Musi pan!

6

Chłopak płakał cicho, nie wstydząc się łez: – Zostanę tutaj – powiedział.

– Zostaniesz – powiedział Bartek. – Na razie zostaniesz, a potem coś się wymyśli. Jedz – podsunął mu talerz z parującą zupą.

– Gdybym przyleciał od razu do sklepu, gdybym nie kluczył ulicami, zdążyliby ostrzec Filipa, a tak…

– Musiałeś kluczyć – powiedział Bartek. – Dobrze, że uprzedziłeś Zegarmistrza.

– Przy mnie wystawił pajaca – powiedział chłopak. -Ale co to pomoże Filipowi?

– Przestań się mazać – uciął Florian, ten sam kędzierzawy mężczyzna, który odbierał meldunek od ślepca w pakamerze za sklepem. Jest szorstki i tą szorstkością chce pomóc chłopakowi, który musi udźwignąć ciężar zbyt wielki jak na jego szesnastoletnie barki.

Florian pomyślał o śmierci ślepego. Dwa tygodnie temu Florian dał mu osobiście fiolkę z cyjankiem. Stary nudził go o tę fiolkę już od dawna.

– Boję się – mówił – że jeśli dostaną mnie w swoje ręce, mogę wygadać. Jestem cholernie wrażliwy na ból. Musisz mi dać coś, co działa natychmiast.

Dał mu ten cyjanek. I chociaż wie, że nie mógł postąpić inaczej, czuje się, jakby i on miał swój udział w śmierci starego.

– Prześpij się – powiedział Bartek i rzucił małemu kożuch na drewnianą skrzynię.

W sąsiedniej izbie, największej w tej leśniczówce, gdzie siedzieli już trzeci miesiąc, Anka-radiotelegrafistka szykowała się do nadawania.

– Gdybyś nie mieściła się w czasie – powiedział Bartek – to przede wszystkim nadawaj te ostatnie informacje Filipa. Wiesz, te od J-23.

– Spróbuję zdążyć wszystko, zaczynam. Nie przeszkadzajcie. -Jej palec zaczął drgać na kluczu telegraficznym.

Bartek przez chwilę przyglądał się jej, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, potem ostrożnie przysunął dwa krzesła do okna, siadł i wskazał miejsce Florianowi.

– Zdążył nas ostrzec – powiedział. – Chyba jego aresztowanie nie ma nic wspólnego z akcją, którą szykują tutaj. Bo przecież wtedy… – urwał.

– Myślisz o J-23? – zapytał Florian. – Kto to właściwie jest?

Bartek przyjrzał mu się badawczo. Czyżby Florian? Nie, to niemożliwe. Ale meldunek Filipa mówił wyraźnie: „Niewykluczone, że wewnątrz oddziału znajduje się informator gestapo". Ale Floriana skierował Filip. Pozostają ze sobą w kontakcie ponad rok. Było wiele okazji, żeby wsypać grupę z radiostacji. Florian wiedział zawsze, gdzie są zamelinowani. Co znaczyło to ostrzeżenie Filipa? Czy podejrzewał kogoś specjalnie? Niestety, Filip już nic nie powie.

Florian zmieszał się pod uważnym spojrzeniem Bart-ka. Dobrze znanym Bartkowi gestem zmierzwił kudły na głowie.

– Wybacz – powiedział – głupio pytam. Nie wiadomo dlaczego, ten gest uspokoił Bartka, zniweczył jego podejrzenia.

– Najgorsze – powiedział Bartek – że jeszcze dziś miał przesłać wiadomość o terminie zbombardowania fabryki. Ciotka Zuzanna będzie czekała na tę wiadomość. Czy Filip też ma cyjanek? – zapytał szeptem.

– Nie myślisz chyba, że to zrobi?

– Nie myślę. Jeśli ci w gestapo mają cokolwiek oleju w głowie, będą go oszczędzać. W tym cała nadzieja.

– Myślisz o odbiciu?

– O tym decyduje okręg. Ale o tym nie możemy nawet marzyć bez człowieka, który spotykał się z Filipem. Bez J-23.

– O ile też nie wpadł – zasępił się Florian.

– Miejmy nadzieję. Będę się widział z kimś z okręgu jeszcze dzisiaj. Jest odprawa. Dobra okazja, żeby ostrzec chłopaków z innych oddziałów o zamiarach SD. Do mego powrotu – wstał i przeciągnął się – ty obejmiesz dowództwo oddziału. W razie czego wiecie, gdzie pryskać. Wyślij ubezpieczenie od strony toru.

– Tak jest – wyprężył się Florian. Anka skończyła nadawanie, zamknęła szafę, podeszła do Bartka.

– Co zrobić o północy? Mam czas nadawania. Ciotka Zuzanna upomina się, żeby podać jej dzień i godzinę nalotu.

– Zapowiesz ciszę – pogłaskał ją po policzku. – Odezwiemy się po trzech dniach na rezerwowe) fali. Powiesz, że jest wielka wsypa, że aresztowano Filipa, a być może także J-23. – Przytulił ją gwałtownym ruchem i pocałował w usta.

– Mam nadzieję – powiedział już w drzwiach – że zastanę was tutaj…

7

– Janek, Janek! – wrzeszczała okutana w chustkę baba, wychylając się z okna przepełnionej niemiłosiernie kolejki wąskotorowej. – On zostanie, ten głupi, zostanie! – lamentowała.

Mała, śmieszna lokomotywa drgnęła, pociągnęła z wysiłkiem kilka wagoników. Młody mężczyzna, biegł chwilę obok pociągu, uczepił się poręczy ostatniego wagonu, na parę sekund zawisł, bo lokomotywa nabrała już szybkości, ale wreszcie udało mu się przycupnąć na stopniu.

– W porządku – powiedział Kloss. – Zdążył wsiąść.

Baba podziękowała mu wzrokiem i, powodowana widać wdzięcznością, przesunęła nieco tobół, który przygniatał mu nogę.

Dobrze mu, mimo tłoku. W stroju, który przyodział, wsiąkł w okupacyjną rzeczywistość. Dystyngowany Rhode otworzyłby pewnie usta ze zdziwienia, gdyby zobaczył go w tej cywilnej kurtce z barankiem, w bryczesach i butach z cholewami, w cyklistówce niedbale zsuniętej na ucho. Kloss bardzo rzadko zmienia się w cywila. To zbyt niebezpieczne. Chociaż paradowanie w mundurze Wehrmachtu po ulicach miast Generalnej Guberni także nie należy do rzeczy bezpiecznych. Na wszelki wypadek zapewnił sobie alibi. Zadzwonił do Rhodego i powiedział o podejrzeniach gestapo, że w okolicznych lasach działa partyzancka radiostacja. Szkoda, że Geibel ją zlikwiduje, a nie Abwehra. Rhode chwycił przynętę. A wtedy Kloss zaproponował mu, że sam spróbuje dotrzeć do radiostacji. Rhode ucieszył się, ale na wszelki wypadek ostrzegł Klossa, że idzie na własną odpowiedzialność. Cóż, jutro trzeba mu będzie zameldować, że niestety nie udało się radiostacji znaleźć, skrzywi się zapewne, powie, że przecież od początku nie wierzył w powodzenie tego przedsięwzięcia, może – jeśli będzie w dobrym humorze -pochwali Klossa za odwagę. Ale Kloss dotrze do radiostacji. Musi do niej dotrzeć właśnie dziś przed nocą, ponieważ wie, że o godzinie zero radiostacja ma ostatni termin nadawania. Ostatni, żeby informacja o dniu wyjazdu inżyniera Meiera wraz z prototypami jego czołgów dotarła, zdążyła dotrzeć tam, skąd można wysłać eskadrę bombowców, która uniemożliwi wyjazd.

W zdobyciu dokładnej daty wyjazdu pomógł mu przypadek. Zadzwonił do Meiera w pół godziny po wyjeździe z fabryki, żeby mu powiedzieć, że wojskowa linia do Hamburga jest tak przeciążona, że dopiero koło piątku będzie mógł zasięgnąć informacji o losie jego rodziny.

– Niestety, za późno – powiedział Meier. – W czwartek o świcie wyjeżdżamy. – Nie mógł wiedzieć, że tym jednym zdaniem zamienia fabrykę wraz ze złożonymi w niej prototypami w kupę dymiących zgliszcz.

Właśnie dlatego, żeby to się mogło stać, Kloss musiał przebrać się w cywilne ciuchy, które upodobniły go do zwykłego, młodego człowieka wiosny czterdziestego trzeciego roku, zajmującego się prawdopodobnie konspiracją albo przynajmniej szmuglem.

Oczywiście wyjazd do lasu to ostateczność. Zdecydował się na nią dopiero wtedy, gdy w drodze do Filipa jak zwykle zatrzymał się przed wystawą Zegarmistrza, aby sprawdzić punktualność swego zegarka. Chodził dobrze. Ale dokładny czas w oknie sklepu Zegarmistrza wskazywał nie brzydki zegar dwuwahadłowy, lecz rów- nież szpetny pajac z cyferblatem umieszczonym na brzu- chu. Nie oglądając się, minął bramę domu numer 32. Zatrzymał przejeżdżającą rikszę i kazał się wieźć na Zatorze. Pierwszą rzeczą, którą powinien zrobić, to ostrzec Filipa. Ale w dzielnicy małych, jednorodzinnych domków, gdzie u ciotki mieszkał Filip, dostrzegł czarnego Opla o numerze rejestracyjnym znanym mu na pamięć. Tym Oplem zwykł jeździć Brunner. Hojnie wynagrodziwszy rikszarza, który się pewnie musiał okropnie dziwić, dlaczego oficerowi Wehrmachtu zachciało się nagle przejażdżki, wrócił do śródmieścia. Z pierwszej napotkanej apteki zadzwonił pod trzycyfrowy numer. Usłyszał, że pan Kozioł wyjechał w związku z chorobą babki i nie wiadomo, kiedy wróci. To było hasło oznaczające alarm.

Czy Filipowi udało się zwiać? – zastanawiał się. – Które ogniwo łańcucha zostało przerwane? Czy był to strzał na ślepo, czy fragment dobrze rozpracowanej akcji? Dużo by dał, żeby znać odpowiedź na te pytania. Gdyby wiedział przynajmniej, że punkt u Zegarmistrza jest czysty. Fakt, że Zegarmistrz zdążył wystawić pajaca, o niczym nie świadczy. Jeśli gestapo rozpracowało sieć łączności, mogą mieć także Zegarmistrza i w pokoiku za sklepem oczekiwać na klientów. Nie, nie miał innego wyjścia – rozważał. Musiał zaryzykować tę podróż i spotkanie z Bartkiem, ponieważ tylko w ten sposób zdoła przekazać na czas informację, od której może zależeć tak wiele. I spróbować powiązania na nowo porwanych nitek siatki. Ale ryzyko jest wielkie. Szczególnie po rannej konferencji u Geibla. Kloss nie bardzo wierzył w przechwałki Geibla. Ludzie z grupy osłaniającej radiostację są dobierani szczególnie starannie, a Bartek jest zbyt ostrożny, żeby trzymać u siebie kogoś, kto budziłby cień podejrzenia. A jednak ta pewność siebie Geibla. Coś musiał wiedzieć. Chyba nie bluffował. A może – przeraził się nagle – cała ta konferencja była zorganizowana dla niego? Może Geibel zna już jego rolę i teraz starannie wymierzonymi ciosami rozbija jego siatkę, aby zobaczyć, jak on postąpi? Niemożliwe! Nie dlatego niemożliwe, żeby odmawiał Geiblowi talentu w policyjnej robocie, tylko że w wypadku zdemaskowania, zaczęliby od niego. To zbyt duża gratka dla Geibla przyszpilić oficera Abwehry jako polskiego agenta. Nie darowałby sobie tej satysfakcji…

– Proszę. – Baba podsunęła mu jabłko. – Niech pan spróbuje – oderwała go od jego myśli. – Pan też do Trokiszek?

Burknął coś niewyraźnie, babina zrozumiała to jako niechęć do rozmowy i nie nalegała. W wagonie było cicho, nikomu z tych ściśniętych jak sardynki w puszce ludzi nie chciało się gadać. Pomalowana na niebiesko lampa u sufitu, nadając twarzom jakiś odcień fioletowawy, czyniła wrażenie dość niesamowite.

Wyciągnął papierosa, zapalił i stwierdził, że w paczce zostało mu tylko parę. Widocznie Kurt musiał się podzielić jego paczką. Strasznie dużo palił i nieraz już podkradał Klossowi po parę papierosów, nie starczały mu jego przydziały. Kloss przymykał na to oczy. Na Kurcie, zdaje się, może polegać. Spotkał go na schodach, kiedy wychodził już w tym cywilnym przebraniu.

– Wygląda pan jak prawdziwy partyzant – uśmiechnął się Kurt. – Dobrze panu w tym stroju, panie oberleut-nant, może nawet lepiej niż w Feldgrau…

Czy to była aluzja, część spisku, czyżby Kurt odgrywał tu jakąś role? Odrzucił od siebie tę myśl. Po prostu powiedział to, co mu się nasunęło na pierwszy rzut oka. Kurt niezbyt starannie ukrywał przed Klossem swą niechęć do koloru Feldgrau.

Kloss przypomniał sobie wczorajszy ranek. Jechał małym, terenowym samochodem-amfibią na poligon, gdzie przestrzeliwano nowy, prototypowy pancerz czołgu Meiera. Na skraju poligonu, obok zarośli, kazał Kurtowi zatrzymać wóz pod pozorem pilnej potrzeby. Potrzebował dwóch minut, by wyjąć z klamry pasa aparat fotograficzny i trzykrotnie raz za razem nacisnąć spust. Kiedy wyszedł na drogę, udając, że dopina mundur, Kurt śmiał się: „Pan oberleutnant wszedł za krzaki, żeby skryć się przede mną; a tam – pokazał zbliżającą się do czołgu grupę ludzi – mógł pana podziwiać cały sztab z generałem na czele. Sam bym to chętnie zrobił…". „Co?" – nie zrozumiał Kloss. „Wypiął się na generała" – odparł Kurt patrząc mu bezczelnie w oczy. Kloss musiał go przywołać do porządku. Ale Kurt nie przejął się ruga. Wiedział, że gdyby oberleutnant Kloss chciał mu zrobić krzywdę, mógłby to uczynić dawno.

Rok temu trafiła do Klossa sprawa paru żołnierzy niemieckich, u których znaleziono humorystyczny tygodnik, wydawany przez polskie podziemie w języku niemieckim. Wszyscy udawali zdziwienie, twierdzili, że pierwszy raz widzą na oczy „to świństwo". Ale w aktach Kurta, chłopaka z Bytomia, znalazł Kloss kilka rzeczy interesujących: jakiś areszt za opowiadanie dowcipów, naganę z wnioskiem o skierowanie na front wschodni za rozmowy po polsku. Wynikałoby z tego, że Kurt nie pała miłością do Rzeszy Adolfa Hitlera. Kiedy Klossowi udało się jakoś zatuszować sprawę, postarał się, żeby Kurta zrobić swym ordynansem. Przedtem pokazał Kurtowi cały materiał przeciw niemu. Najmniejszą karą, jaka mogłaby spotkać Kurta, byłby karny batalion na wschodzie. Kurt zrozumiał. Jest ordynansem dyskretnym, inteligentnym, nie zadającym nigdy zbędnych pytań. Wytworzyło się między nimi coś w rodzaju koleżeństwa i Kurt wysoko to sobie cenił. Nie, Kurt nie dałby się wciągnąć w żadną grę przeciwko niemu, nie potrafiłby grać. Kloss sprawdził to niejednokrotnie.

Pociąg dygotał wspinając się pod górę, jechał teraz bardzo powoli, strzelając w niebo pomarańczowymi iskrami. Kloss, przyciśnięty do okna, wpatrywał się w gęstniejącą ciemność. Wolno przesuwały się pnie brzóz. I wtedy uświadomił sobie, że wszystkie próby odsuwania myśli o najgorszym są oszukiwaniem samego siebie. W jednej chwili dostrzegł to, co starał się odpędzić, przywołując inne myśli i inne wspomnienia. Filip musiał wpaść. Jeszcze nie wiedział dlaczego, nie miał pojęcia, czy aresztowanie nie było przypadkiem, głupim figlem losu. Polubił Filipa, cenił jego spokój i opanowanie, refleks i zdolność podejmowania decyzji w jednej chwili.

Kiedyś w melinie u ciotki siedzieli razem do północy. Filip spojrzał na zegarek i powiedział: „No, jeszcze jeden dzień mamy darowany".

Kloss uprzytomnił sobie wówczas, że Filip żyje ze świadomością stałego zagrożenia, jakby oczekiwania na najgorsze. Kloss by tak nie potrafił. Raz uwierzył w swoją szczęśliwą gwiazdę, postanowił, że po wojnie skończy politechnikę w polskim Gdańsku i z niezachwianą pewnością czekał na realizację swojego zamierzenia. Natychmiast po naradzie u Geibla pobiegł do Filipa, żeby go ostrzec przed niebezpieczeństwem, jakie zawisło nad oddziałem. Powiedział także, że da znać, gdy się dowie o terminie zakończenia prób nowego czołgu. „Przekażę" _ powiedział dentysta. – Potem kazał mu krzyknąć, a widząc jego zdumione spojrzenie, wyjaśnił: – „Ci w poczekalni zdziwiliby się, gdybyś nie wrzasnął w fotelu dentysty".

Taki jest Filip, nie zapomina o żadnym drobiazgu. Już kiedy Kloss szykował się do wyjścia, powiedział: „A swoją drogą powinieneś kiedyś przyjść do mnie w charakterze pacjenta. Górna trójka zaczyna ci się naprawdę psuć". Wtedy Kloss powiedział mu bez uśmiechu: „Nic z tego, cholernie boję się dentysty…".

Ktoś stojący na stopniu wagonu zaczął otwierać drzwi, Kloss zachwiał się, musiał uchwycić się półki, żeby nie wypaść. Do wagonu wcisnął się ten chłopak, który w ostatniej chwili wskoczył na stopnie ruszającej kolejki.

– Janek – powiedziała kobieta w chustce – ty pokrako, omal nie zostawiłeś mnie z bagażami.

– W Trokiszkach czekają żandarmi – powiedział Janek ciężko dysząc.

– Obława! – krzyknął ktoś histerycznie. – Hamulec, trzeba pociągnąć za hamulec!

– Cicho – uspokoił ich Janek – zaraz zaczyna się puszcza, tam zatrzymamy.

W wagonie rozpoczęła się gorączkowa krzątanina. Toboły, ściągane z półek, spadały na głowy podróżnych, potęgując zamieszanie i harmider.

Kloss wyskoczył ze wszystkimi, przeszedł tor, zostawiając podróżnych, którzy z tobołami ciągnęli przez las w stronę miasteczka. Rozejrzał się – nikt za nim nie szedł. Minął szeroką przesiekę, ukryty w gąszczu, wyciągnął mapę i kompas. Przyświecił sobie latarką, potem wybrał kierunek i ruszył przez bezdroże.

8

Ostre, oślepiające światło uderzyło go wprost w twarz Filip zmrużył oczy.

– Chodź – powiedział gestapowiec.

Podpierając się rękami o ściany ciasnej i ciemnej klitki, usiłował wstać. Nogi miał jak z waty, łokcie zsuwały mu się po śliskiej, wymalowanej olejno ścianie. Brutalne szarpnięcie gestapowca, który chwycił go za klapę marynarki, stało się prawdziwą pomocą. Wstał, zrobił jeden krok, potem drugi. Dotknął obolałej, wilgotnej twarzy. Zachwiał się.

– Szybciej! – warknął Niemiec wypychając go na korytarz.

Gdzieś z tyłu trzasnęły drzwi celi, z drugiej strony korytarza dwóch gestapowców ciągnęło.jęczącego mężczyznę. Jego głowa podskakiwała na nierównościach cementowej podłogi. Teraz schody. Wąskie, brudne, bez poręczy. Filip wspinał się z wysiłkiem, usiłując liczyć stopnie – siedemnaście, osiemnaście, dziewiętnaście… Gestapowiec zatrzymał się, zapukał, otworzył jakieś drzwi, popchnął Filipa do wnętrza.

Najpierw zauważył, że nie słyszy swoich kroków -miękki dywan tłumił wszelkie odgłosy. Podniósł wzrok. Głębokie skórzane fotele, przyćmione światło, fornirowane meble, pod wielkim portretem Hitlera małe biurko.

– Proszę usiąść – usłyszał cichy głos.

Dopiero teraz dostrzegł, że przy biurku siedzi mężczyzna w czarnym mundurze. Padł na fotel.

Sądząc z opisu, to powinien być sam Geibel – pomyślał leniwie.

Mężczyzna podniósł się znad biurka, podszedł, przyjrzał się pokiereszowanej twarzy Filipa. Dopiero teraz Filip dostrzegł duże, brunatne plamy na swym kitlu.

– Brunner! – krzyknął Geibel.

Zza kotary, cicho jak duch w teatrze, wysunął się Brunner.

– Co pan z nim zrobił? – zapytał Geibel. – Dlaczego jest pan takim tępym bydlęciem, które potrafi tylko bić? Proszę teraz wyjść, jeszcze porozmawiamy… Przepraszam – powiedział pochylając się nad Filipem – bardzo pana przepraszam.

– Co? – zapytał Filip, któremu wydawało się, że nie dosłyszał.

– Przepraszam pana – powtórzył Geibel. – Niestety, nie dobieramy sobie współpracowników sami, mamy takich, jakich nam przyślą. Zapali pan? Chciałem z panem porozmawiać. A może jest pan zbyt zmęczony, może woli pan, żebyśmy odłożyli naszą rozmowę do jutra? – Podał dentyście ogień i dopiero potem przypalił sobie. – Nie lubię bicia – ciągnął – i nie chciałbym oddać pana znowu w ręce mego współpracownika. Jestem zwolennikiem rozmów. Rozsądnych rozmów prowadzonych przez rozsądnych łudzi. Czy mogę pana uważać za osobę rozsądną, doktorze?

– Tak – powiedział Filip i zaciągnął się papierosem.

– Cieszę się – powiedział Geibel. – Pańskie nazwisko?

– Sokolnicki, Jan Sokolnicki – odpowiedział z wysiłkiem Filip. Mówił z trudem, każdy ruch szczęk przyprawiał go o cierpienie.

– Pytałem o pańskie prawdziwe nazwisko – uśmiechnął się Geibel, a kiedy milczenie Filipa przedłużało się, dodał: – Więc jednak nie chce pan być rozsądny. Ale nie tracę nadziei, ciągle nie tracę nadziei. – Podszedł do biurka i otworzył leżącą tam teczkę. – Pan nas nie docenia -powiedział – panie Sokolnicki, przepraszam, panie Fili-piak… – Spojrzał w oczy wtłoczonego w fotel mężczyzny i kiedy nie dostrzegł w nich cienia zainteresowania, zaczął czytać: „Józef Filipiak, urodzony 9 maja 1900 roku w Łodzi, w roku 1924 skazany za działalność komunistyczną na cztery lata, w 1929 roku na pięć lat, następny wyrok w 1936 roku – osiem lat. Pseudonim partyjny -towarzysz Filip". Zgadza się?

– Nazywam się Jan Sokolnicki – powiedział z wysiłkiem.

– Obaj wiemy, że żaden Sokolnicki nie istnieje, a pańska kennkarta jest fałszywa. Po ci się upierać? Ja osobiście żywię szacunek dla pokonanych wrogów, o ile zrozumieją, że zostali pokonani. Wiemy wszystko lub prawie wszystko. Pańskie uczciwe zeznanie może tylko potwierdzić pańską lojalność. Rzeczy znalezione podczas rewizji w gabinecie dentystycznym są wystarczającym materiałem dowodowym.

– Nic nie wiem – powiedział Filip. – Wynajmowałem ten gabinet tylko na kilka godzin dziennie.

– Nie bądźmy dziećmi, panie Filipiak. Jeśli poda nam pan nazwiska swoich informatorów i współpracowników, damy panu szansę. Oczywiście nie uwolnimy pana, spiskował pan przecież przeciw państwu niemieckiemu, ale otrzyma pan szansę. Gdzie radiostacja?

– Nie wiem.

– Kto przekazywał informacje o ruchach naszych wojsk?

– Nie wiem – powtórzył Filip.

– Kto to jest Janek?

Dentysta milczał uparcie. Geibel przyglądał mu się przez chwilę, potem nacisnął guzik dzwonka. Kiedy gestapowiec stanął w drzwiach, gotów wyprowadzić Filipa, Geibel powiedział:

– Proszę się dobrze namyśleć. Daję panu czas do jutra. Brunner wyszedł zza kotary, gdy tylko zamknęły się drzwi za Filipem.

– Także nic – powiedział Geibel. – Nic z niego nie wycisnąłem.

– Gdyby pozwolił pan moim chłopakom przycisnąć pedał do dechy… – przysunął sobie krzesło do biurka szefa, wyciągnął skórzaną papierośnicę z monogramem, podsunął Geiblowi cygaro.

– Musiałem zawiadomić gruppenfuehrera – powiedział Geibel.

– Powinien zrozumieć, że nie mieliśmy innego wyjścia.

– Na pańskim miejscu – powiedział Geibel – nie bardzo bym na to liczył. Po pierwszym raporcie o zwerbowaniu Wolfa dużo sobie obiecywał. Na szczęście Wolf nie jest spalony.

– Rozśmiesza mnie – powiedział Brunner – kryptonim tego faceta. Wilk! Trzeba przyznać, szefie, że potrafi pan być dowcipny.

– Boję się, że gruppenfuehrer może nie mieć poczucia humoru. Wolf zrobił swoją robotę, trzeba mu przyznać, dobrze.

– Stary praktyk – powiedział Brunner. – Pracował w polskiej defensywie.

– To myśmy pokpili sprawę. Gdybyśmy przyjrzeli się z daleka temu gabinetowi dentystycznemu, moglibyśmy złapać coś więcej. Zdejmować punkt po parogodzinnej obserwacji to nie jest dobra robota, Brunner. Nie potrzebuję panu tego mówić.

– Nikt więcej nie wpadł? – zapytał Brunner bez nadziei w głosie. Geibel potrząsnął przecząco głową.-Więc ten Wolf musi jeszcze powęszyć.

– Zaczynać wszystko od początku? Nie łudźmy się, Brunner. Na zlokalizowanie tego Filipiaka potrzebował czterech miesięcy, a teraz będą czujniejsi. Aha, jeszcze jedno. Wolf twierdzi, że do tego gabinetu dentystycznego przychodzili niekiedy niemieccy oficerowie. Interesujące, co?

– Może tak, może nie. Ja sam wstawiłem sobie zęby w getcie. Ten żydowski dentysta był geniuszem w swoim fachu. Ciekawe, komu teraz wstawia zęby. Ale oczywiście, można by zatrudnić przy tym naszego przyjacie la Klossa – uśmiechnął się Brunner.

– Właśnie o czymś takim myślałem – Geibel rozsiadł się wygodnie w fotelu. – Gdybyśmy wciągnęli w tę kabałę Abwehrę… Nie przypuszczam, żebyśmy musieli dzielić się z nimi sukcesami.

– A przyjemnie będzie podzielić się porażką – skończył jego myśl Brunner. – Oczywiście spróbuję jeszcze wycisnąć coś z tego dentysty.

– Tylko nie za mocno, proszę, nie za mocno, nie do dechy. Niepotrzebny nam nieboszczyk, ani im w Warszawie. Gruppenfuehrer powiedział, że być może zażąda przewiezienia Filipiaka do Warszawy – dodał tonem wyjaśnienia. – Oni myślą, że my tu na prowincji nie potrafimy pracować – uśmiechnął się porozumiewawczo. A potem nagle przyszła mu ochota, żeby zrobić Brun-nerowi przykrość.

– A jeśli trzeba będzie go odesłać, pan go dostarczy gruppenfuehrerowi. Sam pan przecież powiedział, że gruppenfuehrer powinien pana zrozumieć. Pan mu najlepiej wyłoży, dlaczego akcja miała taki właśnie przebieg. Nikt nie zrobi tego lepiej, Brunner…

Tymczasem Filipa wprowadzono do celi. Rzucił się na twarde posłanie. Zanim zapadł w nerwowy półsen, dotknął pieszczotliwie szwu marynarki. Wyczuł palcami okrągłą obłość fiolki. Podziałało to na niego uspokajająco.

Co z Jankiem? -pomyślał, zanim stracił świadomość. – Skąd znają ten kryptonim?

9

Dwie godziny błąkał się po lesie, zanim zatrzymał go okrzyk:

– Stój! Kto idzie?

Światło kieszonkowej latarki smagnęło go po twarzy. Wymienił hasło. Milczący partyzant powiedział:

– Pójdzie pan za mną – i szli prawie pół godziny, nim z mroku zaczęły się wyłaniać kontury leśniczówki.

W największej izbie Florian prowadził odprawę. Otrzymał właśnie wiadomość, że na stacji Trokiszki żandarmi urządzili obławę. Nie wiedział, czy nie ma to przypadkiem związku z ostrzeżeniem o koncentracji sił niemieckich. Zdecydował, że posterunki wysunąć należy jeszcze dalej na linię Trokiszki – Dąbrowa. Zarządził ogłoszenie stanu alarmowego w pododdziałach i kazał przygotować ludzi do zmiany miejsca postoju.

– Mam dwu rannych – powiedział Rudolf – z piątkowej kolejówki, co z nimi zrobić?

– Przed nocą musisz ich zamelinować w Rudkach. Niewykluczone, że będziemy musieli przeprawić się przez Wisłę. Są jakieś pytania? – zapytał dla porządku, ale pytań nie było i partyzanci zaczęli się podnosić do wyjścia. Wtedy właśnie wszedł Kuba, prowadząc przed sobą Klossa.

– Powiedział hasło, chciał się widzieć z dowódcą – wyprężył się służbiście.

– Słucham? – zapytał Florian. – Co mi pan ma do powiedzenia?

Kloss wskazał wzrokiem obecnych i dopiero gdy partyzanci wyszli, siadł na zydlu podsuniętym przez Floriana.

– Gdzie jest Bartek? Chcę mówić z Bartkiem.

– Zastępuję Bartka, może pan mówić ze mną.

– Tak? Przychodzę z polecenia pana Kozioła.

– W porządku – powiedział mężczyzna. – O tej sprawie może pan mówić tylko z Bartkiem, powinien zaraz wrócić.

– Co to znaczy: zaraz? – Kloss spojrzał na zegarek. -Muszę się z nim widzieć przed północą.

– Rozumiem. Ale musi pan poczekać. Chce pan coś zjeść? Ale na zimno, nie palimy ognia. A może się pan prześpi? – W drzwiach dostrzegł głowę Anki. – Zabierz naszego gościa na górę, mech się prześpi. Poznajcie się – to jest Anka.

– Janek-powiedziałKloss ściskając dłoń dziewczyny. – Gdyby Bartek nie przyszedł do pół do dwunastej, proszę mnie obudzić mimo wszystko.

Florian został sam. Chciałby, żeby Bartek był już z powrotem. Nie lubił odpowiedzialności, bał się, że ma zbyt małe doświadczenie leśne na wypadek jakiejś akcji Niemców. Jest wpół do dziesiątej. Czego ten facet chce od Bartka? Przedstawił się „Janek". Niekiedy Florian odbierał od Filipa informacje z tym właśnie kryptonimem. Ale to nie musi być ten, imię jest dość pospolite. Trzeba teraz – pomyślał – żeby Anka spaliła wszystkie niepotrzebne papiery, zanim stąd ruszymy.

W półotwartych drzwiach pojawił się nie znany Florianowi facet w pumpach.

– Czego? – zapytał.

– Panie dowódco, pozwól mi pan iść.

– Gdzie pan dojdzie o tej porze? Godzina policyjna to pies? Pójdzie pan rano, jeśli dowódca pana zwolni – odpowiedział i jednocześnie usiłował sobie przypomnieć, jak nazywa się ten skamlący szmugler, którego Bartek przed wyjściem zabronił zwalniać.

– Patriota jestem, panie dowódco, każdy to może zaświadczyć. Ten leśniczy Rudziński musiał coś panom na mnie nagadać, że mnie nie puszczacie, ale to mój szwagier, on ma na mnie złość. A z godziną policyjną jakoś sobie poradzę. Nie mogę czekać, aż mi się towar zaśmierdzi.

– Dość, panie Zając – przypomniał sobie wreszcie to nazwisko. – Dowódca powiedział: nie wypuszczać niko-ąo, więc nikogo nie wypuszczę.

Po wyjściu Zająca zdrzemnął się chyba na moment, bo nie zauważył wejścia Anki i chłopaka.

– Co się stało? – zapytał półprzytomny – przyszedł Bartek?

– Mały ma przywidzenia – powiedziała Anka. – Porozmawiaj z nim.

– Jak Boga kocham, nie mylę się – powiedział Mały. -Uwierz mi Florian, wiesz, że nie bujam.

– Nie twierdzę, że bujasz – powiedziała Anka. – Mogło ci się pomylić.

– O co chodzi? Wykrztuście wreszcie. Powiedz po kolei – zdenerwował się Florian.

Więc chłopak zaczął opowiadać o tym, jak parę dni temu na ulicy Głównej granatowy gonił handlarkę pieczywa, jak biegł roztrącając ludzi, popchnął nawet starego, a potem oślepiony pościgiem wpadł na niemieckiego oficera i jak ten niemiecki oficer mu wygarnął, co o nim myśli.

– Co z tego? – nie rozumie Florian.

– On twierdzi – powiedziała Anka – że ten niemiecki oficer i Janek, którego położyłam na górze, to ta sama osoba.

– Przyjrzałem mu się, kiedy spał – powiedział chłopak. – Stałem pięć metrów od niego, kiedy obtańcowy-wał tego granatowego.

Tego jeszcze mi brakowało – pomyślał Florian. – Dlaczego Bartek tak długo nie wraca? Chciał się z nim widzieć, znał hasło, podał kryptonim „Janek", ale z drugiej strony jest wsypa, nie wiadomo, co trafiło w ręce Niemców.

– Niech to szlag! – zaklął. – Zawołajcie Franka i jeszcze paru chłopaków. Porozmawiam z nim.

– Co się stało? – zapytał Kloss, przebudziwszy się natychmiast, gdy dziewczyna dotknęła jego ramienia. -Jest Bartek? – Dostrzegł coś w jej spojrzeniu i nagle zobaczył, że partyzanci trzymają broń w rękach.

– Bartka jeszcze nie ma – powiedział Florian. – Chciałbym z panem porozmawiać.

– To on, to ten Niemiec, poznaję go – powiedział chłopak.

– Dokumenty – rzucił Florian.

– Czekam na Bartka, to powinno wam wystarczyć.

– Weźmiemy sami – powiedział partyzant z dziobami na twarzy. Sięgnął do kieszeni Klossa; trafił ręką na rewolwer. Wyciągnął go, rzucił na stół. Mały podbiegł do broni.

– Dla mnie!

– Zostaw – powiedział Florian. – Czy pokaże pan dokumenty dobrowolnie?

– Czekam na Bartka – powiedział Kloss. -I wam także radziłbym czekać. – Rozsadzała go wściekłość. Nie może im nic powiedzieć, me powinien także dopuścić, żeby papiery, które zabrał na wypadek spotkania Niemców, wpadły w ich ręce. Ale już go trzymają, już chłopak zwinny jak piskorz obmacuje mu kurtkę, wyciąga kolejno legitymację oficerską, notes i zaświadczenie w okładce z folii. Kloss wie, co za chwilę przeczyta Florian, który pochylił się właśnie nad karbidówką: „Wszystkie niemieckie władze cywilne, policyjne i wojskowe mają obowiązek udzielić oberleutnantowi Hansowi Klossowi wszelkiej pomocy, jakiej zażąda podczas wykonywania akcji specjalnej. Podpisano – Rhode, pułkownik".

– Co masz do powiedzenia? – Florian mimo woli przeszedł na ty.

– To, co powiedziałem: muszę się widzieć z Bartkiem.

– Co to jest akcja specjalna?

Kloss milczał. Przecież nie może mu powiedzieć, że jest Jankiem, agentem J-23, który dostarcza ich radiostacji najcenniejszych informacji. Przecież oni, ten malutki oddział partyzancki, ma za zadanie ochraniać jego pracę, radiostację, przekazującą meldunki. Nie mógłby tego powiedzieć nawet w zwykłych warunkach, tym bardziej teraz, kiedy wie, że w oddziale może być zdrajca, agent gestapo. Jeśli jest – myśli trzeźwo – będzie starał się mi pomóc. Nie pozwoli przecież, żeby partyzanci rozstrzelali niemieckiego oficera na jego oczach. Geibel by mu tego nigdy nie zapomniał. A jeśli nie ma tu agenta, jeśli w sytuacji zagrożenia, w jakiej oddział się znajduje, zdecydują się na likwidację osobnika co najmniej podejrzanego? Trzeba mieć cholernego pecha, żeby właśnie tu trafić na kogoś, kto widział Klossa w mundurze.

Ale nie, uspokoił się, nie powinni nic zrobić przed powrotem Bartka. A jeśli Bartek nie wróci do rana? Jeśli trzeba, będzie zmienić miejsce postoju? Przecież nie będą go ciągnęli ze sobą?

– Wszystko jasne – powiedział dziobaty partyzant. -Trzeba wykopać dół.

– Odprowadź go do piwnicy – powiedział Florian. -Dobrze go pilnuj i ani się waż bez rozkazu…

– Jak chcesz – skrzywił się partyzant – ale ja na twoim miejscu… – Lufą popchnął Klossa w stronę drzwi.

– Masz rację – odpowiedziała Anka na pytające spojrzenie Floriana – musimy poczekać na Bartka.

– Coś mi w tym nie gra – powiedział Florian. – To zbyt łatwe, żeby mogło być prawdziwe. Przecież w Abwehrze nie siedzą idioci. Gdyby posyłali agenta, potrafiliby go zaopatrzyć w sto najlepszych dokumentów.

– Chciał się widzieć z Bartkiem przed północą – przypomniała sobie dziewczyna. – Czyżby on… – nie skończyła zdania, ale Florian i tak zrozumiał.

– Nie znaleźli przy nim żadnego meldunku.

Gajowy Rudziński wszedł bez pukania, mrukliwy jak zwykle i jakiś niezadowolony. Postawił przed nimi kubki z parującym mlekiem.

– Pijcie, póki ciepłe – powiedział. A po chwili dodał: – Pan komendant Bartek będzie wściekły, że go pan zwolnił.

– Kogo? – zapytał nie rozumiejąc Florian. Myślami był ciągle przy Hansie Klossie, którego książeczkę oficerską trzymał w dłoni.

– Tego pioruńskiego szwagra, Zająca, znaczy się.

– Tego szmugłera? Skądże, miał siedzieć.

– Nie ma go – powiedział Rudziński. – Jakeście złapali tego szwaba, to chłopaki poszły na górę, żeby posłuchać, jak pan z nim gada i on widać przez ten czas… Ale toboły zostawił.

– Co jest w tych tobołach? Trzeba sprawdzić.

– Rąbanka, zwyczajnie – odparł flegmatycznie Rudziń-ski. – Ale pokaż mi pan drugiego takiego szmuglera, który zostawia towar i pryska.

– Pański szwagier?

– Ano – odpowiedział stary – nie ja wybierałem. Prawdę powiedziawszy: śmieć nie szwagier. Przed wojną kumał się z granatowymi, ludzie gadali różne rzeczy, ale czy to wiadomo, co ludzie gadają…

Florian odsunął Rudzińskiego, wyskoczył do sieni.

– O ucieczce tego szmuglera jeszcze pogadamy, to was nie minie. Teraz idziemy go szukać. Obstawicie dojścia do szosy, pewnie uciekł w tamtą stronę. Ty dokąd? – zawołał do Anki. – Wracaj na miejsce! Przygotuj się do nadawania, za pół godziny twój czas. Ogłosisz ciszę, przejście na nowe godziny i nowy szyfr. Jasne? – Wybiegł, nim dziewczyna zdążyła odpowiedzieć.

10

Poczekali, aż z drzwi Kobasowej wyszli ostatni pijani oficerowie niemieccy. Po chwili gruba służąca poczłapała piętro wyżej, gdzie, jak sprawdzili wcześniej, miała służbowy pokoik. Dopiero wtedy wyszli na schody i zadzwonili. Kobasowa była już w szlafroczku, na twarzy miała resztki zmywanego makijażu. W jednej chwili dostrzegła broń w rękach wchodzących. Usiłowała zamknąć drzwi, ale któryś z młodych mężczyzn popchnął je i wsunął nogę w szparę. Wtargnęli do wnętrza. Była tak przerażona, że nawet nie krzyknęła.

– Ja… ja… – zaczęła bełkotać – ja me mam żadnych pieniędzy…

– Sama w domu?

– Tak… ale ja naprawdę…

– Nie potrzebujemy pani pieniędzy – powiedział jeden z młodych mężczyzn i zobaczył przerażenie na jej twarzy, której ściekający makijaż nadawał wygląd tragiczny i groteskowy jednocześnie.

– Więc chcecie – powiedziała szeptem – nie… ja nie zrobiłam nic złego, prowadzę tylko interesy… Ja pomagam ludziom… Nie możecie tego zrobić… nie możecie mnie…

– Możemy – powiedział wysoki, który wetknął nogę w szparę drzwi. – Możemy, ale me chcemy, przynajmniej na razie. Chcemy porozmawiać o interesach i o pomocy ludziom. Nie zaprosi nas pani do pokoju?

– Ależ proszę, proszę bardzo – powiedziała, z trudem odzyskując równowagę. Zrozumiała, że nie przyszli jej zabić, przynajmniej od razu. – Przepraszam za bałagan.

Rzeczywiście salonik wyglądał tak, jakby przeszedł tędy niedawno tajfun.

– Sami panowie widzicie, jak oni się zachowują, jak świnie – powiedziała pani Kobas i zaczęła płakać. Łzy żłobiły sobie kręte korytarzyki w warstwie pudru. Niższy z mężczyzn podszedł do kredensu, wziął nie dopitą butelkę koniaku, poszukał wzrokiem kieliszków. Nie znalazłszy czystych, podniósł butelkę do ust, pociągnął tęgo, oddał wysokiemu.

– Kim panowie są? – zapytała przez łzy.

– Widzi pani nasze wizytówki – wysoki wskazał rewolwery. – Nic więcej nie musi pani wiedzieć. Mamy do pani interes. Nasz przyjaciel, Jan Borecki, poszedł kiedyś do dentysty. Trzeba trafu, że dentysta został aresztowany. Razem z nim wzięto pacjentów, między innymi naszego przyjaciela. On musi wyjść.

– Rozumiem – powiedziała pani Kobas. – Ale nie wiem, czy będę mogła. Schowajcie to, proszę – uspokoiła się już. Przyszli porozmawiać o interesach. W gruncie rzeczy sympatyczni chłopcy, ale napędzili jej strachu. – Koszty są wysokie: pięćdziesiąt do stu tysięcy. Ale tylko część w „młynarkach", reszta w dolarach albo funtach. Inaczej nie chcą w ogóle gadać. Może być złoto, na przykład stara biżuteria, ale w niektórych sprawach i to nie pomaga.

– Zapłaci im pani, ile zechcą. Dla pani uspokojenia mogę dodać, że nasz przyjaciel nie ma nic wspólnego ze sprawą tego dentysty. Na tej kartce ma pani wszystkie dane. Miejsce urodzenia, miejsce pracy i tak dalej.

– Macie forsę? -przyjęła podany jej szarmancko ogień, zaciągnęła się papierosem.

– Pani ma – odpowiedział ten niższy. – Zapłaci im pani ze swoich.

– Chcecie, żebym wykładała swoje oszczędności? -roześmiała się głośno. -Nie ma głupich, panowie. To nie w dzisiejszych czasach. Nie będę szukała potem wiatru w polu.

– Pani nas nie zrozumiała – wysoki ukłonił się jej uprzejmie. – Pani zapłaci ze swoich i nikt nie odda pani pieniędzy.

– Chcecie mnie zrujnować, biedną, samotną kobietę? Wyście mi to dali? Własną pracą to wszystko – zatoczyła ręką łuk, wskazując na meble i obrazy.

– Nie przesadzajmy – powiedział ten niższy. – Nie tylko pracą i nie tylko własną. Od majątku zdobytego sposobami nie zawsze godnymi Polki…

– Czego ode mnie chcecie? – przerwała.

– …zapłaci pani podatek – skończył. – Damy pokwitowanie, przyda się po wojnie.

– Postaram się, ale nie wiem, czy będę mogła.

– Takie rozmowy jak dzisiaj -uśmiechnął się ten niższy – zaczynamy zwykle od zgolenia głowy delikwentce. Ze względu na dobro sprawy, wyjątkowo odstępujemy od zwyczaju. Nie mówiąc już o takich drobiazgach, że w razie potrzeby potrafimy także spalić na przykład czyjś sklep. Z pewnością zna pani takie wypadki. Niekiedy – wyciągnął z kieszeni broń, podrzucił do góry i złapał w locie – zmuszeni jesteśmy uciekać się do ostateczności.

– Postaram się – powiedziała pani Kobas – zrobię naprawdę wszystko, co w mojej mocy.

– Wiedziałem, że dojdziemy do porozumienia. -Wysoki wstał. – Jest pani rozsądną kobietą. Nie musimy pani mówić, że sprawa jest pilna. – Skierował się ku drzwiom. – Aha, jeszcze jedno – odwrócił się. – Gdyby przyszła pani do głowy myśl, że można by o naszej dzisiejszej rozmowie zawiadomić sturmbannfuehrera Geibla albo innego z pani przyjaciół, to radzę czym prędzej pozbyć się tej myśli. Szkoda by było nie doczekać końca wojny, prawda?

– Za kogo mnie pan ma! – zawołała z oburzeniem. -Przecież jestem Polką! W jaki sposób będę mogła panów zawiadomić?

– Zgłosimy się sami – przesłał jej ukłon od drzwi. -Proszę nas nie odprowadzać, znamy drogę.

Pani Kobas została w przedpokoju sama. Dotknęła dłonią czoła, szczelniej otuliła się szlafrokiem. Miała dreszcze. Zamknęła kolejno wszystkie trzy zamki, a na końcu zaciągnęła jeszcze łańcuch.

11

Siedział w rogu mrocznej piwnicy na jakiejś skrzynce, którą Franek – takie było pseudo dziobatego partyzanta – podsunął mu kopnięciem. Machinalnie podrzucał na dłoni duży kartofel, który podniósł ze sterty leżącej za ustawioną z desek zagrodą. Nie słuchał, a raczej udawał, że nie słyszy monologu partyzanta, który od godziny jeszcze ani na chwilę nie zamilkł.

Dyskretnie spojrzał na zegarek, tylko kwadrans dzielił go od północy.

– Myślisz, szwabię, że ci to ujdzie na sucho? – monologował partyzant. – Nie licz na to. Pójdziesz do diabła jeszcze dzisiaj. Z tego rozpylacza cię wykończę. A wiesz, skąd ten rozpylacz? Jeden taki drań, żandarm z Hucisk, po pijanemu do dzieciaków jak do wróbli… Już gryzie piach. Pomogłem mu w tym, dlatego dostałem tę rurę.

Kloss zdecydował. Wstał, partyzant zamilkł, wyprostował się, czujnie śledził ruchy Klossa, wodząc za nim automatem.

– Zawołaj dowódcę, chcę mu coś powiedzieć.

– Mogłeś z nim rozmawiać wtedy, kiedy on chciał, teraz siedź, jak ci dobrze. Zresztą jego nie ma.

Niedobrze – pomyślał Kloss. -Jeśli dowódca rzeczywiście gdzieś odszedł, nie będzie mógł zrobić tego, co postanowił, nie będzie mógł mu powiedzieć: „Jestem J-23". A Bartek jeszcze nie wrócił, to pewne. Nie siedziałby wtedy w piwnicy, skazany na towarzystwo tego gaduły i jego rozpylacza. Zrezygnowany siadł na swojej skrzynce, sięgnął do kieszeni, wyciągnął papierosy i zapałki. Partyzant z lubością wciągnął w płuca dym.

– Popal sobie – mruczy – pewno to twój ostatni. Powinienem ci właściwie zabrać te papierosy. Gdybym ja tak siedział na twoim miejscu, a ty na moim, draniu…

Kloss ponownie sięgnął do kieszeni, wyciągnął papierosy, rzucił partyzantowi. Partyzant chwycił je w locie. Włożył papierosa w usta i zaczął poklepywać się po kieszeniach w poszukiwaniu zapałek. Automat trzymał między zaciśniętymi kolanami. Kloss znowu musiał sięgnąć do kieszeni. Wyciągnął zapałki i raptownie zerwał się z miejsca. Nim Franek zdążył uczynić ruch, przygnieciony został ciężarem ciała Klossa.

Tylko jednego kopnięcia potrzeba, żeby wytrącić partyzantowi broń, paraliżującym chwytem ścisnąć go za gardło. Franek otworzył usta jak do krzyku, Kloss, jakby tylko na to czekał, wepchnął mu do ust duży kartofel. Własnym szalikiem związał partyzantowi ręce, rozejrzał się, jakby szukał sposobu na unieruchomienie mu nóg. Znalazł! Wyciągnął deskę z zagrody otaczającej kupę kartofli. Posypały się na brzuch i nogi partyzanta związanego i unieruchomionego. Kloss podnósł broń, otrzepał ją, popatrzył w rozwścieczone oczy partyzanta. Walka go prawie nie zmęczyła, choć Franek nie należał do ułomków. Sześć miesięcy ćwiczył judo pod okiem japońskiego instruktora. Nareszcie mu się na coś przydało. Chociaż jego skośnooki instruktor nigdy nie uczył, że kartofel może być kneblem.

Zaskoczyła go cisza w sieni. Delikatnie uchylił drzwi izby, w której powinna być radiostacja. Już kiedy pierwszy raz rozmawiał z Florianem, zauważył wychodzący z szafy zielony przewód. W szparze uchylonych drzwi dostrzegł, że dziewczyna, zatopiona w myślach, siedzi na łóżku. Na pierwszym planie był stół, na którym leżały jego dokumenty i rewolwer. Czy zdąży podbiec? Kopnął drzwi i skierował lufę peemu w jej stronę. Skoczyła, jak przewidywał, w kierunku stołu. Ale on był szybszy. Schował broń i papiery, lufą peemu wskazał jej, żeby podeszła do szafy.

– Strzelaj – powiedziała Anka. – Dlaczego nie strzelasz, ty… – zatrzymała się, jakby szukała mocnego określenia.

– Szkoda czasu – powiedział Kloss. – Za trzy minuty musi pani nadawać. Proszę wziąć ołówek, zanotować co mówię, i zaszyfrować. Zaczynam: „Od J-23…"

– Od J-23… – powtórzyła dziewczyna i roześmiała się. – A myśmy myśleli…

– Nie ma czasu; proszę pisać: „Obiekt wspomniany w poprzednim meldunku musi zostać zbombardowany najpóźniej nocą ze środy na czwartek. Bezwzględnie konieczne. Serwis fotograficzny, dotyczący sprawy,M' w drodze."

Muszę, do diabła, komuś wierzyć – myślał, gdy dziewczyna szyfrowała. – Zresztą ona chyba nie wchodzi w rachubę, jest w tej radiostacji od kilku miesięcy.

– Skończyła pani? – zapytał głośno.

Kiwnęła głową. Podeszła do szafy, nałożyła słuchawki na uszy. Jej palce zaczęły uderzać rytmicznie w przycisk klucza.

– W porządku – powiedziała. – Ciotka Zuzanna potwierdziła odbiór.

– Proszę zameldować Bartkowi, że jutro czekam na niego w punkcie trzy. Będzie wiedział – odwrócił się w stronę drzwi, skąd dobiegł go jakiś szmer, ale natychmiast opuścił wymierzoną w tamtą stronę broń. W drzwiach stał Bartek.

– Jasne, że będę – powiedział. – Martwiłem się o ciebie. Bałem się, że jeśli Filip…

– Więc Filip jednak wpadł. – Kloss usiadł na łóżku i zapalił papierosa.

Filip – pomyślał. – Trzeba ratować Filipa.

Zapomniał o wszystkim, co go tu spotkało, zapomniał już o meldunku, który go tu przyprowadził. Został nadany, a więc sprawa jest skończona. Teraz jest nowa sprawa: Filip.

Bartek rozmawiał chwilę szeptem z Anką, potem przysiadł obok Klossa.

– Zmyjemy się jeszcze dzisiaj – powiedział. – Ludzi, którzy cię widzieli, przerzucę gdzieś dalej. Dowiedz się czegoś o Filipie. Okręg zdecydował, że jeśli zdarzy się okazja odbicia, powinniśmy pójść na to ryzyko. Odprowadził go aż do szosy.

– Nie wiem, co się da zrobić – powiedział mu Kloss na pożegnanie – ale na wszelki wypadek potrzebuję w mieście trzech, czterech ostrych chłopaków. Jeśli to możliwe, z niemieckim. Gdyby przewozili Filipa, co jest prawdopodobne, jeśli wiedzą, z kim mają do czynienia, dam znać. I pamiętaj o łączności ze mną. Drugi raz nie chciałbym cię szukać w lesie.

Rozstali się przy przesiece. Kiedy Kloss dotarł wreszcie do stacji kolejki w Trokiszkach, zaczynało właśnie świtać. Nadjeżdżał pierwszy pociąg.

Nie budził Kurta, który spał w kuchni; nawet przez zamknięte drzwi słychać było jego pochrapywanie. Na stoliku przy łóżku zastał przygotowane jedzenie i kartkę, że dzwonił sturmfuehrer Brunner, który prosi, aby pan oberleutnant się z nim skontaktował. Ale dopiero wieczorem Kloss znalazł czas, żeby zadzwonić do gestapo. Przedtem musiał zdać Rhodemu dokładne sprawozdanie z nieudanej – jak się wyraził – wyprawy do lasu. Według jego oceny o żadnym dużym zgrupowaniu partyzanckim w tym rejonie nie może być mowy. Nie trafił także na ślad żadnej radiostacji. Rhode, widząc, że ledwo się trzyma na nogach, wysłał go do łóżka.

– Kiedy się pan obudzi, proszę zadzwonić do Geibla -powiedział. – Ma do pana jakąś sprawę, ale najpierw proszę się przespać. Niech ci panowie nie przyzwyczajają się, że oficerowie Abwehry są na każde ich zawołanie. Zda mi pan potem sprawozdanie z tej rozmowy.

Więc Kloss przespał się najpierw, potem nie spiesząc się, wziął kąpiel i zjadł obiad.

Geibel był nastawiony wojowniczo.

– Chciałem panu powiedzieć, Kloss, że agenci sowieccy pracują diabli wiedzą od jakiego czasu pod nosem Abwehry.

– Także pod nosem gestapo. Ma pan coś ciekawego?

– Sam pan oceni. Stary działacz komunistyczny, prawdopodobnie ma powiązania z tą bandycką radiostacją w lesie.

– Przyznał się?

– Nie zna ich pan? Oni przeczą, wszystkiemu przeczą, nawet oczywistym faktom.

– Mam nadzieję – powiedział Kloss – że zdjął pan całą siatkę, nie jednego agenta?

– Niestety, nikt więcej tam nie wpadł. Ich system ostrzegawczy musi działać sprawnie.

– Może zbyt wcześnie pan go zdjął?

– Miałem czekać, aż pryśnie? Wydusimy z niego wszystko. A jeśli nam się nie uda, to wyduszą z niego w Warszawie. Odsyłamy go wkrótce. Pomyślałem, że może pan będzie chciał z nim porozmawiać.

– Jak pan trafił na ślad? – zapytał Kloss. – Przypadkiem?

– Nie ma przypadków. Mam lepszą agenturę niż Abwehra. Mój najlepszy agent, Wolf, od paru miesięcy szukał śladów. Ten facet, ukrywający się oczywiście pod fałszywym nazwiskiem, był dentystą. Podobno leczyli się u niego także niemieccy oficerowie. Jesteśmy z Brun-nerem zdania, że można z tego wyciągnąć interesujące wnioski.

– Ten pański Wolf, czy jak mu tam, wie tylko o dentyście, czy coś o tych niemieckich oficerach?

– Wie sporo – wycedził Geibel. – A pan powinien zainteresować się tymi oficerami.

Brunner wszedł bez pukania, wpychając kogoś przed sobą. Dopiero po kitlu lekarskim, brunatnym od plam, Kloss poznał, że to Filip.

– Gdzieś się podziewał, Hans? – zawołał wesoło Brunner.

– Zwiedzałem okoliczne lasy- powiedział. Dostrzegł w spojrzeniu Filipa jakiś blask. – Powiedział coś? – zapytał.

– To fanatyk – odparł Geibel. – Niepotrzebnie się pan broni, Filipiak – zwrócił się do dentysty. – My wiemy już wszystko. Ten Janek, którego pan tak ukrywa, wysypał cię. Nie wierzysz? Mam ci pokazać Janka? Ale będzie wtedy za późno, stracisz ostatnią szansę. Chcesz, żebym go przyprowadził?

Zmaltretowany człowiek zaczął nagle jakoś dziwnie drgać. Dopiero po chwili Kloss zorientował się, że Filip się śmieje.

– Przyprowadź go, przyprowadź – wybełkotał. Wybili mu pewnie zęby.

Ten nieoczekiwany atak śmiechu sprawił, że Geibel wrósł w podłogę na środku swego gabinetu, jakby nie wiedział, co zrobić. Wyręczył go Brunner. Otworzył szeroko drzwi i wypchnął Filipa.

– Odprowadzić! – wrzasnął.

12

To wszystko stało się tak nagle, że Kloss zanie-pokoił się, czy zdąży na umówione spotkanie, które Brunner wyznaczył mu u pani Irminy Kobas. Tym razem pijaństwo miało być kameralne; tylko oni dwaj i gospodyni. Brunner zaplanował, że będą pili aż do piątej, bo dopiero kiedy zacznie świtać, będzie mógł wyruszyć do Warszawy. W ten sposób Kloss dowiedział się, że ostatnia, jaka istnieje, szansa uwolnienia Filipa może zostać podjęta jutro o świcie. Niemal wybiegł z gmachu gestapo, złapał jakąś rikszę i kazał się wieźć w stronę mieszkania pani Kobas. Poczekał, aż riksza odjedzie, minął dom, w którym mieszkała pani Kobas, i wszedł do sklepu z napisem „Magle". Na szczęście był Bartek. Okazało się też, że przyprowadził ze sobą z lasu czterech chłopców, którzy mieli przyjść tu za dwie godziny.

Plan, jaki przedstawił Kloss Bartkowi, był na pozór dziecinnie prosty. Postara się jak najbardziej upić Brun-nera, odprowadzi go do domu, a tam muszą już czekać na niego, najlepiej w niemieckich mundurach. Zabrać Brunnerowi aktówkę, z którą się nie rozstaje, oczywiście ozdobioną złotym monogramem. Tam Brunner ma wszystkie papiery, a więc zapewne będzie miał i rozkaz wyjazdu oraz pismo do naczelnika więzienia, polecające wydanie Filipa. Obezwładnić Brunnera i czekać na szofera, który zwykle przychodzi do mieszkania. Szofera także dobrze związać i próbować szczęścia w więzieniu.

Więc plan jest prosty, ale tylko pozornie, bo istnieje niebezpieczeństwo, że w dyżurce więziennej może dyżurować ktoś, kto osobiście zna Brunnera. To pierwsze. Drugie – znacznie poważniejsze – polega na konwoju. Aresztowanych wozi się samochodem osobowym na tylnym siedzeniu, między dwoma gestapowcami. Ale w ślad za samochodem osobowym podąża półciężarowy Opel z szesnastoma SS-manami. Trzeba więc, niezależnie od grupy wyznaczonej do porwania Filipa, wyznaczyć drugą, która zaatakuje konwój i umożliwi samochodowi osobowemu bezpieczną ucieczkę. O drobnych niebezpieczeństwach, takich na przykład, jak to, że Brunner mieszka w domu zasiedlonym wyłącznie przez Niemców i wystarczy jeden krzyk jego lub szofera, aby całą robotę popsuć, Kloss nawet nie wspominał. Bartek nie jest nowicjuszem w tej robocie i wie, na co się porywa. Obaj wiedzieli, że takiej szansy nie wolno im zaprzepaścić. Ustalają na koniec, że będą czekać właśnie tu, w tym sklepie, mieszczącym się mniej więcej w połowie drogi między mieszkaniem pani Kobas a mieszkaniem Brunnera. W razie jakichś nieprzewidzianych komplikacji, Kloss zdąży ich zawiadomić.

Zostawił Bartka, który musi teraz w ciągu kilku godzin zorganizować dwie niezależne akcje, tylnym wyjściem opuścił „Magle". Był pewien, że Brunner już siedzi u pani Kobas, a tymczasem przyszedł pierwszy. Nie ukrywała radości na jego widok. Posadziła go na najmięk-szym ze swych foteli, przyniosła kawę i koniak. Od piętnastu minut me przestała szczebiotać.

– Dobrze się stało, że przyszedł pan wcześniej – usłyszał nowy ton w jej głosie. – Mam pewną sprawę do pana, którą wolałabym załatwić na osobności.

– Jeśli będę mógł.

– Wiedziałam, że pan porucznik nie odmówi. Chciałam pana prosić o pomoc. Sprawa oczywiście jest delikatna, mogę pana zapewnić, że zostanie między nami. Słyszał pan – pochyliła się ku niemu – o aresztowaniu dentysty Sokolnickiego?

Prowokacja? – przemknęło mu przez myśl. – Strasznie gruba. Dlaczego właśnie jemu zadaje to pytanie?

Czyżby ona była tym Wolfem Geibla? Chyba nie. Zbyt manifestacyjna jest ich zażyłość. Czego więc od niego chce, do czego zmierza pani Kobas?

– Słyszałem-odparł. – Cóż z tego?

– W poczekalni dentysty aresztowano mego krewnego, dalekiego krewnego, męża mojej kuzynki. Nazywa się Jan Borecki. To skromny, niewinny człowiek, nie miesza się w żadną politykę. Pracował jako urzędnik, ma troje dzieci. Nie ma nic wspólnego ze sprawami tego dentysty, po prostu rozbolały go zęby.

– Zły adres – uśmiechnął się rozbrajająco. – Pani wie z pewnością, że tymi sprawami zajmuje się gestapo. Powinna pani zwrócić się z tym do Geibla albo Brunnera.

Czy uważa mnie za idiotę? – zastanowił się. – Sprytna jest. Nagle udaje, że dentysta Sokolnicki ją nie interesuje, że chodzi jej o jakiegoś Boreckiego. Tej damulce trzeba się będzie w przyszłości dobrze przyjrzeć.

– Geibel, Brunner – słyszy jej głos – to przecież pańscy przyjaciele. Pana wysłuchają łatwiej. Gdyby szepnął pan słówko…

– Ich obu zna pani dłużej niż mnie.

– Moja kuzynka dla uratowania męża poświęciłaby cały majątek.

– Rozumiem – powiedział surowo – próba przekupstwa. Nie spodziewałem się tego po pani. Nie pozostaje mi nic innego, jak wyjść i poinformować Geibla o naszej rozmowie. -Wstał, jakby naprawdę chciał wyjść.

– Panie poruczniku – Kobasowa była szczerze przerażona. – Któż tu mówi o przekupstwie? Nie myślałam oczywiście o panu, ale ci z gestapo…

– Coraz lepiej – stwierdził zimno Kloss. – Sugeruje pani, że niemiecki aparat policyjny jest skorumpowany. – Coraz bardziej bawiła go ta rozmowa.

– Broń Boże, panie poruczniku, nic takiego nie miałam na myśli! Jestem zdenerwowana, sama nie wiem, co mówię. Chciałabym pomóc mojej kuzynce, a nie wiem jak. Proszę, niech pan usiądzie, przecież umówił się pan z Brunnerem. – Dzwonek do drzwi przyjęła jak wybawienie. – Nareszcie Brunner – powiedziała i błagalnym gestem położyła palec na ustach.

Ale człowiekiem, którego pani Kobas wprowadziła do saloniku, nie był Brunner. Właśnie Kloss zastanawiał się, gdzie już widział tego człowieka, kiedy pani Kobas przedstawiła go:

– Panowie się nie znają, mój znajomy, także handlowiec, pan Zając. A to porucznik Kloss. Ponieważ pan Zając ma jakiś pilny interes do sturmfuehrera Brunnera, zaproponowałam, żeby poczekał.

– Miło mi – powiedział – lubię rozsądnych Polaków. -A równocześnie gorączkowo usiłował sobie przypomnieć, gdzie widział tego człowieka. To nazwisko także nie jest mu obce.

– Cieszę się, że uważa mnie pan za rozsądnego – odpowiedział swobodnie Zając.

– Człowiek, który ma interesy z Brunnerem, nie może być nierozsądny. Odnoszę wrażenie, że gdzieś już…

– To zabawne – powiedział Zając – mnie także twarz pana porucznika wydała się skądś znajoma. No cóż, niewielkie miasto.

Zając powoli sączył koniak. Pani Kobas poszła robić kawę. Służąca miała dzisiaj wychodne.

– Już wiem, mamy wspólnych znajomych – powiedział Zając. – Proszę sobie wyobrazić – kontynuował tonem swobodnej pogawędki – leczyliśmy zęby u jednego dentysty.

– Naprawdę? – Ręka Klossa nie drgnęła. Podniósł kieliszek i w tym momencie przypomniał sobie; szmugler w leśniczówce. To musi być on. -Nie przypominam sobie pana.

– Pan porucznik nie zwracał uwagi na pacjentów siedzących w poczekalni. A może się pomyliłem? – wycofał się, jakby nagle pożałował swoich słów. – Pan wybaczy, poruczniku, ale przypomniało mi się, że mam jeszcze coś do załatwienia.

– Przecież miał pan poczekać na Brunnera – powiedziała Kobasowa. – A pan porucznik jest takim miłym człowiekiem i zapewniam pana, że osobiście nie ma nic przeciwko Polakom.

– Tak, domyślam się. – I to zdanie brzmi dla Klossa jak groźba. – A jednak muszę wyjść.

Na szczęście zadzwonił Brunner. Kloss przesunął kaburę, aby wygodniej było mu sięgnąć.

Więc nastąpi to teraz – pomyślał.

– Muszę z panem porozmawiać – powiedział Zając, gdy tylko Brunner wtoczył się do saloniku. Sturmfueh-rer odpędził go gestem. Był już lekko wstawiony.

– Dajże spokój, Wolf, też sobie znalazłeś porę na rozmówki. Twoja sensacja może poczekać do jutra.

– Bardzo pana proszę – powtórzył z uporem Zając.

– Najpierw się z nami napijesz, zasłużyłeś na to. Jak myślisz, Hans?

– Oczywiście, zawsze pan zdąży, panie Zając – powiedział. I niemal przemocą usadził Zająca w fotelu.

– Musicie mi pomóc się upić, chłopcy. Czeka mnie jutro rozmowa, jakiej wrogowi bym nie życzył… – Brunner przysunął sobie butelkę.

Pili w milczeniu, tylko Brunner był wesolutki. Zając siedział czujny, napięty, skupiony. Raz po raz przypominał Brunnerowi, że ma mu coś do powiedzenia.

– Panie Zając! – zawołał głośno Kloss. – Pan tylko udaje, pan nie pije razem z nami!

– Racja, Kloss – zawtórował mu Brunner. – Pij, Zając, pij, Wolf, Siegheill. Za. twoją sensację. Irminko, muzyka! Kloss, przyjacielu, mam do ciebie prośbę, zadzwoń do Ruggego, żeby podjechał tutaj, nie pod mój dom. Albo nie, sam zadzwonię – chwiejąc się na nogach podszedł

do telefonu – Rugge, ty bałwanie! – wrzasnął w słuchawkę. – Tutaj przyślij samochód, przecież ci mówię, że tutaj; wiesz, gdzie mieszka pani Irmina Kobas. Wleź na górę, to dostaniesz sznapsa.

– Już muszę pójść – zerwał się Zając.

– Nigdzie nie pójdziesz – powiedział Kloss. – Pij! -A kiedy tamten potrząsnął przecząco głową, siłą wlał mu wódkę w gardło. Potem następny kieliszek, i jeszcze jeden. Pilnował, żeby tamten, otrząsając się z obrzydzenia, wypił.

– Panie Brunner! – krzyknął Zając. -Ja już naprawdę nie mogę!

– Pij! – krzyknął Kloss podsuwając mu szklankę.

– Pij! – zarechotał Brunner.

Kloss pochylił się i jednym szarpnięciem wyrwał przewód telefonu z gniazdka. Zając zbliżył się do Brunnera.

– Muszę do Geibla, niech mnie pan wyprowadzi. Ten Kloss… – urwał nagle, bo Kloss stanął naprzeciw mego z butelką.

– Co: ten Kloss? – zapytał. Przytknął szyjkę butelki do ust Zająca. Zając zakrztusił się, odtrącił butelkę rozpaczliwym gestem.

– On jest… – krzyknął, ale nie zdołał skończyć. Pięść Klossa wylądowała na jego podbródku. Jeszcze dwa szybkie ciosy i Zając upadł.

– Ta świnia – powiedział tonem wyjaśnienia – pochlapała mi mundur. Nie szanuje niemieckiego munduru.

Ale Brunner nie słuchał. Zataczając się, szedł w stronę łazienki.

– Co mu pan zrobił? – zapytała Kobasowa. – Co panu się stało, panie poruczniku, pan był zawsze taki spokojny?

Znów muszę zaryzykować – pomyślał z rozpaczą i powiedział po polsku:

– Trzy domy stąd jest magiel. Proszę zastukać w szybę trzykrotnie. Pójdzie pani tam natychmiast i odda tę kartkę.

Kobasowa zaniemówiła z wrażenia.

Wydarł kartkę z notesu i napisał: „Wszystko przenieść do mieszkania tej pani. Ona was przyprowadzi. Obezwładnicie obu oficerów niemieckich i poczekacie na szofera. Cywila trzeba zlikwidować – to agent gestapo o kryptonimie Wolf ".

Podpisał kartkę inicjałem „J" i wręczył ją pani Kobas.

– Jeśli piśnie pani komukolwiek… – zaczął i urwał, bo dostrzegł, że Kobasowa wszystko zrozumiała.

Niemal wypchnął ją za drzwi. Potem wlał sobie szklankę koniaku, prawie pełną. Czekał.

Na szczęście niedługo.

13

Epilog tej historii rozegrał się w dobre parę mie- sięcy później w innym mieście. Kloss miał spotkać się z jakimś człowiekiem o nazwisku Stefański i kiedy wszedł do umówionego mieszkania, na jego widok wstał od stołu Filip.

Długo w milczeniu ściskali sobie ręce. Kloss opowiedział mu wydarzenia tego wieczora, od których zawisł los ich wszystkich. Mieli szczęście. Wszystko się udało. Brunner musiał oczywiście wysłuchać nazajutrz paru gorzkich słów od swego szefa, ale ten w końcu dał się udobruchać i wysłał, gdzie trzeba, raport, że dentysta Filipiak został zastrzelony w czasie próby ucieczki. Kloss opowiedział zresztą wówczas, jak to dzielnie zachowywał się sturmfu-ehrer Brunner, który z gołymi pięściami rzucił się na uzbrojonych po zęby bandytów. Tylko pośpiech i strach przed zaalarmowaniem Niemców uratowały im życie – potwierdził Brunner podczas przesłuchania.

Najbardziej zarobił na tym Geibel. Wszystkie co cenniejsze rzeczy z mieszkania pani Kobas, którą uznał za wspólniczkę bandytów, powędrowały najpierw do depozytu gestapo, a potem pod prywatny adres żony Geibla w Magdeburgu.

– Niestety – skończył swą opowieść Kloss – nie wiem, co się z nią stało. Dużo jej zawdzięczamy. Gdyby wówczas Kobasowa nie zaniosła tej kartki… lepiej nie myśleć.

– Zabrał ją wtedy Bartek do lasu. Ale była tam krótko. Daliśmy jej nowe papiery i przerzuciliśmy do Warszawy. Za nasze pieniądze uruchomiła stragan na Kercelaku. Oficjalnie handluje używaną odzieżą, a nieoficjalnie skupuje dla nas broń od Włochów i Niemców. Znów się dorobiła majątku. Ta baba to geniusz do interesów.

Загрузка...