Wiedział, że przyjeżdżają do Warszawy rannym po ciągiem berlińskim. Na dworcu był spory ruch; ludzie obładowani workami i walizami przemykali się chyłkiem ku wyjściu, niemieccy żołnierze okupowali perony, tarasowali przejścia, dopytując się o pociągi na wschód i na zachód. Zszedł na peron w momencie, gdy głos z megafonu ogłaszał: Achtung, Achtung, der Schnellzug Berlin – Warschau… Zobaczył grupę oficerów z pewnością czekających właśnie na nich. Jeden pułkownik, dwóch funkcjonariuszy w mundurach SD i oczywiście kapitan Ruppert, na którego obecność liczył najbardziej, chociaż do ostatniej chwili nie był pewny otrzymanych informacji. Ruppert dostrzegł go natychmiast. Zgrabny, doskonale ubrany, podszedł podnosząc niedbale rękę do góry, co przy pewnej tolerancji można by uznać za hitlerowskie pozdrowienie.
– Jak się masz, Hans – powiedział – co tu robisz?
– Jadę do Radomia – odparł Kloss. -Mam jeszcze trochę czasu.
– I postanowiłeś zobaczyć wielką nadzieję naszej Rzeszy, cudotwórcę, człowieka, który zniszczy wroga szybciej niż dywizje Rommla?
– Von Henninga? – zapytał Kloss. – Nie wiedziałem nawet, że dzisiaj przyjeżdża.
– Nie wiedziałeś? – roześmiał się Ruppert. – A przyjeżdża, przyjeżdża i to nawet z córeczką. Podobno potworna brzydula.
Pociąg wtaczał się na peron. Długi szereg wagonów z chrzęstem stawał w hali. Tłum powoli wpływał na schody. Wreszcie, gdy zrobiło się już niemal pusto, w drzwiach jednego z wagonów stanął wysoki mężczyzna w szarym płaszczu i kapeluszu z dużym rondem. Obok niego młoda dziewczyna w okularach niosła torbę podróżną. Czekający oficerowie ruszyli ku nim natychmiast i otoczyli ich zwartą gromadą. Kloss widział dokładnie twarz von Henninga; chciał zapamiętać wszystkie szczegóły tej twarzy; przymknął oczy, żeby utrwalić w pamięci rysy i móc opisać tego człowieka z dokładnością większą, niż uczyniłby to jakikolwiek urzędnik policyjny. Więc tak wygląda profesor von Henning, nadzieja Trzeciej Rzeszy! Będzie strzeżony w Warszawie równie dobrze, jak gubernator Frank na Wawelu. Nie opuszczą go ani na chwilę pieski z SD, nie zejdzie z posterunku wartownik pilnujący jego pracowni. Doświadczenia, które zamierza przeprowadzić, odbędą się pod ochroną specjalnych batalionów SS. A jednak on, Hans Kloss, musi zdobyć plany von Henninga, musi je mieć, choćby nawet…
Zawsze zresztą było tak samo i zawsze stawiało się własne życie, gdy gra szła o wartości donioślejsze… Kloss spojrzał jeszcze na córkę von Henninga, niewysoką dziewczynę w okularach, która może jednak nie była aż tak brzydka, jak twierdził przed chwilą Ruppert. A kapitan stał właśnie znowu obok niego.
– Przyjrzałeś się, Hans? – zapytał.
– Przyjrzałem się – powiedział poważnie Kloss. – Nie miałeś racji, dziewczyna jest całkiem niezła.
– Benita von Henning? – Ruppert wybuchnął śmiechem. – Naprawdę tak myślisz, Hans? Jeśli zechcesz, poznasz ją u mojej Ilzy.
– Czemu nie, Ruppert – odparł. Właściwie osiągnął już, co zamierzał. Zobaczył Henninga i jednocześnie uzyskał potwierdzenie informacji, że Ruppert będzie przy nim. Bardzo to ważna informacja, może nawet klucz do całej sprawy. Czy Ruppert się załamie? Nigdy nie wiadomo, do czego jest zdolny człowiek w niemieckim mundurze. Ale Ruppert ma sporo do stracenia. Możliwości kariery, pieniądze ojca i wreszcie tę Ilzę, córkę generała von Brocha. Kloss widział ją parokrotnie. Wysoka, dobrze zbudowana dziewczyna, chyba jedna z tych, które uwierzyły w swoje niemieckie posłannictwo. A może to tylko złudzenie? Niełatwo ustalić, co decyduje naprawdę o ludzkich postawach i gestach. Spojrzał na zegarek. Musi jednak pojechać do Radomia, a o wyniku akcji „Ruppert" dowie się dopiero następnego dnia. Peron był już pusty. Kloss ruszył powoli ku schodom i szedł na górę, starając się patrzeć tylko przed siebie, gdy mijali go ludzie z tobołami i walizami, nędznie ubrani i zabiedzeni, a przecież nie ukrywający nienawiści, niezdolni do ukrycia nienawiści na widok tego zgrabnego oficera niemieckiego w dobrze skrojonym mundurze, który najwidoczniej czuł się w tym mieście jak u siebie w domu.
Wieczorem tego dnia, gdy Kloss jadł kolację z kierownikiem Abwehrstelle Radom, pewien starszy, bardzo elegancki mężczyzna wszedł do kamienicy przy Mokotowskiej, niedaleko skrzyżowania z Wilczą. Była to jedna z tych zbudowanych tuż przed wojną kamienic, porządnie utrzymanych, o szerokich, wykładanych kieleckim marmurem klatkach schodowych i dużych, jasnych mieszkaniach. Mosiężne tabliczki z nazwiskami na drzwiach znamionowały zamożność i solidność finansową mieszkańców – tylko ludzie bez kłopotów pieniężnych mogli mieszkać w takim domu, w którym czynsz przewyższał dobrą pensję urzędniczą.
Starszy pan zadzwonił dwa razy do mieszkania na drugim piętrze. Czekał chwilę, zanim na progu pojawiła się niemłoda niewiasta w wieczorowej sukni. Pochylił się nad jej dłonią, pocałunek trwał nieco zbyt długo, świadczył o poufałości, nie pozbawionej jednak szacunku. Weszli do banalnie urządzonego pokoju. Jedynym sprzętem nie pasującym do mieszczańskiego, nieco przeładowanego wnętrza, był sporych rozmiarów barek, zastawiony kieliszkami i butelkami. Dwie panie, również w wieczorowych sukniach, i mężczyzna w staroświeckim żakiecie nie zwrócili na nich uwagi. Gospodyni otworzyła drzwi szafy z lustrem, zajmującej sporą część ściany, i oto znaleźli się w obszernym salonie, jakby żywcem przeniesionym do okupacyjnej Warszawy z przedwojennego Sopotu. Panie i panowie otaczali ruletkę. Krupier był we fraku i mówił po francusku. Gospodyni wskazała starszemu panu krzesło i zniknęła bez słowa za drzwiami. Mało go jednak interesowała gra; bywał tu często, znał znakomicie tę tajną melinę i ws"zystkich jej stałych gości.
Uśmiechnął się do niebrzydkiej dziewczyny, która przychodziła tu codziennie, by zniknąć potem w towarzystwie jednego z wygrywających, skinął głową mężczyźnie w wyzywającym krawacie, który zmonopolizował niemal warszawski czarny rynek handlu „miękkimi", i przesunął swoje krzesło tak, by widzieć grę młodego człowieka w ciemnym, dobrze skrojonym garniturze. Stary pan wiedział o nim sporo; dla niego tu przyszedł. Nazywał się kapitan Ruppert, a jego namiętność do ruletki była tajemnicą chyba tylko dla zwierzchników przystojnego oficera saperów. Ruppert postawił właśnie górkę żetonów na numerze dwadzieścia trzy i potem z napięciem obserwował bieg kulki. Przeskoczyła jego numer i zastygła w pobliżu. Krupier zgarnął żetony Niemca, a Ruppert wstał i niezbyt pewnym krokiem ruszył ku drzwiom.
Starszy pan wstał również. Spotkali się przy barze. Starszy pan bez pośpiechu napełnił swój kieliszek i podszedł do Rupperta.
– Dobry wieczór, kapitanie – powiedział.
Ruppert nie ukrywał niechęci:
– Skąd pan mnie zna? Kim pan jest? – Zachowywał tu przecież incognito, nigdy nie bywał w tym lokalu w wojskowym mundurze.
– Nazywam się Szmidt. – Starszy pan podniósł kieliszek do ust. – Ale to nazwisko nic panu nie powie, chociaż nasza znajomość datuje się od bardzo dawna.
– Pierwszy raz pana widzę – oświadczył chłodno Ruppert.
– To niezupełnie ścisłe. – Szmidt znowu napełnił kieliszki. – Przegrał pan?
– Co to pana obchodzi? W tym lokalu o nic nie należy pytać.
– Przepraszam. – Na twarzy Szmidta pojawił się uśmiech. Był to uśmiech przyjazny i pobłażający. – Mam nadzieję, że przegrał pan mniej niż w roku trzydziestym siódmym – powiedział to z naciskiem, a jednocześnie tak cicho, że Niemiec bezwiednie pochylił się ku niemu.
– Co to znaczy?
– Nic… chyba tylko to, że historia się powtarza. Ruppert odstawił kieliszek, chciał odejść, ale Szmidt zatrzymał go rozkującym gestem.
– Nie, panie Ruppert, teraz pan nie odejdzie. Teraz poświęcimy nieco czasu wspomnieniom. – Rozejrzał się i upewnił, że nikt nie zwraca na nich uwagi. – W trzydziestym siódmym roku oddał pan cenne usługi polskiemu wywiadowi…
Twarz Rupperta stwardniała. Milczał. Ścisnął w ręku kieliszek, potem sięgnął do kieszeni. Starszy pan, który przedstawił się jako Szmidt, nie odczuł niepokoju, choć musiał zdawać sobie sprawę, że nadszedł moment decydujący, że jeśli Niemiec wyjmie broń i strzeli… Od wielu lat parał się tą robotą i polubił uczucie lekkiej ekscytacji, jakie zwykle w takich momentach przeżywał… Mówił dalej głosem równym i spokojnym, jakby nie dostrzegł gestu Rupperta:
– Otrzymał pan wówczas dwanaście tysięcy marek za fotokopie planu A. To była spora suma, większa niż przegrana u barona von Mokkę…
Ruppert wyjął rękę z kieszeni, zapalił papierosa. Starszy pan z trudem ukrywał uśmiech. Wiedział już, że wygrał.
– Czego pan ode mnie chce? – zapytał Ruppert.
– Powoli, powoli – teraz Szmidt miał czas. Niemiec był w sieci, już się nie wymknie. -Jak się czuje Inga?
Inga… Tak nazywała się siostra Rupperta, która pracowała wówczas w sztabie Wehrmachtu. Dodatkowa karta, może już nawet zbyteczna, ale starszy pan grywał zwykle wszystkimi kartami.
– Jest żoną mojego przyjaciela – szepnął Ruppert.
– Widzi pan, pamiętam wszystko. I to, że wtedy właśnie Inga jako maszynistka w ministerstwie…
– Dosyć! – przerwał Ruppert. – Proszę mówić, czego pan żąda?
– Drobnostki – uśmiechnął się Szmidt. – Bardzo nietrudnej. Potem o wszystkim zapomnimy.
– A jeśli pójdę do gestapo?
– Zawsze otwarta droga. Proszę tylko pamiętać, że ja mam pana pokwitowania i żadnych powodów do milczenia.
– Kim pan jest?
– Nieważne – odpowiedział starszy pan. I teraz szeptem, bardzo powoli, zaczął wyjaśniać zadanie, które wykonać ma Niemiec. – Interesują nas doświadczenia von Henninga, do którego pana przydzielono.
– Ja tego nie zrobię! – Ruppert niemal krzyczał.
– Ciszej! Zrobi pan. Na pojutrze muszę mieć plan poligonu. A potem jeszcze jedna drobnostka… – Starszy pan dobrze znał swoją robotę. Jego polecenia były szczegółowe i precyzyjne. Wyznaczył punkt kontaktowy, wcisnął do kieszeni Rupperta miniaturowy aparat fotograficzny.
Uśmiechnął się, gdy Niemiec opuścił szulernię. Był zupełnie spokojny.
Ruppert, zataczając się, wyszedł z kamienicy na Wilczej. Minęła już godzina policyjna, ulice były puste i ciemne. Wlókł się Wilczą w kierunku Alej Ujazdowskich. To obce, wrogie miasto wydało mu się teraz straszne i groźne; dławił go lęk, że patrzą na niego z ciemnych okien kamienic, że jest śledzony i czujnie obserwowany, że każda jego myśl stała się przedmiotem precyzyjnego badania. Odczuł niemal ulgę, gdy głośnym: Halt! zatrzymał go patrol żandarmerii. Pokazał swoje dokumenty i patrzył przez chwilę na wyprostowanego wachmistrza. To jednak niemieckie miasto – pomyślał. Ale już po chwili, gdy zanurzył się znów w Aleje Ujazdowskie, przestał w to wierzyć. A przecież w willi przy alei Róż czekała na niego Ilza. Za chwilę Ilza zapyta: „Znowu piłeś, Willy?"
Chciałby odpowiedzieć, że pił i że będzie pił, bo jest szmatą, bo powinien wpakować sobie kulę w łeb, bo stracił szacunek dla siebie i niegodny jest ani Ilzy, ani munduru niemieckiego oficera…
Kloss z niepokojem myślał o misji Adama. Ten starszy pan, z którym współpracował od paru miesięcy, budził ciągle jego niepokój; nie nieufność, ale właśnie niepokój. Adam traktował swoją robotę jak szczególnego rodzaju grę, która go czasem bawiła i podniecała, i którą wykonywał z zawodową precyzją. Kloss nigdy nie uważał się za zawodowca, czuł się raczej amatorem i jeśli nawet pasjonowało go ryzyko tej gry, chętniej poszedłby na front, a Adam był starym pracownikiem dwójki, po prostu znakomitym specjalistą, człowiekiem na swoim miejscu.
Rankiem, natychmiast po powrocie z Radomia, Kloss pojechał na Mokotów. Mały antykwariat, mieszczący się niedaleko ulicy Puławskiej, nie powinien był budzić niczyich podejrzeń. Można tu było niekiedy kupić dobry stary zegar, czasami interesującą wazę albo bibliofilską rzadkość z prywatnych bibliotek. Sklepik miał zresztą powodzenie niewielkie i gdy Kloss wszedł do środka, panowała tu pustka. Marcin ukazał się natychmiast za ladą, zamknął drzwi na klucz i zaprosił go do wnętrza. Usiedli w małym pokoiku, pełnym starzyzny, kurzu i pajęczyn, na otomance, z której wyłaziły sprężyny.
– Adam złowił Rupperta – powiedział Marcin. Jego zdaniem robota wykonana była dobrze. Ruppert nie pójdzie na gestapo, to szmata, tchórzliwa szmata, którą opłaca się wykorzystać raz, właśnie w takiej sytuacji. Marcin był pełen optymizmu, ale Kloss nie przestał odczuwać niepokoju.
– Centrala nas ponagla – ciągnął Marcin – mają informacje, że Henning właśnie w Police zamierza wypróbować nową broń rakietową. Rozumiesz, co to znaczy? Dlatego przygotowują poligon.
– Za łatwo to poszło – stwierdził Kloss. – Boję się łatwych zwycięstw. Nie wiadomo, czy Ruppert będzie miał w ogóle dostęp do dokumentacji. I wcale nie jestem pewien, czy nie pójdzie do gestapo.
– Nie wierzysz Adamowi? – zapytał Marcin.
– Wierzę – odpowiedział Kloss – nie o to chodzi. Zadanie jest bardzo trudne… – Machnął ręką. Co miał jeszcze do powiedzenia? – Ustaliłeś zasady kontaktu?
Marcin oświadczył, że tak. Kontakt z Ruppertem podejmie Anna. Adama lepiej już nie wysyłać. Adam na wszelki wypadek powinien opuścić na pewien czas Warszawę. A Anna…
Gdy wymówił to imię, Kloss zerwał się z kanapy. Znali się z Marcinem od wielu miesięcy, od chwili, gdy Klossa przydzielono do warszawskiego oddziału Abwehry,a jednak Marcin nie wszystko wiedział. Nie wiedział, że Kloss zna Annę, że spotykają się od paru tygodni niemal
co dzień, wbrew wszelkim zasadom konspiracji, wbrew najsurowszym poleceniom, by Kloss utrzymywał kontakt tylko z jednym człowiekiem z grupy, z którą współpracuje. Nie umiał ukryć wzburzenia. Marcin obserwował go uważnie, Marcin był czujny i spostrzegawczy,
niełatwo dawał się podejść.
– Znasz Annę – powiedział.
– Znam – potwierdził Kloss.
– Nie powinieneś tego robić. Czy me rozumiesz – mówił niemal szeptem – że w twoim życiu nie ma na to miejsca?
Kloss wiedział o tym równie dobrze jak on, a jednak nie chciał rezygnować z Anny i nie chciał o Annie rozmawiać nawet z Marcinem, chociaż właściwie zaprzyjaźnili się i rozumieli nieźle.
– Dlaczego właśnie Anna? – zapytał. Antykwariusz wzruszył ramionami. Kogo miał niby posłać? Anna świetnie nadawała się do tej roboty.
– Kiedy ma być u ciebie?
– Dzisiaj wieczorem – powiedział Marcin. – Dzisiaj wieczorem przekażę jej to zadanie.
Przedpołudnie miał Kloss wypełnione. Zdał meldunek swemu szefowi, pułkownikowi Recke, z podróży do Radomia, a potem zadzwonił do Rupperta. Odniósł wrażenie, że kapitan się ucieszył.
– Dobrze, że telefonujesz – powiedział. – Chciałem cię zaprosić na dzisiejszy wieczór. Ilza urządza małe spo-tkanko z okazji przyjazdu Henningów, których zna jeszcze z Berlina. Chętnie cię zobaczymy.
Powiedział oczywiście, że przyjdzie. Nie wierzył Rup-pertowi, obawiał się ciągle, że jest zdolny do podwójnej gry, a niepokój o Annę pogłębiał w nim jeszcze lęk. Ale zadanie musiało być wykonane i nie miał prawa żądać od Marcina, by zwolnił Annę z tych funkcji. Ona zresztą nigdy by się na to nie zgodziła.
Wieczorem czekał na Puławskiej. Widział Annę wchodzącą do sklepu antykwariusza, potem niecierpliwił się, gdy zbyt długo nie wychodziła. Wreszcie zobaczył ją na przystanku. Dostrzegła go także i uśmiechnęła się, a Kloss pomyślał, że kiedyś nadejdą przecież takie czasy, gdy będzie można spokojnie podejść do swojej dziewczyny, wziąć ją pod rękę i zaprowadzić do domu. Siedzieli w tym samym tramwaju – on w przedziale dla Niemców, ona -w zbitym tłumie wewnątrz wagonu. Udawał, że czyta gazetę, ale w rzeczywistości nieustannie na nią patrzył, nieustannie ją widział wciśniętą w kąt między ławkę a okno, obok jejmości z wielkim tobołem i starszego pana próbującego bezskutecznie opuścić szybę. Tramwaj dudnił po moście Pomatowskiego, potem skręcił w Zieleniecką, ostro zahamował na przystanku przy Grochowskiej. Ulice Pragi wydawały się ciemniejsze niż śródmieścia. Wwozie zrobiło się jur swobodniej. Anna usiadła na ławce, mógł teraz widzieć jej twarz, ale spoglądali na siebie ukradkiem, niby przypadkowo, bo przecież na przedział niemiecki ona mogła patrzeć tylko z pogardą. Nagle tramwaj zahamował gwałtownie. Kloss zobaczył przed sobą pustą ulicę, ciężarówkę z czarną budą i kordon SS-manów – widok znany, codzienny, ale zawsze budzący w nim nienawiść, bezsilną złość, gdy mijał czarne budy, do których żołdacy niemieccy wpychali ludzi, bijąc ich kolbami. W drzwiach wagonu ukazał się SS-man wrzeszcząc: Raus! Ludzie wychodzili powoli, zrezygnowani i przerażeni, bo tramwaj był pułapką, bez szans i bez ratunku. Kloss podjął decyzję natychmiast. Gdy wóz był już niemal pusty, podszedł do Anny, wziął ją pod rękę, odebrał jej teczkę i razem opuścili tramwaj.
SS-man popatrzył podejrzliwie i zasalutował, jakaś babina splunęła na ziemię. Długo słyszeli jeszcze krzyk SS-manów i kobiecy płacz.
– Jak mogłeś to zrobić? -powiedziała dziewczyna.
– Gdybym tego nie zrobił – rzekł Kloss – byłabyś już na Pawiaku.
– Tyle razy mi tłumaczyłeś, że nie wolno nam nigdzie, pod żadnym pozorem, pokazywać się razem.
– Tak, nie wolno pod żadnym pozorem. – Wiadomo, co powiedziałby Marcin, gdyby zobaczył ich razem. Ale jednak byli razem, szli pustą ulicą Pragi, on wziął ją pod rękę i nie myślał nawet o tym, że mogą być obserwowani, śledzeni i że jutro raport o Klossie i o Annie może się znaleźć na biurku pułkownika Recke lub sturmbannFuehrera Lothara. Anna stanęła przed bramą starej kamienicy.
– To tu. Koleżanka dała mi pokój na dwa dni. Wyjechała do Krakowa. Wstąpisz?
Nie mógł. Musiał być tego wieczoru na przyjęciu u Ilzy, narzeczonej Rupperta, i poznać Benitę von Hen-ning, ponieważ istniała szansa, że córce „nadziei" Trzeciej Rzeszy spodoba się przystojny oficer Abwehry. A to mogło się kiedyś przydać.
Willa Ilzy i Rupperta przy alei Róż urządzona była ładnie i ze smakiem. Oficerowie z garnizonu warszawskiego zazdrościli Ruppertowi tej dziewczyny; córka generała, więc pieniądze i znajomości, a jeszcze umiała się podobać, zarówno starszym panom ze sztabu, jak i gestapowcom z alei Szucha.
Właśnie tańczyła teraz ze sturmbannFuehrerem Lotharem, mężczyzną o suchej kwadratowej twarzy, o którym mówiono, że wyzbyty jest wszelkich namiętności, że nie pociągają go ani kobiety, ani alkohol. Tańczyło zresztą niewiele par, większość towarzystwa wolała miejsca przy barze. Wśród mężczyzn w galowych mundurach wyróżniał się profesor von Henning. W swoim ciemnym garniturze wyglądał jak ktoś z innego świata. Jego córka, Benita, w skromnej sukience stała obok ojca, uważnie obserwując towarzystwo.
– Cieszę się, że przyszedłeś – powiedział Ruppert. Wziął Klossa pod rękę i zaprowadził do Henningów. -Porucznik Hans Kloss – przedstawił profesorowi.
Ręka Henninga była sucha, dłoń Benity przytrzymał Kloss nieco dłużej w swojej. Jej oczy zza okularów spoglądały na niego czujnie, wydawały się mówić: nie dostrzegłbyś mnie, gdybym nie była córką von Henninga. Ruppert przyniósł kieliszki, patefon właśnie zamilkł i obok profesora pojawili się Ilza i Lothar.
– Miło spotkać się raz niesłużbowo – stwierdził gestapowiec, zwracając się do Klossa.
– Myślałem, że jest pan raczej służbowo, sturmbann-Fuehrer – odpowiedział cicho Kloss. Lothar uśmiechnął się.
– W pewnym sensie. Jestem wszędzie tam, gdzie jest profesor von Henning.
Ilza śmiała się nieco zbyt głośno.
– Może zatańczy pan ze mną, profesorze? W Berlinie u ojca widziałam kiedyś, że pan świetnie tańczy…
Profesor Henning poruszał się sztywno w takt sentymentalnego tanga, Kloss mógł więc poprosić Benitę. Przytulił ją do siebie, dziewczyna była chłodna i sztywna.
– Wydaje mi się – powiedział Kloss – że już gdzieś panią widziałem. – Tylko ten banał przyszedł mu do głowy.
– Czy zawsze rozpoczyna pan rozmowy w ten sposób?
– Nie – odparł. – Znakomicie się z panią tańczy, Benito. Zaprowadził ją do baru, napełnił kieliszki. Piła bardzo ostrożnie, dotykała tylko wargami alkoholu.
– Jak długo zabawi pani w Warszawie?
– Nie wiem. A dlaczego pan o to pyta?
– Mógłbym pani na przykład pokazać to miasto.
– Sądzi pan, że jest tu cokolwiek godnego uwagi?
– Być może – odpowiedział. – Uczyniłbym to zresztą nie ze względu na Warszawę, ale ze względu na panią. – I poczuł, że dławi go to zdanie.
Mężczyźni w galowych mundurach coraz częściej sięgali po kieliszki. Rozmowy stawały się głośniejsze. Kloss łowił strzępy tych rozmów, patrząc ciągle na Benitę, która nie była aż taka brzydka, a jednak przecież dostatecznie brzydka, by zainteresowanie Klossa mogło wywołać zdziwienie.
– Franz właśnie wrócił spod Kurska – szczebiotała jakaś dziewczyna. – Podobno zaczynamy nową ofensywę.
– Mój brat – mówiła inna – przysłał mi suknię z Paryża. Żebyś ty wiedziała, co za suknia! Muszę ją trochę skrócić, a te tutejsze krawcowe…
– Wyjeżdżam jutro. – Oficer Wehrmachtu przyciskał rękę swej towarzyszki. – Został nam tylko jeden wieczór, Berto.
Nad wszystkimi głosami górował śmiech Ilzy.
– Pijcie, panowie! – wołała. – W tym przeklętym mieście trzeba od czasu do czasu solidnie się upić. – Przyciągnęła do siebie Rupperta i tańczyli teraz razem, znowu sentymentalne tango, potem patefon nagle się zaciął i powtarzał w kółko ten sam refren.
Von Henning i Lothar stanęli przy barze nieco z boku, jakby chcąc podkreślić swoją odrębność. Obaj z pełnymi kieliszkami w ręku, obaj nieco zbyt poważni i uroczyści.
– Kim jest ten młody człowiek, który tańczy z Be-nitą? – spytał von Henning.
– Porucznik Hans Kloss – odpowiedział Lothar. -Niezły oficer. Pochodzi z dobrej rodziny.
Twarz Henninga nic nie wyrażała. Pił, potem odstawił kieliszek na ladę.
– Nie czuję się zbyt dobrze w tym mieście – stwierdził. – Ostrzegano mnie zresztą, że trzeba bardzo uważać.
– Może pan być zupełnie spokojny, profesorze – odrzekł Lothar. – Mam znakomitych ludzi, którzy rozumieją, że tutaj także jest front.
Kloss tańczył ciągle z Benitą i myślał o Annie. Może Anna czeka jeszcze na niego w pokoju na Pradze. Ale on wyjdzie stąd ostatni, wyjdzie razem z Benitą, przynajmniej postara się z nią wyjść, bo jeśliby Ruppert zawiódł, znajomość z Benitą może stanowić szansę.
– O czym pan myśli, poruczniku? – spytała Benitą.
– O pani – odpowiedział bez wahania i przytulił ją nieco mocniej do siebie. Teraz się już nie opierała, ale jej oczy spoglądały ciągle czujnie zza okularów. Kloss czuł na sobie także inny wzrok, wzrok Rupperta. Kapitan stał przy barze i pił jeden kieliszek po drugim. Podeszła do niego Ilza.
– Nie pij już, Willy – szepnęła. – Wystarczy. – Chciała mu odebrać kieliszek, ale nie pozwolił.
Ilza podeszła do fortepianu i uderzyła palcami w klawisze; śpiewała mocnym, niskim głosem.
Spotkanie wyznaczono w kawiarni Pomianowskiego. Kloss, stojący po przeciwległej stronie Marszałkowskiej, zobaczył wchodzącego do kawiarni Rupperta, a po paru minutach wysiadającą z tramwaju Annę. Obserwował ten lokal już od pół godziny, ale nie dostrzegł nic podejrzanego. Doszedł do wniosku, że Ruppert nie był śledzony, a kawiarnia nie obstawiona. Postanowił jednak czekać, chociaż zdawał sobie sprawę, że jeśli przeoczył agentów gestapo, nic nie będzie mógł zrobić. Ciekawe, czy Ruppert przyniósł materiał?
Ruppert rozłożył tymczasem przed sobą „Berliner Zeitung" i umieścił na rozpostartej gazecie paczkę papierosów „Privat". W paczce był mikrofilm, który udało mu się wykonać. Denerwował się. Czuł, że zabrnął w uliczkę bez wyjścia, był dostatecznie doświadczony, aby rozumieć, że żaden wywiad nie wypuszcza swych ofiar z potrzasku. Właściwie powinien strzelić sobie w łeb, ale wcale nie miał ochoty umierać. Bał się śmierci, wiedział, że się boi i brzydził się swoim strachem. Denerwował go także ten idiotyczny ceremoniał: rozpostarta gazeta, paczka papierosów i wreszcie hasło: „Spotykaliśmy się w Berlinie u Horscha".
I odpowiedź: „Mieszkam niedaleko, dlatego tam chodzę". Czy zjawi się ten sam jegomość, który szantażował go w tajnej jaskini gry? Więc po co to hasło? "Zobaczył w drzwiach ładną, dobrze ubraną dziewczynę. Rozejrzała się uważnie po kawiarni i ruszyła w kierunku jego stolika.
Te Polki bywają jednak świetne – zdążył jeszcze pomyśleć, nim stanęła przed nim z czarującym uśmiechem i powiedziała właśnie to zdanie: „Spotykaliśmy się w Berlinie u Horscha".
Zerwał się z krzesła i wybąkał odpowiedź. Ona podała mu rękę i z tym samym uroczym uśmiechem usiadła obok niego.
– Niech pan zamówi kawę – powiedziała. – Niech pan się zachowuje tak jak na randce z przystojną dziewczyną. Tego przynajmniej mogli mu oszczędzić.
– Nie znoszę, gdy do tych spraw wplątuje się kobiety – oświadczył.
– Nic pan się nie zmienił – powiedziała głośno, gdy podeszła do nich kelnerka. – A co słychać u ciotki Elżbiety?
– Nie znam żadnej Elżbiety – odburknął po dłuższej chwili.
– Ja też nie – odpowiedziała i zręcznym ruchem ściągnęła ze stołu paczkę papierosów. Zniknęła w jej torebce. – Wszystko w porządku? – zapytała.
– Tak – rzekł. – Proszę powiedzieć swoim zwierzchnikom – dodał – że pojutrze będzie nasze ostatnie spotkanie. Nic więcej dla was nie zrobię.
– Pięknie – odpowiedziała. – Wiec pojutrze o tej samej porze?
Opuściła kawiarnię pierwsza. Ruppert czekał jeszcze chwilę, chociaż spieszył się bardzo. Był już parę minut spóźniony, a profesor von Henning cenił nade wszystko punktualność. Wyszedł z kawiarni i ruszył niemal biegiem w kierunku dzielnicy niemieckiej. Nie dostrzegł na szczęście Klossa stojącego ciągle w bramie. Gdy mijał wartownika pilnującego willi Henninga, ocierał pot z czoła. Był zmęczony, z trudem nad sobą panował, myślał tylko o tym, żeby Benita nic nie dostrzegła, bardziej bał się Benity niż jej ojca.
– Profesor czeka od dziesięciu minut – powiedziała sucho, podając mu rękę. Piękną willę w alei Róż przerobiono niedawno na pracownię profesora. W dużym pokoju, w którym stały jeszcze meble z fin de siecle'u, mieściło się coś w rodzaju sekretariatu Benity, w następnym, znacznie mniejszym, gabinet profesora. Wielkie biurko, stół kreślarski i pokaźnych rozmiarów szafa pancerna w rogu.
– Proszę na przyszłość pamiętać, że lubię punktualność – powiedział von Henning nie wstając.
– Tak jest – odrzekł Ruppert.
– Pił pan wczoraj – ciągnął dalej profesor tym samym tonem. – Proszę powstrzymać się od alkoholu, dopóki nie skończymy tej pracy.
Stanęli obaj nad stołem kreślarskim.
– Proszę przestudiować te plany – polecił von Henning. -Jako doświadczony saper powinien pan zrozumieć, jakiego rodzaju poletko doświadczalne jest mi potrzebne i…
W tej chwili na progu zjawiła się Benita.
– Telefon z Berlina, ojcze – zameldowała. – Nie mogę przełączyć.
– Proszę na mnie poczekać, Ruppert – powiedział profesor. – To trochę potrwa.
Kapitan został sam w pokoju. Oto nadarzyła się okazja, może jedna jedyna, żeby wyplątać się ostatecznie z sieci, jeśli wyplątanie jest naprawdę możliwe. Ma pewno bardzo niewiele czasu, ale jednak chyba dosyć, by wykonać zdjęcia wyrzutni, przekazać je im i nie zobaczyć już nigdy więcej ani Szmidta, ani tej młodej dziewczyny, która naprawdę była zbyt ładna, żeby ją mieszać do takiej roboty. Ruppert pochylił się nad planami. Miniaturowy aparat miał w górnej kieszeni munduru. Obserwując ciągle drzwi, nasłuchując kroków, zrobił zdjęcia.
Nie podejrzewał, nie mógł podejrzewać, że jest bacznie śledzony. Przy małym wizjerze, ukrytym w ścianie za portretem Fuehrera, stał w sąsiednim pokoju sturmbannFuehrer Lothar. Obok niego Benita. Na twarzy Lo-thara pojawił się zły uśmiech. Nie spuszczał oczu z fotografującego Rupperta.
– Podejrzewałem – oświadczył. – Podejrzewałem, że polski wywiad spróbuje go skorumpować. Już raz im się to udało. Dowiedzieliśmy się za późno, a jednak dosta
tecznie wcześnie…
– Co pan teraz zrobi? – zapytała Benita.
– Zobaczy pani, Fräulein Benita – uśmiechnął się Lothar.
Klossa nie opuszczał niepokój. Gdy Marcin referował mu wyniki pierwszej rozmowy Anny z Rupper-tem, chodził dużymi krokami po składziku.
– Za łatwo to poszło – powiedział. – Boję się, że poszło zbyt łatwo.
– Wątpisz w autentyczność tych planów? – zapytał Marcin. -Ja traktuję to jako wielki sukces.
Tak, na pewno sukces, skąd więc ten lęk, nie opuszczający Klossa ani na chwilę. Ruppert, jak twierdził Adam, był zwerbowany przed wojną przez berlińską ekspozyturę „dwójki" i niemiecki kontrwywiad nie wpadł na jego ślad. Po aresztowaniu Sosnowskiego, polskiego rezydenta w Berlinie, przestał dla nas pracować, zostawiono go w spokoju. Służył cały czas w Wehrmachcie. Więc chyba wszystko w porządku. Jeśli tak doświadczony człowiek wywiadu jak Adam nie dostrzega żadnej pułapki, on, Kloss, może spać spokojnie.
Nie, nie może; zna Rupperta. Wie, że wystarczy go przycisnąć, nawet niezbyt mocno, by wyśpiewał wszystko. Jeśli sturmbannFuehrer Lothar żywi choćby najdrobniejsze podejrzenie… Jutro o dwunastej rano Ruppert spotka się po raz drugi z Anną w kawiarni Pomianow-skiego. Kloss najchętniej me dopuściłby do tego spotkania, ale co może zaproponować Marcinowi? Będzie więc znowu sterczał na Marszałkowskiej i obserwował kawiarnię. Nie tak łatwo dostrzec agentów gestapo, ale jeśli będą, należy ich dostrzec przynajmniej parę rninut przed przyjściem Anny.
– Plany wyrzutni – powiedział marzycielsko Marcin.
– Jutro będziemy mieli plany wyrzutni.
– A potem ktoś inny przejmie kon:akty z Ruppertem
– oświadczył Kloss. – Anna powinna na pewien czas opuścić Warszawę.
– Dobrze, dobrze – zgodził się natychmiast Marcin. -Jak tam z Benitą Henning? – zapytał.
– Będzie zbyteczna, jeśli Ruppert dostarczy plany.
– Nie rezygnuj z niej. Wszystko się może zdarzyć.
Tak, Kloss nie rezygnował. Telefonował do Benity już dwukrotnie, umówili się na wieczór i będzie to jeszcze jeden wieczór odebrany Annie; pomyślał, że Anna musi jednak wyjechać. Człowiek w tej robocie powinien być sam. W jego życiu nie ma miejsca dla Anny.
Wieczorem długo spacerował z Benitą pustymi Alejami Ujazdowskimi. Ta brzydula w okularach nie była głupia; raczę] niebezpieczny przeciwnik, jeśli traktować ją jak przeciwnika. Rozmawiali o Warszawie, Kloss opowiadał o zniszczeniu miasta i Benitą natychmiast stwierdziła, że mówi na ten temat zbyt długo… Ze jego ton… Czyżby popełniał tak idiotyczne błędy? Wiedział przecież, że nie wolno mu ani na chwilę wypaść z roli. Przypomniał sobie „Żółty Krzyż" Struga, książkę, którą ogromnie lubił. Claude uwierzył, że jest Niemcem. Czy on też powinien uwierzyć?… Szaleństwo!
– Żal panu Warszawy? – spytała Benitą.
– Nie – oświadczył spokojnie. – Nie jestem sentymentalny.
– Niemcy bywają sentymentalni – stwierdziła. – To taka niemiecka cecha. Nawet potrzeba niszczenia jest dla nas potrzebą emocjonalną.
– Być może – rzekł sucho. I wziął ją pod rękę.
Uśmiechnęła się, leciutko przytuliła się do niego. Pomyślał, że powinien zaprosić ją do siebie. Odrzucił jednak tę myśl; jeszcze ma czas, jeszcze nie wiadomo, czy będzie mu potrzebna. W tej chwili usłyszeli kroki patrolu, dowódca zasalutował. Dochodzili właśnie do rogu
Piusa XI, gdy po przeciwległej stronie ulicy ukazał się jakiś człowiek. Szedł bardzo szybko, przy murach kamienic. Było już dobrze po godzinie policyjnej, więc musiał się spieszyć.
Zdąży – pomyślał Kloss – nie zauważą.
Ale zauważyła Benitą.
– Patrol! – krzyknęła.
Tamci stanęli w miejscu. Natychmiast dostrzegli.
– Halt! – wrzasnął dowódca.
Człowiek rzucił się do ucieczki. Żandarm zdjął peem, strzelał spokojnie, krótkimi seriami. Tamten potknął się, potem opadał powoli na chodnik.
– Chodźmy – powiedział Kloss. Czuł krople potu na czole. Dłoń spoczywała na kaburze; dopiero teraz dostrzegł, że instynktownie otworzył kaburę. Gdyby wyjął broń…
– Chciałeś strzelać – powiedziała Benita. – Z pistoletu nie trafiłbyś do niego.
Dławiła go nienawiść. Widział jej twarz; zdjęła okulary, a bez szkieł jej oczy były puste i bezbarwne.
– Chodźmy – rzekł.
Ujęła go pod rękę. Przytuliła się mocniej; oddychała szybko, jej dłoń, gdy dotknęła jego dłoni, była wilgotna.
– Chodźmy – powtórzył. – Gdzie mieszkasz?
– Nie wiesz, gdzie zakwaterowano profesora Henninga? Twój przyjaciel Ruppert ci nie powiedział?
Z trudem wracał do swojej roli. Myślał teraz o jednym: zabijać, zabijać, zabijać…
– Z Ruppertem się nie przyjaźnię – oświadczył. Każde słowo wypowiedziane po niemiecku sprawiało mu ból. -Po prostu go znam.
– Nie w twoim typie?
– Nie. Wolę ludzi twardszych.
– Ja też – powiedziała. -Ja też. Ty jesteś twardy, prawda?
Rankiem następnego dnia, gdy tylko przyszedł do biura, wezwał go pułkownik Recke. Recke był oficerem starej szkoły. Z kadry Abwehry, która nawet Canarisa uważała za nowego człowieka. Nosił monokl. Sztywny i suchy, mówił krótko, rzeczowo, tylko to, co niezbędne. Lubił alkohol, ale starannie to ukrywał przed podwładnymi.
– Pójdzie pan do Lothara – oświadczył. – O dziesiątej trzydzieści zamelduje się pan na Polizeistrasse.
– Tak jest!
– Ci ludzie mają do nas znowu jakieś pretensje. Proszę wysłuchać. Umie pan milczeć?
– Umiem.
– Nie podejmować żadnych dyskusji z Lotharem. Abwehra wie wszystko, ale nie wszystko wykorzystuje. Jasne?
O dwunastej Anna spotka się z Ruppertem u Pomia-nowskiego. Jeśli konferencja z gestapowcem potrwa dłużej, nie będzie mógł jej ubezpieczać. A może Recke wie coś o Ruppercie? Nie mógł oczywiście pytać; taki stary abwehrowski sztywniak ma na pewno w głowie całe archiwum. Wykorzystuje tylko to, co się opłaca. Jemu albo Canarisowi. Jaką grę grają? Kloss od dawna podejrzewał, że Recke prowadzi skomplikowane rozgrywki i traktuje Abwehrę jak prywatną organizację. Czy uda się to wykorzystać?
Stanął przed szlabanem na Szucha, spojrzał w głąb tej ulicy, którą pamiętał z dzieciństwa. Na rogu Litewskiej mieszkała ciotka Ludka – siostra matki. Pomyślał, że przyjdzie przecież czas, gdy znikną stąd szlabany…
Z ciężarówki, która właśnie nadjechała, SS-mani spychali ludzi na płyty chodnika. Starsza kobieta spojrzała na Klossa pustym wzrokiem. Poszedł dalej… Czekał dobrą chwilę, zanim zaproszono go do gabinetu Lothara. Nie opuszczał go obraz tej starszej kobiety, która patrzyła nań, jakby był powietrzem. Wyglądała na starą nauczycielkę…
Lothar reprezentował ten typ gestapowca, który Kloss uważał za najniebezpieczniejszy. Stary członek NSDAP, przekonany, że pomijano go dotychczas w karierze, gotów był uczynić wszystko, by podskoczyć o jeden szczebel wyżej. Przed przewrotem jeździł po Niemczech jako komiwojażer niewielkiej wytwórni kosmetyków, nie umiał reklamować towaru i klepał biedę. Jedną z pierwszych czynności w SD było zadenuncjowanie dawnego chlebodawcy; zastrzelił go osobiście w małym obozie pod Hamburgiem, podobno miał potem nawet jakieś przykrości. Kloss wiedział, że Lothar nie cierpi oficerów Wehr-machtu; traktował ich wszystkich jak potencjalnych zdrajców. „Fuehrer też im nie wierzy" – powtarzał nieustannie.
Przyjął Klossa chłodno; wstał, uniósł przepisowo ramię, potem wskazał mu fotel. Nie należał do ludzi, którzy mówią wprost, o co im chodzi. W ciągu kilku lat posiadł wszystkie policyjne nawyki: kluczyć, okrążać cel, wycisnąć z rozmówcy, co się da, nie ujawniając, jak długo to możliwe, swoich informacji. Rozmawiali o profesorze Hennmgu. Lothar bez uśmiechu stwierdził, że nie uszedł jego uwagi flirt Benity z Klossem. Fakt, że Kloss tańczył z córką profesora, a potem odprowadził ją do domu, urastał w tym gabinecie do rangi informacji pierwszorzędnej wagi. Czy Kloss otrzymał od swego szefa jakieś polecenie zainteresowania się Benitą? Czy pułkownik von Recke rozmawiał z nim o von Henningu?
Wzruszył ramionami. Przez duże okno widział dziedziniec gmachu przy alei Szucha, która nazywała się teraz Polizeistrasse. Ukradkiem spojrzał na zegarek. Było już po jedenastej. Czy Lothar powie nareszcie, o co mu chodzi? Wyjaśnił, że nie miał oczywiście żadnych poleceń od swego szefa. Przecież bezpieczeństwo profesora gwarantuje całkowicie Sichereichsdicnst. A z Benitą po prostu przyjemnie się rozmawia.
Czekał. Nie zadawał żadnych pytań; każde pytanie mogło tylko wzbudzić czujność gestapowca. Wskazówki zegara poruszały się zastraszająco szybko. Kloss pomyślał, że przecież jego niepokój jest zapewne bezpodstawny; gestapo miewało do Abwehry rozmaite pretensje i rozmaite sprawy. Dlaczego sądzi, że rozmowa będzie dotyczyła Rupperta? Skąd jednak zainteresowanie Benitą?
Wreszcie Lothar zadał pytanie. Tylko niemal niedostrzegalne ściszenie głosu i zmiana akcentu wskazywały, że poruszona została nareszcie sprawa, dla której zaproszono na Szucha oficera Abwehry.
Gestapowiec chciał mianowicie wiedzieć, czy Abwehra posiada jakieś informacje o kapitanie Ruppercie…
Kloss poczuł, że serce uderzyło mu gwałtowniej. Zapalił papierosa, spojrzał znowu na zegarek. Zbliżało się wpół do dwunastej. Wie czy nie wie? Odpowiedział ostrożnie, zgodnie z instrukcją pułkownika Recke:
– Ruppert był, jeśli jestem dobrze poinformowany, dokładnie sprawdzony przez SD.
– Proszę o wyraźną odpowiedź – zażądał Lothar. – Pan usiłuje kluczyć, jak wszyscy oficerowie Abwehry.
– To oskarżenie jest bezpodstawne – odparł chłodno Kloss. – Nie mam archiwum Abwehry w głowie.
– Wystarczy – stwierdził gestapowiec. Podniósł nieco głos, opierając, wzorem Fuehrera, lewą dłoń na biurku. -Abwehra lubi zachowywać swoje archiwum dla siebie, co? A może wam nie przeszkadzało, że Ruppert był przed wojną na usługach polskiego wywiadu?
– Ruppert?! – Kloss musiał odegrać zaskoczenie, a wskazówki zegarka wirowały mu przed oczyma. Więc wie! Widział już Rupperta w kawiarni Pomianowskiego i gestapowców czekających na Annę. Lothar zastawił oczywiście pułapkę. A może podejrzewa także Klossa? Może chce, żeby Annę wprowadzono do jego gabinetu wówczas, gdy on, Kloss, jeszcze tu będzie? Musiał natychmiast uprzedzić dziewczynę. Teraz liczyły się już minuty.
– Nic nam nie wiadomo o zdradzie Rupperta – stwierdził. -Jeśli go zdemaskowaliście, gratuluję sukcesu -dławił się własnymi słowami.
– A zdemaskowałem go. Zdemaskowałem-powiedział Lothar. -I to bez waszej pomocy. Jesteście organizacją -ryknął nagle – która nie wykonuje swych obowiązków! Może to pan powtórzyć swojemu szefowi!
– Kto przydzielił Rupperta Henningowi? – zapytał Kloss. – Sprawdzenie jego przeszłości również powierzono wam. – Spojrzał ostentacyjnie na zegarek.
– Spieszy się pan? – głos Lothara zabrzmiał ironicznie.
– Spieszę się – odpowiedział Kloss. – Co mam przekazać pułkownikowi Recke? – Była za kwadrans dwunasta.
– Chwileczkę. Chciałem panu zadać parę pytań. Osobistych, Kloss. Pan przyjaźnił się z Ruppertem?
– Przesada. Znałem go.
– Rozmawiał pan z nim o Henningu?
– Byłem wtedy na przyjęciu – odpowiedział Kloss. -Podobnie jak pan. Przedstawił mnie Benicie.
Ruppert czeka już w kawiarni, Anna będzie tam za chwilę. Jest punktualna. Zawsze była, niestety, punktualna. Lothar na pewno nie aresztował Rupperta; wycisnął z niego wszystko i za chwilę będzie miał Annę. On już nie zdąży; jest za dziesięć dwunasta.
– Aresztował pan Rupperta? – zdecydował się na pytanie.
Na twarzy Lothara pojawiło się cos w rodzaju uśmiechu. Teraz i on spojrzał na zegarek.
– Uważa mnie pan chyba za idiotę, Kloss. Proszę po wiedzieć pułkownikowi von Recke, żeby przeszukał te swoje archiwa. Jeśli jest coś o Ruppeicie, dostarczcie mi.
Niewiele się od pana dowiedziałem.
Kloss wstał.
Pięć minut. Zostało mu jeszcze pięć minut.
Długi korytarz. Schody. SS-man podniósł kratę. Znowu korytarz. Powinien biec, ale musi iść wolno, obojętnie minąć wartownika, jakie ma zresztą jeszcze szansę? Dwunasta za trzy minuty.
W tej właśnie chwili, gdy Kloss opuszczał gmach na Szucha, w kawiarni Pomianowskiego kapitan Ruppert zamawiał kawę. Spojrzał przez szybę, rozłożył na stole gazetę i rzucił na nią pudełko papierosów. Żal mu właściwie było tej dziewczyny, na którą czeka w rogu sali dwóch agentów Lothara po cywilnemu, ale z litością i goryczą myślał przede wszystkim o sobie. Oto do czego go doprowadzili! On, kapitan Willy Ruppert, oficer z wielką przyszłością, kochanek najpiękniejszej kobiety w Warszawie, musi odgrywać tu, w tej polskiej kawiarni, rolę przynęty, małego szpicla, którego można bezkarnie skopać i zeszmacić. Nienawidził teraz ich wszystkich: Lotharów w czapkach z trupimi czaszkami, brutalnych i pewnych siebie, Polaków, którzy zmusili go do zdrady i tych mijających go na ulicach, o wzroku utkwionym w ziemię, żeby ukryć strach i pogardę. Starszy pan wybijał jakąś melodię na pianinie; fatalnie fałszował ten starszy pan; Ruppert ma absolutny słuch, stara się więc nie słuchać; znowu spojrzał w szybę. Ta dziewczyna powinna już być! A może nie przyjdzie? Chciałby, żeby nie przyszła, właściwie naprawdę chciałby, żeby jej nie dosięgli oprawcy z Polizeistrasse, ale natychmiast ogarnął go strach. Lothar nie uwierzy, oświadczy, że Ruppert go okłamał. Jaki los go czeka? Dwaj agenci obserwowali go uważnie. Znał te twarze, chłodne twarze zbirów. Obaj jednocześnie spojrzeli na zegarki. Niecierpliwili się.
Kloss złapał właśnie rikszę na placu Unii.
– Spiesz się, bracie – powiedział po polsku. Niewiele go teraz obchodziła konspiracja. Rikszarz spojrzał ze zdziwieniem i nacisnął pedały. Mknęli prosto Marszałkowską. Pięć po dwunastej. Kloss rzucił chłopcu pieniądze i wyskoczył z rikszy. Był znowu niemieckim oficerem, któremu nigdzie nie pilno. Przeszedł obok kawiarni Pomianowskiego; spojrzenie przez szybę i uczucie ulgi obezwładniające niemal. Ruppert siedział sam przy stoliku. Natychmiast myśl: co się stało z Anną?
Anna szła Wilczą do Alej Ujazdowskich. Spieszyła się. Minęła grupkę ludzi zgromadzonych przy Bekanntma-chung przyklejonym na murze. Gdy dochodziła do rogu Mokotowskiej, zobaczyła nagle przed sobą pustą ulicę. Był to zawsze sygnał alarmowy. Przechodnie zniknęli z Wilczej. Jakiś sklepikarz z sutereny zatrzaskiwał drzwi swojej nory. Przystanęła. W tej chwili otarła się niemal o nią rozpędzona paniusia z bochenkiem chleba wystającym z torebki.
– Łapią na rogu Kruczej – szepnęła.
Anna natychmiast zmieniła trasę. Trudno – spóźni się o dziesięć minut. Skręciła w Mokotowską, doszła aż do placu Zbawiciela, omijając niebezpieczny kwadrat. Na Marszałkowskiej wydawało się bezpiecznie; gazeciarz wykrzykiwał „Nowy Kurier Warszawski", ludzie sterczeli na przystankach, a na rogu starszy pan w okularach sprzedawał jak zwykle papierosy własnej roboty w gilzach „Morwitan". Anna znała tego starszego pana. Był przed wojną wysokim urzędnikiem w Ministerstwie Leśnictwa. Uśmiechnęła się do niego i przyspieszyła kroku. Było już dziesięć po dwunastej.
Kloss czekał. Z której strony nadejdzie Anna? Czy kawiarnia jest obstawiona czy są tylko w kawiarni? Musi zauważyć Annę dostatecznie wcześnie, w przeciwnym wypadku… Stanął w bramie. Nadjeżdżający tramwaj przysłonił mu na chwilę przeciwległą stronę Marszałkowskiej. Tramwaj ruszył i wtedy zobaczył Annę! Jak trudno me biec! Gdy przechodził przez jezdnię, wojskowy samochód otarł się niemal o niego. Anna była już na krawędzi chodnika, spostrzegła Klossa dopiero, kiedy podszedł do niej i potrącił ją tak gwałtownie, że torebka dziewczyny upadła na ziemię.
– Przepraszam – powiedział podnosząc torebkę. I dodał: – Nie idź tam. Gestapo!
Anna natychmiast zawróciła i zniknęła w tłumie. Kloss został sam. Skręcił w Piusa XI. Potem w ciągle pustą Mokotowską. Stanął i wyciągnął papierośnicę. Ręka mu drżała, gdy zapalał zapałkę.
Uspokój się, idioto – pomyślał. – Uspokój się, ona jest bezpieczna.
Na murze starej kamienicy zatarty, ale przecież widoczny, wymalowany koślawymi literami, widniał napis: „Warszawa walczy".
O 12.40 agenci gestapo podeszli do czekającego ciągle Rupperta.
– Idziemy – oświadczył jeden z nich – ona już nie przyjdzie.
Ruppert podnosił się niechętnie z krzesła; wiedział, co go czeka. Miał jeszcze odrobinę nadziei, gdy znaleźli się na Marszałkowskiej. Może się po prostu spóźniła, może ją jednak zobaczy! Ostatecznie pal diabli tę polską dziewczynę, chodzi przecież o niego, o Rupperta. On był właściwie bez winy, chciał żyć spokojnie i do niczego się nie mieszać. Nie lubił hitlerowców, ale nie miał także nic wspólnego z Polakami. Polacy dwukrotnie zmusili go do współpracy, a teraz zmusił go Lothar. Ojciec Willego, przemysłowiec z Ruhry, miał rację mówiąc, że człowiek jest tylko śrubką w maszynie i nie ma właściwie żadnego wpływu na kształtowanie własnego losu. Nie warto być bohaterem, warto natomiast mieć pieniądze i kobiety. A jeśli chodzi o cenę… Jaką cenę trzeba będzie zapłacić teraz za własne życie?
Lothar czekał już w gabinecie. Popatrzył na Rupperta swym szklanym wzrokiem, zapalił papierosa, nawet mu nie proponując.
– Okłamałeś nas – powiedział – a nas nie wolno okłamywać.
Ruppert chciał krzyknąć, że jest oficerem niemieckim, że nie pozwoli ze sobą tak rozmawiać, że nie wolno mówić mu per „ty", nawet jeśli jest podejrzany – że za kampanię polską otrzymał Żelazny Krzyż, ale wybełkotał tylko:
– Ja naprawdę się z nią umówiłem, może mi pan wierzyć! Bał się. Czuł krople potu na czole, miał dłonie wilgotne.
Czy zobaczę jeszcze Ilze? – myślał bez przerwy.
Lothar obserwował go uważnie; strach Rupperta nie uszedł jego uwagi. Lubił, gdy ludzie się bali, były to jedyne momenty coś warte w jego życiu; doznawał wówczas szczególnej rozkoszy, niemal fizycznej. Nigdy nie bił, gdy na twarzy przesłuchiwanego zobaczył to, co dostrzegał teraz na twarzy Rupperta. Wiedział wówczas, że to jego człowiek, że należy go oszczędzać, ale później zmieniał często zdanie i umiał zastrzelić bez wahania tchórza z którego już wszystko wycisnął.
– Dobrze sobie przypomnij – cedził słowa – nikomu nie powiedziałeś o naszej rozmowie?
– Nikomu, panie sturmbannFuehrer.
– Ilzie?
– Nie wspominałem Ilzie – powiedział Ruppert, a chciał krzyknąć: „Wara ci od tej dziewczyny, jak śmiesz mówić o niej po imieniu?"
– Jesteś pewien?
– Proszę mi wierzyć, panie sturmbannFuehrer.
W pobliskim pokoju rozległ się krzyk, urwany nagle, a Ruppert doznał złudzenia, że ten krzyk trwa, jakby ktoś puścił płytę, powtarzającą ciągle ten sam dźwięk.
Lothar uśmiechnął się, a uśmiechał się rzadko.
– Daję ci szansę – powiedział. – Właściwie nie powinienem tego robić, bo jesteś szmata i zdrajca, ale mam do ciebie słabość. Jeśli w ciągu dwóch dni znajdziesz tę dziewczynę…
– Jak mam to zrobić? – spytał Ruppert.
– Twoja sprawa, mój drogi. Myśmy nie kazali ci brać pieniążków od polskiego wywiadu… To twoja ostatnia szansa, Ruppert, a jeśli nie, wiesz, co cię czeka?
– Wiem – powiedział i wiedział naprawdę. Przed oczyma miał pusty dziedziniec gmachu przy Polizeistrasse, kamienne płyty, codziennie polewane i czyszczone. Gdzie zabijają? Pewno nie na dziedzińcu, tylko w piwnicy, w ciemności. Ruppert nie chciałby umierać w ciemnościach. Od dziecka bał się ciemności.
– A wstąp tam, mój drogi, do tej meliny – dodał Lothar. – Może spotkasz swojego starego znajomego, Szmidta. Bardzo chciałbym z nim pogadać.
Więc pozwalają mu odejść i Ruppert odchodzi, nie myśląc, że to tylko odroczenie wyroku. Wyjść – najważniejsze w tej chwili wyjść i nie widzieć bladej gęby Lothara i kamiennych płyt dziedzińca tego gmachu.
– Anna musi zniknąć – powiedział Kloss. – Lothar ma jej rysopis.
Siedzieli we trójkę w składziku. Marcin rozkładał figury na szachownicy, potem spychał je lewą ręką do pudełka. Anna położyła dłoń na ramieniu Klossa.
– Przesadzasz – uśmiechnęła się – najwyżej zmienię uczesanie.
Nie rozumieli, ciągle nie rozumieli! Nie doceniali przeciwnika, lata okupacji wpoiły im przede wszystkim pogardę dla Niemców.
– Zrobią wszystko, żeby cię znaleźć – tłumaczył. -Lothar teraz wie, że postanowiliśmy dotrzeć do Hen-ninga. Będzie go pilnował lepiej niż Kutschery. Lothar to niebezpieczny przeciwnik.
– Otrzymałem ponaglenie – Marcin mówił cicho, nie przerywając zabawy szachami. – Plany Henninga musimy mieć za wszelką cenę.
– Zapłacimy wysoką cenę – powiedział Kloss przez zęby i pomyślał, że tą ceną może być Anna albo on, albo oni wszyscy, ale wiedział także, że nie zrezygnuje i tak już będzie do końca tej wojny: niewykonalne zadania, które trzeba wykonać…
– Masz jakiś plan?- zapytał Marcin.
– Przekaż Adamowi, że jest spalony – powiedział. -Najlepiej zerwij z nim na pewien czas kontakt.
– Już to zrobiłem. Więc masz jakiś plan?
– Tak – rzekł Kloss. – Potrzebna mi będzie Anna.
– Powiedziałeś, że musi zniknąć.
– Zniknie jutro – każde słowo sprawiało mu ból. Nie miał prawa narażać Anny, a musiał ją narażać, bo to była jedyna szansa, by nierealne zamienić w ledwie prawdopodobne.
– Zgadzam się – powiedziała Anna. Kloss pomyślał, że brak jej wyobraźni; nie w pełni zdaje sobie sprawę z ryzyka. Podejmowała najtrudniejsze zadania i zawsze wierzyła, że to się musi udać. A przecież nie mogła wiedzieć, na czym polegał jego pomysł…
Jedyną szansę zdobycia planów von Henninga dawała Benita, brzydka dziewczyna w okularach, której nie należało jednak lekceważyć, bo wiedziała, że jest brzydka i nieczęsto jej oczy traciły wyraz czujności. Przyszła do niego wieczorem, tak jak umówili się telefonicznie, z doskonałą, iście niemiecką punktualnością. Zegar nad tapczanem wybił właśnie ósmą, gdy zastukała do drzwi.
– Ojciec spędzi wieczór u generała von Falkenheima -powtórzyła to samo, co słyszał już przez telefon i na czym opierał cały swój plan. – Mam czas dla ciebie – szepnęła, gdy zdejmował jej płaszcz – ale ciągle trochę się boję.
– Czego się boisz? – zapytał. Wchodzili już do pokoju, na stole stały dwa nakrycia, kieliszki, ogarnęła to jednym spojrzeniem.
– Gdy interesuje się mną ktoś sympatyczny… Czy mógłbyś zapomnieć na ten wieczór, że nazywam się Benita von Henning?
– Nie myślę o tym – powiedział, nie bardzo pewien, czy kłamie dostatecznie przekonująco. – Nie myślę, że jesteś najlepiej strzeżoną dziewczyną w Warszawie.
– To cię podnieca?
– Nie, nie! – zawołał szybko i posadził ją na krześle.
Spojrzała w kierunku otwartych drzwi do sypialni, potem wychyliła pierwszy kieliszek. Kloss nastawił tango. Benita tańczyła rzeczywiście świetnie, czuł, jak powoli ustępuje jej nieufność, jak przytula się do niego coraz serdeczniej… Potem zdjęła okulary i położyła je na stole.
– Świetnie tańczysz, Hans.
– Ty też, Benito – powiedział i tym razem nie kłamał.
– Rzadko tańczę. Na wieczorkach szkolnych siedziałam najczęściej pod ścianą.
– Głupstwo – szepnął Kloss – jesteś śliczną dziewczyną, Benito – chyba trochę przesadził, ale głupio czuł się w tej roli. Odsunęła się od niego.
– Kłamiesz, po co kłamiesz?
– Mówię prawdę – powiedział. – Pomyślałem to już wówczas, gdy zobaczyłem cię po raz pierwszy na dworcu.
– Byłeś na dworcu?
– Przypadkowo – szepnął i zrozumiał, że popełnił znowu błąd. Nie należało tego mówić. W jej wzroku powrócił wyraz czujności.
Napełnił kieliszki, ona piła posłusznie, była już jednak trochę inna, nie zdejmowała okularów i nieustannie czuł na sobie jej uważne spojrzenie.
– Chcesz mnie upić? – zapytała.
– Czy to coś złego?
– Nie, oczywiście nie. Więc pijmy! – znowu przytuliła się do niego. – Tak rzadko bywam pijana, mam mocną głowę. Prawda, że mam mocną głowę?
Potem kazała przynieść sobie szklankę wody. Była to właśnie okazja, na którą czekał, miał już dosyć tego wieczoru i oszukiwania brzydkiej dziewczyny, której nieszczęściem było nazwisko von Henning. Wyszedł do kuchni, napełnił szklankę wodą z kranu i wyjął z kieszeni małą fiolkę. Ten środek usypiający powinien działać natychmiast.
Nie przypuszczał i nie mógł dostrzec, że Benita wstała od stołu i przez otwarte drzwi widziała tę scenę. Była znacznie mniej pijana, niż Kloss sądził, właściwie zupełnie trzeźwa. Zobaczyła go z fiolką w dłoni i zrozumiała. Gdy wrócił do pokoju, siedziała już na swoim miejscu i oglądała pusty kieliszek.
– Nalej mi jeszcze – szepnęła. – Naprawdę chcę się upić.
Kloss podał jej szklankę, ona wzięła ją do ręki i podniosła do ust.
– A teraz nastaw patefon.
Zmieniał płytę. Benita wylała wodę do doniczki z kwiatami i trzymając ciągle pustą szklankę w ręku, udając, że już wypiła, przytuliła się do niego, gdy patefon powtarzał znów sentymentalne tango.
– Naprawdę mi się podobasz – szepnęła: – Podobasz mi się znacznie bardziej niż Ruppert – wybuchnęła śmiechem. -Jesteś przystojniejszy i sprytniejszy. O, Hans, umiesz sobie radzić z dziewczętami!
Zaczęła śpiewać, potem urwała na-;le, Kloss czekał, aż zaciąży mu w ramionach i przymknie oczy. Środek usypiający powinien już działać, ona jednak ciągle mówiła:
– Mam ładny głos, prawda? Wszyscy mówią, że to jedno mam przynajmniej ładne. No, pocałuj mnie… Jesteś jednak nieśmiały, Hans.
Wreszcie opadła na krzesło. Kloss był już pewny, że z trudem pokonuje senność.
– No, nalej jeszcze, nalej swojej brzydkiej dziewczynie, którą tutaj podstępem zwabiłeś.
– Co ty wygadujesz, Benito?
Zanurzyła wargi w kieliszku.
– O Boże, jak mi się kręci w głowie. Hans, nie masz pojęcia, co się dzieje ze światem! Co ty ze mną zrobiłeś?
Odprowadził ją do sypialni, położył na tapczanie. Szepnęła jeszcze: – Chodź do mnie – i przymknęła oczy.
Kloss pochylił się nad nią; oddychała spokojnie i równo, ale wolał odczekać dobrą chwilę, zanim otworzył torebkę Benity i na jej dnie znalazł klucze. Przekonany, że dziewczyna śpi, wrócił do sąsiedniego pokoju. Wówczas Benita otworzyła oczy; z kieszeni sukienki wyjęła mały pistolet typu „Walter". Zawsze nosiła broń, nawet w Berlinie, a tu, w Polsce, nie rozstawała się z nią nigdy. Pojawiła się na progu właśnie w momencie, gdy Kloss podchodził do dużej szafy.
– Stój – powiedziała – nie ruszaj się! Masz jeszcze ochotę na kieliszek koniaku?
Kloss odwrócił się gwałtownie. Zobaczył oczy Benity patrzące chłodno zza okularów i lufę pistoletu.
– Nie należy oszukiwać brzydkich dziewcząt – szepnęła cicho.
– Oszalałaś? – zawołał. – Co ty wyprawiasz? – Uczynił krok w jej kierunku.
– Nie za blisko, mój drogi. Teraz blisko już nie podchodź. Jestem zupełnie przytomna, nie wypiłam twojej mikstury. Byłeś jednak nieostrożny. – I po chwili, gdy Kloss stanął, dodała: – Ojca rzeczywiście nie ma w domu, dobrze to obmyśliłeś, Hans. Dla kogo pracujesz? Dla tych samych, co Ruppert?
– Jesteś idiotką – odpowiedział.
– Przynajmniej nareszcie szczerze – roześmiała się Benita. -Nie zbliżaj się, bo zacznę krzyczeć. Ktoś z twoich sąsiadów usłyszy… Posłuchaj uważnie. Wszystko mi teraz opowiesz, przynajmniej do tego mam prawo. Myślisz, że Niemcy przegrały wojnę, tak?
Kloss milczał.
– Nie chcesz mówić, co? A skąd wiesz, czy nie zgodziłabym się… współpracować z tobą? Nie pomyślałeś o tym, Hans. Tylko mi powiedz, dla kogo?
Kloss ciągle milczał, wreszcie ruszył w kierunku Benity. Obserwował uważnie jej twarz i broń; strzeli czy nie strzeli? Cofała się tyłem, już tylko parę kroków dzieliło ją od wielkiej szafy.
– Jeśli nie powiesz mi natychmiast wszystkiego, zacznę krzyczeć. Albo strzelę.
Oparła się wreszcie plecami o drzwi szafy. Kloss podchodził do niej licząc sekundy. Za chwilę…
– Stój! – krzyknęła Benita i wówczas drzwi szafy otworzyły się gwałtownie. Wyskoczyła z niej Anna. Anna, przez cały czas milczący świadek tej sceny, wytrąciła Be-nicie pistolet, a obezwładnienie Niemki trwało już parę sekund. Nie zdążyła nawet krzyknąć. Kloss pomyślał, że żal mu jednak, niepotrzebnie żal tej Benity von Hen-ning.
Leżała teraz związana na łóżku, usta miała zakneblowane, w jej oczach była tylko nienawiść i rozpacz, musiała patrzeć na Klossa i Annę kręcących się po pokoju, grzebiących w jej rzeczach. Patrzyła na Annę, która w jej sukience, w jej płaszczu, w jej okularach gotowała się do wyjścia.
– Anno – mówił Kloss na schodach, gdy opuścili mieszkanie – to bardzo niebezpieczne. Przejdziesz szybko obok wartownika, wartownik musi być pewny, że jesteś Benita. Znajdziesz się w pracowni Henninga, pamiętasz szkic Rupperta?
– Tak – szepnęła Anna.
– W rogu stoi szafa pancerna. Otworzysz szafę, zrobisz zdjęcia i potem wyjdziesz przez kuchnię… Będziesz mogła opuścić willę dokładnie w momencie zmiany warty… Ani na chwilę nie stracę cię z oczu… Będę cię ubezpieczał.
Pocałował ją, gdy znaleźli się w bramie.
– Pamiętaj, w którym miejscu są nieco niższe sztachety… Ale tylko w momencie zmiany warty… Wtedy wartownik nie patrzy na dziedziniec… No, idź już.
Noc była ciemna, ulica pusta. Przeszedł partol żandarmerii. Parę minut czekali jeszcze pod drzewem. Wreszcie Anna przebiegła jezdnię i potem wolnym krokiem podeszła do wartownika stojącego przed furtką willi Henninga. Kloss ukryty w cieniu drzewa ani na moment nie spuścił jej z oczu. Wyciągnął z kabury broń, zarepetował. Czekał, czując nieustanny łomot serca.
– GuteNacht, Fräulein-powiedział wartownik i Kloss odetchnął głęboko.
Anna podeszła do drzwi, wyjęła klucze z torebki, włożyła do zamka. Wydawało się przez chwilę, że zamek się zaciął, że drzwi nie puszczają. To trwało wieczność.
Żeby tylko wartownik nie zechciał jej pomagać – modlił się Kloss. Wreszcie otworzyła drzwi i znalazła się wewnątrz sanktuarium profesora. Kloss stracił ją z oczu.
Anna minęła hali i sekretariat Benity. Gabinet był otwarty. Teraz starała się nie myśleć, działała mechanicznie, według planu przygotowanego przez Kiossa. Najpierw zasłonić okna, potem zapalić światło, wyjąć klucze i bardzo spokojnie, nie denerwując się i nie spiesząc, podejść do kasy pancernej. Obrót klucza w zamku jeden, drugi, drzwi jednak nie puszczały. Anna poczuła krople potu na czole… Przerwała pracę.
Należy działać spokojnie – pomyślała – tylko spokoj.
Zaczęła znowu od początku. Usiadła. Pozwoliła sobie na parę chwil odpoczynku, gdy kasa otwarła się cicho.
Na środkowej półce leżały starannie ponumerowane teczki. Tajne plany profesora von Henninga. Anna rozłożyła je na stole, wyjęła aparat fotograficzny, spojrzała na zegarek… Ile czasu zostało jeszcze do zmiany warty?
Kloss czekał tymczasem ukryty za drzewem, niedaleko bramy, z bronią gotową do strzału. Jak długo to trwa? Nigdy czekanie nie wydawało się Klossowi tak potwornie bolesne i ciężkie. Wreszcie usłyszał warkot motoru, podjechał otwarty samochód wojskowy, wyskoczyli żan-darmii. A może Benita jednak skłamała? A może profesor Henning nie opuszczał willi i wezwał żandarmów… Nie, wszystko przebiegało chyba według planu, to tylko zmiana warty. Żandarmi stanęli naprzeciwko siebie, rozprowadzający udzielał instrukcji. Anna powinna teraz wyjść z willi.
Zgasiła właśnie światła, weszła do kuchni, jeszcze mocowała się z kuchennymi drzwiami, zamknęła je potem kluczem Benity. Znalazła się na tyłach domu, na dziedzińcu. Słyszała głosy wartowników, widziała żołnierza spacerującego wzdłuż ulicy. Pochylona, przebiegła w poprzek dziedziniec – to był najtrudniejszy moment. Przeskakując sztachetę, rozdarła sobie sukienkę. Cóż tam sukienka! Była już na sąsiedniej posesji. Wartownik spacerujący wzdłuż płotu odwrócił się akurat tyłem… Anna przytulona do muru dotarła do ulicy. Tam już czekał Kloss. Wziął ją pod rękę i zniknęli razem w ciemnościach. Milczeli długo. Sporo czasu musiało upłynąć, nim Anna wyszeptała:
– W porządku.
Ranek był słoneczny. Anna z teczką w ręku stała W w małym pokoiku za sklepem antykwariusza. Świat wydawał jej się teraz radosny i piękny… Musi co prawda opuścić Warszawę, ale przecież niedługo wróci i znowu zobaczy Janka. Robotę, najtrudniejszą robotę ze wszystkich zleconych im dotychczas, już mają za sobą. Mogą być dumni. Niemcy nie domyśla się nigdy, że plany von Hennmga przestały być tajemnicą Trzeciej Rzeszy.
– Co stanie się z Benitą? – zapytała. Marcin uśmiechnął się kwaśno.
– Wolałbym – mruknął – żeby obyło się bez porywania tej dziewczyny. Teraz mamy z nią solidny kłopot. Posłałem ludzi do mieszkania Klossa, przewiozą ją w szafie w bezpieczne miejsce na Mokotów.
– A co potem?
– Nie wiem – wzruszył ramionami. – Zameldujemy centrali. Źle się stało. Zniknięcie Benity postawi na nogi całe warszawskie gestapo.
– A co mieliśmy robić? – Anna uśmiechnęła się radośnie. Znowu wzruszenie ramion.
– Boję się o Janka – stwierdził Marcin.
Teraz i Anna zaczęła się bać o Klossa. Rozstali się niedawno i wówczas, gdy się rozstawali, wydawało się Annie, że jest zupełnie bezpieczny, ale on przecież zostaje i w każdej chwili, w każdym miejscu grozi mu śmierć.
– Pozwól mi nie wyjeżdżać jeszcze z Warszawy. Marcin nie ukrywał złego humoru.
– Zostaw te głupstwa – powiedział ostro. – Natychmiast stąd jedź na dworzec i melduj się w Radomiu u Bartka. Jeśli cię tu jeszcze zobaczę, będę to uważał za niewykonanie rozkazu.
Gdy opuściła antykwariat, znowu powrócił jej radosny nastrój. Na ulicy nie widać było jakoś niemieckich mundurów, młody człowiek niosący kwiaty uśmiechnął się do Anny i Anna odpowiedziała mu uśmiechem. Szła powoli, rozglądając się, bo ciągle miała jeszcze nadzieję, odrobinę nadziei, że zobaczy Klossa, chociaż przecież wiedziała, że jemu nie wolno tu przyjść, że zajęty jest u siebie, w przeklętej Abwehrze. Stanęła na przystanku tramwajowym. Nadjeżdżało właśnie „O" i w tej chwili Anna zobaczyła zbliżającego się do niej kapitana Rupperta. Był już bardzo blisko, za blisko, by uciekać. Poznał ją, zanim zdążyła podjąć jakąkolwiek decyzję. Tramwaj stanął na przystanku. Anna pobiegła do drugiego wagonu, ale Ruppert był już obok niej i chwycił ją za rękę.
– Proszę mnie puścić! – zawołała Anna. Ludzie omijali ich, wskakując do wozu, udając, że nic nie widzą. Tramwaj ruszył.
– Nie znam pana! – krzyknęła i uczepiła się uchwytu drzwi, ale na chodniku pojawił się patrol żandarmerii.
– Brać ją! – rozkazał Ruppert.
Lothar powiedział, że znalezienie tej dziewczyny jest ostatnią szansą Rupperta. Ruppert ją znalazł, ale czuł niesmak, gorycz w ustach, gdy meldował się u sturmbannFuehrera. Sądził, że mu przynajmniej podziękują, ze może to się jakoś skończy, miał ciągle nadzieję, że wyrwie się z tej sieci. Ale reakcja Lothara była zaskakująca.
– Dureń jesteś! – wrzasnął gestapowiec.
Ruppert poczuł, że drżą mu ręce; w ciągu ostatnich paru dni przywykł do obelg, wiedział, że nie zareaguje już na żadną zniewagę, ale nie umiał ukryć drżenia rąk. Nieustannie powtarzał w myśli, co należałoby powiedzieć temu sztywniakowi, tej drobnej łajdaczynie, która nie wiadomo jakim sposobem osiągnęła władzę nad ludzkim życiem i śmiercią, ale milczał.
– Dureń jesteś – powtórzył już spokojniej Lothar. -Kto ci powiedział, że chcę ją aresztować, miałeś nie spuszczać jej z oczu – to wszystko. Taka szansa! Mając tę dziewczynę, mogliśmy dotrzeć do ich siatki. – Usiadł przy biurku i patrzył zimno na Rupperta. – Właściwie jesteś już niepotrzebny, Ruppert – powiedział. – Spaliłeś się, Ruppert. A może zrobiłeś to umyślnie? No, gadaj, może nadal prowadzisz podwójną grę?
Ruppert chciałby coś powiedzieć, zaprotestować, ale słowa zastygły na wargach.
Jestem niemieckim oficerem – myślał i milczał czując, jak sztywnieją mu kolana i pamiętając bez przerwy, ze oto on, kapitan Ruppert z dobrej niemieckiej rodziny, stoi na baczność przed byłym komiwojażerem, który ma go w garści.
Ale wściekłość Lothara osiągnęła szczyt dopiero za chwilę. Zadzwonił telefon i meldunek, który odebrał właśnie sturmbannFuehrer, był tego rodzaju, że nawet on, wychowanek solidnej szkoły gestapo, stracił spokój. Zniknęła Benita von Henning.
Lothar wyrzucił z gabinetu Rupperta; wezwie go jeszcze i przydusi do ściany, teraz miał jednak co innego do roboty. Profesor von Henning zaalarmował już Berlin, dzwonił do gruppenFuehrera, a on, Lothar, nie rozumie i nie będzie rozumiał po paru godzinach przesłuchań, jak to się mogło stać. Wartownik, który pełnił służbę przy bramie, przysięgał, że Benita wróciła do willi około godziny 11.30 w nocy, przed zmianą warty. Wszyscy żandarmi, którzy potem pełnili służbę, oświadczyli, że nikt nie opuszczał już willi. Nikt też do niej nie wchodził. Dopiero nad ranem wrócił z przyjęcia u generała profesor von Henning. Jak to się więc stało? Jakim cudem mogła zniknąć Benita? Dokąd poszła? Kto ją porwał? I jeśli porwał, jak zdołał zmylić czujność wartowników? A może żandarmi byli w zmowie? Nie, to nieprawdopodobne! Ci, których wyznaczył do pilnowania willi, byli najlepszymi jego ludźmi, wielokrotnie sprawdzonymi, nie mogli zawalić takiej roboty.
To samo zameldował po paru godzinach gruppen-Fuehrerowi, gdy ten wezwał go do siebie, do swego obszernego gabinetu, którego okna wychodziły na pustą zazwyczaj Polizeistrasse. GruppenFuehrer siedział w fotelu i przyglądał się Lotharowi swoim zimnym wzrokiem. Lothar stał przed nim w postawie zasadniczej i myślał, że wobec niego jest niczym, pionkiem, którego w każdej chwili można wysłać na front wschodni albo zastrzelić w piwnicy. Nie budziło to w nim protestu; odczuwał tylko strach, ten sam strach, który powinni czuć ludzie stojący na baczność w jego gabinecie.
– Zrobiłem wszystko, co mogłem, panie gruppen-Fuehrer – wyjaśniał.
– Nic pan nie zrobił – odpowiedział chłodno dostojnik. -Jeśli córka Henninga nie znajdzie się w ciągu dwóch dni, nie chciałbym być na pana miejscu. Co pan wie o Be-nicie von Henning? – zapytał.
– Nie rozumiem – powiedział, choć rozumiał doskonale.
– Przegrał pan wczoraj dużo pieniędzy.
– Nie ma o czym mówić – odparł niedbale.
– Przecież wiem, jak mało dają wam pieniędzy. Ograniczenia dewizowe… – zamilkł, jakby czekał, że Kloss mu pomoże. Wczoraj, kiedy Kloss wstał od stolika mówiąc, że patrzenie na goły brzuch tancerki jest jednak mniej kosztowne, Witte, zgarniając stos banknotów, z wyrzutem spojrzał na Christopulisa. „No i co pan narozrabiał? – mówiło to spojrzenie. – Zamiast przegrać, wygrałem". Chnstopulis zrozumiał niemy wyrzut.
– Jest jeszcze lepiej, niż było przedtem – powiedział cicho. – Ten człowiek sporo przegrał, ma więc kłopoty pieniężne, ale przecież dobry przyjaciel może mu pożyczyć. Powinien mu pożyczyć. I wziąć pokwitowanie -dodał wstając od zielonego stolika.
Witte czekał teraz na potwierdzenie Klossa, że przydziały dewiz są rzeczywiście skąpe, stworzyłoby mu to szansę zaofiarowania pożyczki. Ale Kloss milczał, patrząc nań pytającym wzrokiem. Więc Witte zaatakował frontalnie:
– Proszę mi powiedzieć szczerze, jak pan stoi z pieniędzmi?
– Uczciwie mówiąc, nie najlepiej – odparł Kloss myśląc, że jego rzucona na odczepnego sugestia, iż ktoś z konsulatu będzie się starał pożyczyć mu pieniądze, znajdzie potwierdzenie z najmniej spodziewanej strony.
Więc to Witte – pomyślał – jest człowiekiem, którego trzeba chronić.
– Proszę-powiedział Witte, podając Klossowi zwitek banknotów.
– Co to jest? – zapytał udając, że nie rozumie.
– Pięćset funtów, mniej więcej tyle pan przegrał.
– Nie mogę – powiedział Kloss – chyba nie mogę… -zawahał się.
– A może Benita opuściła willę dopiero rano? – powiedział Lothar.
– Żarty! – warknął profesor. – Nie radzę panu ze mną żartować. Gdy wróciłem, Benity już nie było.
– Czy zniknęło coś z jej rzeczy oprócz wieczorowej sukni, płaszcza i torebki?
– Nie, nic więcej nie zniknęło – rzekł profesor. – Ale Benita miała przy sobie klucze do kasy pancernej, rozumie pan? Klucze do mojej kasy pancernej.
– To nieostrożność – oświadczył sucho Lothar.
– Nieostrożnością było – odparował profesor – powierzenie panu strzeżenia mojej osoby.
Opuścił gabinet Lothara, nie podnosząc nawet ręki na pożegnanie. A Lothar przecież wiedział, że von Henning może sobie na to pozwolić, że profesora jeszcze przed wojną przyjmował w swojej willi w Berchtesgarden sam fuehrer.
Lothar kazał wezwać do siebie Klossa, ale przedtem postanowił przesłuchać jeszcze schwytaną przez Rup-perta dziewczynę. Jak należało przypuszczać, zaprzeczała wszystkiemu.
– Ten pan się omylił – szeptała – ja go nie znam.
Przyglądał się dziewczynie siedzącej na małym stołku pod drzwiami jego gabinetu. Wiedział, że w normalnej rozmowie nic z niej nie wyciśnie, tu należało zastosować metody znacznie ostrzejsze, ale jeśli je zastosuje, nie był pewien, czy dziewczyna wytrzyma.
– Masz tylko jedną szansę: powiedzieć prawdę – mówił. – Chcemy niewiele: twój kontakt i adresy…
– Nie wiem, czego ode nie chcecie.
– Radzę ci się zastanowić. Pokażę ci ludzi, którzy także twierdzili, że nic nie wiedzą. Zobaczysz, jak teraz wyglądają.
Milczała. Czy jego słowa wywarły na niej jakieś wrażenie?
– Komu odniosłaś dokumenty dostarczone przez Rupperta?! – krzyczał. – Kornu je odniosłaś?
Zacisnęła usta. Była bardzo blada, w jej oczach dostrzegł strach, na pewno strach, ale milczała.
– My i tak wszystko wiemy – mówił spokojnie. – Wyjdziesz za godzinę na wolność, jeśli powiesz.
Pochylił się nad nią. W palcach trzymał zapalonego papierosa. Widział bardzo blisko twarz Anny i zbliżał powoli papieros do jej policzka.
– Gdzie jest Benita von Henning? – zapytał.
– Nic nie wiem – szepnęła. – Nie znam takiej pani.
– Jesteś twarda, co? Tym gorzej dla ciebie. Za godzinę zaczniesz mówić inaczej.
Na progu stanął SS-man i zameldował przybycie porucznika Klossa.
– Niech wejdzie – powiedział Lothar i kazał wyprowadzić Annę.
Spotkali się na progu, Anna nie podniosła głowy, nie spojrzała na niego, bo bała się, że Lothar dojrzy w jej oczach coś, czego nie powinien zobaczyć. Zęby tylko Janek nie dał nic po sobie poznać. Krew odpłynęła z jego twarzy. Anna zobaczyła tylko gest, niedostrzegalny i niedorzeczny gest przesunięcia kabury na brzuch. Po co to zrobił? Nie należało tego robić.
– Złapaliśmy ładnego ptaszka – powiedział Lothar. -Agentka z polskiej siatki – wyjaśnił.
– Zdjął pan siatkę? – Kloss nie wiedział, jakim cudem udaje mu się panować nad sobą.
– Nie.
– Powiedziała? – zapytał Kloss. Czy gestapowiec usłyszał drżenie jego głosu?
– Powie – stwierdził spokojnie Lothar.
Kloss siadł na krześle, nie czekając zaproszenia.
– Może nie trzeba było jej zdejmować – oświadczył.
– Proszę się nie wtrącać do moich spraw! – wybuchnął Lothar. Jeszcze tego brakowało, żeby jakiś szczeniak z Abwehry powtarzał mu słowa gruppenfuehrera. -Nie po to pana tu wezwałem, żeby rozmawiać o polskich agentach aresztowanych przez gestapo. – Spojrzał zimno na Klossa. -Wczorajszy wieczór spędził pan z Benita von Henning.
Kloss spokojnie zapalił papierosa.
– Jest pan źle poinformowany – stwierdził. – Na spacerze z Benita byłem przedwczoraj. A o co chodzi?
– Proszę odpowiadać na pytania!
– Nie lubię tego tonu.
– Przyzwyczai się pan – głos Lothara był teraz bezbarwny. – Skąd pan wie, czy wyjdzie pan stąd kiedykolwiek?
– Sądzę, że jednak wyjdę – odpowiedział Kloss. – Proszę zadzwonić do Benity i zapytać, czy byłem z nią wczoraj.
– Benita von Henning zniknęła – oświadczył sturmbann-fuehrer. – A pan, panie Kloss, jest jednym z podejrzanych.
– Żarty! – Teraz Kloss wybuchnął. Był to wybuch dobrze zagrany. Kloss wiedział, jak rozmawiać z takimi ludźmi. -Jak pan śmie – krzyczał – oskarżać oficera niemieckiego! Ja nie jestem Ruppertem, Lothar! Natychmiast dzwonię do Reckego.
Ten bluff odniósł skutek.
– Proszę się uspokoić, Kloss – powiedział Lothar -pogadamy.
Wypytywał go o Benitę, o ich znajomość, Kloss odpowiadał, starając się zachować czujność, a jednocześnie myśląc ciągle o Annie. Anna jest tutaj. Jak można wydobyć Annę z alei Szucha? Kloss wiedział, że to równie trudne, jak zdobycie papierów von Henniga, ale wiedział także, że zrobi wszystko, by ją uratować.
To samo powtórzył po dwu godzinach w niewielkim, otoczonym ogródkiem domku na Mokotowie, w którym mieszkał Marcin. Marcin był zdenerwowany i niespokojny, właściwie nie chciał rozmawiać o Annie. Realista, nie lubił rozważać planów, które z góry uważał za niemożliwe do wykonania.
– Sklep i wszystkie adresy, które Anna znała – oświadczył – uważam za spalone. Na dobrą sprawę ty też jesteś spalony. Nie wiem, czy centrala nie każe ci się wycofać z roboty.
Kloss siedział naprzeciwko niego z twarzą ukrytą w dłoniach.
– Anna mc me powie.
Marcin nie potwierdzał i nie zaprzeczał. Wiedział, co dzieje się w alei Szucha, nie miał złudzeń i był przygotowany na każdą ewentualność. Rozumiał Klossa, ale rozumiał także, iż rezygnacja jest w ich sytuacji jedyną możliwą drogą.
– A jeśli… – rzekł po długiej chwili Marcin. – Pozostaje nam jedno: czekać.
– Nie! – wybuchnął Kloss. – Nie mogę czekać!
– Co mógłbyś zrobić?
– Nie wiem – odpowiedział. – Nie jestem w stanie myśleć.
Kapitan Ruppert ciągle nie tracił nadziei. Ciągle wierzył, że zdarzy się coś, co umożliwi mu wydobycie się z sieci. Siedział przy pianinie i grał Mozarta. Stale ta sama fraza przychodziła mu do głowy, jakby zapomniał wszystko prócz tego jednego motywu. Ilza kręciła się po pokoju; podeszła do niego, położyła mu dłoń na ramieniu, ale to zamiast uspokajać, tylko drażniło.
– Willy, powiesz mi nareszcie?
Co mógłby jej powiedzieć? Gdy usłyszał dzwonek i zobaczył wprowadzanego przez ordynansa Lothara, zrozumiał, iż rzecz zbliża się ku rozwiązaniu.
Ilza zostawiła ich samych i Ruppert stanął obok Lothara, był mniej roztrzęsiony, na chwilę wróciła mu pewność siebie, znowu poczuł się niemieckim oficerem.
– Co pan z nią zrobił? – spytał nagle.
– Z kim? – Lothar nie zrozumiał.
– Z tą dziewczyną, którą dla pana znalazłem.
Lothar skrzywił się.
– Jeszcze to pana interesuje? Niech pan się nie zgrywa, Ruppert. Ta dziewczyna nic nie mówi – dodał ze złością. – Postanowiłem was skonfrontować, może przynajmniej przestanie zaprzeczać.
Ruppert milczał sporą chwilę.
– Nie chcę jej widzieć! – krzyknął. – Słyszy pan? Nie chcę jej widzieć!
– Spokojnie. – Lothar patrzył na Rupperta z nie ukrywaną pogardą. Znał te objawy. Najgorsze szmaty zdolne są do takich wybuchów. Krótkich. – Zrobi pan wszystko to, co każę – stwierdził. – Ta dziewczyna musi mówić. Podejrzewam zresztą, Ruppert, że maczał pan palce w zniknięciu Benity von Henning. Pan nie jest z nami szczery, a ja bardzo nie lubię nieszczerości.
– Nieprawda! – Ruppert przestał panować nad sobą. -To podłość podejrzewać mnie również o to!
– Podłość? – powtórzył Lothar i uderzył Rupperta w twarz. Oficer cofnął się, przez chwilę można było sądzić, że rzuci się na Lothara. Dotknął dłonią policzka. Potem opadł na fotel, ukrywając twarz w dłoniach.
– Jak pan śmiał to zrobić! – na progu stanęła Ilza.
– Radzę milczeć – odpowiedział Lothar i wyszedł. Ruppert wrócił do pianina i uderzył w klawisze. Znów ta sama fraza z koncertu A-dur Mozarta.
Lothar miał wszelkie powody do zdenerwowania.
Oto minęło wiele godzin, a on nic jeszcze nie wyjaśnił w sprawie zniknięcia panny von Henning. Wiedział dokładnie tyle, co na początku. Tym razem rozmowa z gruppenfuehrerem, który wezwał go po raz drugi, była ostrzejsza.
– Pan jest durniem, Lothar – powiedział gruppen-fuehrer, ledwo gestapowiec zdążył zamknąć za sobą drzwi. – Dureń – powtórzył.
– Ta dziewczyna nie chce mówić – wyjaśnił Lothar. -Zdjąłem ludzi z domu gry, ale oni chyba naprawdę nic nie wiedzą. Przekażę ich kryminalnej.
– I co pan zamierza? – W głosie gruppenfuehrera brzmiała nie ukrywana groźba. – Przed chwilą rozmawiałem z Berlinem. Domyśla się pan, co powiedzieli mi w Berlinie?
– Domyślam się – odpowiedział Lothar, choć powinien milczeć.
– No więc?
– Dzisiaj w nocy przesłucham tę dziewczynę osobiście.
Gruppenfuehrer spojrzał na Lothara z pogardą, z taką samą pogardą, z jaką Lothar patrzył niedawno na Rup-perta.
– I potem już w ogóle nie będzie mogła nic powiedzieć, co? Odeślę pana na front! – krzyknął wreszcie. – Tę dziewczynę – powiedział cicho – jutro rano pan wypuści.
– Tak jest.
– Przydzieli pan do niej najlepszych ludzi i wszelkie środki. Rozstrzelam pana, jeśli uda się jej wymknąć. Musi nas naprowadzić na ślad. I poza tym, niech pan słucha uważnie, Lothar: jeśli to naprawdę ta polska siatka porwała Benitę, nie miałbym nic przeciwko temu, żeby zaproponować wymianę, Benita von Henning za tę dziewczynę…
Lothar wzruszył ramionami.
– W jaki sposób do nich dotrzeć, panie gruppenfuehrer?
– Niech pan spróbuje – powiedział dygnitarz gestapowski. – I niech pan nie popełni błędu…
Anna nie mogła, niestety, wiedzieć o tej rozmowie, dlatego myślała, że śni, kiedy oddano jej torebkę. Wartownik otworzył szlaban i wziął przepustkę.
Znalazła się sama na pustej ulicy. Ciągle nie wierzyła, nie mogła uwierzyć. Szła aleją Szucha w stronę placu Unii, znowu w swojej Warszawie, w swoim mieście i dopiero teraz poczuła, jak bardzo była zmęczona. Bolało ją całe ciało, ale przecież była wolna, puścili ją, nic nie powiedziała, może być z siebie dumna. Dlaczego więc ją puścili? To cud, nieprawdopodobny cud, bo przecież z alei Szucha nikogo nie puszczają, w najlepszym razie trafia się do Oświęcimia, a jeśli ktoś stąd wychodzi…
Anna obejrzała się, ulica nie była już pusta. Kilkanaście metrów za nią szedł mężczyzna w płaszczu i kapeluszu. Po drugiej stronie ulicy – także mężczyzna w płaszczu i kapeluszu. Ludzie gestapo! Siedzą ją, idą za nią. Teraz zaczęła rozumieć… Ma ich naprowadzić na ślad. Liczą na to, że powie więcej na wolności niż w celi. Przyspieszyła kroku, chociaż przyszło to jej z trudnością. Skręciła w Marszałkowską, potem w Piusa XI, była już na Mokotowskiej. Na jezdni zobaczyła motocykl; motocyklista w gumowym płaszczu jechał powoli. Annie wydało się, choć nie była tego pewna, że ci trzej ludzie – motocyklista i dwaj mężczyźni, którzy pojawili się na chodniku, patrzą na siebie, potem na nią. Nadjechał samochód, zamknięta półciężarówka. Anna skręciła w bok, była przecież u siebie, wmieszała się w tłum, zobaczyła scenki, które znała tak dobrze. Młody chłopak bez nogi, oparty o mur kamienicy, śpiewał i wyciągał czapkę. Przed sklepem spożywczym ustawiała się kolejka – pewnie dawali margarynę. Dwaj chłopcy w długich butach stali w bramie, z rękoma w kieszeniach. Anna nie znała tych chłopców, ale znała takich chłopców; czuła się tu swojsko i bezpiecznie. Wystarczyłoby przejść parę kroków i byłaby na placu Trzech Krzyży, tam ma przyjaciółkę z lat szkolnych. Wystarczyłoby wsiąść do tramwaju, żeby dostać się na Mokotów i zobaczyć Marcina albo może Janka. Janka – powtórzyła w myśli. Ale nie mogła tego zrobić. Była kimś innym niż ci wszyscy, którzy ją mijali. Ktokolwiek do niej podejdzie, narazi się na straszliwe
niebezpieczeństwo. Nie wolno jej spotkać znajomych i nie wolno jej poznać kogokolwiek, a w żadnym wypadku nie wolno zobaczyć nikogo z jej grupy. Rozejrzała się. Oczywiście, byli. I motocyklista, i dwaj mężczyźni w płaszczach i kapeluszach. A także samochód. Jak ich zgubić? Czy ma w ogóle szansę, żeby ich zgubić? Wróciła do Marszałkowskiej, stanęła w tłumie ludzi na przystanku przy rogu Wilczej. Rozejrzała się ostrożnie. Wydało jej się, że ich nie widzi. Ale po chwili na jezdni pojawił się znowu ten sam samochód. Na przystanku był już także mężczyzna w płaszczu i kapeluszu. Drugi przechadzał się po przeciwległej stronie ulicy. Annę ogarnęła rozpacz. Są, polują na nią jak na zwierzę, które otoczyła nagonka. Tramwaj ze zgrzytem zahamował. Anna czekała do ostatniej chwili, gdy wóz ruszył, skoczyła na stopień, ktoś wciągnął ją do środka. Może nie zdążą, Boże, może nie zauważą. Tramwaj przyspieszył. Anna z twarzą przytuloną do szyby obserwowała ulice. Nie widziała ich.
Nie zobaczyła ich także, gdy wyskoczyła z tramwaju po paru przystankach. Skręciła w Świętokrzyską, potem w Jasną. Wbiegła do apteki. Telefon stał w rogu, z dala od kupujących. Anna, zasłaniając tarczę, nakręciła numer. Był to numer dziewczyny z jej grupy, Małgosi, je
dyny numer, który może być aktualny, bo przecież do Marcina nie wolno jej dzwonić. Wreszcie usłyszała głos Małgosi.
– Małgosiu – szepnęła.
Po tamtej stronie cisza, potem przerażony głos Małgosi:
– To ty, Anno, naprawdę ty?
Ale w tej chwili Anna zobaczyła przez szybę mężczyznę w płaszczu i kapeluszu. Był także motocyklista. Więc nie zgubiła ich, nie mogła ich zgubić.
– Puścili mnie – szepnęła – idą za mną. Zadzwonię później – i odłożyła słuchawkę.
Znowu była na ulicy… Wlokła się powoli w tłumie, w którym nie mogła się ukryć. Otwarte sklepy, kawiarnie, ludzie wracają po pracy do domu. Toczyło się zwyczajne, okupacyjne życie. A ona, zmęczona i półprzytomna, pamięta tylko o jednym: musi ich zgubić, musi ich zgubić, ponieważ inaczej będzie w tym mieście jak na pustyni. Obok chodnika jezdnią powoli przesuwa się riksza. Stanęła.
Szybko przed siebie – powiedziała Anna i wskoczyła do rikszy. Odpoczywała, przymknęła oczy. Riksza sunęła prosto, potem skręciła, znowu skręciła. Anna nie bardzo wiedziała już nawet, jakimi jadą ulicami. Wcisnęła chłopcu zmięty banknot, który znalazła w torebce, i wyskoczyła. Znalazła się na bardzo zatłoczonej ulicy, tak, to przecież Chmielna. Weszła do sklepu, stanęła w kolejce. Nie ma ich, naprawdę ich nie ma. Ale po chwili – przez dużą szybę zobaczyła znowu obu: obu mężczyzn w płaszczach i kapeluszach. Nie próbowała już telefonować.
A tymczasem w samochodzie, który jechał powoli skrajem jezdni, siedział SS-man przy nadajniku radiowym.
– Weszła do sklepu – meldował do mikrofonu. – Jak dotychczas nie ponowiła próby kontaktu telefonicznego.
Marcin nie ukrywał niezadowolenia, widząc Klossa wchodzącego znowu do willi na Mokotowie.
– Za często tu przychodzisz – stwierdził. -Wszystko rozumiem, ale nie wolno łamać podstawowych zasad konspiracji.
Kloss także wiedział, że nie wolno, ale ciągle wydawało mu się, że jednak będzie mógł coś zrobić, że uratuje Annę, że wyrwie ją z Szucha, choćby miał nawet poświęcić… Co może poświęcić? Najważniejsza jest sprawa. I nie wolno zrobić mu nic, co przeszkodziłoby robocie.
Pół życia za to, żeby nie być żołnierzem – pomyślał nagle.
– Wezwał mnie pułkownik Recke – opowiadał Marcinowi. – Berlin dał dwadzieścia cztery godziny na znalezienie Benity Henning. Szaleją. Fischer podobno miał powiedzieć, że zgodziłby się na wymianę. Anna za Benitę.
– Bzdura – odpowiedział Marcin. Kloss także rozumiał, że to niemożliwe, a jednak chwytał się tej myśli, ostatniej szansy, cienia nadziei.
– Jak sobie wyobrażasz rozmowę z Lotharem? – zapytał Marcin. – Kto miałby niby pośredniczyć? A Benity nie możemy wypuścić, wie zbyt dużo. Zresztą oświadczono mi, że jest potrzebna. – I potem dodał: – Polecono mi wyrazić ci podziękowanie za zdobycie planów von Henninga.
– Annie należy się podziękowanie, nie mnie – odpowiedział Kloss.
Rozmawiając obserwowali nieustannie furtkę, wejście do willi. Marcin pierwszy dostrzegł dziewczynę.
– Schowaj się – rozkazał Klossowi. – Idzie Małgosia. Ona przecież na pewno cię nie zna. – potem warknął ze złością: -Wszyscy tu przychodzicie jak do kościoła. Niedługo zdejmie nas najgłupszy agent gestapo.
Małgosia przyszła zameldować o telefonie Anny. Kloss słyszał rozmowę Marcina i dziewczyny, stojąc w sąsiednim pokoju za drzwiami. Reakcja Marcina była prosta i natychmiastowa. Rozkazał Małgosi oddać klucze do mieszkania i zmyć się z Warszawy.
– Jeśli Anna zna twój telefon – oświadczył – jesteś spalona.
– Ale ona jeszcze raz zadzwoni – szepnęła dziewczyna.
– Trudno – głos Marcina był twardy. – Zrozum, Małgosiu, nic nie możemy jej pomóc.
Dziewczyna chciała protestować, ale Marcin przerwał jej niegrzecznie. W końcu odpowiadał za życie tych ludzi; nie mógł popełniać oczywistych błędów.
Gdy dziewczyna zniknęła za drzwiami, Kloss pojawił się natychmiast w progu. Był zdecydowany.
– Daj mi czterech chłopców z dywersji – oświadczył.
– Nie – odpowiedział Marcin.
– Daj, uratuję Annę.
– Ilu ludzi stracisz?
– Nie wolno nam jej zostawić.
– Niemcy czekają tylko na to, że my nie wytrzymamy, że rozpoczniemy akcję. Wyobrażasz sobie, jak jej pilnują? Nie, bracie, nie będziemy się dekonspirować.
– Idę do mieszkania Małgosi. Anna jeszcze raz zadzwoni. Musi spróbować.
– Zabraniam – powiedział Marcin.
Nie był właściwie przełożonym Klossa, tylko szefem grupy, z którą Kloss współpracował. Nie miał prawa wydawać mu rozkazów. Obaj o tym wiedzieli. Kloss położył mu rękę na ramieniu.
– Wiesz dobrze, Marcin, że muszę to zrobić. Trzech chłopców z dywersji masz przecież tutaj.
Marcin milczał.
Kloss wyszedł z pokoju, żeby postąpić wbrew rozsądkowi, wbrew zasadom konspiracji i bezpieczeństwu ludzi, z którymi współpracował. Znał jednego z tych chłopców, Romka, i wiedział, że Romek się zgodzi, że pójdą razem do mieszkania Małgosi, a potem spróbują wydobyć Annę z niemieckiej sieci.
Nie powinienem tego robić – myślał – ale muszę to zrobić, bo inaczej wszystko straciłoby sens.
Romek czyścił broń. Dwaj pozostali rozmawiali o czymś szeptem. Zerwali się z miejsca na widok Klossa. Potem wysłuchali spokojnie tego, co miał im do powiedzenia. Po kilkunastu minutach byli już w mieszkaniu Małgosi.
Zaczęło się oczekiwanie. Telefon nie dzwonił, ciągle nie dzwonił. Na popielniczce gromadziła się sterta niedopałków. Kloss przymykał oczy i widział Annę chodzącą ulicami, padającą już z nóg, pozbawioną szansy znalezienia przytułku. Niechby zadzwoniła – modlił się – niechby tylko zadzwoniła. Pomyślał także, że istnieje prawdopodobieństwo, iż zanim Anna zadzwoni, uda się Lotharowi ustalić numer telefonu, z którym się już raz łączyła. Dlatego Romek obserwował bacznie ulicę, broń mieli gotową do strzału, spoglądali na zegarki i na chodnik, na którym ukazywał się co pewien czas niemiecki patrol.
Wreszcie, po czekaniu tak długim, że Kloss nie umiałby określić, ile trwało, rozdarł ciszę dzwonek telefonu. Podniósł słuchawkę i usłyszał głos Anny.
– Słuchaj – powiedział – za piętnaście minut, kamienica przechodnia… – Zdążył wymienić nazwę ulicy, a potem ona odłożyła słuchawkę.
Ruppert pił. Odwrócił butelkę – była pusta. Cisnął ją na podłogę, potoczyła się pod stół. Z trudem wstał z kanapy i podszedł do pianina. Uderzył w klawisze. Nawet tej frazy Mozarta nie mógł już sobie przypomnieć. Ilza poszła, nie chciała powiedzieć, dokąd idzie, tylko pogardliwie wzruszyła ramionami. Ale on i tak wiedział. Pobiegła do generała. Właściwie pozostało mu tylko jedno, ale nie mógł się zdecydować, ciągle na coś liczył, jakby istniał jeszcze choćby cień nadziei. Znowu uderzył w klawisze i usłyszał dzwonek telefonu. Dzwonek brzęczał natrętnie. Ruppert wstał i podniósł słuchawkę.
– Halo – powiedział – o co chodzi? Kto tam jeszcze, do diabła? – Ale w tej chwili wyprostował się i zaczął niezręcznie palcami lewej ręki zapinać guziki. To w nim pozostało: reagował na głos generała.
– Rozmawiałem z Lotharem – generał mówił niechętnie, jakby z odrazą. – Sądzę, Ruppert, że wiesz, co powinien zrobić niemiecki oficer. Ze względu na pamięć twego ojca daję ci pół godziny. Myślę, że zdążysz. – Odłożył słuchawkę, zanim kapitan Willy Ruppert mógł cokolwiek powiedzieć.
Na stole, niedaleko telefonu leżała kabura z bronią. Wystarczyłby jeden niewielki ruch i wszystko byłoby już poza nim – i Ilza, i Lothar, i niepotrzebna, głupia nadzieja. Ale nie mógł się zdecydować.
Nie tu – pomyślał. – Zrobię to, ale nie tu.
Zapiął pas, umieścił kaburę na brzuchu i wyszedł przed dom. Otworzył drzwiczki samochodu, zapuścił silnik. Nie wiedział, dokąd jedzie i wolałby nie wiedzieć, po co… Chciałby, żeby śmierć przyszła sama.
W tym czasie Anna spoglądała na numer kamienicy; tak, to ta, którą wyznaczył Kloss, przechodnia. Obaj mężczyźni w kapeluszach i płaszczach szli za nią, bardziej czujni i mniej ukrywający się niż przedtem. Anna me myślała już, nie miała siły myśleć. Po prostu wykonywała to, co rozkazał Janek. Nie wiedziała, czy istnieje szansa, nie zastanawiała się nad tym, nie pamiętała nawet o tych, którzy za chwilę ryzykować będą życiem, by ją ocalić. Chciała odpocząć – tylko odpocząć. Weszła na puste podwórze. W ciemnej bramie stał już Romek, popchnął ją w głąb, a potem wszystko rozegrało się błyskawicznie.
Gdy mężczyzna śledzący Annę, jeden z dwóch, pojawił się w bramie, Romek rzucił się na niego. Stłumiony krzyk, gestapowiec padł na bruk, a Anna i ten drugi z dywersji, Wojtek, zniknęli w głębi podwórza. Byli już w drugiej bramie. Przy chodniku stała riksza. Wojtek wskoczył na siodełko, ale zanim Anna zdążyła wsiąść do rikszy, pojawił się motocyklista. Gwałtownie zahamował. Seria z pistoletu maszynowego zaterkotała gdzieś w głębi podwórza.
– Zwiewaj! – krzyknął Wojtek. Padł na bruk, wyrwał automat spod płaszcza, strzelił do motocyklisty. Przechodnie zniknęli, ulica opustoszała w jednej chwili. Usłyszeli zgrzyt hamulców, gwałtownie zahamował gestapowski samochód. Kule z automatów cięły powietrze.
Anna biegła pustym chodnikiem. Myślała teraz o chłopcach z dywersji, myślała, czy zdążą się wycofać. Nie powinna ich tu zostawić. Zatrzymała się, porażona tą myślą, nie wiedząc, że gdyby pobiegła jeszcze parę kroków dalej, zobaczyłaby Klossa ukrytego w samochodzie za rogiem… Ale Anna nie pobiegnie, nie zdąży pobiec, bo oto na pustej, ostrzeliwanej ulicy pojawił się jadący zygzakiem wóz Rupperta.
Dostrzegł Annę, zahamował gwałtownie. Otworzył drzwiczki, wciągnął dziewczynę do samochodu. Anna już się nie opierała, była bez sił. Pomyślała, że znów znajdzie się na Szucha i nareszcie odpocznie. Położy się na betonie – marzyła – i będzie spać. Widziała blisko siebie twarz Rupperta pochylonego nad kierownicą, szybkość przycisnęła ją do oparcia, potem poczuła gwałtowne hamowanie. Odzyskała przytomność, byli na Powiślu. Rup-pert otworzył drzwiczki wozu.
– Uciekaj! – krzyknął.
Była sama. Biegła Solcem, a potem zatrzymała się w jakiejś bramie. Ludzie mijali ją obojętnie. Nikt na nią nie patrzył.
Nie mogła wiedzieć, że samochód Rupperta wjeżdżał właśnie na most Poniatowskiego. Mniej więcej w połowie mostu ostry skręt kierownicą. Wóz złamał barierę; runął w dół. Dopiero po długiej chwili zjawiły się w tym miejscu samochody gestapo.